niedziela, 26 marca 2017

Rozdział 12

Witam wszystkich bardzo serdecznie!
Z racji tego, że zależy mi na waszym czasie, ograniczę wstęp do tego zdania.
PS. Oby notka się spodobała :-)
Autorka
***
Wraz z Remusem stałam przed opasłą budowlą, która wyglądała jakby trzej niewidomi czarodzieje machali różdżkami na prawo i lewo, i łączyli przypadkowe części w nadziei, że utworzą one budynek mieszkalny, zwany Norą - jak głosiła pobliska tabliczka. Dom położony był w sąsiedztwie rozległych pól zbóż, kilku bardzo starych jabłoni oraz małego ogródka, z którego dochodziły podejrzane dźwięki. Cała ta sceneria wprawiała przybysza w magiczny nastrój, bo trzeba było przyznać Weasleyom, że ich posiadłość wyglądała obłędnie imponująco.
- Poradzisz sobie? - spytał Remus, którego także "zachwycił" czar tego miejsca.
- Jasne. - odparłam pogodnie, błądząc oczyma po każdym zakamarku.
- Do...dobrze. - przytaknął niepewnie, a następnie pocałował mnie w czoło i teleportował się z cichym trachem.
Po zniknięciu Remusa nadal wpatrywałam się w budynek. Nagle z zamyślenia wyrwał mnie głośny dźwięk starego silnika, który pocharkiwał niczym łososie w czasie tarła. Rozglądnęłam się za źródłem odgłosu, ale kiedy tylko się obróciłam, ujrzałam niebieski samochód, który... leciał w moją stronę, co i rusz zniżając się i podnosząc, przez co bardzo upodabniał się do stylu lotu Errola.
Za kierownicą siedział, ku mojemu zdziwieniu, pan Weasley z jakimś młodym mężczyzną, także o rudych włosach. Kiedy wylądowali, a kłęby dymu przestały unosić się wokół pojazdu, wysiedli i skierowali się w moją stronę z wielkimi uśmiechami na twarzach.
- Dzień dobry, panie Weasley. - przywitałam się wysokim głosem, z pewnością nie takim, jakbym chciała, na co nieznany mi mężczyzna zachichotał.
- Witaj, Suzanne. - odparł pan Weasley, a następnie wskazał na swojego towarzysza o rudych, długich włosach, związanych w kucyka. - To mój najstarszy syn, Bill Weasley. - powiedział z dumą. - Bill, to jest Suzanne... Lupin, przyjaciółka bliźniaków.
- Cześć - Miło poznać. - rzuciliśmy w tym samym czasie i wspólnie roześmialiśmy się.
- Czemu nie wchodzimy? - zapytał nagle pan Weasley, w momencie, gdy zrobiło się dziwnie cicho.
Niczym nie zrażony przeszedł obok mnie, a następnie otworzył drzwi i minął próg domu.
- Śmiało. - zachęcił Bill, który nadal był bardzo rozbawiony całą sytuacją.
Ruszyłam lekko zakłopotana za chłopakiem, a kiedy tylko minęłam próg domu, dotarł do mnie panujący w nim sajgon.
Gdy znalazłam się w środku zupełnie straciłam wrażenie, że jest to zwyczajny dom. Wszystko wokół mnie zdawało się ruszać i wydawało różne dźwięki. W kuchni, gdzie najwidoczniej znajdowało się serce domu, panował okropny harmider i co chwilę było słychać odgłosy tłuczonego szkła, gotującej się wody czy płaczu dziecka. Nagle usłyszałam donośny głos pani Weasley, która miała, jak widać, za zadanie utrzymywać tego wszystkiego w ryzach:
- Jak to Suzanne już przyjechała?
Chwilę później w moją stronę zmierzała pulchna kobieta o rudych włosach, jak u wszystkich w rodzinie, wesołych lśniących oczach, które odziedziczyli po niej bliźniacy, i w szarej szacie ze ściereczką na ramieniu.
- Suzanne, skarbie! Jak miło cię znowu widzieć. - zawołała z radością i mocno przytuliła mnie na przywitanie.
Jak za wciśnięciem jakiegoś guzika, w tej samej chwili, usłyszałam wybuch, na który nikt nie zareagował, więc chyba był normą, a następnie ze schodów, jak stado ogrów, zbiegli uradowani bliźniacy.
Pani Weasley w końcu wypuściła mnie z uścisku, a wtedy przywitałam się z bliźniakami, którzy przez ostatnie tygodnie urośli o kilka centymetrów.
- Jak wakacje? - spytali uśmiechnięci od ucha do ucha, gdy pani Weasley ciągnęła mnie do kuchni na domniemany posiłek.
- W miarę dobrze. - odparłam. - A u was?
- Bywało lepiej. - powiedzieli chórem. - Mama trochę się wściekała przez nasze dowcipy- Wskazali na kobietę - Ale zdołaliśmy się już do tego przyzwyczaić. Po za tym, robiliśmy pewne testy i...
- Pewne testy? - spytałam rozbawiona i wtedy na stole pojawiła się zupa.
Dopiero teraz zwróciłam uwagę na kuchnię.
To pomieszczenie było jeszcze bardziej niezwykłe od holu. Brudne naczynia umieszczone w zlewie same się zmywały, zupa w garnku była mieszana przez jakąś niewidzialną siłę, a zegar na jednej ze ścian prawdopodobnie chodził nieprawidłowo, choć, kiedy lepiej się przyjrzałam, ujrzałam dziewięć wskazówek, na których widniały podobizny wszystkich członków rodziny. Jego zadaniem, jak mi później wyjaśniono, było informowanie pani Weasley o obecnym miejscu pobytu jej rodziny. Obecnie wszystkie wskazówki były nałożone na siebie i niezdarnie dygotały przez niezaduży dostatek miejsca.
Przy stole siedział już pan Weasley, który bardzo intensywnie przeżuwał sałatę, zadufany w sobie Percy-Prefekt, Charlie, charakteryzujący się zabawowym podejściem do życia, pomimo pełnienia funkcji prefekta naczelnego, pani Weasley, która jednakże co i rusz wstawała ze swojego miejsca, by podać nowe potrawy, pierworodny syn Weasleyów, wydający się nawet fajnym czarodziejem oraz dwójka najmłodszych z potomstwa: Ron i Ginny, którzy patrzyli na mnie, a w ich oczach błąkała się niepewność.
- Ron, Ginny - zawołała radośnie pani Weasley. - Poznaliście ją przecież przed świętami. To Suzanne Lupin. - oznajmiła.
Na słowa pani Molly, szczur Rona, wyjątkowo wyliniały i obskurny, siedzący na kolanach chłopaka w czasie gdy ten jadł, najeżył się i zaczął prychać, jakbym była co najmniej jakimś zbiegłym więźniem.
- Ron! - kobieta znów krzyknęła. - Tyle razy ci mówiłam, żebyś nie przynosił Parszywka do kuchni. Wynieś go do pokoju. - rozkazała.
Chłopak zaczerwienił się niczym dorodna dynia w Halloween, a następnie chwycił szczura, który cały czas piszczał i jęczał, i wyszedł z pomieszczenia, starając się go uspokoić: "Parszywek, spokój, spokój mówię!".
Kiedy Ron zniknął za ścianą, a jego kroki ucichły, pani Molly poleciła mi oraz bliźniakom zajęcie miejsc  przy stole. Musiałam wyglądać niezwykle dziwacznie, kiedy rozglądałam się w każdą stronę, co mogło prowadzić do oczopląsu, ponieważ pan Weasley utkwił we mnie swoje ciekawe spojrzenie.
Czując na sobie jego wzrok przestałam się rozglądać i posłałam mu dziecięcy uśmiech, jednak mężczyzna nadal patrzył się na mnie z zainteresowaniem.
- Powiedz mi, Suzanne - zaczął ojciec bliźniaków, gdy obiad już na dobre się rozkręcił, a my zajadaliśmy się warzywną zapiekanką. - Chłopcy mówili mi, że mieszkasz wśród mugoli i zastanawiałem się...
- Arturze! - skarciła męża pani Molly.
- Zastanawiałem się - brnął dalej pan Weasley, a cała rodzina, z wyjątkiem jego żony, przyglądała mu się z zapałem. - czy nie mogłabyś mi opowiedzieć to i owo o mugolach. Bardzo się tym interesuję i...
- Arturze! - pani Weasley znów  zaprotestowała.
- Z przyjemnością. - odparłam, kiedy twarz pani Weasley przybrała wiśniowy kolor. - Co chce pan wiedzieć?
- Wszystko. - wybuchnął pan Weasley, ale wzrok żony skutecznie go speszył. - To może na początek... - zamyślił się chwilę, odrobinę rumieniąc. - Do czego służy mugolom taki plastikowy drut w kształcie okręgu?
Poszukałam chwilę w głowie takiego kolorowego drutu i już miałam odpowiedzieć, kiedy pani Weasley oburzyła się na męża.
- Nie widzisz, że ona jest zestresowana. Daj jej odpocząć. - Podniosła się i zaczęła gładzić mnie po głowę, na co ja zrobiłam wielkie oczy, a bliźniacy zachichotali. - Biedne dziecko. - lamentowała.
Na szczęście ziemniaki w odpowiednim czasie zaczęły się partolić, przez co pani Molly zrezygnowała z układania mi fryzury, a zajęła się przypalonym garnkiem.
- To hula hop. - odparłam, łapiąc oddech. - Mugole używają tego... w celach rekreacyjnych. Osobiście nie przepadam. - Rozejrzałam się za matką bliźniaków z niepokojem, a do moich uszu dotarł zdumiony głos ojca bliźniaków: "Doprawdy niesamowite".
Wymieniłam porozumiewawcze spojrzenie z chłopakami, a wtedy przypomniałam sobie zdanie, które powiedziałam bliźniakom na początku ferii: "U was w domu zapewne nie jest nudno". I istotnie, nie było. Każdy z Weasleyów miał odmienny charakter i poglądy, co dawało bardzo zabawny efekt niezgodności.
- Suzanne - znowu zwrócił się do mnie pan Weasley. - A czy to prawda, że mugole używają grzebana do czesania włosów?
- Grzebienia. - poprawiłam. - Tak, ale ja także go używam.
- Naprawdę? - zdziwił się mężczyzna, jakby usłyszał, że jutro z nieba spadnie spaghetti. - A jak to... się używa?
- Bierze pan grzebień... Przykłada go do głowy... I przeczesuje włosy. - odparłam, a pan Weasley zrobił zaskoczoną minę, przez co bliźniacy zasłonili rękami twarze.
