Witam wszystkich bardzo serdecznie!
Z racji tego, że zależy mi na waszym czasie, ograniczę wstęp do tego zdania.
PS. Oby notka się spodobała :-)
Autorka
***
Wraz z Remusem stałam przed
opasłą budowlą, która wyglądała jakby trzej niewidomi czarodzieje machali
różdżkami na prawo i lewo, i łączyli przypadkowe części w nadziei, że utworzą
one budynek mieszkalny, zwany Norą - jak głosiła pobliska tabliczka. Dom
położony był w sąsiedztwie rozległych pól zbóż, kilku bardzo starych jabłoni
oraz małego ogródka, z którego dochodziły podejrzane dźwięki. Cała ta sceneria
wprawiała przybysza w magiczny nastrój, bo trzeba było przyznać Weasleyom, że
ich posiadłość wyglądała obłędnie imponująco.
- Poradzisz sobie? - spytał
Remus, którego także "zachwycił" czar tego miejsca.
- Jasne. - odparłam pogodnie, błądząc
oczyma po każdym zakamarku.
- Do...dobrze. - przytaknął
niepewnie, a następnie pocałował mnie w czoło i teleportował się z cichym
trachem.
Po zniknięciu Remusa nadal
wpatrywałam się w budynek. Nagle z zamyślenia wyrwał mnie głośny dźwięk starego
silnika, który pocharkiwał niczym łososie w czasie tarła. Rozglądnęłam się za
źródłem odgłosu, ale kiedy tylko się obróciłam, ujrzałam niebieski samochód,
który... leciał w moją stronę, co i rusz zniżając się i podnosząc, przez co
bardzo upodabniał się do stylu lotu Errola.
Za kierownicą siedział, ku mojemu
zdziwieniu, pan Weasley z jakimś młodym mężczyzną, także o rudych włosach. Kiedy
wylądowali, a kłęby dymu przestały unosić się wokół pojazdu, wysiedli i
skierowali się w moją stronę z wielkimi uśmiechami na twarzach.
- Dzień dobry, panie Weasley. -
przywitałam się wysokim głosem, z pewnością nie takim, jakbym chciała, na co
nieznany mi mężczyzna zachichotał.
- Witaj, Suzanne. - odparł pan
Weasley, a następnie wskazał na swojego towarzysza o rudych, długich włosach,
związanych w kucyka. - To mój najstarszy syn, Bill Weasley. - powiedział z
dumą. - Bill, to jest Suzanne... Lupin, przyjaciółka bliźniaków.
- Cześć - Miło poznać. -
rzuciliśmy w tym samym czasie i wspólnie roześmialiśmy się.
- Czemu nie wchodzimy? - zapytał
nagle pan Weasley, w momencie, gdy zrobiło się dziwnie cicho.
Niczym nie zrażony przeszedł obok
mnie, a następnie otworzył drzwi i minął próg domu.
- Śmiało. - zachęcił Bill, który
nadal był bardzo rozbawiony całą sytuacją.
Ruszyłam lekko zakłopotana za
chłopakiem, a kiedy tylko minęłam próg domu, dotarł do mnie panujący w nim
sajgon.
Gdy znalazłam się w środku
zupełnie straciłam wrażenie, że jest to zwyczajny dom. Wszystko wokół mnie
zdawało się ruszać i wydawało różne dźwięki. W kuchni, gdzie najwidoczniej
znajdowało się serce domu, panował okropny harmider i co chwilę było słychać
odgłosy tłuczonego szkła, gotującej się wody czy płaczu dziecka. Nagle
usłyszałam donośny głos pani Weasley, która miała, jak widać, za zadanie
utrzymywać tego wszystkiego w ryzach:
- Jak to Suzanne już przyjechała?
Chwilę później w moją stronę
zmierzała pulchna kobieta o rudych włosach, jak u wszystkich w rodzinie,
wesołych lśniących oczach, które odziedziczyli po niej bliźniacy, i w szarej
szacie ze ściereczką na ramieniu.
- Suzanne, skarbie! Jak miło cię
znowu widzieć. - zawołała z radością i mocno przytuliła mnie na przywitanie.
Jak za wciśnięciem jakiegoś
guzika, w tej samej chwili, usłyszałam wybuch, na który nikt nie zareagował,
więc chyba był normą, a następnie ze schodów, jak stado ogrów, zbiegli
uradowani bliźniacy.
Pani Weasley w końcu wypuściła
mnie z uścisku, a wtedy przywitałam się z bliźniakami, którzy przez ostatnie
tygodnie urośli o kilka centymetrów.
- Jak wakacje? - spytali
uśmiechnięci od ucha do ucha, gdy pani Weasley ciągnęła mnie do kuchni na
domniemany posiłek.
- W miarę dobrze. - odparłam. - A
u was?
- Bywało lepiej. - powiedzieli
chórem. - Mama trochę się wściekała przez nasze dowcipy- Wskazali na kobietę -
Ale zdołaliśmy się już do tego przyzwyczaić. Po za tym, robiliśmy pewne testy
i...
- Pewne testy? - spytałam
rozbawiona i wtedy na stole pojawiła się zupa.
Dopiero teraz zwróciłam uwagę na
kuchnię.
To pomieszczenie było jeszcze
bardziej niezwykłe od holu. Brudne naczynia umieszczone w zlewie same się
zmywały, zupa w garnku była mieszana przez jakąś niewidzialną siłę, a zegar na
jednej ze ścian prawdopodobnie chodził nieprawidłowo, choć, kiedy lepiej się
przyjrzałam, ujrzałam dziewięć wskazówek, na których widniały podobizny
wszystkich członków rodziny. Jego zadaniem, jak mi później wyjaśniono, było
informowanie pani Weasley o obecnym miejscu pobytu jej rodziny. Obecnie
wszystkie wskazówki były nałożone na siebie i niezdarnie dygotały przez niezaduży
dostatek miejsca.
Przy stole siedział już pan
Weasley, który bardzo intensywnie przeżuwał sałatę, zadufany w sobie
Percy-Prefekt, Charlie, charakteryzujący się zabawowym podejściem do życia,
pomimo pełnienia funkcji prefekta naczelnego, pani Weasley, która jednakże co i
rusz wstawała ze swojego miejsca, by podać nowe potrawy, pierworodny syn
Weasleyów, wydający się nawet fajnym czarodziejem oraz dwójka najmłodszych z
potomstwa: Ron i Ginny, którzy patrzyli na mnie, a w ich oczach błąkała się
niepewność.
- Ron, Ginny - zawołała radośnie
pani Weasley. - Poznaliście ją przecież przed świętami. To Suzanne Lupin. -
oznajmiła.
Na słowa pani Molly, szczur Rona,
wyjątkowo wyliniały i obskurny, siedzący na kolanach chłopaka w czasie gdy ten
jadł, najeżył się i zaczął prychać, jakbym była co najmniej jakimś zbiegłym
więźniem.
- Ron! - kobieta znów krzyknęła.
- Tyle razy ci mówiłam, żebyś nie przynosił Parszywka do kuchni. Wynieś go do
pokoju. - rozkazała.
Chłopak zaczerwienił się niczym
dorodna dynia w Halloween, a następnie chwycił szczura, który cały czas
piszczał i jęczał, i wyszedł z pomieszczenia, starając się go uspokoić:
"Parszywek, spokój, spokój mówię!".
Kiedy Ron zniknął za ścianą, a
jego kroki ucichły, pani Molly poleciła mi oraz bliźniakom zajęcie miejsc przy stole. Musiałam wyglądać niezwykle
dziwacznie, kiedy rozglądałam się w każdą stronę, co mogło prowadzić do
oczopląsu, ponieważ pan Weasley utkwił we mnie swoje ciekawe spojrzenie.
Czując na sobie jego wzrok
przestałam się rozglądać i posłałam mu dziecięcy uśmiech, jednak mężczyzna
nadal patrzył się na mnie z zainteresowaniem.
- Powiedz mi, Suzanne - zaczął
ojciec bliźniaków, gdy obiad już na dobre się rozkręcił, a my zajadaliśmy się
warzywną zapiekanką. - Chłopcy mówili mi, że mieszkasz wśród mugoli i
zastanawiałem się...
- Arturze! - skarciła męża pani
Molly.
- Zastanawiałem się - brnął dalej
pan Weasley, a cała rodzina, z wyjątkiem jego żony, przyglądała mu się z
zapałem. - czy nie mogłabyś mi opowiedzieć to i owo o mugolach. Bardzo się tym
interesuję i...
- Arturze! - pani Weasley
znów zaprotestowała.
- Z przyjemnością. - odparłam,
kiedy twarz pani Weasley przybrała wiśniowy kolor. - Co chce pan wiedzieć?
- Wszystko. - wybuchnął pan
Weasley, ale wzrok żony skutecznie go speszył. - To może na początek... -
zamyślił się chwilę, odrobinę rumieniąc. - Do czego służy mugolom taki plastikowy
drut w kształcie okręgu?
Poszukałam chwilę w głowie
takiego kolorowego drutu i już miałam odpowiedzieć, kiedy pani Weasley oburzyła
się na męża.
- Nie widzisz, że ona jest
zestresowana. Daj jej odpocząć. - Podniosła się i zaczęła gładzić mnie po
głowę, na co ja zrobiłam wielkie oczy, a bliźniacy zachichotali. - Biedne
dziecko. - lamentowała.
Na szczęście ziemniaki w
odpowiednim czasie zaczęły się partolić, przez co pani Molly zrezygnowała z
układania mi fryzury, a zajęła się przypalonym garnkiem.
- To hula hop. - odparłam, łapiąc
oddech. - Mugole używają tego... w celach rekreacyjnych. Osobiście nie
przepadam. - Rozejrzałam się za matką bliźniaków z niepokojem, a do moich uszu
dotarł zdumiony głos ojca bliźniaków: "Doprawdy niesamowite".
Wymieniłam porozumiewawcze
spojrzenie z chłopakami, a wtedy przypomniałam sobie zdanie, które powiedziałam
bliźniakom na początku ferii: "U was w domu zapewne nie jest nudno".
I istotnie, nie było. Każdy z Weasleyów miał odmienny charakter i poglądy, co
dawało bardzo zabawny efekt niezgodności.
- Suzanne - znowu zwrócił się do
mnie pan Weasley. - A czy to prawda, że mugole używają grzebana do czesania
włosów?
- Grzebienia. - poprawiłam. -
Tak, ale ja także go używam.
- Naprawdę? - zdziwił się
mężczyzna, jakby usłyszał, że jutro z nieba spadnie spaghetti. - A jak to...
się używa?
- Bierze pan grzebień...
Przykłada go do głowy... I przeczesuje włosy. - odparłam, a pan Weasley zrobił
zaskoczoną minę, przez co bliźniacy zasłonili rękami twarze.
- Tato. Może innym razem
pomaltretujesz Suzanne. - zaproponowali, jednakże nie uśmiechała mi się ta
perspektywa. - To może... my pokażemy okolice. - rzucili i tak naprawdę już nas
nie było.
Wybiegliśmy szybko z budynku i
pobiegliśmy w kierunku pól, z zamiarem oddalenia się od pana Weasleya, jednak
nasz morderczy bieg zatrzymały głosy Billa i Charliego, którzy najwidoczniej
także darowali sobie obiad.
- Czekajcie! - zawołał Charlie i
już po chwili, wraz z bratem, stał koło nas ciężko dysząc.
