Witam bardzo serdecznie...
Ostatnio w moim wnętrzu dokonują się dramatyczne wręcz zmiany emocjonalne
- zabrzmiało pretensjonalnie? I dobrze... w zasadzie dobrze.
Święta niebawem: dla jednych powód do radości, dla drugich pretekst do pozostania dłużej w łóżku (dla mnie do tego i do tego, ale nie wiem, czy przez to powyrabiam się ze wszystkim)
.
Ostatnio PEWNA osoba z mojego najbliższego otoczenia ostro wjechała mi na ambicję i pomimo wielkich przeciwności losu, zamierzam nauczyć się grać na gitarze.
Tak, to z pewnością czas najwyższy!
Życzcie mi powodzenia i rozkoszujcie się kolejnym rozdziałem.
Już niedługo 2018!
***
Przyłapałam się kiedyś na tym, że
nie wiedziałam, jak opisać swoich najlepszych przyjaciół. Bliźniaków, Angelinę,
Jordana czy Maureen. I tak naprawdę stosunkowo niedawno odkryłam jak to robić,
aby się na tym nie przejechać. To znaczy, aby nie dostrzec nadmiernie ich wad,
które mogłyby nieznacznie zamazać rzeczywistość.
Obecna sytuacja dała mi możliwość
do podszkolenia się w tej wybitnej dziedzinie.
Cała nasza szóstka przebywała
właśnie w gabinecie, który nie śnił się zwykłym śmiertelnikom. Pomieszczenie to
należało do profesor McGonagall, z której oczu zawsze ciskały się gromy, nawet
wtedy, gdy miała dobry humor. Nie będę już nawet wspominać, co się z nimi
działo, kiedy była zła, a w obecnej sytuacji kobieta znajdowała się na granicy
załamania nerwowego.
Jej szczupłe, długie palce
uderzały rytmicznie w blat biurka, przy którym kobieta siedziała na swoim
fotelu obitym w skórzany, elegancki materiał. W pokoju nie było słychać niczego
po za tym dźwiękiem, uderzeniem adrenaliny w nasze żyły oraz naszymi
ukradkowymi spojrzeniami, które w tamtym momencie zdawały się wręcz wrzeszczeć.
Pierwszy raz znajdowałam się w
gabinecie profesorki. Przez to, że panował w nim półmrok rozpędzany przez kilka
świec na pobliskim bukowym kredensie, nic w nim nie było widać. Na starą twarz
kobiety padała delikatna łuna światła, co dodawało jej zmarszczek, a na naszych
plecach pojawiała się jeszcze liczniej gęsia skórka.
Przyznam, że McGonagall obrała
bardzo dobrą strategię. Nie uległa emocjom i czekała, aż to my zaczniemy mówić.
Problem był tylko jeden. Jedynymi winowajcami w tej sprawie byli bliźniacy,
którzy wykradli się gdzieś po ciszy nocnej.
Spojrzałam na nich kątem oka. Ich
twarze były prawie tak poważne jak profesorki. Nie pałętał się na nich drwiący
uśmiech, jak to było zazwyczaj, a ich brązowe oczy patrzyły pewnie na kobietę,
nawet nie próbując ulec tej pokusie, jaką było choćby podniesienie lewego
kącika ust. Ich pewność siebie dodawała mi odrobinę odwagi - zawsze tak było,
gdy moja płochliwa osoba nabierała wątpliwości. Ta dwójka rudzielców posiadała
dar przekonywania wszystkich i wszystkiego do swoich jakże słusznych idei.
Ludzie lubili ich za urok osobisty, sprawiający, że nie sposób było ich nie
lubić. Ten ich "czar" działał na mnie nadal, chociaż znaliśmy się już
kilka lat.
Z pozoru byli identycznymi braćmi
o bezgranicznym poczuciu humoru, które przyciągało do siebie zwolenników.