- Tato. Może innym razem pomaltretujesz Suzanne. - zaproponowali, jednakże nie uśmiechała mi się ta perspektywa. - To może... my pokażemy okolice. - rzucili i tak naprawdę już nas nie było.
Wybiegliśmy szybko z budynku i pobiegliśmy w kierunku pól, z zamiarem oddalenia się od pana Weasleya, jednak nasz morderczy bieg zatrzymały głosy Billa i Charliego, którzy najwidoczniej także darowali sobie obiad.
- Czekajcie! - zawołał Charlie i już po chwili, wraz z bratem, stał koło nas ciężko dysząc.
- Ojciec rozgadał się... o sprawach ministerstwa... a my nie chcieliśmy w to... wchodzić. - wydusił z siebie Charlie łapiąc oddech.
- Biedny Ron, biedna Ginny. - odparli bliźniacy, a ja posłałam im zdziwione spojrzenie.
- Percy lubuje się we wszystkim co dotyczy departamentów i ministra magii. Jak się nakręci, to potrafi o tym gadać godzinami, a uwierz mi, że nie jest to przyjemna rozmowa. - wyjaśnił Bill, który w ogóle nie był zmęczony po biegu.
- Czyli zwiększa nam się pole do popisu. - powiedziałam nagle. - Bo rozumiem, że idziecie z nami. - dodałam i posłałam chłopakom szczery uśmiech.
- Pofatygujemy się. - odparł Charlie i ruszył dziarskim krokiem, prowadząc nasz mały dywizjon.
Szliśmy teraz polną drogą i przysłuchiwaliśmy się pogwizdywaniu Billa. Chłopaka zrównał się z Charliem i teraz to ja z bliźniakami byłam na samym końcu.
- Mieliśmy iść w grupie. - zauważył z pretensją Fred, na co ci z przodu odwrócili się w naszą stronę.
- Darujcie. - zaśmiał się Bill i zrównał się z nami. - Czy my na pewno wiemy dokąd zmierzamy?
- Na mnie nie patrz. - powiedziałam. - Jestem ostatnią osobą, która wie gdzie się znajdujemy.
Na moje słowa Bill zmierzył mnie wzrokiem i zrobił minę, jakby się nad czymś mocno zastanawiał.
- Już wiem dlaczego się przyjaźnicie. - rzekł z dumą chłopak.
- Bystrzak z ciebie. - tym razem wtrącił się Charlie. - Tylko ślepy nie zauważył by tego podobieństwa pomiędzy tą trójką. - Wskazał na nas, a my, chyba pierwszy raz w życiu, nie wiedzieliśmy jak to skomentować.
- Nie jesteśmy podobni. - zauważyłam.
- Podobieństwa, ale i różnic. - ciągnął starszy brat. - Zauważ kochany, że Suzanne jest bardziej ogarnięta od bliźniaków i ma ogólnie bardziej poukładane w głowie. - drażnił się.
Spojrzałam na Billa z niedowierzaniem, a następnie przeniosłam wzrok najpierw na Charliego, a później na Freda i Georga.
- Nic nie powiecie. - wzburzyłam się. - Nie będziecie chronić honoru?
- Masz racje, bracie. - odparli rzeczowo bliźniacy, z nutką satysfakcji w głosie.
- Nie rozumiem was.
- I vice versa. - powiedzieli beztrosko. 
- Wcale nie jesteśmy podobni!
- Dobrze, dobrze. Tylko mnie nie pobij. - krzyczał Bill, a po chwili zaczął parodiować damski głos i machać rękami wokół bioder, udając, że nosi spódnicę. - Aaa... Straszna dziewczynka chce mnie pobić i się na mnie patrzy!
Bliźniacy w tym samym momencie zaśmiali się głośno.
- To nie jest śmieszne. - poskarżyłam się i tupnęłam nogą. "Na Odysa, chyba cofam się w rozwoju".
- Może trochę... - dałam za wygraną i wtedy stanęliśmy przed urwiskiem wpadającym do rzeki. - Bezpiecznie.
- Prawda. - zgodził się Fred. - Kiedy byliśmy mali ktoś - kaszlnął mamrocząc "Bill". - straszył nas, że jeżeli się wpadnie do środka wyłoni się Sfinks i będzie zadawać nam zagadki.
- To były niewinne żarciki. - wybraniał się chłopak. - Nabrałem ich kiedyś, że w stawie za domem wśród żab kryje się topielec. - szepnął do mnie, by wszyscy usłyszeli.
Wracaliśmy do Nory w bardzo dobrych nastrojach, umorusani błotem, ale szczęśliwi. Kiedy znaleźliśmy się przy drzwiach, miałam jedynie nadzieję, że pan Artur i Percy nie prowadzą już politycznych dywagacji o mugolach, gdyż nie chciałam w nich uczestniczyć.
...
Wślizgnęliśmy się po cichu do kuchni przez boczne wejście. W pomieszczeniu jedynym źródłem światła okazała się świeca i dopiero na jej widok zorientowaliśmy się jak bardzo straciliśmy poczucie czasu.
- Chcesz jabłko? - spytał George i w tym samym czasie rzucił nim we mnie.
- Nie dzięki. - odparłam, oddając owoc chłopakowi. - Od pewnego czasu mam z nimi kiepskie wspomnienia.
Ten posłał mi  niedowierzający uśmiech i wgryzł się w złapane jabłko.
Kiedy chłopcy zjedli już swoje owoce i powydurniali się za pomocą pozostałych ogryzków, ruszyliśmy w kierunku schodów, żeby dostać się na powyższe kondygnacje. Stopnie niebezpiecznie skrzypiały pod naszym ciężarem, jednakże domownicy niespecjalnie zwracali na to uwagę.
- To nasz pokój. - powiedzieli z dumą bliźniacy i wskazali na stare drzwi z zardzewiałą tabliczką: "Fred i George".
- To do jutra. - rzucili Bill i Charlie i odeszli, znów piąć się ku górze.
- Uważaj, Suzanne. - zatrzymał mnie George, kiedy chciałam wejść do pomieszczenia. - Kryją się tam rzeczy niesamowite i przerażające. Jesteś w stanie podjąć to ryzyko?
- Poznałam już was. - powiedziałam spokojnie. - Nic mnie bardziej nie zdziwi.
- Słuszna uwaga. - poparł Fred i pchnął delikatnie drzwi, a gdy znaleźliśmy się w pomieszczeniu nagle zapalił się światło, które oświetlało tylko fotel, odwrócony od nas oparciem.
Zmarszczyłam lekko czoło i posłałam chłopakom zdziwione spojrzenie.
- Uważaj. - szepnął George, przykładając palec do ust.
W tej samej chwili siedzisko odwróciło się, a na nim siedział głupio uśmiechający się stwór wielkości ziemniaka... wyglądający jak ziemniak. Patrzył się na nas radosnym spojrzeniem i od czasu do czasu drapał się po głowie, najwidoczniej nie rozumiejąc sytuacji.
- To jest Rex. - oświadczył Fred. - Niebezpieczny i nieprzewidywalny gnom, którego mama kazała nam wywalić do ogrodu.
- Gnom? - powtórzyłam.
- Tak, gnom. - ciągnął George. - Ale jutro będziemy musieli go wywalić, gdyż... - Gnom beknął. - to prawdziwa bomba nieprzyjemnych zapaszków.
Kiwnęłam głową z niedowierzaniem.
- Nie martwcie się. Proch armatni wszystko starannie eliminuje. - pocieszyłam, zwracając uwagę na dziwnie unoszące się opary po fajerwerkach.
- Drobne testy. - Machnął ręką. - Nic specjalnego. A właśnie... - machnął różdżką i teraz cały pokój został oświetlony.
Wyglądał jak nowa baza jakiejś grupy zajmującej się wandalizmem. Na biurkach walały się miliony kartek, instrukcje własnej roboty, magiczne gadżety, a raczej ich szczątki, cukierki i papierki po nich - dosłownie zawartość damskiej torebki. Na podłodze było podobnie, na dywanie odznaczały się jeszcze świeże plamy po farbie, a w kątach dało się dostrzec stare opakowania po czekoladowych żabach. Ku mojemu zdziwieniu, łóżka były w miarę starannie ogarnięte.
- Mama kazała nam posprzątać, więc zostało trochę ogarnięte. - uprzedził Fred, na wypadek jakbym nie zauważyła.
- Powinnam się zorientować, że wasz pokój będzie równie skrupulatnie prowadzony co wasze dormitorium. - zaśmiałam się.
- No widzisz. - odparł Fred beztroskim tonem. - A to twoje łóżko. - Wskazał na łóżko znajdujące się przy oknie pod dziwnym kątem. Mogłam się domyślić, jak bardzo musieli się postarać, żeby je tu przytachać.
Kiwnęłam głową i odłożyłam plecak na meblu do spania, lecz nadal nie mogłam oderwać wzroku od gnoma.
- On... nie gryzie, prawda?
- On. - zdziwił się George. - Jest potulny jak baranek... Dopóki nie dasz mu fasolki o smaku pomarańczy. Nie chcesz tego widzieć. - Parsknęłam śmiechem.
- Teraz, jak nakazuje tradycja - rozpoczął Fred uroczystym tonem. - musimy wprowadzić cię w rytm życia rodziny Weasley. Lepiej usiądź, to może trochę potrwać.
- Będzie zabawnie. - rzucił George siadając i zrobił dziwny ruch ręką, mówiący, żebym zrobiła to samo.
- Pierwsza zasada - kontynuował Fred. - Obok nas mieszka pracowity Percy, więc w miarę możliwości zalecałbym... bycie cicho. - krzyknął to ostatnie i rąbnął w ścianę kapciem. - Chyba nie usłyszał. - znów zawołał wesołym tonem.
- Druga zasada - wtrącił George. - Nigdy, nawet gdybyś musiała umrzeć, nie wchodź do kuchni o dwunastej. Leci wtedy audycja poświęcona Celestynie Warbeck, a mama jest jej wielką fanką i zmusza nas, żebyśmy też tymi fanami zostali.
- Trzecia zasada - powiedział Fred i w tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem.
- Czy możecie być ciszej. - pieklił się Percy. - W przeciwieństwie do was, ja staram się być odpowiedzialny i mam bardzo dużo rzeczy do zrobienia.
- Penelopa nie odpisuje, och, ale szkoda. - zdziwił się Fred, a Percy zrobił się czerwony na twarzy i odszedł trzaskają drzwiami. - Trzecia zasada. Jak znajdziesz się w tej komórce za domem to zawołaj nas, ponieważ tata nie pozwala nam tam wchodzić, a jest w niej wiele ciekawych mugolskich wynalazków.
- Nasz tata pasjonuje się mugolami, jakbyś nie zauważyła. Ma obsesję. - rozjaśnił George, kiedy zobaczył moją minę. - Czwarta i ostatnia zasada. Jeżeli zobaczysz węża, pająka czy cokolwiek innego to nie krzycz. To tylko żelatyna.
- Ach, jeszcze jedno - Fred złapał się za głowę. - Tutaj panuje zasada, że jeśli coś zmalujemy dostajemy szlaban w ogrodzie i odgnamiamy trawnik.
- Więc jakby co, to pracuj incognito. - doradził George i obaj bliźniacy uśmiechnęli się dumnie.
...
Obudziły mnie jęki koguta, który talentem muzycznym dorównywał mojej furtce. Ziewnęłam ospale i rozejrzałam się po pokoju, jak to miałam w zwyczaju. Na sąsiednich łóżkach pochrapywali sobie bliźniacy i, co bardzo mnie zdziwiło, nawet kiedy spali, uśmiechy nie opuszczały ich twarzy.
- Nie mam serca was budzić. - mruknęłam do siebie. - Ale i tak to zrobię.
Wyskoczyłam szybko z łóżka i nie trudząc się szukaniem różdżki, postanowiłam poćwiczyć te całą magię bezróżdżkową na chłopakach.
- Wstajemy, wstajemy. - szepnęłam, jednak oni nawet nie drgnęli. - Mówi się trudno.
Skierowałam dłoń w ich stronę i skupiłam się na zaklęciu.
- Vingardium Leviosa - powiedziałam, a pościel chłopców uniosła się w górę.
Zdusiłam w sobie krzyk radości, że zaklęcie, choć tak proste, udało mi się. Jednakże nie osiągnął ten czyn takich skutków, jakich bym się spodziewała, ponieważ bliźniacy nadal spali: George przewrócił się na drugi bok, a Fred zaczął głośniej chrapać. Puściłam pierzyny, a te z cichym stukiem wylądowały na bliźniakach, ale oni nie przejęli się tym zbytnio. Wprawdzie mogłam obudzić bliźniaków metodą na koguta, ale postanowiłam, że zrobię to za pomocą magii, z resztą nie chciałam się zniżać do poziomu kogoś, kto i tak finalnie wyląduje w rosole.
- Perturbare - mruknęłam z irytacją, a wtedy szklanka stojąca obok nich pękła z trzaskiem.
- Co do jasnej... - wydusił z siebie George, lecz szklanka znów stała w całości na szafce. - Nie mogłaś obudzić nas w jakiś ludzki sposób? - spytał z pretensją, a Fred zamrugał ze zdziwieniem.
- Tak jest ciekawiej. - odparłam z uśmiechem i wyszłam z pokoju, biorąc ze sobą rzeczy na przebranie i grzebień oraz dając bliźniakom dziesięć minut na ogarnięcie się.
Po wyznaczonym czasie, chłopcy wyszli z pokoju w stanie takim samym, lub nawet gorszym, jak po przebudzeniu. Ich fryzury bawiły się w nędzną imitację ptasich gniazd, a zaspane oczy stały się nowym miejscem na chowanie skarbów, gdyż nic nie było wstanie ich otworzyć porządnie.
- A czego się spodziewałaś, dając nam 10 minut. - wyjaśnił George z pretensją i ruszył w stronę kuchni, z której dochodził coraz głośniejszy gwar życia rodzinnego.
- Cześć mamo - rzucili bliźniacy i usiedli przy stole, wpatrując się tępo w jakiś punkt przed nimi.
- Dzień dobry - przywitałam się. - Może pani pomóc?
- Hem... - odparła pani Weasley. - Nie, nie. Dziękuję za pomoc, ale sama sobie poradzę.
Dosiadłam się do bliźniaków, a chwilę później kobieta podstawiła nam pod nos talerz z kanapkami. Zabraliśmy się do ich pałaszowania, a w między czasie w kuchni zaczęli pojawiać się inni przedstawiciele rodziny.
- Macie na dzisiaj jakieś plany? - spytała pani Weasley, kiedy nasza trójka zachowywała się dziwnie milcząco, ponieważ była zmęczona.
- Coś się wymyśli. - powiedział Fred i wtedy do pomieszczenia weszli Bill i Charlie z wielkimi uśmiechami na twarzach oraz równie nieuczesanymi włosami co bliźniacy.
- Mamy świetny pomysł. - wypalił Charlie, a jedynie Ron podniósł wzrok z nad kanapki. - Zagrajmy w quidditcha. Wersję uszczuploną co prawda, ale... - zaproponował. - Co jest, nikt nie ma ochoty? Suzanne, będzie zabawnie.
- Dla ciebie z pewnością. Jak spadnę z miotły w rabatkę. - odparłam, a Ginny zachichotała.
- Jak Suz gra, to my także. - zgłosili się bliźniacy, zapewne łaknący mojej klęski.
- Świetnie. Ron, Ginny? - spytał ochoczo. - Percy?
- Z chęcią. - odparł dumnie. - Pokarzę wam jak powinna wyglądać prawdziwa gra. - I chwycił za kanapkę, którą właśnie jadł i wyszedł z domu, najwidoczniej chcąc sprawdzić parametry boiska oraz upewnić się czy aby na pewno nie znajduje się na nim jakaś żaba.
- Ja też bardzo chętnie. - zgodził się Ron, który zdążył już założyć buty, kiedy na niego nie patrzyliśmy.
- Znakomicie. - ekscytował się Charlie. - A ty Ginny?
- Okey - wybąkała dziewczynka, jak najcichszym tonem, a rude włosy zasłoniły jej twarz.
- Mamy komplet. - zawołał uradowany. - To za... - Spojrzał na zegarek. - za kwadrans na podwórku.
"Świetnie" pomyślałam sobie i zwróciłam głowę w stronę bliźniaków, ale zamiast nich zastałam puste krzesła. "Świetnie" powtórzyłam w myślach i skierowałam się do pokoju chłopaków, którzy nawet nie zadali sobie trudu poinformowaniem mnie, że idą. Na szczęście nie musiałam wchodzić za wysoko, bo szanowane OGRY już wracały drogą powrotną.
- Co ty robisz, Suz. Ogródek jest w drugą stronę. - zawołali radośnie i chwycili mnie za ręce, wyprowadzając na dwór.
Postawili mnie dopiero przed domem. Rozejrzałam się wokół i w oczy rzucił mi się kwadrat, wykonany z żółtej trawy, robiący za murawę boiska i osiem paletek do tenisa bez siatki, robiące za obręcze.
...
- Okey, najpierw dobieramy drużyny, a potem ustalimy swoje role. - rozporządzał Charlie. - Suzanne i Ron, wybieracie skład.
Kiwnęłam głową z niedowierzaniem, bo chociaż grę quidditcha znałam tylko z teorii, to właśnie ta teoria mówiła mi, że w osiem osób, to my co najwyżej możemy rozwalić miotłę.
- Ja pierwszy. - Wyprężył się Ron. - Charlie. - zadecydował chłopak i tym oto ruchem dzierżył w swoim składzie kapitana gryfońskiej drużyny.
- Rozumiem - Kiwnęłam sobie głową. - Ginny! - zawołałam, a dziewczynka wytrzeszczyła oczy, ale z uśmiechem podbiegła do mnie i ustawiła się obok. "Kogokolwiek bym nie wybrała i tak z pewnością będzie lepszym zawodnikiem ode mnie" przeszło mi przez głowę.
- Jeszcze raz. - Trąciła mnie dziewczynka. - Wybierasz dwóch zawodników.
- Co? - zdziwiłam się. - Aaa. No to może...
- Weź Georga. - podsunęła. - Jest dobrym pałkarzem.
- George - zaśmiałam się. - Chodź do nas. - zawołałam chłopaka, a wtedy Fred zrobił obrażoną minę.
- Jak mogłaś Suzanne. To jest faworyzowanie! - protestował, a George pokazał mu język. - Nie zgadzam się.
- Wybieram Freda. - powiadomił Ron.
- NIE!!! - Fred nadal protestował i usiadł na trawie. - Siłą mnie nie zaciągniecie.
- Och, niech będzie. - jęknął Ron. - Bill, Percy! Pofatygujcie się do nas.
- Tak! Nie pozbędziecie się mnie! - cieszył się Fred, lądując w naszej drużynie.
- Nie ekscytuj się tak. - uciszyłam go. - Jak się gra w tak okrojonym składzie?
- Nie ma szukających. Są dwaj ścigający, jeden pałkarz, jeden obrońca. - odpowiedziała Ginny rezolutnie.
- Wspaniale. - podsumowałam. - To... kto chce być kim?
- Ginny ścigający, ja - wskazał George na siebie. - pałkarz, Fred obrońca, a ty Suzanne ścigająca... Zaraz, co? - machnął ręką.
- Nie ma to jak otrzymać wsparcie od strony przyjaciół. Ale niestety muszę się zgodzić, jestem beznadziejna. - poparłam.
- Może, ty Suzanne... - wtrąciła się Ginny. - będziesz pałkarzem. Zamiast rzucać w kogoś piłką będziesz spadać na niego z miotły. - zaproponowała, na co bliźniacy zaśmiali się, a ja przytaknęłam głową z niedowierzaniem.
- Słyszysz George, wygryzłam cię. - rzuciłam.
- Nie - burzył się Fred. - Ja będę ścigającym, a Suz obrońcą. Będziemy musieli tylko nie dopuszczać tamtych do pętli. Rozumiecie. - Wszyscy kiwnęliśmy głowami.
- Uzgodnione? - zawołał Ron, a my przytaknęliśmy.
Całą grupką ruszyliśmy do małej szopy stojącej na końcu ogrodu Weasleyów. Kiedy Charlie otworzył jej drzwi, ukazał się nam składzik z zaopatrzeniem graczy. Każdy z nas wyjął z niego po miotle, które jednakże nie wprawiały w zachwyt i wróciliśmy na boisko.
- Na pozycje. - wrzasnął Charlie i wyjął ze starej skrzynki, która do tej pory leżała w kącie boiska, dwie piłki: tłuczka i kafla.
Usadowiłam się na okropnie niestabilnej miotle i wzbiłam się niezdarnie w powietrze. Gdy moje nogi oderwały się od ziemi przeszedł mnie zimny dreszcz, a kijek momentalnie przestał współpracować.
- Lecisz Suz, obręcze są już niedaleko. - kibicowali bliźniacy.
Dopadłam do bramek i łapiąc oddech skarciłam się w myślach za głupotę. "Nie umiesz, nie leć" zganiłam siebie. W tej samej chwili Bill rzucił na obręcze czar, dzięki któremu, te uniosły się nad ziemię i teraz bardziej przypominały bramki. Ustawiłam się naprzeciwko nich i, tak naprawdę licząc minuty do swojej śmierci, czekałam na wyrok.