- Ojciec rozgadał się... o
sprawach ministerstwa... a my nie chcieliśmy w to... wchodzić. - wydusił z
siebie Charlie łapiąc oddech.
- Biedny Ron, biedna Ginny. -
odparli bliźniacy, a ja posłałam im zdziwione spojrzenie.
- Percy lubuje się we wszystkim
co dotyczy departamentów i ministra magii. Jak się nakręci, to potrafi o tym
gadać godzinami, a uwierz mi, że nie jest to przyjemna rozmowa. - wyjaśnił
Bill, który w ogóle nie był zmęczony po biegu.
- Czyli zwiększa nam się pole do
popisu. - powiedziałam nagle. - Bo rozumiem, że idziecie z nami. - dodałam i
posłałam chłopakom szczery uśmiech.
- Pofatygujemy się. - odparł
Charlie i ruszył dziarskim krokiem, prowadząc nasz mały dywizjon.
Szliśmy teraz polną drogą i
przysłuchiwaliśmy się pogwizdywaniu Billa. Chłopaka zrównał się z Charliem i
teraz to ja z bliźniakami byłam na samym końcu.
- Mieliśmy iść w grupie. -
zauważył z pretensją Fred, na co ci z przodu odwrócili się w naszą stronę.
- Darujcie. - zaśmiał się Bill i
zrównał się z nami. - Czy my na pewno wiemy dokąd zmierzamy?
- Na mnie nie patrz. -
powiedziałam. - Jestem ostatnią osobą, która wie gdzie się znajdujemy.
Na moje słowa Bill zmierzył mnie
wzrokiem i zrobił minę, jakby się nad czymś mocno zastanawiał.
- Już wiem dlaczego się
przyjaźnicie. - rzekł z dumą chłopak.
- Bystrzak z ciebie. - tym razem
wtrącił się Charlie. - Tylko ślepy nie zauważył by tego podobieństwa pomiędzy
tą trójką. - Wskazał na nas, a my, chyba pierwszy raz w życiu, nie wiedzieliśmy
jak to skomentować.
- Nie jesteśmy podobni. -
zauważyłam.
- Podobieństwa, ale i różnic. -
ciągnął starszy brat. - Zauważ kochany, że Suzanne jest bardziej ogarnięta od
bliźniaków i ma ogólnie bardziej poukładane w głowie. - drażnił się.
Spojrzałam na Billa z
niedowierzaniem, a następnie przeniosłam wzrok najpierw na Charliego, a później
na Freda i Georga.
- Nic nie powiecie. - wzburzyłam
się. - Nie będziecie chronić honoru?
- Masz racje, bracie. - odparli
rzeczowo bliźniacy, z nutką satysfakcji w głosie.
- Nie rozumiem was.
- I vice versa. - powiedzieli
beztrosko.
- Wcale nie jesteśmy podobni!
- Dobrze, dobrze. Tylko mnie nie
pobij. - krzyczał Bill, a po chwili zaczął parodiować damski głos i machać
rękami wokół bioder, udając, że nosi spódnicę. - Aaa... Straszna dziewczynka
chce mnie pobić i się na mnie patrzy!
Bliźniacy w tym samym momencie
zaśmiali się głośno.
- To nie jest śmieszne. -
poskarżyłam się i tupnęłam nogą. "Na Odysa, chyba cofam się w
rozwoju".
- Może trochę... - dałam za
wygraną i wtedy stanęliśmy przed urwiskiem wpadającym do rzeki. - Bezpiecznie.
- Prawda. - zgodził się Fred. -
Kiedy byliśmy mali ktoś - kaszlnął
mamrocząc "Bill". - straszył nas, że jeżeli się wpadnie do środka
wyłoni się Sfinks i będzie zadawać nam zagadki.
- To były niewinne żarciki. -
wybraniał się chłopak. - Nabrałem ich kiedyś, że w stawie za domem wśród żab
kryje się topielec. - szepnął do mnie, by wszyscy usłyszeli.
Wracaliśmy do Nory w bardzo
dobrych nastrojach, umorusani błotem, ale szczęśliwi. Kiedy znaleźliśmy się
przy drzwiach, miałam jedynie nadzieję, że pan Artur i Percy nie prowadzą już
politycznych dywagacji o mugolach, gdyż nie chciałam w nich uczestniczyć.
...
Wślizgnęliśmy się po cichu do
kuchni przez boczne wejście. W pomieszczeniu jedynym źródłem światła okazała
się świeca i dopiero na jej widok zorientowaliśmy się jak bardzo straciliśmy
poczucie czasu.
- Chcesz jabłko? - spytał George
i w tym samym czasie rzucił nim we mnie.
- Nie dzięki. - odparłam, oddając
owoc chłopakowi. - Od pewnego czasu mam z nimi kiepskie wspomnienia.
Ten posłał mi niedowierzający uśmiech i wgryzł się w
złapane jabłko.
Kiedy chłopcy zjedli już swoje
owoce i powydurniali się za pomocą pozostałych ogryzków, ruszyliśmy w kierunku
schodów, żeby dostać się na powyższe kondygnacje. Stopnie niebezpiecznie
skrzypiały pod naszym ciężarem, jednakże domownicy niespecjalnie zwracali na to
uwagę.
- To nasz pokój. - powiedzieli z
dumą bliźniacy i wskazali na stare drzwi z zardzewiałą tabliczką: "Fred i
George".
- To do jutra. - rzucili Bill i
Charlie i odeszli, znów piąć się ku górze.
- Uważaj, Suzanne. - zatrzymał
mnie George, kiedy chciałam wejść do pomieszczenia. - Kryją się tam rzeczy
niesamowite i przerażające. Jesteś w stanie podjąć to ryzyko?
- Poznałam już was. -
powiedziałam spokojnie. - Nic mnie bardziej nie zdziwi.
- Słuszna uwaga. - poparł Fred i
pchnął delikatnie drzwi, a gdy znaleźliśmy się w pomieszczeniu nagle zapalił
się światło, które oświetlało tylko fotel, odwrócony od nas oparciem.
Zmarszczyłam lekko czoło i
posłałam chłopakom zdziwione spojrzenie.
- Uważaj. - szepnął George,
przykładając palec do ust.
W tej samej chwili siedzisko
odwróciło się, a na nim siedział głupio uśmiechający się stwór wielkości
ziemniaka... wyglądający jak ziemniak. Patrzył się na nas radosnym spojrzeniem
i od czasu do czasu drapał się po głowie, najwidoczniej nie rozumiejąc
sytuacji.
- To jest Rex. - oświadczył Fred.
- Niebezpieczny i nieprzewidywalny gnom, którego mama kazała nam wywalić do
ogrodu.
- Gnom? - powtórzyłam.
- Tak, gnom. - ciągnął George. -
Ale jutro będziemy musieli go wywalić, gdyż... - Gnom beknął. - to prawdziwa
bomba nieprzyjemnych zapaszków.
Kiwnęłam głową z niedowierzaniem.
- Nie martwcie się. Proch armatni
wszystko starannie eliminuje. - pocieszyłam, zwracając uwagę na dziwnie
unoszące się opary po fajerwerkach.
- Drobne testy. - Machnął ręką. -
Nic specjalnego. A właśnie... - machnął różdżką i teraz cały pokój został
oświetlony.
Wyglądał jak nowa baza jakiejś
grupy zajmującej się wandalizmem. Na biurkach walały się miliony kartek, instrukcje
własnej roboty, magiczne gadżety, a raczej ich szczątki, cukierki i papierki po
nich - dosłownie zawartość damskiej torebki. Na podłodze było podobnie, na
dywanie odznaczały się jeszcze świeże plamy po farbie, a w kątach dało się
dostrzec stare opakowania po czekoladowych żabach. Ku mojemu zdziwieniu, łóżka
były w miarę starannie ogarnięte.
- Mama kazała nam posprzątać,
więc zostało trochę ogarnięte. - uprzedził Fred, na wypadek jakbym nie
zauważyła.
- Powinnam się zorientować, że
wasz pokój będzie równie skrupulatnie prowadzony co wasze dormitorium. -
zaśmiałam się.
- No widzisz. - odparł Fred
beztroskim tonem. - A to twoje łóżko. - Wskazał na łóżko znajdujące się przy
oknie pod dziwnym kątem. Mogłam się domyślić, jak bardzo musieli się postarać,
żeby je tu przytachać.
Kiwnęłam głową i odłożyłam plecak
na meblu do spania, lecz nadal nie mogłam oderwać wzroku od gnoma.
- On... nie gryzie, prawda?
- On. - zdziwił się George. -
Jest potulny jak baranek... Dopóki nie dasz mu fasolki o smaku pomarańczy. Nie
chcesz tego widzieć. - Parsknęłam śmiechem.
- Teraz, jak nakazuje tradycja -
rozpoczął Fred uroczystym tonem. - musimy wprowadzić cię w rytm życia rodziny
Weasley. Lepiej usiądź, to może trochę potrwać.
- Będzie zabawnie. - rzucił
George siadając i zrobił dziwny ruch ręką, mówiący, żebym zrobiła to samo.
- Pierwsza zasada - kontynuował
Fred. - Obok nas mieszka pracowity Percy, więc w miarę możliwości zalecałbym...
bycie cicho. - krzyknął to ostatnie
i rąbnął w ścianę kapciem. - Chyba nie usłyszał. - znów zawołał wesołym tonem.
- Druga zasada - wtrącił George.
- Nigdy, nawet gdybyś musiała umrzeć, nie wchodź do kuchni o dwunastej. Leci
wtedy audycja poświęcona Celestynie Warbeck, a mama jest jej wielką fanką i
zmusza nas, żebyśmy też tymi fanami zostali.
- Trzecia zasada - powiedział
Fred i w tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem.
- Czy możecie być ciszej. -
pieklił się Percy. - W przeciwieństwie do was, ja staram się być odpowiedzialny
i mam bardzo dużo rzeczy do zrobienia.
- Penelopa nie odpisuje, och, ale
szkoda. - zdziwił się Fred, a Percy zrobił się czerwony na twarzy i odszedł
trzaskają drzwiami. - Trzecia zasada. Jak znajdziesz się w tej komórce za domem
to zawołaj nas, ponieważ tata nie pozwala nam tam wchodzić, a jest w niej wiele
ciekawych mugolskich wynalazków.
- Nasz tata pasjonuje się
mugolami, jakbyś nie zauważyła. Ma obsesję. - rozjaśnił George, kiedy zobaczył
moją minę. - Czwarta i ostatnia zasada. Jeżeli zobaczysz węża, pająka czy
cokolwiek innego to nie krzycz. To tylko żelatyna.
- Ach, jeszcze jedno - Fred
złapał się za głowę. - Tutaj panuje zasada, że jeśli coś zmalujemy dostajemy
szlaban w ogrodzie i odgnamiamy trawnik.
- Więc jakby co, to pracuj
incognito. - doradził George i obaj bliźniacy uśmiechnęli się dumnie.
...
Obudziły mnie jęki koguta, który
talentem muzycznym dorównywał mojej furtce. Ziewnęłam ospale i rozejrzałam się
po pokoju, jak to miałam w zwyczaju. Na sąsiednich łóżkach pochrapywali sobie
bliźniacy i, co bardzo mnie zdziwiło, nawet kiedy spali, uśmiechy nie
opuszczały ich twarzy.
- Nie mam serca was budzić. -
mruknęłam do siebie. - Ale i tak to zrobię.
Wyskoczyłam szybko z łóżka i nie
trudząc się szukaniem różdżki, postanowiłam poćwiczyć te całą magię
bezróżdżkową na chłopakach.
- Wstajemy, wstajemy. -
szepnęłam, jednak oni nawet nie drgnęli. - Mówi się trudno.
Skierowałam dłoń w ich stronę i
skupiłam się na zaklęciu.
- Vingardium Leviosa -
powiedziałam, a pościel chłopców uniosła się w górę.
Zdusiłam w sobie krzyk radości,
że zaklęcie, choć tak proste, udało mi się. Jednakże nie osiągnął ten czyn
takich skutków, jakich bym się spodziewała, ponieważ bliźniacy nadal spali:
George przewrócił się na drugi bok, a Fred zaczął głośniej chrapać. Puściłam
pierzyny, a te z cichym stukiem wylądowały na bliźniakach, ale oni nie przejęli
się tym zbytnio. Wprawdzie mogłam obudzić bliźniaków metodą na koguta, ale
postanowiłam, że zrobię to za pomocą magii, z resztą nie chciałam się zniżać do
poziomu kogoś, kto i tak finalnie wyląduje w rosole.
- Perturbare - mruknęłam z
irytacją, a wtedy szklanka stojąca obok nich pękła z trzaskiem.
- Co do jasnej... - wydusił z
siebie George, lecz szklanka znów stała w całości na szafce. - Nie mogłaś obudzić
nas w jakiś ludzki sposób? - spytał z pretensją, a Fred zamrugał ze
zdziwieniem.
- Tak jest ciekawiej. - odparłam
z uśmiechem i wyszłam z pokoju, biorąc ze sobą rzeczy na przebranie i grzebień
oraz dając bliźniakom dziesięć minut na ogarnięcie się.
Po wyznaczonym czasie, chłopcy
wyszli z pokoju w stanie takim samym, lub nawet gorszym, jak po przebudzeniu.
Ich fryzury bawiły się w nędzną imitację ptasich gniazd, a zaspane oczy stały
się nowym miejscem na chowanie skarbów, gdyż nic nie było wstanie ich otworzyć
porządnie.
- A czego się spodziewałaś, dając
nam 10 minut. - wyjaśnił George z pretensją i ruszył w stronę kuchni, z której
dochodził coraz głośniejszy gwar życia rodzinnego.
- Cześć mamo - rzucili bliźniacy
i usiedli przy stole, wpatrując się tępo w jakiś punkt przed nimi.
- Dzień dobry - przywitałam się.
- Może pani pomóc?
- Hem... - odparła pani Weasley.
- Nie, nie. Dziękuję za pomoc, ale sama sobie poradzę.
Dosiadłam się do bliźniaków, a
chwilę później kobieta podstawiła nam pod nos talerz z kanapkami. Zabraliśmy
się do ich pałaszowania, a w między czasie w kuchni zaczęli pojawiać się inni
przedstawiciele rodziny.
- Macie na dzisiaj jakieś plany?
- spytała pani Weasley, kiedy nasza trójka zachowywała się dziwnie milcząco,
ponieważ była zmęczona.
- Coś się wymyśli. - powiedział
Fred i wtedy do pomieszczenia weszli Bill i Charlie z wielkimi uśmiechami na
twarzach oraz równie nieuczesanymi włosami co bliźniacy.
- Mamy świetny pomysł. - wypalił
Charlie, a jedynie Ron podniósł wzrok z nad kanapki. - Zagrajmy w quidditcha.
Wersję uszczuploną co prawda, ale... - zaproponował. - Co jest, nikt nie ma
ochoty? Suzanne, będzie zabawnie.
- Dla ciebie z pewnością. Jak
spadnę z miotły w rabatkę. - odparłam, a Ginny zachichotała.
- Jak Suz gra, to my także. - zgłosili
się bliźniacy, zapewne łaknący mojej klęski.
- Świetnie. Ron, Ginny? - spytał
ochoczo. - Percy?
- Z chęcią. - odparł dumnie. -
Pokarzę wam jak powinna wyglądać prawdziwa gra. - I chwycił za kanapkę, którą
właśnie jadł i wyszedł z domu, najwidoczniej chcąc sprawdzić parametry boiska
oraz upewnić się czy aby na pewno nie znajduje się na nim jakaś żaba.
- Ja też bardzo chętnie. -
zgodził się Ron, który zdążył już założyć buty, kiedy na niego nie patrzyliśmy.
- Znakomicie. - ekscytował się Charlie.
- A ty Ginny?
- Okey - wybąkała dziewczynka,
jak najcichszym tonem, a rude włosy zasłoniły jej twarz.
- Mamy komplet. - zawołał
uradowany. - To za... - Spojrzał na zegarek. - za kwadrans na podwórku.
"Świetnie" pomyślałam
sobie i zwróciłam głowę w stronę bliźniaków, ale zamiast nich zastałam puste
krzesła. "Świetnie" powtórzyłam w myślach i skierowałam się do pokoju
chłopaków, którzy nawet nie zadali sobie trudu poinformowaniem mnie, że idą. Na
szczęście nie musiałam wchodzić za wysoko, bo szanowane OGRY już wracały drogą
powrotną.
- Co ty robisz, Suz. Ogródek jest
w drugą stronę. - zawołali radośnie i chwycili mnie za ręce, wyprowadzając na
dwór.
Postawili mnie dopiero przed
domem. Rozejrzałam się wokół i w oczy rzucił mi się kwadrat, wykonany z żółtej
trawy, robiący za murawę boiska i osiem paletek do tenisa bez siatki, robiące
za obręcze.
...
- Okey, najpierw dobieramy
drużyny, a potem ustalimy swoje role. - rozporządzał Charlie. - Suzanne i Ron,
wybieracie skład.
Kiwnęłam głową z niedowierzaniem,
bo chociaż grę quidditcha znałam tylko z teorii, to właśnie ta teoria mówiła
mi, że w osiem osób, to my co najwyżej możemy rozwalić miotłę.
- Ja pierwszy. - Wyprężył się
Ron. - Charlie. - zadecydował chłopak i tym oto ruchem dzierżył w swoim
składzie kapitana gryfońskiej drużyny.
- Rozumiem - Kiwnęłam sobie
głową. - Ginny! - zawołałam, a dziewczynka wytrzeszczyła oczy, ale z uśmiechem
podbiegła do mnie i ustawiła się obok. "Kogokolwiek bym nie wybrała i tak
z pewnością będzie lepszym zawodnikiem ode mnie" przeszło mi przez głowę.
- Jeszcze raz. - Trąciła mnie
dziewczynka. - Wybierasz dwóch zawodników.
- Co? - zdziwiłam się. - Aaa. No
to może...
- Weź Georga. - podsunęła. - Jest
dobrym pałkarzem.
- George - zaśmiałam się. - Chodź
do nas. - zawołałam chłopaka, a wtedy Fred zrobił obrażoną minę.
- Jak mogłaś Suzanne. To jest
faworyzowanie! - protestował, a George pokazał mu język. - Nie zgadzam się.
- Wybieram Freda. - powiadomił
Ron.
- NIE!!! - Fred nadal protestował
i usiadł na trawie. - Siłą mnie nie zaciągniecie.
- Och, niech będzie. - jęknął
Ron. - Bill, Percy! Pofatygujcie się do nas.
- Tak! Nie pozbędziecie się mnie!
- cieszył się Fred, lądując w naszej drużynie.
- Nie ekscytuj się tak. -
uciszyłam go. - Jak się gra w tak okrojonym składzie?
- Nie ma szukających. Są dwaj
ścigający, jeden pałkarz, jeden obrońca. - odpowiedziała Ginny rezolutnie.
- Wspaniale. - podsumowałam. -
To... kto chce być kim?
- Ginny ścigający, ja - wskazał
George na siebie. - pałkarz, Fred obrońca, a ty Suzanne ścigająca... Zaraz, co?
- machnął ręką.
- Nie ma to jak otrzymać wsparcie
od strony przyjaciół. Ale niestety muszę się zgodzić, jestem beznadziejna. -
poparłam.
- Może, ty Suzanne... - wtrąciła
się Ginny. - będziesz pałkarzem. Zamiast rzucać w kogoś piłką będziesz spadać na
niego z miotły. - zaproponowała, na co bliźniacy zaśmiali się, a ja
przytaknęłam głową z niedowierzaniem.
- Słyszysz George, wygryzłam cię.
- rzuciłam.
- Nie - burzył się Fred. - Ja
będę ścigającym, a Suz obrońcą. Będziemy musieli tylko nie dopuszczać tamtych
do pętli. Rozumiecie. - Wszyscy kiwnęliśmy głowami.
- Uzgodnione? - zawołał Ron, a my
przytaknęliśmy.
Całą grupką ruszyliśmy do małej
szopy stojącej na końcu ogrodu Weasleyów. Kiedy Charlie otworzył jej drzwi,
ukazał się nam składzik z zaopatrzeniem graczy. Każdy z nas wyjął z niego po
miotle, które jednakże nie wprawiały w zachwyt i wróciliśmy na boisko.
- Na pozycje. - wrzasnął Charlie
i wyjął ze starej skrzynki, która do tej pory leżała w kącie boiska, dwie piłki:
tłuczka i kafla.
Usadowiłam się na okropnie
niestabilnej miotle i wzbiłam się niezdarnie w powietrze. Gdy moje nogi
oderwały się od ziemi przeszedł mnie zimny dreszcz, a kijek momentalnie
przestał współpracować.
- Lecisz Suz, obręcze są już
niedaleko. - kibicowali bliźniacy.
Dopadłam do bramek i łapiąc
oddech skarciłam się w myślach za głupotę. "Nie umiesz, nie leć"
zganiłam siebie. W tej samej chwili Bill rzucił na obręcze czar, dzięki
któremu, te uniosły się nad ziemię i teraz bardziej przypominały bramki. Ustawiłam
się naprzeciwko nich i, tak naprawdę licząc minuty do swojej śmierci, czekałam
na wyrok.
- Gotowi? - krzyknął Charlie i
spojrzał na mnie z rozbawieniem.
- Śmiej się śmiej. Ale widzisz
mnie po raz ostatni. - odparłam i mocniej złapałam za trzonek miotły.
- Start!
Charlie wyrzucił piłki z taką
siłą, że nawet słoń został by powalony, jednakże, ku mojemu wielkiemu
zdziwieniu, Wesleyowie ani myśleli o ukryciu się przed piłkami, a raczej
jeszcze bardziej się do nich nadstawiali.
Ta malutka Ginny, która z pozoru
wydawała się być tak kruchą, leciała teraz z zawrotną szybkością w stronę
bramki przeciwnika i nim ktokolwiek się zorientował, cisnęła kafla w jedną z
obręczy, przez co nasza drużyna zdobyła 10 punktów. Teraz piłkę trzymał Ron,
zamachnął się nią i podał Billowi, który z szałem w oczach zmierzał w moim
kierunku.
- Gdzie ja mam tę kartkę z
testamentem. - spytałam samą siebie, czując, jak kolana uginają mi się
niebezpiecznie.
Bill zamachnął się kaflem i
rzucił go centralnie we mnie, a ja, naprawdę nie wiedząc co robić, po prostu nadstawiłam
trzęsące się ręce, by go złapać... i czekałam. Kafel był bliżej i bliżej, nagle
poczułam jak piłka uderza we mnie, a moje ręce się na niej zaciskają. Jednakże
siła, z jaką kafel dostał się do moich dłoni, popchnęła mnie w nieznanym mi
kierunku i, z racji, że obie ręce poświęciłam na złapanie kafla i nie trzymałam
się miotły, zrobiłam zgrabny piruet i zawisłam na kiju, utrzymując się na nim
tylko dzięki nogom.
- To się nazywa mieć szczęście. -
wrzasnęłam do przyjaciół, dyndając głową w dół.
Otworzyłam oczy, które do tej
pory były ciasno zamknięte, i spostrzegłam jak siedem par oczu patrzy się na
mnie z niemałym zdziwieniem. Odrzuciłam kafla, dzięki czemu poszybował w dół, i
spróbowałam wtaskać się na miotłę, która chybotała się niebezpiecznie. Jakimś
kolejnym cudem znów znalazłam się na kijku w pozycji siedzącej i westchnęłam,
lustrując zszokowanych Weasleyów.
- Jakbym spadła z tego kija, to
pewnie też byście zaniemówili. - zaśmiałam się, czym doprowadziłam bliźniaków
do zejścia na ziemię. Potrząsnęli jeszcze raz głowami i dopiero po chwili udało
im się wydusić z siebie:
- To był genialne!
Reszta zawodników, chyba też
odzyskała rozsądne myślenie, ponieważ już chwilę później Ginny przyniosła kafla
i znów odbywała się rozgrywka. W całym tym harmidrze podawania i wrzasków
graczy można było jednak dostrzec pewnego rodzaju... fajność. I chociaż
kompletnie nie umiałam latać na miotle, ja także w quidditchu znalazłam coś dla
siebie: trzeba było mieć talent do tak efektownych zwodów, jakie ja
wykonywałam, lub spadania.
Jednak, moja kariera na boisku
skończyła się niestety dosyć szybko, bo jak to skomentował Bill: "nie
przetrwamy, Suzanne, takiego nawału zawałów", i musiałam mu przyznać
rację, bo w czasie tych pięciu bramek co zaistniały, zdążyłam prawie zlecieć z
miotły już siedem razy. Charlie zadecydował, że, dla samego mojego
bezpieczeństwa, oraz czystości sumienia bliźniaków, nie powinnam grać, więc tak
oto wylądowałam na widowni, do której zaliczali się także znajomi Rexa.
Gnomy ogrodowe, z grządek
warzywnych pani Weasley, najwidoczniej, tak jak ja, pasjonowały się quidditchem
do tego stopnia, że spadały z tego przeklętego kija zanim w ogóle zdążyły się
na nim znaleźć. Dlatego finalnie wylądowałam wśród tych małych stworków
ziemniaczanych i podziwiałam jak moi wyszkoleni przyjaciele szczycą się
podaniami i zwodami o wysokim stopniu dopracowania, od czasu do czasu, wraz z
gnomami, robiąc długie: "Ooooh" i "Aaach" na widok
cudownych trików sportowych.
...
Popołudniu, kiedy nasze
wygłodniałe żołądki zostały nagrodzone obiadem, a brak wrażeń poważnie zaczął
uderzać nam do głowy, siedziałam wraz z bliźniakami na jednej z jabłoni i w
milczeniu podziwiałam owoce na niej rosnące i klęłam w duchu, że nie mogę już
na nie patrzeć. Nagle George zerwał się na równe nogi, mało nie spadając z
drzewa i obdarzył nas jedynie przerażonym wzrokiem. Nie chodziło bynajmniej o
kawał czy jakieś inne pożyteczne spędzenie czasu, a o Rexa, który teraz
przebywał w pokoju chłopaków i pewnie pozwalał sobie na zbyt dużo,
usprawiedliwiając się słowami: "Hulaj dusza, piekła nie ma".
Przerażeni myślą, że taki gnom
może bawić się w wakacje lepiej niż my, zeszliśmy pospiesznie z drzewa i pędem
pobiegliśmy, by uratować to, co jeszcze z sypialni pozostało. Wpadliśmy z
hukiem do domu i niczym stado mamutów przebiegliśmy przez kuchnię i salon.
Minęliśmy zdenerwowaną panią Weasley, mało nie przyprawiliśmy Percy' ego o
zawał, a ostatecznie mało co, a nie rozwaliliśmy domu, ponieważ dźwięk wydawany
przez nasze zdesperowane kroki, odbijał się echem po ścianach i wprawiał
budynek w chybotanie.
- Może ja źle zrozumiałam, ale
chyba mieliśmy działać cicho. - zauważyłam, gdy znaleźliśmy się przed pokojem z
potencjalnymi fajerwerkami.
- Teraz to i tak już po ptakach.
- odparł Fred i ostrożnie otworzył drzwi.
Gdy znaleźliśmy się w środku,
okazało się, że gnom nadal nie rozumiał sytuacji i siedział na fotelu beztrosko
machając nóżkami, które były nieproporcjonalne do dużej głowy.
- Ja nadal nie rozumiem. Skoro
wasza mama chciała, żebyście wynieśli go z domu to czemu teraz wyprawiamy cały
ten cyrk? - spytałam, najwidoczniej także nie rozumiejąc sytuacji.
- Mieliśmy go wynieść w zeszłym
tygodniu. Także miał spryciarz pięć dni nadprogramowych. - wyjaśnił George i
chwycił gnoma pod pachami, a następnie wsadził do kieszeni bluzy. - Nie wierć
się, Rex. Zaraz będziesz mógł jęczeć.
Wyszliśmy z pokoju równie
niezauważenie, jak weszliśmy i już chwilę później znajdowaliśmy się na schodach
i z przygłupimi uśmiechami zmierzaliśmy w stronę ogrodu. Wszystko szło dobrze,
kiedy znikąd pojawiła się pani Molly i zaczęła spoglądać na nas groźnie.
- Cześć mamo. - Dzień dobry. -
przywitaliśmy się, starając uśpić jej czujność, jednakże chyba tego nie
zrobiliśmy.
- Dlaczego mam dziwne
przeświadczenie, że coś kombinujecie. - rzuciła kobieta, bardzo poważnie
lustrując nas wzrokiem.
- Skądże, mamo. Gdzie ty
znajdujesz takie pomysły? Właśnie mieliśmy zamiar iść z Suzanne... na spacer. -
Fred postanowił robić z siebie pajaca.
- Tak... rozumiem. - przytaknęła.
- George, mam nadzieję, że gnomy nie mają alergii na bawełnę, ponieważ jeden
właśnie je twój sweter.
W tej samej chwili skierowaliśmy
wzrok na kieszeń, w której przebywał gnom. Trzeba było mu przyznać, że stał się
trochę... bardzo widoczny, ponieważ wygryzł w materiale sporą dziurę,
inwestując w okno. Rex jednakże nie przejął się tym, że nas przyłapano, a nawet
jeszcze zajadlej, jak jakiś mol, próbował przerobić ów dziurę na wejście.
- Rex! - wrzasnął George i
usiłował wyciągnąć gnoma z bluzy.
- Wydaje mi się... - kontynuowała
pani Molly. - że w ogródku mamy nadmiar tych stworzeń. Dzieciaki, czy wy
przypadkiem nie macie wolnego popołudnia? - uśmiechnęła się "uroczo".
- Już! Odgnamiać ogródek! - wrzasnęła, wskazując palcem na drzwi.
- To wszystko twoja wina. -
skarcił Fred gnoma, trzymając go za łapki.
Doszliśmy do rabatek z warzywami.
Od czasu do czasu w dziurach miedzy nimi, pojawiały się malutkie główki gnomów,
które produktywnie spędzały dzień.
- Bierzemy się do roboty. -
rozporządził Fred.
Trzymając Rexa za nogi, Fred zamachnął
się nim kilkukrotnie, wprawiając go w lekkie zawroty głowy. Następnie rzucił
nim, dzięki czemu stworzonko poszybowało w górę i wylądowało na trawie,
znajdującej się kilkadziesiąt stóp dalej.
Przyglądałam się temu z
niedowierzaniem, otwierając usta, które coraz bardziej zjeżdżały do podłogi.
- Czy to aby na pewno... nie
wiem, humanitarne? - spytałam zszokowana.
- Nigdy nie odgnamiałaś ogródka?
- zdziwił się Fred i wyrzucił z działki jeszcze cztery gnomy.
- Największe co spotkałam w
ogródku, to mój brat i nie! Nie mam gnomów. - odparłam.
- Och, jejku. - wtrącił George. -
To dziecinnie proste. Łapiesz gnoma. - wyjaśniał i w tym samym czasie wyrzucał
stworki. - Obracasz go kilkukrotnie, aż wyda ci się to odpowiednie. Następnie
puszczasz, a gnom leci sobie w nieznane. - Spojrzał na mnie, ale chyba nie
miałam przekonanej miny. - Dzięki temu kićka się im zmysł orientacji... który i
tak jest beznadziejny. Gnomom zajmuje kilka dni odnalezienie drogi do nas, więc
przez chwilę mamy spokój, a potem po prostu trzeba akcję powtórzyć.
- Nic im się nie dzieje. -
powiedział Fred. - Uważają to nawet za zabawę. Z resztą, jakbyś nie zauważyła,
gnomy są potwornie głupie i kiedy zaczyna się odgnamianie one wychodzą, żeby
sobie popatrzeć. A dzięki temu prościej je złapać. - zakończył z politowaniem.
Przytaknęłam głową, a chwilę
później podniosłam z ziemi jakiegoś stworka, który dopiero co załapał się na
widownię tego feralnego wydarzenia. Wyglądał on jak tłusty ziemniak z parchami,
któremu nie wiadomo jak, wyrosły łapki i oczka. Patrzył się na mnie dwoma
uroczymi węgielkami i już odechciało mi się go wyrzucać, kiedy ten mały szkrab,
z całej siły ugryzł mnie w palec.
- Auć! - udało mi się wydusić, a
w następnej sekundzie gnom lądował już kilkanaście łokci od nas.
Zabawa w odgnamianie okazała się
być przednią. Im więcej stworków wyrzuciliśmy, tym ich większa ilość wychodziła
z jamek, żeby na to popatrzeć. Niektóre zwierzątka z chęcią dawały się
wyrzucać, wydając przy tym nieporadne piski. Były też takie, co uciekały przed
nami w podskokach, ponieważ najwidoczniej miały już doświadczenie z tego
rodzaju plenieniem ogródków, jednakże były wtedy tak pochłonięte ucieczką, że
uciekały poza teren trawnika i siłą rzeczy same się z niego usuwały. Na
szczęście zdążały się o tym dowiedzieć na tyle daleko od działki, że nie mogły
znaleźć drogi powrotnej.
Tego rodzaju zajęcia, dokuczały
nam do końca mojego pobytu u Weasleyów. Kiedy Remus odbierał mnie kilka dni
przed pierwszym września miałam mu wiele do opowiedzenia. Od mugolskiego auta w
garażu pana Artura, po gnomy w ogródku i niezwykły zegarek. Musiałam przyznać,
że Weasleye byli jedną z najsympatyczniejszych rodzin czarodziejów, jaką
kiedykolwiek spotkałam.
***
Jeśli rozdział Ci się spodobał zostaw po sobie pamiątkę w postaci komentarza lub reakcji :-)