Prawda jednak była inna, a poznało ją niewiele osób. Także i ja, Suzanne Lupin,
która szczyciła się w Hogwarcie mianem Lewej Ręki Weasleyów. Ich różność była
zawsze dla mnie oczywista. Od samego początku naszej przyjaźni posiadałam w
głowie pewien głos, który podpowiadał mi, że Fred jest dominatorem w tej parze,
czemu George poddawał się z łatwością z jednego powodu. Pasowało mu to. Zawsze
lubił być odrobinę z tyłu, widać było po nim, że nie zawsze ma ochotę brylować
na scenie jak jego brat. Urok tego tandemu polegał na tym, że jeden drugiego
siłą wpychał na piedestał. Posiadali wiele różnic, a łączyła ich pasja i
braterska przyjaźń, która nigdy nie mogła się już rozerwać. Miałam przynajmniej
taką nadzieję.
Za bliźniakami stał Jordan z
dumnie podniesioną głową oraz dłońmi wsadzonymi głęboko w kieszenie. Ich
kompan. Lee był dla nas jak dobra wróżba w deszczowe dni. Zawsze tryskał
humorem, a jego lojalność nie znała granic. Miał cięty język i giętki umysł, co
dawało mu niesamowite profity. Był jedyną osobą, która potrafiła powstrzymać
zarówno Georga, jak i Freda przed odwaleniem jakiejś kompletnej głupoty.
Angelina stała tuż obok mnie i przytrzymywała
mnie za nadgarstek. Na pozór była ona twardą ścigającą drużyny o mocnym
charakterze. Nic bardziej mylnego. Chociaż jej temperament często dawał mi się
we znaki, to, głęboko na dnie jej serduszka, dziewczyna była niezwykle
wrażliwa. Każdy złośliwy przytyk Freda w jej kierunku pozornie nic nie zmieniał,
lecz potem towarzyszyłam jej do późnych godzin nocnych i pocieszałam, mówiąc,
że to zwykły bałwan - nie było to zbytnio dalekie od prawdy.
Maureen, która podobnie jak ja i
Angelina, znalazła się w tym miejscu przypadkiem, stała wyprostowana obok
Jordana i posyłała McGonagall harde spojrzenie. Ach, Maureen. Gdy spotkałam ją
po raz pierwszy pomyślałam sobie, że jest to nieśmiała dziewczyna o czasem
przydługim języku. Po tych dwóch latach zdałam sobie jednak sprawę, że jest ona
czymś zupełnie innym, a ta jej pierwotna wersja była jedynie stadium
przejściowym od bycia córeczką mamusi do zostania człowiekiem świadomym siebie.
Szybko zorientowałam się, że w dziewczynie tliła się lekka iskierka dowcipkowania, ironii i czasem wręcz cynizmu oraz
hipokryzji. Potrafiła żartować tak samo jak bliźniacy, śmiać się tak głośno jak
ja, walczyć o sprawiedliwość niczym Jordan oraz mieć niebywałą pewność siebie
Angeliny. Była hybrydą całej naszej piątki. Kiedy przebywałam przy niej,
czułam, że jakaś dziwna energia ciągnie mnie do tej ekstrawertycznej dziewczyny
o ogromnej inteligencji. Miałam wrażenie, że znam ją o wiele dłużej, niż było
mi to w rzeczywistości dane. Ta dziewczyna posiadała w sobie po prostu cząstkę
magnetyzmu, który był niesamowity.
- Dobra, dzieciaki! - zagrzmiała
w końcu McGonagall, tym samym przyznając się do własnej porażki. Bliźniacy
uśmiechnęli się wtedy cwaniacko, co uzmysłowiło kobiecie, że gdyby przeczekała
jeszcze chwilę, to zaczęliby pierwsi. - Przez ostanie lata tolerowałam wasze
pokręcone dowcipy, ale dzisiaj... przeszliście już samych siebie! Co wam
strzeliło do głowy? Nie macie czego robić w wolnym czasie? Jeśli macie zbyt
wiele energii, może zapiszecie się na jakieś kółka naukowe lub coś innego!
- Ale, pani profesor... - wtrącił
Fred.
- Nie przerywaj mi. Rozumiem, że
jesteście w trudnym wieku, dlatego pytam
się was teraz uczciwie, co mogę dla was zrobić. To nie jest zabawne, Jordan -
uciszyła chłopaka, który parsknął pod nosem. - Byłam wyrozumiała, jeżeli chodzi
o przywiezienie do szkoły gnomów ...tak, wiem, że to wasza sprawka... i
przymknęłam oko na wasz żart z niewidzialnymi stołami, bo dyrektor Dumbledore
mnie o to poprosił, ale wasze ostatnie wygłupy weszły już na nowy poziom!