- Gotowi? - krzyknął Charlie i spojrzał na mnie z rozbawieniem.
- Śmiej się śmiej. Ale widzisz mnie po raz ostatni. - odparłam i mocniej złapałam za trzonek miotły.
- Start!
Charlie wyrzucił piłki z taką siłą, że nawet słoń został by powalony, jednakże, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, Wesleyowie ani myśleli o ukryciu się przed piłkami, a raczej jeszcze bardziej się do nich nadstawiali.
Ta malutka Ginny, która z pozoru wydawała się być tak kruchą, leciała teraz z zawrotną szybkością w stronę bramki przeciwnika i nim ktokolwiek się zorientował, cisnęła kafla w jedną z obręczy, przez co nasza drużyna zdobyła 10 punktów. Teraz piłkę trzymał Ron, zamachnął się nią i podał Billowi, który z szałem w oczach zmierzał w moim kierunku.
- Gdzie ja mam tę kartkę z testamentem. - spytałam samą siebie, czując, jak kolana uginają mi się niebezpiecznie.
Bill zamachnął się kaflem i rzucił go centralnie we mnie, a ja, naprawdę nie wiedząc co robić, po prostu nadstawiłam trzęsące się ręce, by go złapać... i czekałam. Kafel był bliżej i bliżej, nagle poczułam jak piłka uderza we mnie, a moje ręce się na niej zaciskają. Jednakże siła, z jaką kafel dostał się do moich dłoni, popchnęła mnie w nieznanym mi kierunku i, z racji, że obie ręce poświęciłam na złapanie kafla i nie trzymałam się miotły, zrobiłam zgrabny piruet i zawisłam na kiju, utrzymując się na nim tylko dzięki nogom.
- To się nazywa mieć szczęście. - wrzasnęłam do przyjaciół, dyndając głową w dół.
Otworzyłam oczy, które do tej pory były ciasno zamknięte, i spostrzegłam jak siedem par oczu patrzy się na mnie z niemałym zdziwieniem. Odrzuciłam kafla, dzięki czemu poszybował w dół, i spróbowałam wtaskać się na miotłę, która chybotała się niebezpiecznie. Jakimś kolejnym cudem znów znalazłam się na kijku w pozycji siedzącej i westchnęłam, lustrując zszokowanych Weasleyów.
- Jakbym spadła z tego kija, to pewnie też byście zaniemówili. - zaśmiałam się, czym doprowadziłam bliźniaków do zejścia na ziemię. Potrząsnęli jeszcze raz głowami i dopiero po chwili udało im się wydusić z siebie:
- To był genialne!
Reszta zawodników, chyba też odzyskała rozsądne myślenie, ponieważ już chwilę później Ginny przyniosła kafla i znów odbywała się rozgrywka. W całym tym harmidrze podawania i wrzasków graczy można było jednak dostrzec pewnego rodzaju... fajność. I chociaż kompletnie nie umiałam latać na miotle, ja także w quidditchu znalazłam coś dla siebie: trzeba było mieć talent do tak efektownych zwodów, jakie ja wykonywałam, lub spadania.
Jednak, moja kariera na boisku skończyła się niestety dosyć szybko, bo jak to skomentował Bill: "nie przetrwamy, Suzanne, takiego nawału zawałów", i musiałam mu przyznać rację, bo w czasie tych pięciu bramek co zaistniały, zdążyłam prawie zlecieć z miotły już siedem razy. Charlie zadecydował, że, dla samego mojego bezpieczeństwa, oraz czystości sumienia bliźniaków, nie powinnam grać, więc tak oto wylądowałam na widowni, do której zaliczali się także znajomi Rexa.
Gnomy ogrodowe, z grządek warzywnych pani Weasley, najwidoczniej, tak jak ja, pasjonowały się quidditchem do tego stopnia, że spadały z tego przeklętego kija zanim w ogóle zdążyły się na nim znaleźć. Dlatego finalnie wylądowałam wśród tych małych stworków ziemniaczanych i podziwiałam jak moi wyszkoleni przyjaciele szczycą się podaniami i zwodami o wysokim stopniu dopracowania, od czasu do czasu, wraz z gnomami, robiąc długie: "Ooooh" i "Aaach" na widok cudownych trików sportowych.
...
Popołudniu, kiedy nasze wygłodniałe żołądki zostały nagrodzone obiadem, a brak wrażeń poważnie zaczął uderzać nam do głowy, siedziałam wraz z bliźniakami na jednej z jabłoni i w milczeniu podziwiałam owoce na niej rosnące i klęłam w duchu, że nie mogę już na nie patrzeć. Nagle George zerwał się na równe nogi, mało nie spadając z drzewa i obdarzył nas jedynie przerażonym wzrokiem. Nie chodziło bynajmniej o kawał czy jakieś inne pożyteczne spędzenie czasu, a o Rexa, który teraz przebywał w pokoju chłopaków i pewnie pozwalał sobie na zbyt dużo, usprawiedliwiając się słowami: "Hulaj dusza, piekła nie ma".
Przerażeni myślą, że taki gnom może bawić się w wakacje lepiej niż my, zeszliśmy pospiesznie z drzewa i pędem pobiegliśmy, by uratować to, co jeszcze z sypialni pozostało. Wpadliśmy z hukiem do domu i niczym stado mamutów przebiegliśmy przez kuchnię i salon. Minęliśmy zdenerwowaną panią Weasley, mało nie przyprawiliśmy Percy' ego o zawał, a ostatecznie mało co, a nie rozwaliliśmy domu, ponieważ dźwięk wydawany przez nasze zdesperowane kroki, odbijał się echem po ścianach i wprawiał budynek w chybotanie.
- Może ja źle zrozumiałam, ale chyba mieliśmy działać cicho. - zauważyłam, gdy znaleźliśmy się przed pokojem z potencjalnymi fajerwerkami.
- Teraz to i tak już po ptakach. - odparł Fred i ostrożnie otworzył drzwi. 
Gdy znaleźliśmy się w środku, okazało się, że gnom nadal nie rozumiał sytuacji i siedział na fotelu beztrosko machając nóżkami, które były nieproporcjonalne do dużej głowy.
- Ja nadal nie rozumiem. Skoro wasza mama chciała, żebyście wynieśli go z domu to czemu teraz wyprawiamy cały ten cyrk? - spytałam, najwidoczniej także nie rozumiejąc sytuacji.
- Mieliśmy go wynieść w zeszłym tygodniu. Także miał spryciarz pięć dni nadprogramowych. - wyjaśnił George i chwycił gnoma pod pachami, a następnie wsadził do kieszeni bluzy. - Nie wierć się, Rex. Zaraz będziesz mógł jęczeć.
Wyszliśmy z pokoju równie niezauważenie, jak weszliśmy i już chwilę później znajdowaliśmy się na schodach i z przygłupimi uśmiechami zmierzaliśmy w stronę ogrodu. Wszystko szło dobrze, kiedy znikąd pojawiła się pani Molly i zaczęła spoglądać na nas groźnie.
- Cześć mamo. - Dzień dobry. - przywitaliśmy się, starając uśpić jej czujność, jednakże chyba tego nie zrobiliśmy.
- Dlaczego mam dziwne przeświadczenie, że coś kombinujecie. - rzuciła kobieta, bardzo poważnie lustrując nas wzrokiem.
- Skądże, mamo. Gdzie ty znajdujesz takie pomysły? Właśnie mieliśmy zamiar iść z Suzanne... na spacer. - Fred postanowił robić z siebie pajaca.
- Tak... rozumiem. - przytaknęła. - George, mam nadzieję, że gnomy nie mają alergii na bawełnę, ponieważ jeden właśnie je twój sweter.
W tej samej chwili skierowaliśmy wzrok na kieszeń, w której przebywał gnom. Trzeba było mu przyznać, że stał się trochę... bardzo widoczny, ponieważ wygryzł w materiale sporą dziurę, inwestując w okno. Rex jednakże nie przejął się tym, że nas przyłapano, a nawet jeszcze zajadlej, jak jakiś mol, próbował przerobić ów dziurę na wejście. 
- Rex! - wrzasnął George i usiłował wyciągnąć gnoma z bluzy.
- Wydaje mi się... - kontynuowała pani Molly. - że w ogródku mamy nadmiar tych stworzeń. Dzieciaki, czy wy przypadkiem nie macie wolnego popołudnia? - uśmiechnęła się "uroczo". - Już! Odgnamiać ogródek! - wrzasnęła, wskazując palcem na drzwi.
- To wszystko twoja wina. - skarcił Fred gnoma, trzymając go za łapki.
Doszliśmy do rabatek z warzywami. Od czasu do czasu w dziurach miedzy nimi, pojawiały się malutkie główki gnomów, które produktywnie spędzały dzień.
- Bierzemy się do roboty. - rozporządził Fred.
Trzymając Rexa za nogi, Fred zamachnął się nim kilkukrotnie, wprawiając go w lekkie zawroty głowy. Następnie rzucił nim, dzięki czemu stworzonko poszybowało w górę i wylądowało na trawie, znajdującej się kilkadziesiąt stóp dalej.
Przyglądałam się temu z niedowierzaniem, otwierając usta, które coraz bardziej zjeżdżały do podłogi.
- Czy to aby na pewno... nie wiem, humanitarne? - spytałam zszokowana.
- Nigdy nie odgnamiałaś ogródka? - zdziwił się Fred i wyrzucił z działki jeszcze cztery gnomy.
- Największe co spotkałam w ogródku, to mój brat i nie! Nie mam gnomów. - odparłam.
- Och, jejku. - wtrącił George. - To dziecinnie proste. Łapiesz gnoma. - wyjaśniał i w tym samym czasie wyrzucał stworki. - Obracasz go kilkukrotnie, aż wyda ci się to odpowiednie. Następnie puszczasz, a gnom leci sobie w nieznane. - Spojrzał na mnie, ale chyba nie miałam przekonanej miny. - Dzięki temu kićka się im zmysł orientacji... który i tak jest beznadziejny. Gnomom zajmuje kilka dni odnalezienie drogi do nas, więc przez chwilę mamy spokój, a potem po prostu trzeba akcję powtórzyć.
- Nic im się nie dzieje. - powiedział Fred. - Uważają to nawet za zabawę. Z resztą, jakbyś nie zauważyła, gnomy są potwornie głupie i kiedy zaczyna się odgnamianie one wychodzą, żeby sobie popatrzeć. A dzięki temu prościej je złapać. - zakończył z politowaniem.
Przytaknęłam głową, a chwilę później podniosłam z ziemi jakiegoś stworka, który dopiero co załapał się na widownię tego feralnego wydarzenia. Wyglądał on jak tłusty ziemniak z parchami, któremu nie wiadomo jak, wyrosły łapki i oczka. Patrzył się na mnie dwoma uroczymi węgielkami i już odechciało mi się go wyrzucać, kiedy ten mały szkrab, z całej siły ugryzł mnie w palec.
- Auć! - udało mi się wydusić, a w następnej sekundzie gnom lądował już kilkanaście łokci od nas.
Zabawa w odgnamianie okazała się być przednią. Im więcej stworków wyrzuciliśmy, tym ich większa ilość wychodziła z jamek, żeby na to popatrzeć. Niektóre zwierzątka z chęcią dawały się wyrzucać, wydając przy tym nieporadne piski. Były też takie, co uciekały przed nami w podskokach, ponieważ najwidoczniej miały już doświadczenie z tego rodzaju plenieniem ogródków, jednakże były wtedy tak pochłonięte ucieczką, że uciekały poza teren trawnika i siłą rzeczy same się z niego usuwały. Na szczęście zdążały się o tym dowiedzieć na tyle daleko od działki, że nie mogły znaleźć drogi powrotnej.  
Tego rodzaju zajęcia, dokuczały nam do końca mojego pobytu u Weasleyów. Kiedy Remus odbierał mnie kilka dni przed pierwszym września miałam mu wiele do opowiedzenia. Od mugolskiego auta w garażu pana Artura, po gnomy w ogródku i niezwykły zegarek. Musiałam przyznać, że Weasleye byli jedną z najsympatyczniejszych rodzin czarodziejów, jaką kiedykolwiek spotkałam.
***
Jeśli rozdział Ci się spodobał zostaw po sobie pamiątkę w postaci komentarza lub reakcji :-)

niedziela, 12 marca 2017

Rozdział 11


Czasami brakuje pomysłu na wstęp. Kiedy nadchodzi taka potrzeba, takie wejście po prostu nie następuje i przechodzi się do akcji właściwej. Zapraszam do czytania.
Z pozdrowieniami,
Autorka :-)
***
Mój "rozkoszny" sen, o szlabanie autorstwa Filcha, został nagle, bardzo brutalnie, przerwany przez irytujący budzik. Zwlekłam się niechętnie z łóżka i przecierając senne oczy, poczłapałam wyłączyć coraz głośniejszy dźwięk. Wskazówki zegarka, pokazujące godzinę podchodzącą pod raczej te popołudniowe, wywołały u mnie atak białej gorączki.
Niczym na jakiś wojenny zryw niepodległościowy, dopadłam do kufra i z prędkością światła zaczęłam poszukiwać swego zaginionego mundurka, o którego istnieniu zdążyły już powstać nieprzeciętne legendy. Dostrzegając wzrokiem strój, chwyciłam go łapczywie i założyłam, mając z tyłu głowy płynące minuty. Podbiegłam do biurka i z wielkim zaskoczeniem, że poprzedniego wieczora moja torba nie została spakowana, zaczęłam wkładać do niej wszelkie książki, jakie wpadły mi w ręce.
Musiałam przyznać sama przed sobą, że jeśli moje spóźnialstwo nadal będzie miało tak katastrofalny wymiar, mój dom będzie opływał w niezliczoną ilość straconych punktów. W mojej wyobraźni kształtowałam sobie jakieś najbardziej trafne wymówki, dlaczego tak haniebny czyn miał miejsce po raz enty.
Wypadłam z impetem z pokoju i nie przejmując się drzwiami, które mało co, a opuściły by zawiasy, zarzuciłam szalik Gryffindoru na szyję, którego czerwonozłote barwy miały w tym wypadku symbolikę bardzo uzasadnioną jak powiedział by Snape, "trzeba być niezwykle mężnym, by spóźnić się na zajęcia cztery godziny". Skierowałam się do wyjścia bardzo szybkim krokiem z tymi słowami dudniącymi mi w uszach.
- Do zobaczenia, Remusie! - rzuciłam pospiesznie do brata, który zdążył posłać mi jedynie sarkastyczny uśmiech, ponieważ już znajdowałam się na dworze i miałam zaraz wybiec na chodnik, by zdążyć na piątą lekcję.
Znajdowałam się przed hałaśliwą furtką i właśnie miałam uruchomić jej sekretny alarm, kiedy nagle zostałam oświecona.
- Suz, ale ty jesteś... - mruknęłam do siebie, mając ochotę trzepnąć się maczugą trolla w głowę.
Z głupim uśmiechem na twarzy, odwróciłam się w kierunku domu i rozglądając się uprzednio, czy aby nikt na pewno nie był świadkiem tej żenującej sytuacji, weszłam do sieni i z niesmakiem pchnęłam torbę w kąt.
- Dobry humor nie opuszcza cię od samego rana. - wtrąciłam, otwierając lodówkę w poszukiwaniu czegoś dobrego.
Po minie Remusa udało mi się wyczytać jedynie wszechogarniające go rozbawienie.
- Co cię tak bawi? - spytałam, oglądając jabłko, które o dziwo było przed terminem ważności.
- Fakt, że już trzeci raz w tym tygodniu zbierasz się do szkoły. - odparł, wbrew pozorom spokojnym tonem, i wziął łyk herbaty. - Nie radziłbym ci jeść tego jabłka. - dodał po chwili głosem, którym przemawiał Platon na agorze.
Popatrzyłam chwilę na niego robiąc bitwę na spojrzenia, którą niestety to on zawsze wygrywał, a następnie wgryzłam się w apetycznie wyglądający owoc.
- Co to ma... - rzuciłam, kiedy tylko wzięłam jeden gryz.
Podeszłam szybko do zlewu i zaczęłam wypluwać nędzne resztki.
- Mówiłem - powiedział Remus, przekręcając stronę Proroka Codziennego.
- Czy to styropian? - wysapałam, wciąż wypluwając białe kuleczki, które nadal uparcie trzymały się języka.
- Tak - odparł stoicko i zamachnął się różdżką, co skutkowało pozbyciem się substancji.
- Dlaczego trzymasz w lodówce styropianowe jabłko? - ciągnęłam dalej, lecz brat posłał mi jedynie spojrzenie, mające mi wszystko wyjaśnić. - Powinieneś znaleźć sobie inną pracę. - protestowałam, krzyżując ręce na piersi. - Jesteś tak wykształconym czarodziejem. Co ty robisz w jakichś mugolskich fabrykach? - kontynuowałam, co z pewnością Remusowi bardzo schlebiało, gdyż uśmiech nie opuszczał jego twarzy. - Nadajesz się na uzdrowiciela, a nie jakiegoś... - przerwałam i podrzuciłam sztuczny owoc, by po chwili zręcznie go złapać i odłożyć na stół. - Jakiegoś rzeźbiarza w fabryce podrabianych jabłek.
Remus parsknął śmiechem na moją uwagę o owocach, ale ja nadal trwałam przy swoim: był on na tyle wykształcony, by pracować jako auror, czy ktoś taki.
- Suzanne, cieszę się, że  martwią cię moje kompetencje, ale uwierz... - zaczął, przerywając na chwilę. - Dobrze wiesz, że życie nie jest takie proste jak ci się wydaje.
- A kto tu mówi o prostocie życia. - obruszyłam się. - Nie powiesz mi, chyba że zawsze marzyłeś o malowaniu dykty? - Znów spojrzałam na jabłko. - Gdybyś tylko chciał - Upewniłam się, że na mnie patrzy. - mógłbyś być nawet nauczycielem w Hogwarcie.
Remus na moje słowa zaśmiał się krótko i wziął kolejny łyk herbaty.
- Rozumiem. Boisz się, że może się nam coś stać, ale...
- Tobie. - sprostował, prostując się na krześle.
- Okey, mi. - zgodziłam się niechętnie, przewracając oczami. - Ale niebezpieczeństwo minęło. - odparłam.
- Nie wiesz tego na pewno. - rzucił z wyczuwalną troską. - Nikt nie wie. Wszędzie kryje się niebezpieczeństwo i dobrze o tym wiesz. - odparł, przyłożył kubek prawie do ust i uśmiechnął się pod nosem. - Nie musisz się przejmować wszystkim. Część obowiązków mogę wziąć na siebie. - podsumował, łagodnie się uśmiechając, a następnie posłał mi oczko i opróżnił kubek.
- Jasne - mruknęłam bez entuzjazmu.
- Nie przejmuj się. - powiedział znowu, wstał i pocałował mnie w głowę, a następnie wyszedł z pomieszczenia, tym samym zostawiając mnie samą.
Wzięłam płytki wdech i, chwytając tym razem prawdziwe jabłko, wróciłam do pokoju. Miałam przecież kilka rzeczy do zrobienia.
...
Kiedy przebrałam się w "normalne" ubrania, a mundurek został schowany głęboko w szafie oraz przyozdobiony karteczką: "Ogarnij się, Suz. Są wakacje!", a sytuacja  z rana została przeze mnie rzucona w niepamięć, kończyłam właśnie moją dzienną porcję herbaty z mlekiem i bardzo wnikliwie przyglądałam się bratu, który z wielkim zaciekawieniem czytał jedną z dobrych mugolskich książek.
Jednakże, miałam obowiązek przerwać mu ten beztroski czas, spędzany przez niego bardzo aktywnie na świeżym powietrzu, ponieważ, z tylko mi wiadomych przyczyn, musiałam z nim zamienić parę zdań.
Wyszłam beztrosko z domu i, chwilę nasłuchując pięknego śpiewu ptaków, skierowałam swe kroki do Remusa, który siedział w cieniu rozłożystej wierzby, będącej naszym jedynym drzewem w ogródku.
- Co robisz? - spytałam radośnie, jakbym nigdy nie widziała czytającego człowieka.
Brat podniósł głowę i przyjrzał mi się badawczo. Uśmiechnął się i wskazał na miejsce koło siebie, niewątpliwie domyślając się, że zadane przeze mnie pytanie było jedynie pretekstem do rozpoczęcia rozmowy.
- Czym jest dokładnie zaklęcie Patronusa? - spytałam, zajmując miejsce obok brata. - Wytłumacz mi od początku, tak jak małemu dziecku. - powiedziałam na jednym oddechu i wyczekująco utkwiłam wzrok w Remusie, jednak on tylko uśmiechnął się pod nosem.
- Więc... - odezwał się po dłuższej chwili milczenia, kiedy już chciałam się wycofać. - Mówiąc najprościej, patronus jest zbiorem pozytywnej energii.
- Jak cukierki. - rzuciłam sarkastycznie, wyobrażając sobie czekoladę.
- Mniej więcej. - potwierdził. - Ale nie do końca. Zaklęcie to ucieleśnia dobrą energię zgromadzoną w czarodzieju. Jest takim jakby strażnikiem chroniącym nas przed smutkiem, w postaci ducha jakiegoś zwierzęcia.
- Jak go wyczarować? - spytałam zaintrygowana.
- To nie łatwa sztuka, Suz. - Remus starał się zgasić mój entuzjazm. - Nawet najbardziej wykwalifikowani magowie mają z nim problem.
- Jak go wyczarować? - powtórzyłam.
- Należy znaleźć wspomnienie. Wspomnienie szczęśliwe tak bardzo, że jego moc była by w stanie się zmaterializować. - zaczął. - Nie wystarczy wyobrażenie sobie cukierków. Wspomnienie to ma wypełnić cię tak silną energią, wręcz namacalną. Niektórzy nie posiadają takich wspomnieć. - zastanowił się nad czymś. - Pozytywna energia w namacalnym ucieleśnieniu. A wracając do twojego pytania. Przywołujesz swoje najszczęśliwsze wspomnienie, następnie podnosisz różdżkę wysoko, robisz zamachnięcie, celujesz nią i wypowiadasz formułę: Expecto Patronum.
- Czytałam, że tylko osoby o czystym sercu potrafią go wyczarować. Był jakiś czarodziej, który po rzuceniu tego zaklęcia został zjedzony przez karaluchy. - rozgadałam się o bezkręgowcach.
- Co do karaluchów nie mam pewności, lecz tak, patronus jest ucieleśnieniem dobroci, więc żaden czarnoksiężnik nie ma prawa posiadać takiej zdolności. - rozjaśnił.
- Potrafisz go wyczarować? - spytałam, coraz bardziej pełna zapału.
- Wiem do czego zmierzasz, Suz, i nie! - zaprotestował.
- Och, proszę, Remusie! - zawołałam, wiedząc, że tylko tak może udać mi się coś wskórać. - Przecież umiałbyś mnie go nauczyć.
Zapadliśmy w chwilowym milczeniu, podczas którego to starałam się zrobić rezonans czaszki brata.
- Jak wygląda? - rzuciłam w przestrzeń, opierając się niezdarnie o drzewo.
- Patronus? - Remus znów oderwał się od książki, a na jego słowa pokiwałam głową. - Przybiera kształt zwierzęcia, które jest zbiorem cech danego czarodzieja. Ma niebiesko-szarą barwę, a kiedy się porusza, pozostawia za sobą srebrzyste smugi. - Rozmarzył się chwilę. - Może mieć także formę błękitnego obłoku.
- A twój? - ciągnęłam dalej.
- Czy to istotne? - odparł, choć bardzo chciał wrócić do książki.
Obdarzyłam go obrażonym wzrokiem, któremu biedaczek "nie mógł się oprzeć", po czym westchnął irytująco.
- Wilk - odparł, jak najciszej tylko mógł, tonem, który sugerował, że jest to dla niego niezwykła porażka i żenująca wada.
- Czemu marudzisz? Pokaż go, a nie narzekasz. - zaproponowałam z nadzieją, licząc na pokaz zaawansowanej magii.
- Suz. - powiedział twardo, jakby moje imię zamieniło się w przeczącą partykułę.
- Nie Suzaj mi tutaj. - odparłam, wstając, by móc popatrzeć na Remusa z góry.
Mężczyzna pokręcił głową z wręcz niewidocznym uśmiechem, co oznaczało koniec rozważań w tym temacie.
- Ale kiedyś mi pokażesz? - starałam się upewnić, kiedy siadałam obok brata.
- Kiedyś na pewno. - odparł, po czym przysunął się do mnie bliżej, objął ramieniem i pocałował w czoło.
- To przynajmniej pokaż, co tam czytasz. - odparłam wtulając się w brata.
...
Kilka dni później stan Remusa znacznie się pogorszył. Powodem jego złego samopoczucia była z pewnością nadchodząca pełnia, która zarówno jemu, jak i mnie, zmywała sen z powiek.
Czas gonił niemiłosiernie i zmuszał do szybszego funkcjonowania w domu. Przypadłość brata, która w gruncie rzeczy stała się moim olejem napędowym, była także zmorą objawiającą się podczas nieprzespanych nocy. Eliksir animagiczny dojrzał i lada dzień mogłam go zażyć i kontynuować przygotowania, które od zakończenia szkoły stanęły w martwym punkcie, oprócz szczegółu, że znalazłam maść pokrzywową w kredensie kuchennym.
W między czasie wymieniłam także kilka listów z przyjaciółmi, w których to dzieliłam się z nimi pozytywnymi chwilami spędzonymi podczas wakacji. Pocztówka od Jordana zawierała szczegółowo opisaną ceremonię ślubną, której finałem było ucieknięcie spod ołtarza jego siostry i teraz biedak miał wyrzuty sumienia, że to wszystko jego wina. Korespondencja od Angeliny zawierała bardzo mizerne opisy miejsc, w których znajdowała się dziewczyna oraz obfitowała w słabej jakości zdjęcia zrobione mugolskim aparatem. Mogłam także śmiało stwierdzić, że listy od bliźniaków były najbardziej stonowane, a żarty Weasleyów zawarte w listach zawsze wywoływały u mnie uśmiech. Musiałam przyznać sama przed sobą, że ogromnie tęskniłam za tymi rudymi makówkami i już nie mogłam się doczekać, kiedy ich zobaczę.
- Idziemy, Suzanne. - zachrypiał nagle Remus, stając w progu mojego pokoju, na co aż podskoczyłam.
Nic nie mówiąc, po prostu chwyciłam wcześniej spakowany plecak i ruszyłam za bratem, który czuł się coraz gorzej. Wyszliśmy z domu, minęliśmy furtkę, która tym razem nie ośmieliła się wydać żadnego dźwięku, a następnie przechodząc jeszcze kilka kroków, znaleźliśmy się w ogródku pani Julii.
Staruszka już wyczekiwała nas na schodkach prowadzących do domu. Lustrowała Remusa pełnym współczucia wzrokiem, lecz tak naprawdę nic to nie dawało.
- Witajcie, kochaneczki. - przywitała się łagodnie i ruszyła w naszym kierunku.
- Dzień dobry. - odparłam równo z bratem, a następnie Remus zabrał głos:
- Czy nie było by problemem zajęcie się Suzanne - Wskazał na mnie. - do jutra rana, aż jej nie odbiorę? - powiedział lekko zachrypniętym głosem.
- Nie ma najmniejszego. - odparła kobieta, łapiąc mnie za rękę w czasie, kiedy brat przestał mnie już trzymać. - Tak jak zawsze. - dodał po chwili, na co Remus bezdźwięcznie podziękował skinięciem głowy, a następnie teleportował się gdzieś, gdzie zawsze przechodził pełnie.
- Chodź skarbeńko. - powiedziała i weszłyśmy do jej domu.
Mieszkanie pani Julii było w fioletowo-żółtych barwach, które o dziwo do siebie pasowały. Unosił się w nim przyjemny zapach malin i świeżo pieczonych ciasteczek, a na każdym z okien stały liczne w rozmiarach i kształtach doniczki z magnoliami. Na ścianach wisiały rozmaite zdjęcia mugolskich urządzeń takich jak rowery, żółte kaczki do kąpieli i zegarki.
- Jesteś głodna? - usłyszałam głos pani Julii, dobiegający z kuchni.
- Nie, dziękuję. - odparłam, wchodząc do pomieszczenia, gdzie kobieta krzątała się, co i rusz coś poprawiając.
Staruszka tylko kiwnęła rozumiejąc, lecz i tak chwyciła za, najwidoczniej już wcześniej przygotowaną, tackę i zaniosła ją do salonu, nucąc pod nosem starą piosenkę jakiegoś boysbandu. Kobieta rozsiadła się wygodnie na dużym kraciastym fotelu, w którym wzorów było z pewnością za dużo i utkwiła we mnie wzrok. Dopiero wtedy zorientowałam się, że cały czas spoglądam przez okno. Prędko oderwałam spojrzenie od niego i zajęłam miejsce na kanapie, mając tym samym świetny widok na staruszkę.
- Kochaniutka, zmizerniałaś ostatnio. - rzekła po chwili serdecznym tonem, jednak treść przekazanych mi słów, całkowicie zdusiła dobre zamiary kobiety i powiadomiła mnie o czymś, czego byłam, niestety, świadoma. - Może... - zaczęła, próbując rzucić w niepamięć wspomnianą przed chwilą frazę. - Może miałabyś ochotę zagrać w szachy czarodziejów?
Przytaknęłam grzecznie na, aczkolwiek miłą, propozycję staruszki i podeszłam do hebanowej komódki, stojącej pod obrazem różnokolorowych butelek "Coca Coli", w której znajdowały się, tak starannie przechowywane, szachy.
Z dolnej szuflady wyciągnęłam grafitowe pudełko, na którego wieku zostały wyryte tajemnicze znaki, przypominające runy wikingów germańskich z XVI stulecia. Zdmuchnęłam ze skrzynki cienką warstwę kurzu, który, pomimo częstej używalności szachów, zawsze finalnie osiadał na nich, pozorując wrażenie większej niż normalnie starości przedmiotów, oraz czyniąc pozory kompletnego braku zainteresowania nimi.
Położyłam pudełko na stoliku, a kiedy tylko uchyliłam wieko, ze środka wypadła bladokremowa figura - król białych sił zbrojnych, które nadal ukrywały się w pudełku - z cesarską koroną na głowie oraz długaśną brodą niczym jak u Dumbledore'a, i, zataczając się niepoprawnie stanęła na przeciwko pani Julii, co sugerowało o tym, że to ona miała poprowadzić drużynę białych rebeliantów.
Gdy wszystkie posążki zostały ustawione, a złośliwe uwagi czarnego laufra, dotyczące naszej wątpliwej umiejętności gry w szachy, ustały, rozpoczęłyśmy emocjonującą partyjkę.
- Białe zaczynają. - powiedziałam rzecz tak oczywistą, niczym informacja dla pięciolatka, że niebo jest niebieskie.
Na moje słowa, tak jakby potrzebowała przyzwolenia, pani Julia poleciła pójść swojemu pionkowi o dwa pola do przodu. Ja także wykonałam ten manewr, uprzednio zostając zwyzywaną przez mojego skoczka o nielojalność, i doprowadzając do sytuacji, w której to pionki stały na ukosie od siebie.
Kiedy tylko figura ustawiła się na odpowiednim polu, pionek kobiety, nie czekając nawet na formę jakiegokolwiek pozwolenia, zasięgnął swego małego mieczyka i, zamachując się nim dwukrotnie, trafił mego biednego żołnierzyka w pierś, która pękła na milion drobnych kawałków, a, z cichym łoskotem, szczątki pionka rozbryzgały się na świeżo odkurzonym dywanie. Ten stan nie trwał jednak długo, ponieważ chwilę później odłamy znowu scaliły się w jedno i zajęły zaszczytne miejsce obok planszy.
Staruszka zrobiła dumną minę z "nie"swojego posunięcia i wygodniej usadowiła się w fotelu, wprawiając swe siwe loki w podskok.
- "Zobaczymy co teraz zrobi ten przemądrzały skoczek". - przeszło mi przez głowę na wspomnienie wyniosłej figury.
- Hetman - zwróciłam się z arystokratyczną pewnością siebie do jednego z posążków, o co nigdy bym siebie nie podejrzewała. - Na E4.
Tym sposobem niziutki pionek pani Julii został bohatersko pozbawiony głowy i zajął miejsce w loży honorowej przegranych. Kobieta, zdająca się w ogóle nie przejmować straceniem zawodnika, przywołała konia, który powolnym kłusem dotarł na wyznaczone miejsce.
- Hetman jest zaniepokojony. - oburzył się Hetman i tupnął zawzięcie nogą, wyszczerbiając sobie tym samym kończynę.
Zbyłam wniosek figury i przyjrzałam się obecnej sytuacji. "Aha" wydałam z siebie cichy okrzyk radości i wyjechałam laufrem w taki sposób, że jeżeli kobieta nic z tym nie zrobi, jej król zostanie zaszachowany. Przywdziałam pokerową minę, z ekscytacją patrząc, co się wydarzy.
- Sprytnie, kochaniutka. - pochwaliła staruszka i, jakby spodziewała się tego ruchu, użyła swojego drugiego konia, by zbić mego laufra.
- Co, jak to? - spytałam sama siebie i z oburzeniem gratulowałam sobie kurzej ślepoty. "Jak mogłam nie zauważyć?".
Dzięki temu ruchowi atmosfera zagęściła się nieprzyjemnie i rozpoczął się szturm na wroga. Cały gwar walki podnosiły okrzyki zbulwersowanych figur o naszej haniebnej grze.
Nawet nie zorientowałyśmy się, jak szachy zeszły na drugi plan, a my oddałyśmy się "kobiecym ploteczkom" jak nazwałaby je pani Julia. Rozmawiałyśmy, a raczej ja słuchałam, o najbliższym koncercie Celestyny Warbeck, na którym to zostaną pokazane szyszymory podczas tańca oraz grania na bungee, o nowych sposobach na brodawki, książce o wampirach jakiegoś Lockharta i o wielu innych rzeczach tak nieistotnych, że nawet kurz w mojej głowie był godny większego zapamiętania.
Nasze bzdurowate rozważania zostały jednak przerwane, w rytm zegara na pobliskiej fioletowej ścianie, którego dźwięki rozbrzmiały w saloniku równo dwadzieścia trzy razy. "Och, ale już późno" usłyszałam spokojny głos pani Julii, podczas gdy ja podeszłam do okna. Księżyc właśnie pojawił się na bezkresnym niebie.
- Zaczęło się. - wyszeptałam, przejeżdżając ręką po zimnej szybie, na której następnie zostały ledwo widoczne smugi.
Staruszka nic nie powiedziała. Wstała spokojnie z fotela, który podczas tej czynności zaskrzypiał niemiłosiernie, a następnie stanęła obok mnie i raźnie objęła ramieniem. Jej usta układały się we frazę: "nie martw się".
Chwilę stałyśmy w takim ustawieniu, lecz później pani Julii najwidoczniej zaczęła cierpnąć ręka, bo kobieta ją opuściła i wróciła na siedzenie. 
- Suzanne - Jej głos dotarł do mnie jak przez zamglone bagno. - Suzanne.
- Nie cierpię tego stanu. - poskarżyłam się na coś, na co nie miałam najmniejszego wpływu. Do czasu.
- Suzanne... - Znów usłyszałam proszący ton kobiety. - Usiądź. - Więc usiadłam. - Nie powinnaś się tak zamartwiać. To staje się twoją - zastanowiła się chwilę. - Twoją obsesją. - Skrzywiłam się trochę na to określenie, ale kobieta kontynuowała. - Remus jest dorosłym mężczyzną. Będzie musiał przetrwać pełnie czy ty będziesz się o niego martwić, czy nie będziesz. - Jej słowa wydały mi się... wręcz brutalne. Brutalne, ale prawdziwe.
- Ale nie mogę się nie martwić. - broniłam się, co tak naprawdę było bezsensowne.
- Martwić? Oczywiście, że możesz. Ale nie dramatyzować i wyolbrzymiać. - odparła.
- Ja nie dramatyzuję. - powiedziałam tonem zmęczonego kurczaka. - To znaczy... - zmieszałam się, a pani Julia posłała mi jedynie pokrzepiający uśmiech.
- Może wróćmy do gry. - zaproponowała kobieta, przymierzając się do następnego ruchu.
- Teraz to już i tak nie będę w stanie skupić się na grze. - marudziłam.
- No dobrze. - westchnęła zrezygnowana. - To co masz zamiar robić?
- Była pani uzdrowicielką, prawda? - nagle jedna myśl zakotłowała się w mojej głowie.
- Tak - przytaknęła powolnie kobieta, jakby spodziewała się po mnie jakiegoś wrednego spisku.
- Czy miała pani kiedykolwiek do czynienia z wilkołakami? - spytałam z widoczną nadzieją w głosie.
Pani Julia pokiwała jedynie głową i posłała mi zaciekawione spojrzenie, a jej wyraz twarzy układał się w coś w rodzaju: "Co ta mała Suzanne znowu kombinuje".
- Jak można się zarazić wilkołactwem?
- Likantropią... - powtórzyła kobieta, która wolała używać medyczniejszych nazw, ponieważ moje określenia wydawały jej się zapewne nie za bardzo naukowe. - Są dwa rodzaje likantropii, rozumiem, że interesują cię obydwa. - Kiwnęłam głową, tak naprawdę nie wiedząc o istnieniu tego drugiego. - Likantropią pośrednią można zarazić się w przypadku, kiedy osoba chora na wilkołactwo - "Użyła moje określenia" - zaatakuje osobę zdrową. Wydarzenie to zachodzi nie w czasie pełni, a jego skutkiem jest pojawieniem się u ofiary kilku wilczych cech, jak np. chęć jedzenia krwistych mięs, lekka niechęć do wody.
- Remus nie ma problemów z higieną. - wtrąciłam, na co kobieta uśmiechnęła się lekko.
- Twój brat choruje na likantropię bezpośrednią. Można się nią zarazić tylko w czasie pełni, kiedy osoba chora zaatakuje nas już po transformacji w wilkołaka. Wtedy mamy już pełne objawy choroby. Należy jednak pamiętać, że czasami ofiary bywają śmiertelne.
- A czy ten człowiek... ten, który zranił Remusa wciąż żyje? - wyrwało mi się nagle, choć limit głupich pytań powinien zostać już wyczerpany.
- Nie był to człowiek, a bydle. - poprawiła mnie. - Żeby zrobić coś takiego z premedytacją, to naprawdę trzeba nie mieć serca. - Załamała ręce. - Jeżeli żyje to wiedzie doprawdy... królewski żywot. - zakpiła kobieta przymykając oczy.
...
Pomimo wczesnej pory, obudziły mnie promienie słońca, które dostały się do pokoju przez przezroczyste firanki. Ziewnęłam i uniosłem ręce do góry, by je rozciągnąć. Znajdowałam się w małym pokoju gościnnym pani Julii, w którym panował okropny pomarańczowy kolor.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu, a nie za bardzo zachęcona widokiem wystroju tego wnętrza, wstałam z łóżka i na palcach podeszłam do drzwi. Otworzyłam je, ale w korytarzu panował półmrok, co oznaczało, że pani Julia nadal przebywa w krainie Morfeusza.
Odetchnęłam z ulgą na tę informację, a następnie, z nową energią do działań, dopadłam do swojej torby. Wyciągnęłam z niej różdżkę oraz fiolkę z eliksirem animagicznym, a następnie rozejrzałam się po pokoju, by na pewno się utwierdzić w przekonaniu, że nikt mnie nie obserwuje.
Na szczęście tak się nie stało, więc, niczym nie zrażona, odetkałam eliksir i dwukrotnie zamieszałam kolbką. W głowie świdrowały mi miliony myśli o rodzaju szlachetności moich działań, o ile można to było nazwać szlachetnością, jednak w końcu musiałam je odgonić.
Zacisnęłam palce na podłużnej szyjce fiolki i zamknęłam oczy, spodziewając się okropnego zapachu, który "podobno" miał zostać zgubiony po opadnięciu moich powiek. Wzięłam wdech.
- Raz - wyszeptałam. - Dwa... Trzy... - i w tej samej chwili przyłożyłam buteleczkę do warg, a znajdująca się w niej jasna ciecz wypełniła całą moją jamę ustną, doprowadzając do podrażnienia moich kubków smakowych gorzkim aromatem.
Moje kończyny zaczęły lekko mrowieć, a brzuch wydał mi się ściśnięty jakimś długim sznurem. Głowa poskarżyła się ogromnym bólem, a prawa dłoń pokryła się brązową sierścią, która i tak momentalnie znikła. Przez kark przeszył się potwornie zimny dreszcz, a w uszach coś zakołatało, jakby ktoś uderzał kamiennym drutem w gong - nic przyjemnego. Poczułam jak moje oczy zaszkliły się, a jedna pojedyncza łza spłynęła po policzku, co miało choćby trochę uśmierzyć ból związany z ostrym smakiem wywaru. Przełknęłam eliksir, który zostawił po sobie nieprzyjemny posmak, który co i rusz wprawiał moje ciało w nieznośne fale gorąca.
Nie czekając dłużej wzięłam do ręki różdżkę i nie utracając z myśli twarzy Remusa, powiedziałam:
- Animato... Animanu... Animate, Animagus.
Nagle wszystko ustało.
Poczułam, jakby to wszystko było tylko snem. Podeszłam szybko do wysokiego lustra i przejrzałam się w nim. Wszystko wydawało się być w porządku. Jedynie oczy świeciły jakimś dziwnym blaskiem, który nie wyglądał zbytnio nadnaturalnie. Wzięłam głęboki wdech.
- Za dwa dni dopiero się zacznie. - pokrzepiłam siebie, siadając na podłodze.
- "Jeśli wszystko pójdzie z planem, a maść pokrzywowa nie okaże się jedynie słabym żartem to... Z książki wynika, że będę mogła rozpocząć na początku listopada." - kiwnęłam, na wymiar mojej genialności.
Chociaż tak naprawdę zaczęłam już dawno. Od przeszło roku rozważałam różne opcje tego pomysłu. Jak na razie wszystko rozgrywało się pomyślnie i tak naprawdę nie miałam prawa marudzić. Zobaczymy, jak sprawa się rozwinie.
...
Kiedy Remus odebrał mnie od pani Julii byłam już po obfitym śniadaniu, na które kobieta zaserwowała mi hektolitry owsianki o jagodowym smaku. Nie mogąc już normalnie patrzeć na przebrzydłe granatowe owoce, poklepywałam się po brzuchu i od czasu do czasu popijałam wodę, która wyrywała mnie z zamulenia po przesłodzonym posiłku.
Remus, będący tego dnia bledszy niż zwykle, starał się nadrobić swój niski poziom melaniny mrużąc oczy i wystawiając twarz do słońca. Przyglądałam się bratu z lekkim uśmiechem na ustach, lecz kiedy gruba mucha usiadła na jego nosie, a ten zaczął się jej niezdarnie pozbywać za pomocą gazety, parsknęłam śmiechem.
Mężczyzna otworzył jedno oko i posłał mi zdziwione spojrzenie, na co tylko wzruszyłam ramionami popijając wodę. Brat odwzajemnił mój uśmiech i znów powrócił do drzemki.
W tej samej chwili spostrzegłam jak jakaś sowa, z podrobionymi papierami na latanie, leci w moim kierunku i wydaje podejrzane dźwięki, jakby goniła ją cała armia aurorów. Chwilę później ptak przymierzył się do lądowania i...
I rąbnął w szybę od naszej kuchni, doprowadzając do gwałtownego przebudzenia Remusa.
- Errol - zawołałam zmieszana i przywołałam sowę ręką.
Chyboczącym krokiem ptak podszedł do mnie, znowu się wywracając, ale tym razem na moje kolana.
- Że ty jeszcze dychasz to doprawdy niesamowite. - rzuciłam do sowy, która wydała się zarumienić lekko. - Co tam masz.
Odczepiłam od jej nóżki starannie przymocowany liścik i rozwinęłam go delikatnie.
Droga Suzanne, Kochana Suzanne,  Suzanne,
Mamy zaszczyt zaprosić cię Cię, po wyjątkowo zaborczych namowach naszej matki, do Nory (do naszego domu) na resztę wakacji. Co ty na to? Zapewne cieszysz się niezmiernie. My też. Weź słodycze i pomysły na kawały piżamę, szczoteczkę do zębów i buty. Te rzeczy mogą ci Ci się przydać. Liczymy na bardzo owocną psotniczą współpracę mile spędzone chwilę.
Pozdrowienia dla cie Ciebie i brata. Czekamy.
George i F Fred i George :)
PS. W razie jakichś pytać wyślij nam Errola.
- Ciekawe - mruknęłam pod nosem i spojrzałam ze współczuciem na wyliniałą sowę.
...
Kilka dni później, kiedy posmarowane maścią plecy nie piekły mnie już tak bardzo, a brat nie wyglądał na cień człowieka, wszystko wróciło do normy. Te ostatnie dni przed odwiedzeniem bliźniaków spędzałam wraz z Remusem na omawianiu nowych zaklęć, które być może przydadzą mi się w życiu. Ogółem było zabawnie. Remus uparł się, że już w połowie wakacji podręczniki powinny być gotowe do nauki, więc jak prawdziwy heros, mężczyzna polazł na strych i siedział tam dobre dwadzieścia minut by, jak w ubiegłym roku, zostać pogryzionym przez ghula, który tak zadomowił się na piętrze, że wrósł w ścianę i tylko ruszał zębami, a wyjść z całą stertą swoich starych podręczników.
Przejęłam od niego komplet książek i położyłam na stole kuchennym. Egzemplarze były nieco stare, ale zadbane, co sugerowało, że Remus naprawdę z nich korzystał, a nie urządzał sobie z nich parad cyrkowych. Czasami natrafiałam w nich na notatki brata z czasów szkolnych, które pozwoliłam sobie jednakże zatrzymać, bo nigdy nie wiadomo co i kiedy może się przydać.
- Mogą być? - spytał Remus, lekko masując ugryzioną kostkę.
- W istocie. - odparłam rzeczowo, nadal przeglądając stronice. - Tak patrzę po tematach i sądzę, że w tym roku będzie ciekawie.
- Tak. No dobrze. - zatarł po chwili ręce. - Wracamy do pracy. Co ty na to?
Na słowa brata, kompletnie straciłam zainteresowaniem książkami. Zamknęłam je pospiesznie w pobliskiej szafie na ubrania i podwinęłam rękawy, by mieć większą swobodę ruchów.
- To może zaklęcie patronusa. - zaproponowałam z nadzieją. - Och, no weź. - oburzyłam się, kiedy brat posłał mi niechętne spojrzenie. - dlaczego?
- Jesteś za młoda.
- Mam dwanaście lat. - odparłam z dumą, lecz faktycznie było to głupie. - Kontynuuj. - machnęłam niedbale ręką.
- Dziękuję. - Teraz to on podwinął rękawy. - Pamiętasz jak w zeszłym roku uczyłem cię zaklęcia zamrożenia?
- To nie było uczenie, a wbijanie wiedzy do głowy za pomocą młotka.
- Pamiętasz, to wspaniale. - zawołał uradowany. - Zademonstrujesz.
- Calefacto - powiedziałam, wykonując pętelkę i woda w szklance zamarzła. Remus skinął głową.
- Świetnie, a czy wyobrażasz sobie zrobić to bez różdżki?
- Oczywiście, że... - zatrzymałam się. - Co? - spytałam z niedowierzaniem.
- Bez różdżki. - powtórzył spokojnie Remus, jakby mówił o krojeniu chleba, chociaż w jego wykonaniu ta czynność...
- Czarowanie bez różdżki. Niby jak. - zdziwiłam się.
- O tak. - odparł i pstryknął palcami, a płyn w drugiej szklance zamarzł.
Wytrzeszczyłam oczy z niemym wyrazem twarzy.
- Jest to prostsze niż wygląda, Suz.
- Czy tego przypadkiem nie uczy się na VI roku. - zauważyłam, wracając pamięcią do wypowiedzi Charliego.
- Być może. Ale w czym nam to przeszkadza. - powiedział, a ja zgodziłam się z nim, ponieważ sztuka ta wydała mi się niezwykle interesują. - Spójrz. - Wskazał na swoją dłoń. - Chodzi tutaj o odpowiednie ułożenie ręki. A najlepsze w tym jest to, że umiejętność ta działa podobnie jak alfabet. Jak umiesz proste zaklęcie, to dalej już idzie z górki.
- Będę rzucać zaklęciami niewybaczalnymi jak jakiś mistrz. - rzuciłam z drwiną, a Remus jedynie uśmiechnął się ironicznie. - Jaki jest poziom trudności tej magii... bezróżdżkowej.
- Właściwie. - zamyślił się chwilę. - Już w pewnym sensie tę zdolność posiadłaś. - odparł, a ja zrobiłam wielkie oczy. - Nie patrz się tak na mnie. Jak byłaś mała nie miałaś różdżki, a jednak buty same się wiązały. - uśmiechnął się szeroko.
Kiwnęłam głową.
- Potrafiłabyś rozmrozić tę ciecz? - wskazał na szklankę.
- Od razu na głęboką wodę. - mruknęłam pod nosem.
Podeszłam bliżej naczynia i oglądając je z każdej strony, wzięłam wdech, jakby od tego zależało całe moje życie.
- Khem, Khem... - chrząknęłam i skierowałam rękę w stronę stołu. - Desolati. - szepnęłam, jakby mi w płucach zabrakło powietrza.
Ze szklanki uniosła się łagodna para dymu, jednak większość lodu i tak pozostało lodem.
- Desolati - powtórzyłam z większą mocą, a teraz zamiast bryły i dymu w szklance  faktycznie znajdowała się wodnista ciecz. - Udało się? - spytała niepewnie, bo chyba byłam ślepa.
- Udało. - odparł Remus, a na jego twarzy błąkał się szeroki uśmiech.
...
Pod wieczór, kiedy w radiu były nadawane już mugolskie wiadomości o informacjach z kraju, siedziałam wraz z bratem w saloniku i popijałam herbatę z mlekiem, która przez naszą rozmowę dawno już wystygła.
- Powiedz mi coś więcej o patronusie, proszę. - namawiałam brata gorączkowo.
- Suz, naprawdę nie wiem, skąd ci się to wzięło. - odparł, biorąc łyk herbaty. - Do czego ci ta umiejętność?
- Żeby umieć. - odparłam oburzona. - To w takim razie po co tobie to zaklęcie? Nie powiesz mi chyba, ze w wolnym czasie robisz najazd na Azkaban i atakujesz dementorów? - zadrwiłam.
- Oczywiście, ze tak. A co myślałaś. - powiedział ironicznym tonem.
- W takim razie chcę iść z tobą następnym razem. - rzuciłam, a Remus powinien się tego spodziewać.
- Ale... - zająkał się lekko, choć uśmiech nie opuszczał jego twarzy. - Może kiedyś nauczę cię tego zaklęcia. - zaproponował nagle, przez co mało nie spadłam z siedzenia.
- Serio? - spytałam, siadając głębiej na kanapie.
- Może za rok... albo za dwa lata. - zastanawiał się Remus. - Chociaż nie ukrywam, że zaklęcie to będzie dla ciebie przydatne.
- Czyli jednak jest przydatne. - zauważyłam, kierując w brata oskarżycielsko palec.
- Zawsze mówiłem, że jest przydatne. - wybraniał się. - Mówiłem też, że tobie się na razie nie przyda. - specjalnie podkreślił te słowa, a ja zrobiłam obrażoną minę.
- Ile osób, które znałeś umiało wyczarować patronusa. - spytałam po chwili, bo było to "bardzo ważne" pytanie.
- Hmmm - zastanowił się chwilę, a na jego twarzy pojawił się grymas. - Nie wiem. - odparł. - Ale było nas sporo. - dodał tajemniczo, lecz ja nie chciałam wnikać. "Było nas sporo"
- A jak myślisz - zagadnęłam znowu. - jakie zwierzę może przybrać mój?
- Kot. - powiedział odruchowo, wiedząc, że tolerować jest skrajnym słowem, za którego pomocą można było opisać moją relację z tymi sierściuchami. - Wyobrażam sobie takiego burego kota, który pojawia się nie wiadomo skąd i miauczy.
- Jest coś co nas łączy. - odparłam wtedy.
- Naprawdę? Co takiego?
- Oboje nie cierpimy swoich patronusów. - zaśmiałam się i trzepnęłam brata poduszką.
***
Zapraszam do komentowania :-)