sobota, 21 października 2017

Rozdział 28

Dzisiaj odrobinkę wcześniej niż zazwyczaj. Życzę miłego czytania :)

***
Czasami bywa tak, że pewne rzeczy wychodzą nam lepiej, a niektóre gorzej. Żebyśmy nie wiem jak starali się w osiągnięciu jakiegoś celu, tak zawsze pod naszymi stopami znajdzie się milion kłód, z czego każda z nich będzie przedstawicielem innego powodu, dlaczego miałbyś tego nie zrobić... i dlaczego ci się to nie uda.
Z tego też faktu nie miałam żadnej pretensji do profesor Septimy Vector i jej okropnego przedmiotu. Od samego początku zapowiadało się, że numerologia będzie moją piętą Achillesa bardziej niż inne przedmioty. Kiedy zaczynałam rozumieć jedną regułę dopasowywania do siebie liczb, zaraz pojawiała się kolejna całkowicie przecząca tej pierwszej. Oczywiście przed bliźniakami musiałam udawać, że idzie mi wspaniale, ale tak naprawdę plułam sobie w brodę, że wybrałam ten przedmiot. Miał być taki fajny i zajmujący, a wyszło jak zwykle.
Jedyną rzeczą, jaka trzymała mnie jeszcze na tych beznadziejnych lekcjach, był Cedrik, który w pocie czoła po każdych zajęciach chodził ze mną do biblioteki i tłumaczył mi krok po kroku wszystko jeszcze raz. W ten sposób przez ponad pół roku zdążyliśmy się naprawdę dobrze poznać i zaczęło nas łączyć coś, co można by było określić mianem przyjaźni. Oczywiście nadal ważniejsi byli dla nas nasi dotychczasowi znajomi, ale miłym urozmaiceniem był jakiś wspólny spacer na błonia lub wokół jeziora. Potrafiliśmy całymi godzinami rozmawiać ze sobą o naszych rodzinach, zainteresowaniach lub denerwujących rzeczach, jakie zawsze napotykaliśmy.
Profesor Vector właśnie z półuśmiechem na twarzy przechadzała się pomiędzy naszymi ławkami i cierpliwie oddawała nasze wydumy, czyli tak zwane wypracowania o naszych liczbach szczęścia.
Po jakimś czasie, gdy ilość prac w rękach profesorki zmniejszyła się do jednej, a wszyscy wokół mnie już dostali kartki, byłam pewna, że oznacza to, że albo moja praca jest genialna albo wręcz przeciwnie. Bardziej skłaniałam się do tej drugiej opcji. 
- Zgaduję, że to nie jest najlepsze wypracowanie w klasie? - rzuciłam z naiwnością w głosie, a nauczycielka tylko skinęła delikatnie głową.
- Nie jest takie złe, ale te głupoty, które wypisałaś na koniec, nie świadczą o dobrym opanowaniu materiału - odparła.
- Ja tylko wyraziłam swoje zdanie. Numerologia nie jest dziedziną nauk i nie powinna być brana pod uwagę do oceniania rzeczywistości - broniłam się, ale kobieta jedynie posłała mi nikły uśmiech.
- Wiem, Suzanne, że się starasz, ale po prostu nie mogę - westchnęła ciężko i dała mi pracę, a następnie podeszła do swojej ambony. 
Prześledziłam szybko wzrokiem otrzymany pergamin.
- Nędzny - stwierdziłam z zaskoczeniem. - Myślałam, że będzie gorzej. Przynajmniej ze dwie oceny w dół. - Przeczytałam wypracowanie jeszcze raz. - Jak nie tym razem to następnym. - Wzruszyłam ramionami i oparłam się łokciami o ławkę.
Moja mina chyba zrobiła się nieco markotna, bo Cedrik trącił mnie delikatnie w ramię. Niechętnie odwróciłam się w jego stronę.
- Jak nie tym razem to następnym - powiedział, mrugając okiem, a ja mimowolnie parsknęłam śmiechem.
...
- Suzanne, zaczekaj chwilę! - Usłyszałam za plecami wołanie bruneta, gdy wychodziłam z klasy od numerologii.
Odpowiedziałam mu jedynie cichym mruknięciem, na które chłopak przyspieszył nieco.
- Nie masz ochoty przejść się wraz ze mną po błoniach? - zaproponował, a ja spojrzałam na niego sceptycznie. - Ładna pogodna za oknem, a jutro jest sobota. Nie musisz odrabiać żadnych lekcji.
- Zapewne i tak nie odrobiłabym ich wcześniej, niż pięć minut przed zajęciami. - Machnęłam ręką.
- Nie daj się prosić. - Cedrik złapał mnie za rękę i pociągnął w kierunku wyjścia ze szkoły.
- W sumie - powiedziałam. - Co mi szkodzi?
Na moje słowa chłopak uśmiechnął się szeroko, a następnie pokierowaliśmy się w kierunku błoni.
- Na prawdę przejmujesz się numerologią? - zagadnął, gdy znajdowaliśmy się na dworze.
Wokół nas wszystko powoli stawało się ciemnozielone, a śpiew ptaków osładzał to przyjemne popołudnie. Flagi na boisku quidditcha powiewały delikatnie na wietrze, a przed chatką gajowego przebywała trójka gryfonów z pierwszej klasy.
- Nie - odparłam, zwracając wzrok na chłopaka. - Ale denerwuje mnie to, że przyłożyłam się do tego wypracowania, a dostałam Nędzny.
- Przyłożyłaś się?
- Przynajmniej bardziej niż zwykle - wytłumaczyłam. - Tak naprawdę nie rozumiem, do czego miałby mi się przydać ten przedmiot!
- Łamacz klątw - odparł chłopak bez zastanowienia. - Gobliny bardzo sobie cenią taką umiejętność.
- Gobliny są praktyczne, a numerologia to zniekształcone wróżbiarstwo... Którego także nie cierpię!
- To jasne. - Zaśmiał się chłopak. - Ale czy w tej szkole uczy się przedmiotu, który akceptujesz w choćby najmniejszym stopniu? - zakpił.
- Oczywiście, że tak - rzekłam. - Zaklęcia i transmutacja. Są to przedmioty, które nie zawodzą mnie wybujałymi zasadami.
- A zielarstwo? - dopytywał się.
- Dobrze wiesz, że Sprout nie lubi mnie od tego kawału z Filiówką! - przypomniałam. - Mieliśmy przecież razem lekcje w pierwszej klasie, nie pamiętasz?
- Oczywiście, że pamiętam. Mój kolega oberwał tym glutem prosto w twarz. - Zachichotałam głośno.
- Bez ofiar nigdy się nie obejdzie -wzbraniałam się. - A twoje akceptowalne przedmioty to jakie?
- Zielarstwo, Obrona i Quidditch - odparł z dumą, jakby czekając na to pytanie.
- Quidditch? - parsknęłam śmiechem. - Ale zdajesz sobie sprawę, że nie mamy już tych zajęć od dwóch lat?
- Niby masz rację, ale ten sport pozwala mi jednak wyluzować.
- Wyluzować - powtórzyłam. - Ostatnio chyba właśnie tego mi najwyraźniej brakuje.
- Niby czemu?
"Animagia jest dosyć stresującym zajęciem" - pomyślałam.
- Ogólnie mówię - odparłam, wzdychając ciężko i wpatrzyłam się w Zakazany Las.
Ta cisza między nami jednakże nie trwała długo. Już po chwili chłopak wyprostował się nagle i, jakby doznał olśnienia od samego Merlina, spojrzał na mnie z zapałem.
- Mam taką sugestię... - rzucił szybko, zmieniając nasz kierunek.
...
- Cedrik, co ty zamierzasz zrobić? - spytałam chłopaka, gdy ten zatrzymał się przed szatnią puchonów. - Nie wolno mi tam wejść - upierałam się przy swoim.
- Tylko w  czasie zawodów, a po za tym weźmiemy dwie rzeczy i już nas nie będzie - uspokoił i zniknął za drzwiami.
- Jakie "dwie rzeczy"? - rzuciłam po raz kolejny. - Powiedz, że nie masz na myśli miotły?
- Nie odpowiem na to pytanie! - Usłyszałam głos chłopaka, a po chwili głośny huk. Jakby miotły spadły ze stojaka.
- Co się tam stało?
- Zaatakował mnie Snape, ale spokojnie. Znokautowałem go - W jego tonie dało wyczuć się mocną kpinę.
- Zabawny jesteś - prychnęłam, a wtedy jego sylwetka zaczęła się powoli wyłaniać z pomieszczenia. 
- Przybliżysz mi to bardziej?
- Każesz mi wsiąść na miotłę? - zmieniłam temat, a wtedy chłopak wyszedł z pomieszczenia, a zza jego pleców wystawały dwa trzony od mioteł. Po chwili podał mi jedną z nich, samemu natomiast uśmiechając się szeroko. - Ja nie potrafię na tym latać!
- Nauczę cię... a przynajmniej spróbuję cię nauczyć. Zobaczysz, że ci się spodoba - zarzekał się.
- Nie obraź się, ale nie podoba mi się ten pomysł. - Pokręciłam głową.
- Chciałaś się odprężyć, tak? A więc Quidditch jest idealną na to receptą. - Zrobiłam sceptyczną minę.
- Cedrik, to miłe z twojej strony, ale jestem w tym beznadziejna!
- Masz podły nastrój od samego poranka. Rozerwiesz się - zachęcił.
- Dosłownie - przytaknęłam. - Gdy będę spadać z miotły, powietrze rozdzieli mnie na miliard kawałeczków.
- Dobrze wiesz, że nie to miałem na myśli. Błagam, nie daj się prosić.
- Nie potrafię.
- To nawet lepiej - rzekł pewnie i ruszył w kierunku środka boiska.
- Zdajesz sobie sprawę czym to grozi? - rzuciłam.
- Tak. Gdy nauczysz się latać, będę miał nie lada konkurencję. - Zaśmiał się, a ja przewróciłam oczami. - No dobrze - dodał, gdy znaleźliśmy się na środku boiska. - Co teraz musisz zrobić?
- Złamać kark - prychnęłam, siadając na kijku. Czułam się idiotycznie.
- A jakaś bardziej pozytywna myśl?
- Może zginę na miejscu - rzekłam, a moje stopy delikatnie oderwały się od ziemi. Równowaga momentalnie została zachwiana, a ja zaczęłam się huśtać w przód i w tył.
- Dobrze ci idzie jak na początek. - powiedział Cedrik i także znalazł się na miotle naprzeciw mnie.
- Na początek? Dobre sobie. W swoim życiu rozegrałam aż trzy amatorskie mecze Quidditcha - pochwaliłam się. - I na wszystkich spadłam z miotły!
- To teraz nie spadniesz - podleciał trochę wyżej, zmuszając mnie, bym podążyła za nim.
- Jesteś pewien, że chcesz oglądać moją śmierć?  - rzuciłam, także unosząc się wyżej. Znajdowaliśmy się około czterech metrów nad ziemią. Perspektywa upadku z tak małej odległości nie wprawiała mnie w dobry nastrój.
Cedrik uśmiechnął się i znalazł się bliżej mnie.
- Jakby co, to będę cię łapał - zapewnił, cały czas starając się zwiększać odległość od ziemi. Bezpiecznej ziemi! - Jak się na razie czujesz?
- Chyba w porządku, ale wolę nie patrzeć w dół - odparłam, unosząc się jeszcze kawałek w górę. Wiatr we włosach był całkiem miłym uczuciem, ale mogłam go doświadczyć także na ziemi. 
Może poczułam większe poczucie wolności, lecz świadomość, że mogę spaść, nie pozostawiała złudzeń. Moje dłonie cały czas trzymały sztywno miotły, w przeciwieństwie do chłopaka, który unosił się wręcz nad przedmiotem. Czułam się, jakbym usiadła na dmuchanej piłce, na której mugolskie dzieci skakały po trawniku w czasie wakacji. Miotła podobnie do niej trzęsła się jak galaretka.
Spojrzałam na chłopaka z pewnego rodzaju obawą. Cedrik zdawał się nawet przez chwilę nie spuszczać ze mnie wzroku, przez co było mi trochę bezpieczniej. Posłał mi zachęcające spojrzenie i jakby od niechcenia zrobił obrót. 
- Nie wiem jak ty, ale ja nie czuję się pewnie na latającym patyku - bąknęłam, postanawiając zejść niżej. - Jakoś tak nie ufam rzeczom martwym, nie licząc oczywiście mojej różdżki.
- Zaczekaj, nie poddawaj się tak szybko! - Zastąpił mi drogę. - Nie wierzę, abyś poddała się w tak banalnej sprawie.
- Ja wcale... się nie poddaję - Te słowa zabrzmiały naprawdę fatalnie. - Ja po prostu nie chcę spaść z miotły!
- Nie myśl o tym w ten sposób.
- Doprawdy? - zakpiłam, wygodniej poprawiając się na miotle.
- Tak, powinnaś nie traktować tego tak poważnie. Po prostu siadasz i lecisz, nie przejmując się takimi błahostkami. Nie zastanawiaj się nad tym czy miotła się przechyli lub czy spadniesz. Kiedy lecisz po prostu liczysz się ty i to, że lecisz. - powiedział, a jego oczy skrzyły się tak, jakby opowiadał o czymś najcudowniejszym w życiu. 
- Łatwo powiedzieć - rzuciłam, ale chłopak nie stracił zapału.
- I jeszcze łatwiej wykonać - zapewnił i okrążył mnie w mgnieniu oka. - Chciałbym, żebyś poczuła to samo co ja, gdy szybuję na miotle! - Wzbił się wysoko w przestworza.
Westchnęłam ciężko, ale i tak pilnie obserwowałam jego poczynania na miotle. W jego wykonaniu to naprawdę wyglądało banalnie.
"Co ja mam w głowie..." - skarciłam siebie i zlustrowałam wzrokiem swoją miotłę.
Wyglądała niewinnie, nie licząc pojedynczych patyczków wystających z głównego kłębu. To była jedyna rzecz, która zdradzała prawdziwą naturę tego przedmiotu.
- Jakby co, to błagam, złap mnie, jak będę spadać! - krzyknęłam do chłopaka i poleciałam w górę, tym samym coraz wyżej znajdując się nad ziemią.
Chłodny wiatr smagał moją twarz, a ja po prostu próbowałam cieszyć się chwilą. Włosy miałam rozwiane jeszcze bardziej niż zwykle, a na policzkach poczułam palące rumieńce.
"To nie jest aż tak złe, gdy się na to spojrzy od tej perspektywy..."
W pewnym momencie zatrzymałam miotłę. W sumie nawet nie zastanawiałam się na tym, jak ją zatrzymałam. Rozejrzałam się wokół i wtedy zdałam sobie sprawę, że jestem otaczana z każdej strony przez gazowe obiekty, których nie mogłam się złapać. Biel chmur wręcz przytłaczała. Jedną z nich nawet musnęłam palcem, ale wtedy wyleciałam stamtąd. 
- Cedrik! - krzyknęłam, bo nigdzie nie mogłam dostrzec chłopaka.
Kilka sekund później puchon znajdował się wprost przede mną.
- Odważyłaś się! - powiedział rozemocjonowany, a ja przytaknęłam. - Nawet nieźle jak na początek. Byłem pewien, że będę musiał cię łapać.
- Żebyś nie wykrakał, ponieważ jeszcze nie wylądowaliśmy - zachichotałam i po raz pierwszy spojrzałam w dół. - Yyy... Cedrik, jak wysoko jesteśmy? - spytałam z niepokojem, wpatrując się w teren pod nami. Z tej perspektywy Zakazany Las wyglądał jak makieta w muzeum, a chatka Hagrida wcale nie istniała.
Chłopak przez chwilę rozglądał się po boisku.
- Bramki są na wysokości piętnastu metrów, więc... - zaczął spokojnie.
- Trzydzieści metrów! - wrzasnęłam, czując jak moja miotła stała się dziwnie chybotliwa.
Moje dłonie zacisnęły się na niej z taką siłą, że jeszcze chwila, a złamałyby jej trzon. "30 metrów!"
- Spokojnie! - Cedrik momentalnie znalazł się obok mnie i obiema rękami przytrzymał moją miotłę.
- Nie dam rady wrócić, tu jest za wysoko! - mówiłam, jakbym zaraz miała stracić oddech. - Zaraz spadniemy i... 
- Suzanne, nikt nie spadnie. Zachowaj spokój! - rzekł, a ja cały czas starałam się zachować równowagę. 
- Łatwo powiedzieć... - rzuciłam, patrząc ze strachem w oczy chłopaka. Malował się w nich spokój, który jednak nie miał zamiaru przejść i na mnie. - Naprawdę... mógłbyś sobie... darować! - Co chwilę robiłam głęboki wdech.
- A ja ci mówię, że dostaniemy się bezpiecznie na ziemię. - zapewnił, cały czas nie mogąc mnie uspokoić, a ja czułam, że podłoże naprawdę staje się bliżej nas.
- Wiedziałam, że tak będzie! - stwierdziłam. - Niby jak chcesz wrócić na ziemie? - Czułam, że moje serce wali jak oszalałe.
- W ten sposób - powiedział i w tym samym momencie moje stopy dotknęły podłoża. Chłopak zaśmiał się głośno z mojej zdziwionej miny. W jego śmiechu dało wyczuć się także ulgę, ponieważ już nie panikowałam.
- Dlaczego? Jak? - wydałam z siebie i zsiadłam z miotły, cały czas wpatrując się w Cedrika.
- Gdybyś tak nie panikowała, zauważyłabyś, że moja miotła znosiła nas w dół.
- To tak w ogóle można? - spytałam, wytrzeszczając oczy.
- Najwidoczniej. - Wzruszył spokojnie ramionami. - Powinniśmy już wracać. Robi się późno, a należy jeszcze odłożyć miotły. - podrzucił i ruszył. Zanim uczyniłam to samo, zlustrowałam jeszcze raz niebo. 
"To jednak nie było tak trudne, jak mi się zdawało".
...
Jako realiście moje sny przedstawiały się w dosyć zwyczajnych barwach. Często śniłam o różnych osobach, z którymi rozmawiałam na tematy niekoniecznie dla nich przeznaczone. Dajmy na to wyobrażałam sobie Snape'a, stawiającego mi Wybitne na egzaminie i jeszcze chwalącego mnie za to.
Dzisiejszego razu nawiedzili mnie bliźniacy. Wpadli zdyszani do mojego pokoju, a rozejrzawszy się po nim starannie, dopadli do łóżka, na którym smacznie spałam.
- Dzieńdoberek! - zawołał Fred radośnie, a jego głos zakotłował się w mojej głowie.
- Jesteś naszą przyjaciółką, dlatego spędzisz z nami cały dzisiejszy dzień - dodał George nieco cichszym głosem, ponieważ każdy głośniejszy dźwięk wprowadzał mnie w stan podchodzący pod zawał.
- Nic innego nawet nie przyszło mi do głowy - mruknęłam półprzytomnie i odwróciłam się na drugi bok.
- Och, wstawaj, Lupin! - zniecierpliwił się Fred i ściągnął ze mnie kołdrę. 
- Nie wygonisz mnie z łóżka.
- A założymy się! - powiedział George i w tej samej chwili uderzył we mnie lodowaty strumień wody.
- Co do... - Zerwałam się na równe nogi, czując, że nie był to jednak sen. - Za co? - dodałam jeszcze, a oni uśmiechnęli się cwaniacko.
- Prawidłowe pytanie brzmi: "Kiedy wyruszamy" - podsunął George, a ja spojrzałam na nich z niechęcią.
- Nie mogliście mnie przynajmniej obudzić w normalny sposób? - jęknęłam cicho, wydostając się z mokrego łóżka. 
- Wtedy z pewnością byś tak szybko nie wstała - kontynuował chłopak, a ja w duchu przyznałam mu rację.
- Za dziesięć minut na dole - powiedzieli równocześnie i wyszli.
- Też coś! - bąknęłam pod nosem i zerknęłam z odrazą na swoją przemoczoną pościel. Przewróciłam irytująco oczami i rzuciłam szybko: Deseratio. Łóżko momentalnie stało się suche.
Następnie podeszłam do krzesła, na którego oparciu leżały moje ubrania przygotowane na dzisiejszy dzień przez skrzaty. Swoją drogą ciekawe, jak wyglądałoby moje funkcjonowanie w szkole, gdyby nie pomoc tych małych stworzeń. Zgarnęłam je szybko i pobiegłam do łazienki, aby się ubrać. Sprężyłam się w miarę ślimaczym tempem i już kilka minut później zbiegałam ze schodów z torbą przewieszoną przez ramię, rozglądając się przy tym po Pokoju Wspólnym.
W pomieszczeniu znajdowało się kilkoro gryfonów. Dwójka z nich przesiadywała przy niezapalonym kominku, cicho rozmawiając. Jedna dziewczyna czytała najprawdopodobniej Proroka Codziennego, a Maureen wraz z Seamus'em i Deanem przesiadywała w ciszy przy małym okienku, nieopodal schodów do męskiego dormitorium. Wyglądali przez nie z zadowoleniem.
- Hej... Suzanne, pst! - Usłyszałam przy uchu, gdy zeszłam z ostatniego schodka i poruszyłam się niespokojnie.
- Nie denerwuj się tak - zakpił Fred na mój ruch.
- Co wy... - rzuciłam jedynie, bo bliźniacy zrobili miny, jakbym miała siedzieć cicho jeszcze przez najbliższe półgodziny.
- Słuchaj, Suz, postanowiliśmy - George wskazał na siebie i brata. - że przyjrzymy się bliżej Wrzeszczącej Chacie. 
- Nie ważne, co tam straszy, chcemy to stamtąd wykurzyć.
- Och - mruknęłam jedynie.
- Idziemy teraz.
- Świetny pomysł. A, jeżeli mogę zapytać - przerwałam im. - jak zamierzacie się tam dostać? Przecież dziś nie mamy żadnego wypadu do Hogsmeade. Nie ma szans, żebyśmy poszli tam niezauważeni, gdyż wiadomo, że jesteśmy z trzeciego roku. Tylko starsi uczniowie mogą chodzić do Hogsmeade sami, pozostali muszą się wpisywać na listy i...
- Naprawdę, Suz? - zakpił George. - Myślałaś, że nasza wycieczka odbędzie się w zgodzie z prawem. A poza tym, nie zapominaj, że jesteśmy w posiadaniu pewnego przedmiotu, który... - Nagle urwał i ukradkiem spojrzał na swoją kieszeń, z której wystawała mapa.
- Przekonaliście mnie - powiedziałam po chwili ciszy, a chłopcy uśmiechnęli się szeroko.
...
- Ta sytuacja ostatecznie wyjaśnia mi, dlaczego nie trafiłaś do Ravenclavu - stwierdził George, gdy znajdowaliśmy się na jednej z ulic w Hogsmeade i kierowaliśmy się w stronę obrzeży miasta.
- A ty się łudziłeś, że jest inaczej - zakpił Fred.
- Po prostu zapomniałam o tym przejściu, okey? Nie jestem nastawiona do wiecznego pamiętania o przejściu w garbie jednookiej wiedźmy. Po za tym znajduje się ono na trzecim piętrze, więc na razie nie powinnam o nim pamiętać.
- Na szczęście masz nas, a my zawsze jesteśmy skorzy do przypomnienia ci takich drobnych szczególików - zaoferował George i w tej samej chwili minęliśmy drewnianą tabliczkę, która stanowiła granicę wioski.
- Powinniśmy być teraz ciszej - powiedział Fred. - Echo przy Zakazanym Lesie lubi się bardziej nieść niż gdziekolwiek indziej.
- Trafne spostrzeżenie - stwierdziłam i podążyłam wraz z Georgem za chłopakiem, którego kroki stały się nagle bardziej ostrożne.
Szliśmy kamienną ścieżką, z której szczelin wystawała zielona trawa. Po prawej stronie znajdowała się ściana Zakazanego Lasu, sprawiającego wrażenie, jakby był jeszcze bardziej nawiedzony niż Wrzeszcząca Chata. Po lewej stronie teren zaczynał nieco opadać w kierunku niedaleko płynącej rzeki. Przepływała ona opodal Wrzeszczącej Chaty.
Przyspieszyliśmy kroku i już po chwili od naszego celu dzieliło nas jedynie niskie, miejscami nieistniejące ogrodzenie, które minęliśmy jak ostatnio bez żadnego problemu. 
Jakby dom otaczała jakaś niewyjaśniona bariera, sprawiająca, że cała radość znika z tego świata, poczułam momentalnie przygnębienie. Moja pewność siebie zmieniła się drastycznie, a ruchy stały się bardziej ospałe i nieposłuszne.
- Czy wy także czujecie ten smutek? - spytał niepewnie Fred, a ja przytaknęłam głową. George nawet nie musiał odpowiadać na to pytanie, brat znał go zbyt dobrze. Rozumieli się wręcz bez słów. 
- Wejdźmy tam szybciej, bo coś czuję, że zaraz się rozmyślimy - podsunęłam i zagęściliśmy kroki.
Minęliśmy wręcz rozwalające się schody, a ilekroć podnosiliśmy swoje stopy, tumany kurzu unosiły się i zasłaniały wszystko, sięgając do naszych kolan. Mi trochę za, gdyż byłam niższa od chłopaków.
Rozejrzeliśmy się po ganku domu. Był niezwykle zniszczony i sprawiał wrażenie zawalenia. Zarówno drzwi jak i okna były ciasno zaryglowane deskami. 
- Zaklęcie powinno podziałać? - podsunęłam, a chłopcy jedynie przytaknęli. - Alohomora! - rzuciłam pewnie, ale deski nawet nie drgnęły. - Oczywiste! - prychnęłam, chowając różdżkę do kieszeni. - Ten dom jest odporny na wszelakie zaklęcia. Przecież został stworzony przez czarodziejów!
Wtem George podszedł do jednego z okien i chwycił mocno za deskę. Trzymał ją chwilę w bezruchu, a następnie szarpnął nią tak mocno, aż gwoździe zaskrzypiały z bólu. Spróbował po raz kolejny, ale nie dało to większego efektu.
- Fred? - zwrócił się do brata i wskazał na deskę.
Jego brat stanął tam, gdzie chwilę temu był George i z całej siły pociągnął drewnem w przeciwnym kierunku, do którego zostało przybite. Gwoździe wysunęły się delikatnie, tak samo jak u Georga, ale okno było nadal silnie zaryglowane.
- Znamy jakieś zaklęcie odrywające deski? - rzucił Fred, dobrze znając odpowiedź na to pytanie.
Wtedy w mojej głowie zrodził się pewien pomysł, który na pewno miał szansę powodzenia.
- Sprawdźcie inne okna. Może w którymś deska została słabiej przybita - zaproponowałam z nadzieją.
- Spróbować zawsze można - przytaknął George. - A ty spróbuj wykombinować jakieś zaklęcie - dodał po chwili, a następnie zniknął wraz z bratem za rogiem domu. 
- Spróbować zawsze można - przytaknął George. - A ty spróbuj wykombinować jakieś zaklęcie - dodał po chwili, a następnie zniknął wraz z bratem za rogiem domu. 
Gdy tylko straciłam ich z oczu, dopadłam momentalnie do zaryglowanego okna, z którym przed chwilą nie mogli poradzić sobie bliźniacy. Parę razy spróbowałam szybko wyczuć w jakim stopniu deska została przybita do ściany budynku. Gdy to sprawdziłam, zakasałam rękawy swojego swetra i zamknęłam oczy.
Kiedy znów je otworzyłam, z mojej skóry wyrastała srebrzysta sierść. Na miejscu moich bladych rąk znajdowały się teraz dwie wilcze kończyny. Poruszyłam nimi kilkukrotnie, próbując zapanować nad tym dziwnym uczuciem. Byłam w ludzkiej postaci, ale moje ręce aż po łokcie należały do wilka. Tylko tyle udawało mi się na razie osiągnąć w swojej animagii. Przemienić dłonie w łapy wilka.
Ścisnęłam mocno deskę i, mając z tyłu głowy fakt, że bliźniacy w każdej chwili mogą wrócić i zobaczyć, co ja tu wyczyniam, szarpnęłam nią w swoją stronę. Ta wypadła ze ściany, a towarzyszył jej przy tym głośny trzask. Z przerażeniem w oczach spróbowałam zrobić to natychmiastowo z drugą deską, uprzednio wyrzucając tą pierwszą na podłogę, przez co wokół mnie rozniósł się kolejny głośny dźwięk.
- Suzanne! Co się dzieje?! - Usłyszałam głosy bliźniaków i ich kroki idące szybko w moją stronę.
Drugi kawałek drewna nie był niestety już tak skory do współpracy. Pierwsza deska została przecież nieco osłabiona przez chłopaków. Na moim czole poczułam kilka kropel potu. 
- Suzanne! - kolejna fraza przyprawiająca o zawał.
Ścisnęłam przedmiot w łapach. Nie zajmując się już nawet zdrowym myśleniem, pociągnęłam go z całej siły. Poczułam jak deska odsłania całkowicie okno, i puszcza, a ja wraz z nią lecę w stronę, w którą ciągnęłam.
Z hukiem upadłam na podłogę, a deska niedaleko mnie i w tej samej chwili zza rogu wybiegli dwaj rudzi chłopcy. Byli zdyszani, podobnie do mnie i z równym przerażeniem wpatrywali się we mnie.
***
Co dalej nastąpi...


sobota, 7 października 2017

Rozdział 27


Zimny wiatr okalał całe moje ciało, które osuwało się coraz niżej w przepaść. Poczułam jak tracę wszystkie siły, a moje powieki robią się ciężkie. 
- Pomocy - wydałam resztką sił, poddając się zupełnie grawitacji.
Moje palce puściły różdżkę, która zawisła teraz w osobnym locie ku końcowi. Przekręciłam głowę w kierunku przepaści, a wtedy przeraził mnie mrok wydobywający się stamtąd. To był koniec! Zaraz miałam spotkać się z bliźniakami i Jordanem na dole i zasnąć... w wiecznym śnie.
Ale moje życie nie mogło być takie krótkie... Jednak uczyniłam je takim, tylko ja sama. Kto mnie prosił, aby wychodzić na dach? Sam taki pomysł brzmiał niedorzecznie, ale jakaś przeklęta lojalność wobec chłopaków zmusiła mnie do wykonania tego kroku.
Spadałam, a przed oczami nadal malowała mi się wieża Gryffindoru. Mogło mi się zdawać, że przez okno mojego dormitorium wyglądały dwie głowy, rozglądające się wokół. Chciałam do nich krzyknąć, że jestem tutaj, ale co by to dało? 
Wiedziałam, że zbliżam się już do podłoża, a moja głowa zaczyna mnie boleć. Zamknęłam oczy, godząc się z upadkiem i wtedy poczułam, jak uderzam o skałę. Moje ciało wypełnił jeden, pojedynczy dreszcz.
"Koniec" - przez głowę przeszła mi ostatnia myśl, a ja skuliłam się mocno.
Moje serce waliło jak oszalałe, a twarz smagał porywisty wiatr. Trzęsłam się z zimna i strachu, bojąc się otworzyć oczy. Przecież byłam martwa, zderzyłam się ze skałą!
Ale jedna rzecz mi w tym wszystkim nie pasowała. Czułam, że unoszę się w powietrzu, a ktoś mocno trzyma mnie w uścisku. Serce tego czegoś waliło równie mocno, jak moje, a ja zastanawiałam się: Czy tak wygląda śmierć?
To pewnie anioł, zaprowadzający mnie do nieba, ale... Skąd wyczułabym jego serce? I dlaczego wszystko wokół odbierałam za tak realne? Za bardzo się bałam, aby się przekonać, że to wszystko mi się nie śni, dlatego moje oczy były ciasno zamknięte. Mimowolnie wtuliłam się w tą tajemniczą postać. Ta jeszcze mocniej zamknęła mnie w uścisku.
- Już dobrze... jesteś bezpieczna - wyszeptała głosem, którego w tamtym momencie mi tak brakowało.
Nic nie odpowiedziałam - moja szczęka trzęsła się, podobnie jak całe ciało.
Nagle moją twarz oblała fala ciepła, a mój anioł wylądował w jakimś pomieszczeniu. Bałam się otworzyć oczy, więc cały czas wtulałam się do tego tajemniczego ciała.
- Suzanne! - Usłyszałam nagle krzyk Angeliny i Maureen i ja dopiero teraz zrozumiałam, co przed chwilą zaszło.
Otworzyłam oczy i momentalnie odskoczyłam od Georga, który posyłał mi zatroskane spojrzenie.
- Co się stało? - rzuciła Maureen, ale bardziej do chłopaków niż do mnie, a następnie posadziła mnie na moim łóżku.
Cały czas trzęsąc się, usiadłam posłusznie na materacu, a następnie rozejrzałam się po zgromadzonych. W pomieszczeniu znajdował się: George, Fred, Jordan, Angelina, Maureen i półprzytomna ja.
Angelina i Maureen były blade i najwidoczniej rozumiały, co przed chwilą zaszło. Jordan wraz z Fredem i Georgem mieli mocno potarganie od wiatru włosy, ich oddechy były nierównie, a twarze, w przeciwieństwie do dziewczyn, czerwone od wysiłku. Ich ubrania były mokre od śniegu i potu, a w rudych czuprynach bliźniaków dało się dostrzec pojedyncze płatki śniegu. Wszyscy patrzyli na mnie w niemałym szoku.
- Moja różdżka - rzuciłam pewnym głosem, jakiego w życiu bym się po sobie teraz nie spodziewała, do Jordana. Jordan posłusznie podał mi przedmiot, gdyż złapał go podobnie jak George mnie w ostatniej chwili, tym samym ratując przed zniszczeniem.
Spojrzałam na swoją różdżką z grymasem, a potem przeniosłam ten wyraz twarzy na chłopaków.
- Angelina, miałaś rację - powiedziałam, nie spuszczając z nich wzroku. - To był jedynie głupi dowcip, przez cały czas mieli przy sobie miotły! - Wskazałam oskarżycielsko na przedmioty.
Następnie uśmiechnęłam się słabo do przerażonych dziewczyn i zasłoniłam za pomocą magii kotarę wokół swojego łóżka. Otoczyła mnie ciemność, a z zewnątrz dochodziły do mnie dźwięki rozgrywającej się tam wymiany zdań.
- Jesteście głupi... nieodpowiedzialni... dziecinni... Ryzykujecie życie dla dowcipu! I to niekoniecznie wasze życie! - krzyczała Angelina, a ja poczułam, jak moje oczy napływają łzami.
- To nie był dowcip! - przerwał jej George. - Suzanne, to nie miało tak wyjść! - zwrócił się do mnie, lecz odpowiedziało mu jedynie moje pociągnięcie nosem.
- Daj jej spokój, George! A najlepiej jeżeli teraz wyjdziecie! - rzekła Maureen i najprawdopodobniej wskazała na drzwi.
- Nie słyszałyście go? - głos zabrał Fred, a jego ton brzmiał naprawdę poważnie. Słychać było, że są równie zszokowani tą sytuacją. - To nie był żart! Kiedy McGonagall weszła do pokoju, faktycznie schowaliśmy się za oknem, ale nie po to, by Suzanne wyszła za nami!
- To gdzie potem byliście przez cały ten czas? Suzanne was wołała, ale żaden ze szlachetnych panów nie mógł się odezwać! - prychnęła Maureen, najwyraźniej rozwścieczona zachowaniem chłopaków.
- Bo nas nie było na dachu - wyjaśnił Jordan z irytacją. - Pomyśleliśmy, że wezwiemy miotły ze schowka na boisku i polatamy nad błoniami. - dodał już nieco mniej pewnie.
- To dlatego nie było was widać na Mapie Huncwotów - wydałam z siebie, a mój dziwnie ochrypnięty głos zabrzmiał okropnie.
- Sprawdzałyście Mapę? - rzucił George z niepokojem, zapewne patrząc na Maureen.
- Tak - przytaknęła Angelina. - Lupin wymyśliła sobie, że zginęliście, dlatego was nie było widać. Potem stwierdziła, że Accio będzie świetnym pomysłem, a potem...
- Wyszła na dach, aby nas znaleźć - dokończył George smutnym głosem.
- W ostatniej chwili ją złapaliście - powiedziała Maureen z pretensją. - Gdybyście nie usłyszeli, że krzyczy... - nagle urwała.
- Rozbiłaby się na skale - wtrącił znowu, a mnie przeszły ciarki. 
Wtedy nastała chwila milczenia, której zapewne nikt nie chciał przerwać.
- Dziękuję - rozbrzmiało nagle, a wszyscy poruszyli się niespokojnie.
- Suzanne, co ty mówisz? Gdyby nie oni...
- Zapewne teraz byłabym martwa! - powiedziałam dobitnie, odsłaniając kotarę i stając oko w oko z Georgem. Nie sądziłam, że chłopak znajduje się tak blisko.
Byliśmy tego samego wzrostu: kiedy on stał normalnie na podłodze, a ja klęczałam na swoim dość wysokim łóżku. W normalnych okolicznościach musiałabym zadzierać głowę, aby spojrzeć na niego, ale teraz nasze twarze znajdowały się na równi, co wyglądało dość niespodziewanie.
- Z resztą, sama prosiłam się o to, aby zlecieć stamtąd. Oblodzony dach nie jest zbyt dobrym miejscem na wspinaczkę - dodałam z uśmiechem w kierunku Angeliny, jednak ona nie miała powodu do śmiechu.
- Gdyby nie to twoje cholerne szczęście... - zaczęła Maureen.
- I George - dodał Fred.
- Tak... Nie wiem co wtedy byśmy zrobili.
- Ale wszystko jest już dobrze - powiedziałam pewnie, wiedząc, że George przygląda mi uważnie przez moje podkrążone oczy. Spojrzałam na chłopaka z ociągnięciem.
- Przepraszam - wydał z siebie poważnym głosem, a następnie przytulił mnie mocno do siebie. Uśmiechnęłam się nieśmiało i oddałam uścisk, chociaż pojedyncze dreszcze od czasu do czasu nadal wypełniały moje ciało.
...
Kilka dni później nasza szalona przygoda zdawała się pójść w zapomnienie, a z racji, że dawno nie odwiedzaliśmy Hagrida, postanowiliśmy złożyć mu wizytę.
Do jego chatki dotarliśmy zaskakująco szybko. Słońce tego dnia grzało wyjątkowo mocno, a śnieg nie padał od wczorajszego popołudnia. Zapowiadały się spokojne odwiedziny. Opatuleni po same czubki głów, stanęliśmy w piątkę przed chatką Hagrida, a Angelina zastukała pewnie w drzwi. Wtedy w środku rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, a następnie rozegrała się w pomieszczeniu jakaś żywa krzątanina. Chwilę później drzwi otworzyły się i stanął w nich Hagrid, a na nasz widok na jego twarzy pojawiła się ulga.
- Uf, to tylko wy, do czorta - przywitał nas radośnie. - Wejdźcie śmiało, wejdźcie! - dodał z podekscytowaniem.
Gdy tylko znaleźliśmy się w środku,  dotarł do nas niezwykły zaduch tego miejsca. Pospiesznie zdjęliśmy nasze zimowe ubrania i powiesiliśmy je na małym wieszaku przy drzwiach.
- Hagridzie, nie mówiłeś, że marzy ci się sauna! - zawołał radośnie Fred. - Dobrze wiesz, że my zawsze chętnie pomożemy ci w jej budowie - dodał dziarskim tonem.
- Nie sauna, dzieciaki - Hagrid nerwowo podrapał się po głowie. Dopiero teraz zauważyłam, że jego dłonie są pełne wielkich bąbli, jakby po oparzeniach.
- Co ci się stało? - Wskazałam na jego ręce.
- Co? - zdziwił się olbrzym i dopiero po chwili zrozumiał o czym mówię. - Ach, wypadek przy pracy! - Zaśmiał się dźwięcznie, lecz my wymieniliśmy znaczące spojrzenia.
- Czy ty nas przypadkiem nie wkręcasz? - rzucił Jordan z chytrym uśmiechem, a gajowy speszył się lekko.
- Chyba nie jesteś w posiadaniu jakiegoś niebezpiecznego stwora, co? Hagridzie? - podchwycili bliźniacy.
- A skoro już o tym mowa... - zaczął olbrzym, ale w tej samej chwili spod jego łóżka wydobył się płomień.
Instynktownie wyjęłam różdżkę z kieszeni i rzuciłam Aquamenti na szalejący ogień. Jednak kiedy go ugasiłam, Hagrid zdawał się być zmartwiony tym faktem. Podleciał szybko do łóżka i schylił się, żeby zajrzeć, co znajduje się pod nim.
- Dobrze się czujesz? - spytał Fred. - Wiesz, nie przejmowałbym się tym, że Suz ugasiła ogień. Bardziej martwiłbym się tym, gdyby go nie ugasiła. Jakby nie patrzeć, twoja chatka jest zrobiona z drewna! - zauważył, ale w tej samej chwili olbrzym wyjął spod materaca sporej wielkości gada.
- Czy to jest? - wydaliśmy wszyscy z siebie.
- Smok - powiedział dumnie Hagrid. - Norweski Smok Kolczasty.
Spojrzałam z rezerwą na to dziwne stworzenie. Było niezwykle brzydkie, miało nie do końca wykształcony pancerz, a jego oczy nadal pokrywała ropa. Na jego łapach znajdowały się niewielkie kolce, które zapewne niedługo znacznie się powiększą. Jego zgniłobrązowy kolor przywodził na myśl okropne rzeczy.
- Nazwałem go Norbert - rzekł gajowy. - Nie straszcie go lepiej - upomniał bliźniaków, kiedy ci chcieli pogłaskać smoka. - Zwłaszcza ty, Suzanne. Po tym prysznicu nie jestem pewny, czy Norbert cię polubi.
- Chyba przeżyje - odparłam, z rezerwą do tego gada. - Nie sądzisz - dodałam, gdy siedzieliśmy przy stole i popijaliśmy herbatę. Przy kominku smok Hagrida wylegiwał się na rozgrzanym kamieniu. - że trzymanie takiego zwierzęcia w drewnianej chatce jest niebezpieczne?
- No co ty opowiadasz, Suzanne - zaśmiał się Hagrid. - Spójrz na niego. Czy on byłby w stanie zrobić komuś krzywdę?
W tym samym momencie smok kichnął i podpalił nieopodal wiszącą kuropatwę.
- Wiesz... - odparłam niepewnie.
- Skąd ty go w ogóle wytrzasnąłeś? - spytał Fred, któremu także ta sytuacja wydała się nieprawdopodobna. - Przecież Norweskie Kolczaste są niezwykle rzadkie!
- Wygrałem w karty - rzekł z dumą Hagrid, a my woleliśmy nie zadawać już więcej pytań.
...
Szłam właśnie nieco oblodzoną ścieżką wraz Jordanem w kierunku szatni, gdzie przebywali niczego nieświadomi zawodnicy.
- Może lepiej nic im nie mówić! - podszeptywał Jordan. - Wyobrażasz sobie jak zareaguje Wood!
- Tak samo, jak by zareagował kilka minut przed meczem! - odparłam i przyspieszyłam kroku.
Kiedy znajdowaliśmy się już bardzo blisko boiska, gdzie ćwiczyła nasza drużyna, przewróciłam się. Jednak ścieżka ta była osadzona na górce, więc zamiast po prostu zostać w miejscu wywrócenia, pojechałam na brzuchu w kierunku boiska.
- Będzie szybciej - krzyknęłam do Jordana, żeby pomyślał, że zrobiłam to specjalnie.
Z impetem wjechałam na murawę boiska. Szybko podniosłam się z oblodzonej ścieżki i nawet nie przejmując się ośnieżonym ubraniem, porwałam się pędem w kierunku Olivera. Jordan biegł tuż za mną.
Część zawodników latała beztrosko nad boiskiem nawet nie zdając sobie sprawy z wieści, jakie przynosiłam im z Lee od McGonagall.
- Suzanne? - zdziwił się George na mój widok i podleciał do mnie na swojej rzekomo beznadziejnej, szkolnej miotle. - Co ci się stało?
- Wypadek przy pracy. - Zbyłam go ręką. - Oliver, pozwolisz na moment? - rzuciłam w kierunku naszego kapitana, który w najlepsze bronił pętli przed ścigającymi. - Oliver! - Dopiero teraz zwrócił na mnie uwagę.
- Co ci się stało? - rzucił na przywitanie, a ja zmrużyłam niebezpiecznie oczy. George parsknął śmiechem na moje zachowanie.
- To nie istotne - mruknęłam w końcu, gdy chyba cała drużyna znalazła się wokół mnie i Jordana, który także był cały biały. - Chodzi o najbliższy mecz. Pani Hooch nie będzie wtedy w szkole z jakiegoś tam powodu i...
- Nie mamy sędziego? - zdziwiła się Bell.
- Mamy... i to jakiego! - Rozwiałam jej wątpliwości.
- Kto? - wydał z siebie Oliver.
- Snape - mruknął Jordan, na co zgromadzeni posłali nam zaskoczone spojrzenia.
...
Parę dni później rozegrał się mecz Quidditcha pomiędzy Ravenclavem a Gryffindorem. 
Oliver zdecydował, że teraz zawodnicy mieli się pilnować jeszcze bardziej niż zwykle, a Potter ma jak najszybciej złapać znicza. Wszyscy zapewne świetnie zdawali sobie sprawę, że Snape w roli sędziego przysporzy nam samych problemów, gdyż będzie czepiał się nawet krzywych wiązek drewna w gryfońskich miotłach.
Po spotkaniu drużyny pobiegłam szybko na trybuny, gdzie już czekała na mnie Maureen wraz Hermioną i innymi pierwszorocznymi. Odnalazłam ich niezwykle szybko, chociaż w dojściu w ich stronę przeszkadzał mi migający transparent z napisem: Potter na prezydenta! 
Tak, gdyby nie ten czarnowłosy chłopak nasze wyniki w tabeli nie prezentowałyby się tak dobrze.
- Cześć wam - rzuciłam pośpiesznie i przysiadłam się do nich.
Mój wzrok cały czas był utkwiony w trybun nauczycielski. W dumny uśmieszek Snape'a i przerażonego Jordana, który bał się, że za samo komentowanie meczu profesor odliczy nam punkty.
Wtedy wystartowali. Potter, jak jeszcze nigdy, latał nad boiskiem Quidditcha i z uwagą przyglądał się jego murawie. Niestety przypuszczenia Olivera okazały się prawdziwe i Snape już w pierwszej minucie meczu orzekł rzuty karne dla Krukonów. 
- Złap tego znicza, Potter - mówiłam pod nosem, cały czas starannie obserwując boisko.
W tym samym momencie coś gruchnęło niedaleko mnie o ziemię. Spojrzałam w tamta stronę, a wtedy ujrzałam Rona, który bije się z Malfoyem.
- Uspokójcie się! - rzuciłam w ich stronę, a chłopcy momentalnie oderwali się od siebie. Chyba nie przypuszczali, że ktoś ich zauważy.
- Spadaj, Weasley! Twoja niańka cię wzywa! - rzucił Malfoy i odszedł, a Ron zrobił się czerwony jak pomidor. Przewróciłam jedynie oczami.
- Harry złapał znicza - obwieścił wtedy Lee tak radosnym tonem, jakby właśnie dowiedział się, że wywalono go z Hogwartu. - Gryffindor wygrywa przewagą pięćdziesięciu punktów!
...
- Witam, proszę o szybkie zajęcie miejsc! - rozkazał Flitwick. - Mamy dzisiaj wiele do zrobienia, a niestety czas nam nie sprzyja. - Posłusznie zajęliśmy miejsca, a wtedy profesor kontynuował. - Zapoznam was z zaklęciem, które przydaje się najczęściej w pracy aurora, dlatego wszystkich ambitnych proszę o słuchanie.
- Już zapowiada się fajnie - wtrąciła Angelina.
- Mowa tu oczywiście o zaklęciu: Ledocito, zwanego w skrócie jako Led. Powoduje ono wybłyśnięcie z różdżki fioletowego promienia, który na kilka chwil paraliżuje przeciwnika.
- Super! - skwitowali bliźniacy.
- Bardzo proszę teraz o jakiegoś ochotnika, aby pomógł mi je zademonstrować. - powiedział, jednak żadnemu z uczniów nie uśmiechało się zostać porażonym jakimś promieniem. - No dobrze - Flitwick rozejrzał się po klasie. - Suzanne, choć do mnie.
Momentalnie wyprostowałam się na krześle.
- Ja? - zdążyłam wydukać tylko, bo Flitwick zrobił ruch ręką, abym podeszła. Posłałam bliźniakom proszące spojrzenie, ale oni uśmiechnęli się wrednie. 
Wyszłam z rzędu ławek i stanęłam na środku pomieszczenia, które sprawowało zadanie areny.
- Doskonale - pochwalił mnie Flitwick, jakby wyjście z ławki było jakimś nie lada wyzwaniem, a następnie ustawił się naprzeciwko mnie. - Pamiętaj o odpowiedniej wymowie zaklęcia. Ledocito należy mówić szybko, ale przekręcenie którejkolwiek litery grozi kompletną katastrofą.
- Słucham?
- Chyba nie chciałaś rzucać we mnie zaklęciem, którego nie znasz? - zdziwił się nauczyciel. Na jego słowa część uczniów zrobiła zawiedzione miny, jakby oni także chcieli zaatakować profesora.
- Nie, ale... - wydukałam i dodałam w myślach "Myślałam, że to profesor chce porazić mnie".
- Na trzy, Suzanne, a wtedy rzucisz we mnie zaklęciem. - powiedział spokojnie, a bliźniacy oparli się z zainteresowaniem na łokciach. Najpewniej oczekiwali mojej porażki. - Raz... Dwa... - Chyba gula stanęła mi w gardle. - TRZY! - Flitwick dał sygnał.
- Ledocito! - mruknęłam szybko, a niewielka fioletowa wiązka poleciała w stronę profesora. 
Nauczyciel jednak użył jakiegoś zaklęcia, które spowodowało, że promień zwrócił się w moją stronę. Instynktownie powtórzyłam ruch za profesorem, jednak był on dosyć chaotyczny, przez co światło najpierw ominęło mnie, a następnie zrobiło rundkę po klasie i z powrotem poleciało we mnie.
- Stój! - wrzasnęłam w stronę wiązki, a ona nagle zatrzymała się. Tuż przy mojej twarzy. Ruchem ręki z różdżką sprawiłam, że zniknęła.
- Gratuluję - zwrócił się do mnie Flitwick. - Wróć na swoje miejsce, proszę. - Wykonałam prośbę, chociaż moje oczy były nadal szeroko otwarte.
- Jak pokazała wam wasza koleżanka Suzanne, jest to zaklęcie pozbawione lojalności. Równie dobrze nie tylko ja mógłbym je zatrzymać, ale także każda osoba w tej sali. Należy z nim uważać ze względu na to, jak przed chwilą widzieliście, może ono obrócić się przeciwko wam. 
- Ale udało jej się przed nim obronić - zauważył Jordan. - Jak to się robi?
- Mądre pytanie, Lee - pochwalił profesor. - Używa się do tego zaklęcia "Venito". Służy ono do powstrzymania wszelkiego rodzaju uroków i zaklęć. Jest ono wyjątkowo proste, dlatego też Suzanne udało się to bez poznania jego formuły. - Profesor spojrzał na mnie, jakby oczekując potwierdzenia jego słów. 
- Powtórzyłam tylko ruch, który pan wykonał - odparłam. 
- Dokładnie! - ucieszył się Flitwick. - A teraz notować.
...
Wracałam właśnie z biblioteki w towarzystwie Maureen i bliźniaków, gdy nagle usłyszałam głosy, dochodzące zza rogu. Wymieniłam z towarzyszami porozumiewawcze spojrzenie, a następnie podeszłam do przecięcia się korytarzy.
- Powtarzam ostatni raz! Zejdź mi z drogi, Weasley. Nie chcę, abyś zaraził mnie swoją głupotą! - doszedł do nas zimny głos Malfoya.
- To samo mógłbym powiedzieć o tobie, Malfoy! - odwarknął Ron.
- Nie sądzę, aby moja obecność przysporzyła ci jakichś szkód. Ale to nie moja wina, że moi rodzice są bogaci i znaczą więcej niż pospolity robal w ministerstwie! - odparł lodowato.
- Naprawdę tak nisko upadłeś, żeby zasłaniać się rodzicami? - prychnął kolejny głos, który niewątpliwie należał do Harry'ego. 
Maureen momentalnie wyszła zza korytarza. Chcąc, nie chcąc, ruszyłam za nią wraz z bliźniakami, a wtedy mój wzrok napotkał Harry'ego i Rona, a na przeciwko nich Malfoya wraz ze swoimi gorylami. Oczywiście wszyscy byli tak zajęci sobą, że jedynie blondyn nas zauważył.
- O, proszę. Kolejne ofiary losu zaszczyciły nas swoją obecnością. Lupin, kolejni Weasleye i Store - wysyczał z jadem, choć niewątpliwie nazwisko Maureen z największą nienawiścią. Wtedy Harry i Ron przez sekundę zwrócili na nas uwagę.
- Nie odwracaj kota ogonem, Malfoy - rzucił Ron bojowym tonem. - Dobrze wiesz, że bez swoich rodziców i nazwiska jesteś nikim!
- Tak sądzisz, Weasley? - odparł blondyn, a gdy Potter, Ron i o dziwo Maureen pokiwali zgodnie głowami, parsknął szydzącym śmiechem. - Cóż, ja przynajmniej mogę osłaniać się rodzicami - powiedział, a w jego oczach pojawiła się kpina. - Co nie, Potter? Lupin? - Najpierw skierował wzrok w stronę Pottera, a następnie we mnie. 
Poczułam się odrobinę nieswojo pod wpływem lodowatego wzroku Ślizgona. To jednak nie trwało długo, gdyż zza rogu pojawiła się kolejna osoba.
- Zaprzestać tej kłótni! - rozkazał Percy władczym tonem, a ja stwierdziłam, że dawno już nie widziałam jego czerwonej, zadufanej w sobie twarzy. - Wszyscy otrzymujecie minusowe punkty! - dodał po chwili, a Malfoy jedynie mruknął coś pod nosem, na co Crabbe i Goyle ryknęli śmiechem, a następnie odszedł w eskorcie ochroniarzy. 
- Nie musiałeś się wtrącać! - burknął Ron w jego stronę i wraz z Potterem ruszył jednym z korytarzy, zapewne w kierunku biblioteki.
- Gdybyś nie odjął im punktów, zapewne skończyłoby się to dużo gorzej - pocieszyła Maureen z wdzięcznością w głosie. Posłałam jej niedowierzające spojrzenie.
- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale on odjął punkty także i nam! - powiedziałam kpiąco, spoglądając na Percy'ego.
- Uczestniczyliście w tej kłótni, więc nie miałem wyboru. - Wzruszył ramionami.
- A czy słyszałeś, żeby któreś z nas wykłócało się z Malfoyem o jakieś pierdoły? - rzucili bliźniacy ze zdenerwowaniem, lecz Percy wzruszył jedynie ramionami i odszedł.
- Buc! - warknął za nim George, a ja pociągnęłam go instynktownie za ramię, żeby się zamknął.
Nie chciałam oberwać kolejnego szlabanu.
 ***
PS. została wstawiona nowa zakładka pt. Pokój Życzeń
PS2. Zakładka Myślodsiewnia została nieco przeredagowana, m.in. podzieliłam historię na Tomy

Suzanne Lupin ;)