- Ale...
- Nie interesuje mnie to, George.
Nękanie grona pedagogicznego wcale nie jest zabawne. Profesor Snape non stop
uskarża się na wasze skandaliczne zachowanie na zajęciach, ale że to właśnie
on, lekceważyłam to. Jednak ostatni donos na was od Lock... profesora Lockharta
to już przegięcie. Zdajecie sobie sprawę z tego, że tak dłużej już być nie
może?
- Profesor Lockhart nie był
naszym celem - usprawiedliwiał się George.
- Nie? A to ciekawe, bo do tej
pory uważałam, że rozstawienie pułapek na myszy w całym jego gabinecie jest wystarczającym argumentem. No nic,
najwyraźniej źle kojarzę fakty. - Dostrzegłam, że na usta chłopaka już rzucała
się jakaś złośliwa uwaga, ale w ostatniej chwili rudzielec postanowił z niej
zrezygnować. - Ale dzisiejszej nocy? Już wcześniej zdawałam sobie sprawę z
tego, że szwendacie się po korytarzach w nocy, ale nie sądziłam, że ma to aż
taką skalę.
- Pani profesor...
- Jeżeli chcesz mi powiedzieć,
Jordan, że rzucenie się na woźnego z lnianym workiem i próba założenia mu go na
głowę były zwykłym wypadkiem, to wybacz, ale nie uwierzę! W ogóle czemu to
zrobiliście? - spytała z goryczą.
- Gdybyśmy pani powiedzieli, to i
tak by nam pani nie uwierzyła - westchnął głośno Fred, a Lee szybko potaknął.
Zdało mi się jednak, że bliźniacy nie poinformowali go o prawdziwych celach
napaści na Filcha.
Podsłuchałam ich rozmowę
dotyczącą tej zasadzki. Bliźniacy postanowili zdobyć fragment DNA woźnego, aby
znaleźć taką samą cząstkę na zarekwirowanym przeze mnie artykule. Gdy tylko
opuścili Pokój Wspólny, wyciągnęłam Angelinę i Maureen na spacer z mapą
huncwotów, aby dowiedzieć się, jak wielkim niepowodzeniem zakończy się ich
przedstawienie.
- Wierz mi, panie Weasley, że
miała ta szkoła jeszcze gorszych uczniów niż wasza trójka. - Obrzuciła
chłopaków krytycznym spojrzeniem.
Tym razem na moją twarz wpełznął
uśmiech. Każda wzmianka o Huncwotach wywoływała u mnie dobry nastrój ostatnimi
czasy.
- Panno Lupin, rozumiem, że takie
uwagi działają dobrze na twoje ego, ale na litość boską! - upomniała mnie, a
następnie ponownie zadała bliźniakom pytanie. - A zatem dowiem się powodu tak
głupiego wyskoku?
- Nawet gdybym chciał pani
powiedzieć, a nie chcę, nie mógłbym tego powiedzieć - stwierdził Fred.
- A czemuż to? - McGonagall
podniosła jedną brew.
- Zawarłem z tą osobą pakt krwi i
obiecałem nie wygadać. Inaczej mi urwie głowę - dodał pospiesznie, a ja
poczułam lekkie ukłucie śmiechu.
- Rozumiem, że nie chcecie
rozmawiać. Może chociaż dziewczyny w końcu zabiorą głos. Co wy na to? Panno
Store, Johnson... Lupin?
- One nie wiedzą, pani profesor -
wtrącił Jordan. - Nie były w to zamieszane.
- Co nie zmienia faktu, że były z
wami podczas napaści na pana Filcha.
- Zwykły zbieg okoliczności -
stwierdziła Maureen z miną niewiniątka. Pod wpływem silnego wzroku profesorki
postanowiła mówić dalej. - Nie mogłyśmy zasnąć, pani profesor, więc poszłyśmy
się przejść i wtedy napotkałyśmy chłopaków, którzy ganiali pana woźnego z
workiem. Nie brałyśmy w tym udziału. - Położyła rękę na sercu.
Kobieta jedynie westchnęła
głośno.
- Czy to prawda? - rzuciła w
stronę chłopaków ze zrezygnowaniem, na co oni zgodnie przytaknęli głowami. - Cieszy
mnie taki wspaniały akt lojalności, dzieciaki. Jeżeli sami tego chcecie to
dobrze. Zatem wy, dziewczyny, odbieram 20 punktów waszemu domowi za szwendanie
się po szkole po ciszy nocnej. Zaś wy, chłopcy, odbieram 30 punktów za
nieposzanowanie personelu szkolnego i nagminne łamanie regulaminu, a po za tym
wysyłam was na szlaban do gajowego Hagrida. Przez najbliższe dwa tygodnie
będziecie pomagać mu w łapaniu gnomów, które w zastraszającym tempie rozmnożyły
się w Zakazanym Lesie. To wszystko.
- Dobranoc - rzekliśmy wychodząc.
- Dla kogo dobra, dla tego dobra
- mruknęła ledwo słyszalnie pod nosem.
...
Kilka następnych dni minęło nam
bez zbytnich przygód. Miałam nadzieję, że taki stan rzeczy utrzyma się jeszcze
przez dobre półtorej tygodnia, lecz niestety w czwartek w nocy wypadł pewien
nieprzyjemny incydent. Pełnia.
Comiesięczna zmora spędzająca
spokojny sen z powiek. Tak jak zawsze, wykradłam się z dormitorium po ciszy
nocnej, uprzednio chowając dobrze mapę huncwotów, a następnie ruszyłam w stronę
Zakazanego Lasu.
Ciemna noc, a na pobliskich
drzewach pojawiają się pierwsze pączki zwiastujące powrót wiosny. Powietrze
powoli staje się przerzedzać i nabierać dawno niewidzianych rumieńców. Wszystko
nabiera innych barw, gdy patrzy się na to z innej perspektywy. Z perspektywy
pięknego zwierzęcia.
Powolnymi ruchami znikałam za
kotarą roślin zakazanego lasu. Każda napotkana gałązka była przeze mnie
odczuwalna, a każdy najdrobniejszy dźwięk stawał się wyraźniejszy w mojej
głowie. Te zwierzęce zmysły były dla mnie czymś niesamowitym. Wszystko wydawało
się teraz takie wyraźne. Napisane grubą krechą przez dźwięki, zapachy i barwy.
Ta strona boru podobała mi się szczególnie. Ta, która stała przede mną i
odsłaniała wszystkie swoje sekrety. Na przykład pierwsze źdźbła traw były o
dziwo na tyle naiwne, by wyszeptać mi wszystko, co wydarzało się obecnie w
lesie. Bawiło mnie to niezwykle.
Podążyłam więc za świeżo
zostawionymi śladami jakiegoś zwierzęcia. Wpadło mi wtedy pewne wspomnienie do
głowy, kiedy jak zwykle oddawałam się tropieniu potencjalnego kolegi
dzisiejszej przechadzki.
Był wtedy początek marca, a więc
pościel śniegu nie puchła już o kolejne warstwy. Podążałam z ciekawością za tym
interesującym mnie zwierzęciem, a rosnące drzewa zdawały się odsuwać z mojej
drogi. Jego ślady czułam coraz wyraźniej i śmiałam się sama do siebie, że było
ono tak nieostrożne. Zostawiało ono za sobą gładką ścieżkę swoich pazurów.
Jednak jego ścieżka zdawała się bardzo chaotyczna. To skręcił w prawo, to
okrążył drzewo kilka razy, powąchał coś nosem i ruszył dalej, to popodgryzał
korę jakiejś wyższej sosny lub uwolnił spod warstwy śniegu ziemię.
W pewnym momencie zauważyłam
wyraźnie jego sylwetkę. I szczerze mówiąc, to co zastałam wprawiło mnie w
osłupienie. Kilkanaście metrów ode mnie znajdował się w całej krasie stwór,
którego nie sposób było nie rozpoznać.
Był dużo wyższy ode mnie i
poruszał się na wpół wyprostowanie. Jego ciało porastało krótkie, szorstkie
futro, a z brzydkiego pyska wystawał szereg ostrych zębów, które widziałam z
tak dużej odległości.
W pierwszej chwili pomyślałam, że
trzeba wiać. W pierwszej chwili, gdyż już w kolejnej zostałam przyuważona przez
wilkołaka.
Skierował on na mnie swój ogromny
łeb i poruszył drażniąco nosem. Jego ślepia zaświeciły się cicho, a następnie
bodziec uderzył wprost w jego masywne odnóża, przez co nakierowały go na mnie.
Instynktownie zjeżyłam sierść na
karku, co dodawało mi kilku centymetrów. Pokazałam mu swoje śnieżne zęby, ostre
jak igiełki i naprężyłam się do skoku. Jeżeli trzeba było tak zrobić, to byłam
gotowa na walkę.
Wilkołak zatrzymał się ze dwa
metry ode mnie. Na tę odległość próbował mnie wyczuć. Dla mnie to nie było
trudne, bo pachniał niezwykle intensywnym odorem. Aż zaskamlałam bezwiednie,
przez co stwór ponownie przechylił lekko łeb. Zbliżył się do mnie o dwa kroki.
Teraz nie miałam już żadnych wątpliwości, że napastnik góruje nade mną
fizycznie. Starałam się nie poznać po sobie, że serce bije mi tak szybko, jakby
zaraz miało opuścić moją klatkę piersiową.
W tej samej chwili wilkołak wydał
z siebie powolny dźwięk wycia. Brzmiało to jak wołanie o pomoc. Przyjrzałam się
mu bliżej. Nie było w nim nic ładnego. Ślepe, zwierzęce instynkty wzięły górę
nad człowiekiem. Mogło zdarzyć się każdemu?
Zdarzyło się mojemu bratu, a oto
właśnie przed sobą miałam jednego z przedstawicieli tej choroby.
Zawyłam cicho, aby poczuł, że
okazuję mu wsparcie. Chyba zrozumiał, bo z nadmiaru radości uderzył z całej
siły pazurami o pobliski pień.
Czego by o nim nie można było
powiedzieć, to to, że nie był człowiekiem, tylko dziką bestią, która niestety
jest zdolna do zabijania.
Wydałam z siebie drugi dźwięk, na
co wilkołak pokazał zęby, obwąchał mnie ostatni raz i uciekł, kryjąc się w
borze.
Jedno było pewne. Animagiczna
forma uchroniła mnie przed śmiercią, bo ten nieszczęśnik wziął mnie jedynie za
dzikie stworzenie.
Oddając się w tę retrospekcję,
nawet nie zauważyłam kiedy dotarłam na jaśminową* polanę, gdzie zawsze kwitły
te rośliny. Najwidoczniej już tak dobrze znałam zakazany las, że nie
potrzebowałam zastanawiać się, w którą ścieżkę otoczoną mrokiem mam skręcić.
Ziewnęłam ze zbyt nudnego
wieczora i położyłam się na kępie kwiatów, dzięki czemu ich słodki zapach
powolnie dostawał się w moje nozdrza.
"Zaraz zjawi się tutaj
Hagrid i będziemy jak co pełnię podziwiać zakazany las" - pomyślałam. Od
czasu, gdy natknęłam się na sidła Hagrida, zawsze spędzałam z nim cząstkę
księżycowej nocy.
Jednak już moment później
zrozumiałam, że Hagrid dzisiaj do mnie nie przyjdzie. Ponieważ McGonagall dała
szlaban bliźniakom i Jordanowi. Westchnęłam skonsternowana.
Nie tak miała wyglądać ta
przyjemna noc.
"No cóż, skoro Hagrid nie
przyjdzie do mnie, to w takim razie będę zmuszona przyjść do niego"
Jednak wtedy w mojej głowie
pojawiła się kolejna przeszkoda - A co jeżeli bliźniacy rozpoznają mnie pod
postacią wilka.
Jednak wydało mi się to
niedorzeczne. Przecież Suzanne śpi teraz w dormitorium, a nie szwenda się po
lesie w skórze dzikiego stworzenia.
...
Przeskakując pagórek, na którym
ostatnio znalazłam interesującą kolonię ładnie pachnących grzybów, wylądowałam
na polanie niedaleko głównego miejsca randkowania gnomów. Na moje nieszczęście
niedaleko mnie znajdowali się też: George, Fred i Jordan, którzy na mój widok
zrobili się cali biali.
Postanowiłam się trochę zabawić
ich kosztem.
Zademonstrowałam im swoje kły i
warknęłam ostro w ich kierunku. Na reakcje nie trzeba było długo czekać.
- Nie zbliżaj się, mały! - rzucił
w moim kierunku Fred. - Bo inaczej gorzko tego pożałujesz! - zagroził mi.
Postanowiłam go ukarać za tę
hardość wobec mojej osoby.
Naprężyłam się lekko i z pomocą
jednego susa już znajdowałam się przy rudzielcu. Jeszcze bardziej wystawiłam
kły, a wtedy znienacka ugodził mnie jakiś silny promień. Z hukiem upadłam na
trawę, przygniatając tym samym jednego gnoma.
- Fred, żyjesz? - spytał George,
nadal intensywnie lustrując mnie wzrokiem.
Widziałam jego sylwetkę
zbliżającą się w moją stronę. Nie mogłam jednak wykonać żadnego ruchu.
Najpewniej uderzył mnie Drętwotą, tyle, że nie użył do tego formuły, co
oznacza, że chłopak nauczył się magii niewerbalnej.
- Lee, biegnij po Hagrida. On
zdecyduje, co z nim zrobimy. - Wskazał na mnie.
Po moim karku przebiegł zimny
dreszcz. Próbowałam się podnieść, ale wtedy George ugodził mnie kolejnym
zaklęciem. Tak to jest, gdy zaczyna się śmieszkować pod postacią wilka!
- Nawet nie próbuj - uprzedził
mnie i uderzył we mnie kolejnym zaklęciem, przez co pisnęłam lekko. Nie miałam
pojęcia skąd on nauczył się tego wszystkiego, ale w tamtym momencie nie wiele
mnie to obchodziło.
- Dobrze, że dziewczyny nie
dostały razem z nami szlabanu. - Fred stanął obok brata, także z różdżką w
gotowości.
- Lepiej dla niego - odparł
George. - Gdyby była z nami Suzanne, ten wilk oberwałby dużo gorzej. Spojrzał
na mnie hardo. Jeszcze nigdy nie widziałam u niego takiego wzroku.
- Jesteś pewien, że to wilk? -
spytał Fred, podchodząc bliżej mnie, przez co instynktownie poruszyłam się
niespokojnie. "Cholerny instynkt". George rzucił we mnie kolejnym
zaklęciem, które zabolało jeszcze gorzej od poprzedniego. - Mi on bardziej
wygląda na wilkołaka. Pamiętasz, na tamtej lekcji z Lockhartem? Suz wydała z
siebie podobny dźwięk, jak ten tu zawył.
- W sumie bez różnicy -
stwierdził George. - I wilki i wilkołaki to zwykli mordercy. - Obrzucił mnie
spojrzeniem pełnym pogardy.
Zwykli mordercy - zakołatało mi w
głowie. To tak postrzegani byli ci, którzy chorują na likantropię. W tamtym
momencie zaczęłam jeszcze bardziej współczuć Remusowi.
Już miałam zawyć z kolejnej fali
dreszczy, gdy nagle usłyszałam jakieś głosy.
Przekręciłam lekko głowę, a wtedy
dostrzegłam Hagrid i Jordana idących szybko w naszym kierunku.
- George, przestań w tej chwili!
Opuść różdżkę! - rozkazał gajowy.
- Co? - wydał z siebie rudzielec.
- Ta bestia mało nie rzuciła się na Freda!
- Powiedziałem: opuść różdżkę! -
zagrzmiał ponownie Hagrid, a na dźwięk jego poważnego głosu chłopak zrobił to,
co mu kazano. Z trudem podniosłam łeb z ziemi. Hagrid momentalnie podszedł do
mnie.
- O co chodzi? - spytał niepewnie
Fred, na którego twarzy krążyło zmieszanie i niedowierzanie.
- Co wy najlepszego zrobiliście,
chłopcy?
- To nie nasza wina, Hagridzie! -
sprzeciwił się George. - To on się na nas rzucił! Ta bestia!
- Nie mów tak na nią! - odparł
stanowczo mężczyzna, pomagając mi wstać.
W sumie czułam się już całkiem
dobrze. Jedynie szok blokował mi jeszcze pełne sterowanie kończynami. Słowa
chłopaka odrobinę zabolały, chociaż rozumiałam jego intencje w celu obrony
brata.
- Na nią czyli?
- To nie samiec! - Wskazał na
mnie. - Jak spotkaliśmy się z nią pierwszy raz, to też ją nazywałem
"mały". Od razu pokazała mi, że bardzo tego nie lubi! - Podrapał mnie
czule za uchem.
- Hagridzie, nie wiem, czy
rozumiesz powagę sytuacji, ale ona rzuciła się na nas! - wtrącił Fred.
- Chciała się jedynie przywitać -
usprawiedliwiał mnie Hagrid. Po części się z nim zgodziłam. - Ma ona pewną
cząstkę od was. Powinniście to zauważyć.
George i Fred obrzucili mnie
zdystansowanym spojrzeniem. Jordan wciąż milczał.
- Chociaż oczywiście rozumiem,
chłopcy, że mogliście się przestraszyć.
- Jakby ciebie w nocy napadł wilk
to...
- Tak, tak, rozumiem, George. No
dalej, Huncwotko, przeproś ich ładnie.
Posłałam Hagridowi karcące
spojrzenie, chociaż miano Huncwotki bardzo mi się podobało.
Następnie spojrzałam wymownie na
bliźniaków. Podeszłam najpierw do Freda i musnęłam lekko nosem jego kolano. Na
twarzy chłopaka pojawił się nikły uśmiech.
- Jestem w stanie ci wybaczyć -
stwierdził, głaskając mnie po głowie z dystansem.
Zamruczałam cicho, co do
złudzenia przypominało dźwięk wydawany przez kota. Zrobiło mi się przez to
potwornie głupio. Dopiero kiedy zdałam sobie sprawę, że muszę przeprosić także
i Georga, zażenowanie zeszło z mojej twarzy.
Podeszłam do drugiego bliźniaka
niechętnie. Wcale nie patrząc na niego, nachyliłam się do jego butów i
rozwiązałam mu sznurówki. Powinien się cieszyć, że tylko tyle mu zrobiłam.
Gajowy oczywiście zaśmiał się z
mojego czynu.
- Już rozumiecie czemu Huncwotka?
- zachichotał mężczyzna.
George jednak nie przejął się
słowami Hagrida. W momencie, gdy chciałam od niego odejść, przykucnął w sposób,
że patrzyliśmy na siebie. W momencie, gdy to się stało, w jego oczach
dostrzegłam charakterystyczny błysk. Olśnienia lub odkrycia czegoś nowego.
- Ciekawe ma oczy ta nasza...
Huncwotka - podsumował już łagodnym tonem i poczochrał mnie po karku. Nie
podobał mi się jednak sposób, w jaki patrzył na mnie do czasu naszego
pożegnania.
...
Wchodząc do Pokoju Wspólnego już
jako człowiek, czułam się bardzo obolała. Po pierwsze dlatego, że George
sprzedał mi kilka dobrze rzuconych zaklęć obronnych, a po drugie - jego słowa o
wilkołakach zrobiły mi ostry mętlik w głowie. Poza tym czułam się winna, że
napadłam na Freda, co w Georgu ujawniło najskrajniejsze zachowania. Bądź co
bądź go rozumiałam. Gdyby niebezpieczeństwo groziło Remusowi, bez wahania
ruszyłabym mu na pomoc bez względu na konsekwencje.
- O, Suzanne. Nareszcie się
pojawiłaś. Czyżbyś przypadkiem nie spotkała się z tajemniczym wielbicielem? -
dotarł do mnie złośliwy głos Georga, gdy tylko znalazłam się w pokoju wspólnym
gryfonów.
Dopadło mnie podobne uczucie jak
wtedy, gdy wróciłam do domu. Miałam wrażenie, że on wiedział, że zdawał sobie
sprawę z tego, co zrobiłam.
Postanowiłam grać na zwłokę.
- Nie mogłam się odpędzić od adoratorów
- odparłam ironicznie, przez co bliźniacy wymienili znaczące spojrzenia.
- A czy przypadkiem tymi
adoratorami nie byli: Cedrik Diggory?
- Oczywiście, że nie! - udając,
że złapali mnie na gorącym uczynku, postarałam się o jak najbardziej czerwone
rumieńce na moich policzkach. Niewyobrażalna ulga wypełniła moje ciało, gdy ci
dwaj detektywi posądzili mnie jedynie o nocne schadzki z puchonem.
***
*jaśminy kwitną na przełomie maja
i czerwca, ale pragnę powiadomić, że jest to magiczny las ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz