piątek, 22 grudnia 2017

Rozdział 42

Witam bardzo serdecznie...
Ostatnio w moim wnętrzu dokonują się dramatyczne wręcz zmiany emocjonalne
    - zabrzmiało pretensjonalnie? I dobrze... w zasadzie dobrze.
Święta niebawem: dla jednych powód do radości, dla drugich pretekst do pozostania dłużej w łóżku (dla mnie do tego i do tego, ale nie wiem, czy przez to powyrabiam się ze wszystkim)
.
Ostatnio PEWNA osoba z mojego najbliższego otoczenia ostro wjechała mi na ambicję i pomimo wielkich przeciwności losu, zamierzam nauczyć się grać na gitarze.
Tak, to z pewnością czas najwyższy!

Życzcie mi powodzenia i rozkoszujcie się kolejnym rozdziałem.
Już niedługo 2018!
***
Przyłapałam się kiedyś na tym, że nie wiedziałam, jak opisać swoich najlepszych przyjaciół. Bliźniaków, Angelinę, Jordana czy Maureen. I tak naprawdę stosunkowo niedawno odkryłam jak to robić, aby się na tym nie przejechać. To znaczy, aby nie dostrzec nadmiernie ich wad, które mogłyby nieznacznie zamazać rzeczywistość.

Obecna sytuacja dała mi możliwość do podszkolenia się w tej wybitnej dziedzinie.

Cała nasza szóstka przebywała właśnie w gabinecie, który nie śnił się zwykłym śmiertelnikom. Pomieszczenie to należało do profesor McGonagall, z której oczu zawsze ciskały się gromy, nawet wtedy, gdy miała dobry humor. Nie będę już nawet wspominać, co się z nimi działo, kiedy była zła, a w obecnej sytuacji kobieta znajdowała się na granicy załamania nerwowego.

Jej szczupłe, długie palce uderzały rytmicznie w blat biurka, przy którym kobieta siedziała na swoim fotelu obitym w skórzany, elegancki materiał. W pokoju nie było słychać niczego po za tym dźwiękiem, uderzeniem adrenaliny w nasze żyły oraz naszymi ukradkowymi spojrzeniami, które w tamtym momencie zdawały się wręcz wrzeszczeć.

Pierwszy raz znajdowałam się w gabinecie profesorki. Przez to, że panował w nim półmrok rozpędzany przez kilka świec na pobliskim bukowym kredensie, nic w nim nie było widać. Na starą twarz kobiety padała delikatna łuna światła, co dodawało jej zmarszczek, a na naszych plecach pojawiała się jeszcze liczniej gęsia skórka.

Przyznam, że McGonagall obrała bardzo dobrą strategię. Nie uległa emocjom i czekała, aż to my zaczniemy mówić. Problem był tylko jeden. Jedynymi winowajcami w tej sprawie byli bliźniacy, którzy wykradli się gdzieś po ciszy nocnej.

Spojrzałam na nich kątem oka. Ich twarze były prawie tak poważne jak profesorki. Nie pałętał się na nich drwiący uśmiech, jak to było zazwyczaj, a ich brązowe oczy patrzyły pewnie na kobietę, nawet nie próbując ulec tej pokusie, jaką było choćby podniesienie lewego kącika ust. Ich pewność siebie dodawała mi odrobinę odwagi - zawsze tak było, gdy moja płochliwa osoba nabierała wątpliwości. Ta dwójka rudzielców posiadała dar przekonywania wszystkich i wszystkiego do swoich jakże słusznych idei. Ludzie lubili ich za urok osobisty, sprawiający, że nie sposób było ich nie lubić. Ten ich "czar" działał na mnie nadal, chociaż znaliśmy się już kilka lat.

Z pozoru byli identycznymi braćmi o bezgranicznym poczuciu humoru, które przyciągało do siebie zwolenników. Prawda jednak była inna, a poznało ją niewiele osób. Także i ja, Suzanne Lupin, która szczyciła się w Hogwarcie mianem Lewej Ręki Weasleyów. Ich różność była zawsze dla mnie oczywista. Od samego początku naszej przyjaźni posiadałam w głowie pewien głos, który podpowiadał mi, że Fred jest dominatorem w tej parze, czemu George poddawał się z łatwością z jednego powodu. Pasowało mu to. Zawsze lubił być odrobinę z tyłu, widać było po nim, że nie zawsze ma ochotę brylować na scenie jak jego brat. Urok tego tandemu polegał na tym, że jeden drugiego siłą wpychał na piedestał. Posiadali wiele różnic, a łączyła ich pasja i braterska przyjaźń, która nigdy nie mogła się już rozerwać. Miałam przynajmniej taką nadzieję.

Za bliźniakami stał Jordan z dumnie podniesioną głową oraz dłońmi wsadzonymi głęboko w kieszenie. Ich kompan. Lee był dla nas jak dobra wróżba w deszczowe dni. Zawsze tryskał humorem, a jego lojalność nie znała granic. Miał cięty język i giętki umysł, co dawało mu niesamowite profity. Był jedyną osobą, która potrafiła powstrzymać zarówno Georga, jak i Freda przed odwaleniem jakiejś kompletnej głupoty.

Angelina stała tuż obok mnie i przytrzymywała mnie za nadgarstek. Na pozór była ona twardą ścigającą drużyny o mocnym charakterze. Nic bardziej mylnego. Chociaż jej temperament często dawał mi się we znaki, to, głęboko na dnie jej serduszka, dziewczyna była niezwykle wrażliwa. Każdy złośliwy przytyk Freda w jej kierunku pozornie nic nie zmieniał, lecz potem towarzyszyłam jej do późnych godzin nocnych i pocieszałam, mówiąc, że to zwykły bałwan - nie było to zbytnio dalekie od prawdy.

Maureen, która podobnie jak ja i Angelina, znalazła się w tym miejscu przypadkiem, stała wyprostowana obok Jordana i posyłała McGonagall harde spojrzenie. Ach, Maureen. Gdy spotkałam ją po raz pierwszy pomyślałam sobie, że jest to nieśmiała dziewczyna o czasem przydługim języku. Po tych dwóch latach zdałam sobie jednak sprawę, że jest ona czymś zupełnie innym, a ta jej pierwotna wersja była jedynie stadium przejściowym od bycia córeczką mamusi do zostania człowiekiem świadomym siebie. Szybko zorientowałam się, że w dziewczynie tliła się lekka iskierka dowcipkowania, ironii i czasem wręcz cynizmu oraz hipokryzji. Potrafiła żartować tak samo jak bliźniacy, śmiać się tak głośno jak ja, walczyć o sprawiedliwość niczym Jordan oraz mieć niebywałą pewność siebie Angeliny. Była hybrydą całej naszej piątki. Kiedy przebywałam przy niej, czułam, że jakaś dziwna energia ciągnie mnie do tej ekstrawertycznej dziewczyny o ogromnej inteligencji. Miałam wrażenie, że znam ją o wiele dłużej, niż było mi to w rzeczywistości dane. Ta dziewczyna posiadała w sobie po prostu cząstkę magnetyzmu, który był niesamowity.

- Dobra, dzieciaki! - zagrzmiała w końcu McGonagall, tym samym przyznając się do własnej porażki. Bliźniacy uśmiechnęli się wtedy cwaniacko, co uzmysłowiło kobiecie, że gdyby przeczekała jeszcze chwilę, to zaczęliby pierwsi. - Przez ostanie lata tolerowałam wasze pokręcone dowcipy, ale dzisiaj... przeszliście już samych siebie! Co wam strzeliło do głowy? Nie macie czego robić w wolnym czasie? Jeśli macie zbyt wiele energii, może zapiszecie się na jakieś kółka naukowe lub coś innego!

- Ale, pani profesor... - wtrącił Fred.

- Nie przerywaj mi. Rozumiem, że jesteście  w trudnym wieku, dlatego pytam się was teraz uczciwie, co mogę dla was zrobić. To nie jest zabawne, Jordan - uciszyła chłopaka, który parsknął pod nosem. - Byłam wyrozumiała, jeżeli chodzi o przywiezienie do szkoły gnomów ...tak, wiem, że to wasza sprawka... i przymknęłam oko na wasz żart z niewidzialnymi stołami, bo dyrektor Dumbledore mnie o to poprosił, ale wasze ostatnie wygłupy weszły już na nowy poziom!

- Ale...

- Nie interesuje mnie to, George. Nękanie grona pedagogicznego wcale nie jest zabawne. Profesor Snape non stop uskarża się na wasze skandaliczne zachowanie na zajęciach, ale że to właśnie on, lekceważyłam to. Jednak ostatni donos na was od Lock... profesora Lockharta to już przegięcie. Zdajecie sobie sprawę z tego, że tak dłużej już być nie może?

- Profesor Lockhart nie był naszym celem - usprawiedliwiał się George.

- Nie? A to ciekawe, bo do tej pory uważałam, że rozstawienie pułapek na myszy w całym jego gabinecie jest wystarczającym argumentem. No nic, najwyraźniej źle kojarzę fakty. - Dostrzegłam, że na usta chłopaka już rzucała się jakaś złośliwa uwaga, ale w ostatniej chwili rudzielec postanowił z niej zrezygnować. - Ale dzisiejszej nocy? Już wcześniej zdawałam sobie sprawę z tego, że szwendacie się po korytarzach w nocy, ale nie sądziłam, że ma to aż taką skalę.

- Pani profesor...

- Jeżeli chcesz mi powiedzieć, Jordan, że rzucenie się na woźnego z lnianym workiem i próba założenia mu go na głowę były zwykłym wypadkiem, to wybacz, ale nie uwierzę! W ogóle czemu to zrobiliście? - spytała z goryczą.

- Gdybyśmy pani powiedzieli, to i tak by nam pani nie uwierzyła - westchnął głośno Fred, a Lee szybko potaknął. Zdało mi się jednak, że bliźniacy nie poinformowali go o prawdziwych celach napaści na Filcha.

Podsłuchałam ich rozmowę dotyczącą tej zasadzki. Bliźniacy postanowili zdobyć fragment DNA woźnego, aby znaleźć taką samą cząstkę na zarekwirowanym przeze mnie artykule. Gdy tylko opuścili Pokój Wspólny, wyciągnęłam Angelinę i Maureen na spacer z mapą huncwotów, aby dowiedzieć się, jak wielkim niepowodzeniem zakończy się ich przedstawienie.

- Wierz mi, panie Weasley, że miała ta szkoła jeszcze gorszych uczniów niż wasza trójka. - Obrzuciła chłopaków krytycznym spojrzeniem.

Tym razem na moją twarz wpełznął uśmiech. Każda wzmianka o Huncwotach wywoływała u mnie dobry nastrój ostatnimi czasy.

- Panno Lupin, rozumiem, że takie uwagi działają dobrze na twoje ego, ale na litość boską! - upomniała mnie, a następnie ponownie zadała bliźniakom pytanie. - A zatem dowiem się powodu tak głupiego wyskoku?

- Nawet gdybym chciał pani powiedzieć, a nie chcę, nie mógłbym tego powiedzieć - stwierdził Fred.

- A czemuż to? - McGonagall podniosła jedną brew.

- Zawarłem z tą osobą pakt krwi i obiecałem nie wygadać. Inaczej mi urwie głowę - dodał pospiesznie, a ja poczułam lekkie ukłucie śmiechu.

- Rozumiem, że nie chcecie rozmawiać. Może chociaż dziewczyny w końcu zabiorą głos. Co wy na to? Panno Store, Johnson... Lupin?

- One nie wiedzą, pani profesor - wtrącił Jordan. - Nie były w to zamieszane.

- Co nie zmienia faktu, że były z wami podczas napaści na pana Filcha.

- Zwykły zbieg okoliczności - stwierdziła Maureen z miną niewiniątka. Pod wpływem silnego wzroku profesorki postanowiła mówić dalej. - Nie mogłyśmy zasnąć, pani profesor, więc poszłyśmy się przejść i wtedy napotkałyśmy chłopaków, którzy ganiali pana woźnego z workiem. Nie brałyśmy w tym udziału. - Położyła rękę na sercu.

Kobieta jedynie westchnęła głośno.

- Czy to prawda? - rzuciła w stronę chłopaków ze zrezygnowaniem, na co oni zgodnie przytaknęli głowami. - Cieszy mnie taki wspaniały akt lojalności, dzieciaki. Jeżeli sami tego chcecie to dobrze. Zatem wy, dziewczyny, odbieram 20 punktów waszemu domowi za szwendanie się po szkole po ciszy nocnej. Zaś wy, chłopcy, odbieram 30 punktów za nieposzanowanie personelu szkolnego i nagminne łamanie regulaminu, a po za tym wysyłam was na szlaban do gajowego Hagrida. Przez najbliższe dwa tygodnie będziecie pomagać mu w łapaniu gnomów, które w zastraszającym tempie rozmnożyły się w Zakazanym Lesie. To wszystko.

- Dobranoc - rzekliśmy wychodząc.

- Dla kogo dobra, dla tego dobra - mruknęła ledwo słyszalnie pod nosem.

...

Kilka następnych dni minęło nam bez zbytnich przygód. Miałam nadzieję, że taki stan rzeczy utrzyma się jeszcze przez dobre półtorej tygodnia, lecz niestety w czwartek w nocy wypadł pewien nieprzyjemny incydent. Pełnia.

Comiesięczna zmora spędzająca spokojny sen z powiek. Tak jak zawsze, wykradłam się z dormitorium po ciszy nocnej, uprzednio chowając dobrze mapę huncwotów, a następnie ruszyłam w stronę Zakazanego Lasu.

Ciemna noc, a na pobliskich drzewach pojawiają się pierwsze pączki zwiastujące powrót wiosny. Powietrze powoli staje się przerzedzać i nabierać dawno niewidzianych rumieńców. Wszystko nabiera innych barw, gdy patrzy się na to z innej perspektywy. Z perspektywy pięknego zwierzęcia.

Powolnymi ruchami znikałam za kotarą roślin zakazanego lasu. Każda napotkana gałązka była przeze mnie odczuwalna, a każdy najdrobniejszy dźwięk stawał się wyraźniejszy w mojej głowie. Te zwierzęce zmysły były dla mnie czymś niesamowitym. Wszystko wydawało się teraz takie wyraźne. Napisane grubą krechą przez dźwięki, zapachy i barwy. Ta strona boru podobała mi się szczególnie. Ta, która stała przede mną i odsłaniała wszystkie swoje sekrety. Na przykład pierwsze źdźbła traw były o dziwo na tyle naiwne, by wyszeptać mi wszystko, co wydarzało się obecnie w lesie. Bawiło mnie to niezwykle.

Podążyłam więc za świeżo zostawionymi śladami jakiegoś zwierzęcia. Wpadło mi wtedy pewne wspomnienie do głowy, kiedy jak zwykle oddawałam się tropieniu potencjalnego kolegi dzisiejszej przechadzki.

Był wtedy początek marca, a więc pościel śniegu nie puchła już o kolejne warstwy. Podążałam z ciekawością za tym interesującym mnie zwierzęciem, a rosnące drzewa zdawały się odsuwać z mojej drogi. Jego ślady czułam coraz wyraźniej i śmiałam się sama do siebie, że było ono tak nieostrożne. Zostawiało ono za sobą gładką ścieżkę swoich pazurów. Jednak jego ścieżka zdawała się bardzo chaotyczna. To skręcił w prawo, to okrążył drzewo kilka razy, powąchał coś nosem i ruszył dalej, to popodgryzał korę jakiejś wyższej sosny lub uwolnił spod warstwy śniegu ziemię.

W pewnym momencie zauważyłam wyraźnie jego sylwetkę. I szczerze mówiąc, to co zastałam wprawiło mnie w osłupienie. Kilkanaście metrów ode mnie znajdował się w całej krasie stwór, którego nie sposób było nie rozpoznać.

Był dużo wyższy ode mnie i poruszał się na wpół wyprostowanie. Jego ciało porastało krótkie, szorstkie futro, a z brzydkiego pyska wystawał szereg ostrych zębów, które widziałam z tak dużej odległości.

W pierwszej chwili pomyślałam, że trzeba wiać. W pierwszej chwili, gdyż już w kolejnej zostałam przyuważona przez wilkołaka.

Skierował on na mnie swój ogromny łeb i poruszył drażniąco nosem. Jego ślepia zaświeciły się cicho, a następnie bodziec uderzył wprost w jego masywne odnóża, przez co nakierowały go na mnie.

Instynktownie zjeżyłam sierść na karku, co dodawało mi kilku centymetrów. Pokazałam mu swoje śnieżne zęby, ostre jak igiełki i naprężyłam się do skoku. Jeżeli trzeba było tak zrobić, to byłam gotowa na walkę.

Wilkołak zatrzymał się ze dwa metry ode mnie. Na tę odległość próbował mnie wyczuć. Dla mnie to nie było trudne, bo pachniał niezwykle intensywnym odorem. Aż zaskamlałam bezwiednie, przez co stwór ponownie przechylił lekko łeb. Zbliżył się do mnie o dwa kroki. Teraz nie miałam już żadnych wątpliwości, że napastnik góruje nade mną fizycznie. Starałam się nie poznać po sobie, że serce bije mi tak szybko, jakby zaraz miało opuścić moją klatkę piersiową.

W tej samej chwili wilkołak wydał z siebie powolny dźwięk wycia. Brzmiało to jak wołanie o pomoc. Przyjrzałam się mu bliżej. Nie było w nim nic ładnego. Ślepe, zwierzęce instynkty wzięły górę nad człowiekiem. Mogło zdarzyć się każdemu?

Zdarzyło się mojemu bratu, a oto właśnie przed sobą miałam jednego z przedstawicieli tej choroby.

Zawyłam cicho, aby poczuł, że okazuję mu wsparcie. Chyba zrozumiał, bo z nadmiaru radości uderzył z całej siły pazurami o pobliski pień.

Czego by o nim nie można było powiedzieć, to to, że nie był człowiekiem, tylko dziką bestią, która niestety jest zdolna do zabijania.

Wydałam z siebie drugi dźwięk, na co wilkołak pokazał zęby, obwąchał mnie ostatni raz i uciekł, kryjąc się w borze.

Jedno było pewne. Animagiczna forma uchroniła mnie przed śmiercią, bo ten nieszczęśnik wziął mnie jedynie za dzikie stworzenie.

Oddając się w tę retrospekcję, nawet nie zauważyłam kiedy dotarłam na jaśminową* polanę, gdzie zawsze kwitły te rośliny. Najwidoczniej już tak dobrze znałam zakazany las, że nie potrzebowałam zastanawiać się, w którą ścieżkę otoczoną mrokiem mam skręcić.

Ziewnęłam ze zbyt nudnego wieczora i położyłam się na kępie kwiatów, dzięki czemu ich słodki zapach powolnie dostawał się w moje nozdrza.

"Zaraz zjawi się tutaj Hagrid i będziemy jak co pełnię podziwiać zakazany las" - pomyślałam. Od czasu, gdy natknęłam się na sidła Hagrida, zawsze spędzałam z nim cząstkę księżycowej nocy.

Jednak już moment później zrozumiałam, że Hagrid dzisiaj do mnie nie przyjdzie. Ponieważ McGonagall dała szlaban bliźniakom i Jordanowi. Westchnęłam skonsternowana.

Nie tak miała wyglądać ta przyjemna noc.

"No cóż, skoro Hagrid nie przyjdzie do mnie, to w takim razie będę zmuszona przyjść do niego"

Jednak wtedy w mojej głowie pojawiła się kolejna przeszkoda - A co jeżeli bliźniacy rozpoznają mnie pod postacią wilka.

Jednak wydało mi się to niedorzeczne. Przecież Suzanne śpi teraz w dormitorium, a nie szwenda się po lesie w skórze dzikiego stworzenia.

...

Przeskakując pagórek, na którym ostatnio znalazłam interesującą kolonię ładnie pachnących grzybów, wylądowałam na polanie niedaleko głównego miejsca randkowania gnomów. Na moje nieszczęście niedaleko mnie znajdowali się też: George, Fred i Jordan, którzy na mój widok zrobili się cali biali.

Postanowiłam się trochę zabawić ich kosztem.

Zademonstrowałam im swoje kły i warknęłam ostro w ich kierunku. Na reakcje nie trzeba było długo czekać.

- Nie zbliżaj się, mały! - rzucił w moim kierunku Fred. - Bo inaczej gorzko tego pożałujesz! - zagroził mi.

Postanowiłam go ukarać za tę hardość wobec mojej osoby.

Naprężyłam się lekko i z pomocą jednego susa już znajdowałam się przy rudzielcu. Jeszcze bardziej wystawiłam kły, a wtedy znienacka ugodził mnie jakiś silny promień. Z hukiem upadłam na trawę, przygniatając tym samym jednego gnoma.

- Fred, żyjesz? - spytał George, nadal intensywnie lustrując mnie wzrokiem.

Widziałam jego sylwetkę zbliżającą się w moją stronę. Nie mogłam jednak wykonać żadnego ruchu. Najpewniej uderzył mnie Drętwotą, tyle, że nie użył do tego formuły, co oznacza, że chłopak nauczył się magii niewerbalnej.

- Lee, biegnij po Hagrida. On zdecyduje, co z nim zrobimy. - Wskazał na mnie.

Po moim karku przebiegł zimny dreszcz. Próbowałam się podnieść, ale wtedy George ugodził mnie kolejnym zaklęciem. Tak to jest, gdy zaczyna się śmieszkować pod postacią wilka!

- Nawet nie próbuj - uprzedził mnie i uderzył we mnie kolejnym zaklęciem, przez co pisnęłam lekko. Nie miałam pojęcia skąd on nauczył się tego wszystkiego, ale w tamtym momencie nie wiele mnie to obchodziło.

- Dobrze, że dziewczyny nie dostały razem z nami szlabanu. - Fred stanął obok brata, także z różdżką w gotowości.

- Lepiej dla niego - odparł George. - Gdyby była z nami Suzanne, ten wilk oberwałby dużo gorzej. Spojrzał na mnie hardo. Jeszcze nigdy nie widziałam u niego takiego wzroku.

- Jesteś pewien, że to wilk? - spytał Fred, podchodząc bliżej mnie, przez co instynktownie poruszyłam się niespokojnie. "Cholerny instynkt". George rzucił we mnie kolejnym zaklęciem, które zabolało jeszcze gorzej od poprzedniego. - Mi on bardziej wygląda na wilkołaka. Pamiętasz, na tamtej lekcji z Lockhartem? Suz wydała z siebie podobny dźwięk, jak ten tu zawył.

- W sumie bez różnicy - stwierdził George. - I wilki i wilkołaki to zwykli mordercy. - Obrzucił mnie spojrzeniem pełnym pogardy.

Zwykli mordercy - zakołatało mi w głowie. To tak postrzegani byli ci, którzy chorują na likantropię. W tamtym momencie zaczęłam jeszcze bardziej współczuć Remusowi.

Już miałam zawyć z kolejnej fali dreszczy, gdy nagle usłyszałam jakieś głosy.

Przekręciłam lekko głowę, a wtedy dostrzegłam Hagrid i Jordana idących szybko w naszym kierunku.

- George, przestań w tej chwili! Opuść różdżkę! - rozkazał gajowy.

- Co? - wydał z siebie rudzielec. - Ta bestia mało nie rzuciła się na Freda!

- Powiedziałem: opuść różdżkę! - zagrzmiał ponownie Hagrid, a na dźwięk jego poważnego głosu chłopak zrobił to, co mu kazano. Z trudem podniosłam łeb z ziemi. Hagrid momentalnie podszedł do mnie.

- O co chodzi? - spytał niepewnie Fred, na którego twarzy krążyło zmieszanie i niedowierzanie.

- Co wy najlepszego zrobiliście, chłopcy?

- To nie nasza wina, Hagridzie! - sprzeciwił się George. - To on się na nas rzucił! Ta bestia!

- Nie mów tak na nią! - odparł stanowczo mężczyzna, pomagając mi wstać.

W sumie czułam się już całkiem dobrze. Jedynie szok blokował mi jeszcze pełne sterowanie kończynami. Słowa chłopaka odrobinę zabolały, chociaż rozumiałam jego intencje w celu obrony brata.

- Na nią czyli?

- To nie samiec! - Wskazał na mnie. - Jak spotkaliśmy się z nią pierwszy raz, to też ją nazywałem "mały". Od razu pokazała mi, że bardzo tego nie lubi! - Podrapał mnie czule za uchem.

- Hagridzie, nie wiem, czy rozumiesz powagę sytuacji, ale ona rzuciła się na nas! - wtrącił Fred.

- Chciała się jedynie przywitać - usprawiedliwiał mnie Hagrid. Po części się z nim zgodziłam. - Ma ona pewną cząstkę od was. Powinniście to zauważyć.

George i Fred obrzucili mnie zdystansowanym spojrzeniem. Jordan wciąż milczał.

- Chociaż oczywiście rozumiem, chłopcy, że mogliście się przestraszyć.

- Jakby ciebie w nocy napadł wilk to...

- Tak, tak, rozumiem, George. No dalej, Huncwotko, przeproś ich ładnie.

Posłałam Hagridowi karcące spojrzenie, chociaż miano Huncwotki bardzo mi się podobało.

Następnie spojrzałam wymownie na bliźniaków. Podeszłam najpierw do Freda i musnęłam lekko nosem jego kolano. Na twarzy chłopaka pojawił się nikły uśmiech.

- Jestem w stanie ci wybaczyć - stwierdził, głaskając mnie po głowie z dystansem.

Zamruczałam cicho, co do złudzenia przypominało dźwięk wydawany przez kota. Zrobiło mi się przez to potwornie głupio. Dopiero kiedy zdałam sobie sprawę, że muszę przeprosić także i Georga, zażenowanie zeszło z mojej twarzy.

Podeszłam do drugiego bliźniaka niechętnie. Wcale nie patrząc na niego, nachyliłam się do jego butów i rozwiązałam mu sznurówki. Powinien się cieszyć, że tylko tyle mu zrobiłam.

Gajowy oczywiście zaśmiał się z mojego czynu.

- Już rozumiecie czemu Huncwotka? - zachichotał mężczyzna.

George jednak nie przejął się słowami Hagrida. W momencie, gdy chciałam od niego odejść, przykucnął w sposób, że patrzyliśmy na siebie. W momencie, gdy to się stało, w jego oczach dostrzegłam charakterystyczny błysk. Olśnienia lub odkrycia czegoś nowego.

- Ciekawe ma oczy ta nasza... Huncwotka - podsumował już łagodnym tonem i poczochrał mnie po karku. Nie podobał mi się jednak sposób, w jaki patrzył na mnie do czasu naszego pożegnania.

...

Wchodząc do Pokoju Wspólnego już jako człowiek, czułam się bardzo obolała. Po pierwsze dlatego, że George sprzedał mi kilka dobrze rzuconych zaklęć obronnych, a po drugie - jego słowa o wilkołakach zrobiły mi ostry mętlik w głowie. Poza tym czułam się winna, że napadłam na Freda, co w Georgu ujawniło najskrajniejsze zachowania. Bądź co bądź go rozumiałam. Gdyby niebezpieczeństwo groziło Remusowi, bez wahania ruszyłabym mu na pomoc bez względu na konsekwencje.

- O, Suzanne. Nareszcie się pojawiłaś. Czyżbyś przypadkiem nie spotkała się z tajemniczym wielbicielem? - dotarł do mnie złośliwy głos Georga, gdy tylko znalazłam się w pokoju wspólnym gryfonów.

Dopadło mnie podobne uczucie jak wtedy, gdy wróciłam do domu. Miałam wrażenie, że on wiedział, że zdawał sobie sprawę z tego, co zrobiłam.

Postanowiłam grać na zwłokę.

- Nie mogłam się odpędzić od adoratorów - odparłam ironicznie, przez co bliźniacy wymienili znaczące spojrzenia.

- A czy przypadkiem tymi adoratorami nie byli: Cedrik Diggory?

- Oczywiście, że nie! - udając, że złapali mnie na gorącym uczynku, postarałam się o jak najbardziej czerwone rumieńce na moich policzkach. Niewyobrażalna ulga wypełniła moje ciało, gdy ci dwaj detektywi posądzili mnie jedynie o nocne schadzki z puchonem.

 ***

*jaśminy kwitną na przełomie maja i czerwca, ale pragnę powiadomić, że jest to magiczny las ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz