Wróżba, kolejny wyskok i spóźnienie niepotrzebne od zaraz
***
Od pierwszej udanej próby
wyczarowania mojego patronusa, czyli od czasu dowiedzenia się, że jest nim kot,
animagia nie przychodziła mi już tak łatwo. Miałam wrażenie, że sama myśl o
tym, iż mogłabym się zamienić w kuguchara, blokowała moje moce i nie pozwalała
im działać.
Było to uczucie okropnie
denerwujące i przyprawiające mnie o uczucie żaru na moich, i tak zawsze lekko
rumianych, policzkach. Jakby bezsilność ogarniała mnie w całości, ale cóż mogłam poradzić na to, że nienawiść do tych sierściuchowatych zwierząt iskrzyła się we mnie bardziej niż chęć pomocy bratu. Jakby ta wiedza utrudniała mi przemianę, a nie wręcz odwrotnie. Jakbym cofnęła się w rozwoju, chociaż już prawie raczkowałam.
"Tak, nie ma to jak być
zdołowanym" - przyszło mi na myśl i wtedy nagle dotarły do mnie dźwięki
kłótni pomiędzy Angeliną i Fredem.
Lee patrzył na nich zbolałym
wzrokiem, jakby był zazdrosny o agresywną rozmowę z dziewczyną i jakby
zapomniał, że wczorajszego dnia na peronie wykłócił się z nią za wszelkie
czasy. Jednakże tamta dwójka zdawała się tego nie zauważać i zatraciła się w
darciu kotów.
"O, nie! Znów te..."
George także posyłał im pytające
spojrzenie, lecz robił to raczej w celu niewyróżnienia się z tłumu, niż z
prawdziwej ciekawości. Bo, co istotne, kiedy Angelina i Fred się kłócili, cały
świat nagle przestawał dla nich mieć znaczenie. I chociaż prawie zawsze były to
kłótnie o bzdety, tak zawsze też przysłuchiwało się im kilka lub kilkanaście
par uszu, gotowych zabić za choćby jedno ostrzejsze określenie.
Ja, George i Jordan niestety
zawsze uczestniczyliśmy biernie w tych kłótniach. Angelina i Fred nie bili się,
więc nie odciągaliśmy ich od siebie, ani nie mówili nic przesadnie niemoralnego,
przez co także nie było sensu ich rozdzielać. Czasem nawet odnosiłam wrażenie,
że te ich "kłótnie" są rzeczą całkowicie wręcz wymuszaną, bo
rozgrywały się one tylko i wyłącznie przy większej publiczności. A nasza trójka
świetnie nadawała się na taką większą publikę.
Wiem także, że gdyby Angelina
pokłóciła się z Fredem za naszymi plecami to prędzej czy później wyszłoby to na
jaw przez, jak to się mówi wśród mugoli, zbyt długi język i chęć popisania się.
Ale lubiłam ją za to. Kto jak kto, ale wbrew pozorom także i ona potrafiła
dochowywać najcenniejszych moich sekretów. I chociaż takowych jej jeszcze nie
zdradziłam, wiedziałam, że utrzymała by to brzemię.
- Nie uważasz, że powinniśmy im
przerwać?
- Nie czuję takiego obowiązku. -
odparłam swobodnie, a George kątem oka spojrzał na tamtą dwójkę.
- Lepiej czekać aż w końcu
dojdzie do rękoczynów? - ciągnął dalej.
- Dobrze wiemy, że do nich nie
dojdzie - zakpiłam i zaśmiałam się z miny chłopaka. - Znasz ich przecież. Niby
się kłócą, a tak naprawdę palcem na siebie nie kiwną.
- Kiedyś musi być ten pierwszy
raz. - Wzruszył ramionami i przyspieszył kroku. - Szybciej! Już na nas czekają!
...
- Ciszej tam z tyłu! - Głos Wooda
po raz kolejny wybrzmiał na boisku Quidditcha, uciszając tym samym rozgadane
towarzystwo, po czym chłopak znów zaczął kontynuować tłumaczenie skomplikowanej
taktyki, jaką nasza tegoroczna drużyna miała za zadanie podjąć w tym sezonie.
Jak było wszystkim wiadomo,
Charlie skończył szkołę, a przez to też straciliśmy kapitana. Na szczęście
rudzielec przewidział owo zajście i wyznaczył Oliver Wooda na swojego zastępcę.
Chłopak ten był niewątpliwie
świetnym kandydatem na to stanowisko. Temperamentem przypominał Charliego, co
niewątpliwie było bardzo wskazane, a dodatkowo był wspaniałym obrońcą, który w
dotychczasowych meczach wykazywał się niesamowitymi umiejętnościami.
Przynajmniej dla mnie, bo jedyne co ja potrafiłam zrobić na miotle, to z niej
spaść w równie widowiskowy sposób.
Także Oliver został kapitanem
drużyny Gryfonów. Na naszym dzisiejszym treningu wybrał on jednego nowego
ścigającego - Katy Bell. Dlatego też skład naszej drużyny przedstawiał się
obecnie następująco: Oliver Wood obrońca, Katy Bell wraz z Angeliną Johnson i
Julią Surgens ścigające, Fred i George pałkarze. Brakowało nam szukającego.
A jakby nie patrzeć, była to
funkcja na pozór bardzo istotna, gdyż to właśnie szukający miał za zadanie
zakończyć mecz!
- Wszystko zrozumieliście?
Wspaniale, a teraz na miotły! - wydarł się Wood po raz kolejny, a zawodnicy
wzbili się w powietrze.
- A ja co mam robić, kapitanie? -
zwróciłam się do chłopaka, który niezwykle krytycznie lustrował wzrokiem
boisko.
- Ty, Suz, pomożesz mi w
omawianiu strategii, ponoć Ślizgoni mają w tym roku mistrzowski skład. - odparł
poważnym tonem, nie spuszczając wzroku z zawodników. - Fred, George, chrońcie
ścigających!
- A kto tak twierdzi? Oni? -
prychnęłam drwiąco.
- Między innymi - powiedział
posępnie. - Bell, pewniej z tym kaflem! Lecz jeżeli w tym roku chcemy zdobyć
Puchar Quidditcha, to musimy dać z siebie wszystko i wierzyć w pogłoski.
- Jednakże naszym słabym punktem
nie jest strategia. Jest nim brak szukającego. - także prześledziłam wzrokiem
boisko.
- Bardziej na lewo, Johnson! -
Oliver krzyknął w stronę dziewczyny, po czym zwrócił się do mnie. - Rozejrzyj
się po ludziach, może mamy jakiegoś ukrytego, sportowego geniusza w szeregach.
- Tak, w Gryffindorze jest takich
na pęczki. - zapewniłam, przygryzając wargę.
...
Nazajutrz odbyła się nasza
pierwsza lekcja wróżbiarstwa.
Pozytywnie nastawieni szliśmy w
piątkę plątaniną korytarzy, aż natrafiliśmy na drzwi z napisem: Sala wróżbiarstwa - prof. Sybilla Trelawney.
- Teraz nie ma odwrotu -
stwierdził George i pewnym ruchem ręki pchnął drewniane wrota, prowadzące do
krainy poznania przyszłości.
Gdy tylko znaleźliśmy się w
pomieszczeniu, dobiegł nas silny zapach kadzideł. Zewsząd zostaliśmy
zdominowani przez unoszące się opary, brzmiące niczym dobrze wysuszona lawenda.
W pomieszczeniu panowały ciemne barwy. Jedynym urozmaiceniem tego wszystkiego
był buchający ogień z kominka, dający rażące ciepło, przyprawiające o zawroty
głowy.
W oknach pomieszczenia wisiały
długie, zakurzone zasłony w kolorze gorzkiej czekolady, obwiązane srebrnymi
pasami jakiejś zwiewnej tkaniny, która kompletnie nie pasowała do reszty. Na
ścianach pomieszczenia znajdowały się przeróżne obrazy przedstawiające różnych
czarodziejów w towarzystwie szklanych kul i innych przedmiotów do wróżenia. Po
całej sali zostały porozrzucane okrągłe trzyosobowe stoliki, na których
znajdowały się obrusy w odcieniu wściekłego różu.
- Przyjemne miejsce - podsumował
ironicznie Fred, rozglądając się sceptycznie wokół.
- Mogło być gorzej - pocieszył
Jordan. - Słyszałem o sztuce wróżenia z wnętrzności martwych ssaków. To zawsze
mogłeś być ty. - Wskazał na wypchanego lisa, stojącego na pobliskiej szafce.
Zajęliśmy dwa sąsiadujące ze sobą
stoły i usiedliśmy przy nich, czekając wraz z pozostałymi na nauczycielkę.
Jednak gdy tylko dobrze rozsiedliśmy się na krzesłach, zza jednej z kotar wyszła
kobieta.
Była ona niezwykle chuda. Na jej
końskiej twarzy znajdowały się bardzo grube okulary, powiększające jej oczy
kilkakrotnie i sprawiające, że wyglądała niczym pijana ważka. Poruszała się ona
nieco kołyszącym krokiem, ale każdy jej ruch wydawał się niezwykle przemyślany
i wykonany w skupieniu. Całą jej sylwetkę przykrywała poszarzała, nieco
niechlujnie skrojona sukienka, na której można było wypatrzeć pojedyncze
cekiny, a na ramionach kobiety spowijał się muślinowy szal, pobłyskujący przy
odrobinie szczęścia, gdy kobieta stanęła przy świetle. Jej kościste palce były
wręcz przeładowane kiczowatymi błyskotkami w neonowych kolorach.
Widok tej kobiety po raz pierwszy
przyprawiał człowieka o delikatne drgawki. Wyglądała upiornie.
- Witam, uczniowie - Z jej ust
wydobył się nużący, nieco pretensjonalny głos. - na naszej pierwszej lekcji. Nawet
nie zdajecie sobie sprawy, jakim to szczęściem będzie dla was uczenie się tak
skomplikowanej i pięknej sztuki, jaką jest wróżbiarstwo. Nazywam się Sybilla
Trelawney i wraz ze mną będziecie przez najbliższy semestr zgłębiać tajniki
wróżenia z... popiołu! - zakończyła z podekscytowaniem, lecz my nie
podzieliliśmy jej entuzjazmu.
- A czy nie powinniśmy najpierw
poznać jakiejś teorii? - spytała Angelina, siedząca obok mnie, a profesorka
spojrzała na nią, jak na jakiegoś heretyka.
- Żadna teoria nie jest nam
potrzebna - zaprotestowała ostro. - Dzisiejsza lekcja posłuży nam do odkrycia w
was talentu, jakim jest nauka przepowiadania przyszłości. A teraz... - Zmrużyła
przebiegle oczy i zbliżyła się do nas.
Wszyscy zgromadzeni patrzyli na
nią z zaciekawieniem. Była dziwna i szalona, a to musiało przykuć naszą uwagę.
- Panna... Shy - stwierdziła
nagle profesorka, zwracając się do przestraszonej blondyneczki. Obeszła
dziewczynę dookoła, a następnie spojrzała na talerzyk, znajdujący się przed
nią. - To twój talerz przyszłości? - spytała nagle, chwytając łapczywie
naczynie.
- Yyy, tak - zabrzmiało to w
ustach Evy bardziej jak pytanie.
- Panny przyszłość jest...
niezwykle interesująca. - Dziewczyna odetchnęła z ulgą. - Jednakże będzie ona
trwać krótko. Tak mi przykro, skarbie. - Kobieta podeszła do następnego
stolika, a przestraszona Eva złapała za swój talerzyk, jednakże chyba nic z
niego nie wyczytała. Jej oczy jednak naszły łzami.
- Pan... Weasley - nauczycielka
powiedziała to w kierunku Georga, a następnie tak samo jak wcześniej, obeszła
go dookoła. Ledwie nachyliła się nad jego talerzem, a już zdało mi się, że w
jej oczach pojawiła się satysfakcja... oczywiście przeplatana z udawaną troską.
- Czeka cię... wiele smutku, zła, cierpienia. Z pewnością na to nie zasłużyłeś.
- Trelawney otarła z policzka nieistniejącą łzę, a następnie znów pobiegła
terroryzować inne stoliki, znajdujące się w głębi sali.
- Spotka mnie wiele cierpienia...
ale na tych zajęciach. - prychnął George, lustrując swój talerz z uwagą.
- Nic tu nie ma - orzekł Jordan,
siedzący obok niego. To samo stwierdził także i Fred.
- Nie martw się, George. -
odwróciłam się w jego kierunku. - Większość tych jej przepowiedni jest wyssana
z palca. Mojemu bratu przepowiedziała, że McGonagall się mu oświadczy, a prawda
jest taka, że jak pierścionka nie było tak nie ma. - Wzruszyłam ramionami, a
Angelina, Fred i Jordan parsknęli cichym śmiechem.
- Wiem o tym - George
najwyraźniej poczuł się urażony. - Ale kiedy mówią mi, że moje życie będzie do
kitu, to nie należy nie brać tego na serio. - próbował się wytłumaczyć.
Już chciałam dać mu drugi
argument, gdy nagle poczułam na sobie oddech smoka. Zwróciłam się w tamtym
kierunku, a wtedy ujrzałam parę brązowych oczu, w których kryło się szaleństwo.
- Panna Lupin - stwierdziła
nauczycielka i zlustrowała mnie od stóp do głów. - Bije od ciebie bardzo
negatywna aura. Czyżbyś miała jakieś problemy, kochanieńka?
- Nic mi o nich nie wiadomo - odparłam,
a Trelawney znów zmrużyła niebezpiecznie oczy.
- Twoje usta mówią nie, ale twoja dusza woła błagalnie o
pomoc! - zawyła, a ja odsunęłam się od niej jak najdalej - dziesięć cali.
- Zostańmy jednak przy wersji
bardziej optymistycznej - zaproponowałam, a nauczycielka przeniosła wzrok na
mój talerzyk. Nie kłopocząc się z wzięciem go, nachyliła się nad nim i mruknęła
z zadowolenia.
"Pewnie zaraz umrę przez
spadający meteor" - Przeszło mi przez głowę. - "Rzecz inna niż śmierć
raczej nie przyniosłaby jej takiej satysfakcji"
Jednak nauczycielka nagle
zamilkła, a czas, kiedy znów zabrała głos, zdawał się rozegrać po wiekach.
- Moje drogie dziecko. - Złapała
mnie za obie dłonie.
"Oho, zaczyna się. Jak nic
jakaś zmora czeka na moje życie".
- Tak mi przykro - wydała znów z
siebie.
- Co tam jest? - spytałam, lecz
nauczycielka tylko spuściła wzrok.
Nie otrzymując odpowiedzi,
spojrzałam w stronę swojego talerza. Wśród grudek popiołu układał się
niewyraźny obraz, pokazujący dwie splecione ze sobą dłonie.
- To chyba nic złego - rzekłam w
końcu, wyrywając się z uścisku nauczycielki. - Przecież to tylko... wygląda jak
podanie ręki.
- Ale za tym kryje się coś
więcej! - sprzeciwiła się profesorka. - To oznaka utraty przyjaźni... i
cierpienia wewnętrznego, dziecko. Zginiesz z własnej ręki. - Ostatnie zdanie
wyszeptała teatralnym głosem, a po klasie poniósł się dźwięk zaskoczenia.
- To bzdura! - stwierdził George,
przerywając tym samym efekt grozy.
- Jak możesz, chłopcze. Twoja
koleżanka zabije się jeszcze w tym semestrze
"Już czuję ten koszmar"
- zadrwiłam.
- Nieprawda! Jeżeli w tym popiele
faktycznie ukazały się splecione dłonie, to oznaka, że znajdzie ona nowego
przyjaciela, a nie... - chłopak zacytował fragment podręcznika.
- A myślisz, że ona z własnej woli
będzie chciała się zabić? Niedorzeczność! To ta nowa znajomość ją do tego zmusi - prychnęła profesorka i spojrzała na
Georga wyzywająco. - Musicie się jeszcze wiele nauczyć. Rozumienie tego typu
znaków zajmuje ludziom lata, zapominając już nawet o specjalnych zdolnościach.
Nawet jasnowidze mają problemy z tego typu rzeczami!
"To wyjaśnia, czemu pani nie
idzie" - rzuciłam w myślach, a kobieta posłała mi karcące spojrzenie.
Do końca lekcji siedziałam już
cicho.
...
- Umarłem - poinformował Fred,
wyciągając się na jednym z foteli w kącie Pokoju Wspólnego.
- Nienawidzę tego człowieka -
dodał George, także wyziewając ducha na krześle obok.
Ja w tym samym czasie spoglądałam
tęsknie na błonia szkolne, chcąc jak najszybciej się stąd wyrwać i uciec jak
najdalej. Z przyjaciółmi właśnie miałam przerwę na posiłek, na który nie
poszliśmy, gdyż dotychczasowe lekcje wyssały z nas wszelkie siły witalne.
- Co się stanie, jeżeli nie
pójdziemy teraz na zajęcia? - podrzucił Fred półgłosem, stłumionym w dłoniach.
- W zasadzie to nic, ale lepiej
nie mieć nieobecności na pierwszej lekcji. - odparł George i zaklął pod nosem.
- Jeszcze tylko dwie godziny
zajęć i koniec. - powiedziałam pewnie, sama w to nie wierząc.
- Jeszcze tylko do czerwca... -
westchnął George. - To jakieś dziesięć miesięcy, trzysta dni, siedem tysięcy dwieście godzin.
Będzie zabawa. - dodał entuzjastycznie.
- Cóż za dokładność. - prychnęłam,
przewracając oczami.
W tym samym momencie do naszych
uszu dobiegł dźwięk otwierania przejścia, prowadzącego do pomieszczenia.
Momentalnie wszyscy zwróciliśmy wzrok w tamtą stronę, a wtedy naszym oczom
ukazały się sylwetki młodego Weasleya i Pottera, którzy z nieco markotnymi
minami weszli do środka.
- Witaj, braciszku - zawołał
ochoczo Fred i podbiegł do Rona. Ten jedynie skrzywił się jeszcze bardziej i
spróbował zrobić unik, kończący się fiaskiem. Młodszy bliźniak już czochrał
jego płomiennorude włosy. - Jak wam mija dzień? Jakie już mieliście lekcje? -
dopytywał się chłopców, patrząc w naszym kierunku. Pokręciłam głową karcąco.
- Jest wspaniale - bąknął Ron, wyrywając
się z uścisku brata.
- Zwłaszcza eliksiry - dodał
Potter z zamiarem pójścia na górę.
- A co się takiego stało? -
podchwyciłam wraz z Georgem, a Ron spojrzał na nas z zaskoczeniem.
- Nienawidzi mnie - Machnął
lekceważąco Potter. - Snape - dodał, widząc nasze zaciekawione miny.
- Z pewnością nie bardziej niż
Suzanne. Jej nienawidzi bardziej niż wszystkich innych. - George bronił mojego
tytułu Wróg Snape'a numer 1.
- Na sam początek zajęć zapytał
mnie, gdzie znaleźć jakiś bezoar i nazwał mnie celebrytą!
Równym chórem z bliźniakami
parsknęłam głośno, co najpewniej nie było na miejscu.
- Yyy, to znaczy... - wybąkałam.
- Snape taki jest... taki... żartowniś z niego... - znów zaśmiałam się
serdecznie, a bliźniacy zawtórowali mi rozbawionym tonem: "TAK!".
- Dzięki - Potter mruknął przez
zęby i odszedł wzburzonym krokiem, a Ron szybko ruszył za nim.
- Bezoar to kamień w żołądku
kozy! Przekaż mu! - krzyknął za nimi George, na co po chwili otrzymał głośną
odpowiedź Pottera:
- Teraz to i ja wiem!
- Chwileczkę - Podniosłam się z
podłogi. - Czy oni nam właśnie przekazali, że ich jedna lekcja zdołała zmusić
Snape'a do zmiany o nas zdania?
- Że niby jesteśmy gorszymi
celebrytami od Pottera? - podchwycił Fred. - Nie po to tak dzielnie pracowaliśmy
na ten tytuł, żeby teraz jakiś pierwszoklasista odebrał nam go przez wątpliwą
wiedzę! - wykrzyknął bojowo i pobiegł w stronę swojego dormitorium.
- Czy mi się wydaje, czy on
właśnie poszedł po...
- Tak - George przytaknął
jedynie, bo chwilę później Fred wrócił do nas ze swoim łupem.
- A nie mówiłem, że się przydadzą
- Chłopak wskazał z dumą na przedmiot trzymany w rękach.
Była to drobna paczuszka w
kształcie sześcianu, mieniąca się we wszystkich kolorach tęczy. Wydobywała się
z niej jakaś niepokojąca melodia, a od czasu do czasu owo pudełko podskakiwało
ordynarnie i wypuszczało ze swojego wnętrza fioletowy dym o zapachu zgniłego
jaja.
- Miał zostać wykorzystany na
Panią Norris! - zaprotestował George.
- Ale teraz mamy lepszą okazję.
- W ramach utrzymania tytułu?
- Mówię przecież, że dużo lepsza
okazja!
- Co to jest? - przerwałam im tę
interesującą wymianę zdań, a bliźniacy spojrzeli na mnie takim wzrokiem, jakbym
się urwała z choinki.
- Droga Suzanne - westchnął
George i oparł się o moje ramię, na co zmarszczyłam brwi. - To jest...
- Pierdka - dokończył Fred.
- Tak, łącząca w sobie silnie
związane z sobą: naskórek gnoma ogrodowego i odrobinę proszku Fiuu. Wybuchowa
mieszanka.
- Czyli idziemy teraz do biura
Snape'a i zostawiamy w nim tą Pierdkę?
- Bystra jesteś - zironizowali i
pobiegliśmy w stronę Lochów.
...
- Będzie zabawa - skwitowali
bliźniacy i wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
- Już jest - zadrwiłam,
wychylając się zza rogu korytarza. Gabinet Snape'a znajdował się kilka łokci od
nas.
- Załatwmy to szybko, jeżeli nas
przyłapią, to nie wiem, czy znajdziemy w naszym grafiku miejsce na kolejny
szlaban. - pospieszył Fred, a George zrobił kilka kroków w kierunku naszego
celu.
- Chodźcie - przywołał nas po
chwili, a my grzecznym krokiem dołączyliśmy do niego. Chłopak przyłożył palec
do ust, najwyraźniej chcąc uciszyć nas jeszcze bardziej. Następnie ruchem głowy
wskazał w stronę gabinetu Nietoperza.
Drzwi od pomieszczenia były lekko
uchylone, przez co widzieliśmy wszystko, co działo się w środku. Znajdował się
tam jedynie Snape.
- Ja ci jeszcze pokażę. -
Usłyszeliśmy głos profesora, pełen groźby i agresji. - Myślisz, że jesteś
lepszy, ponieważ twój ojciec był szumowiną? Myślisz, że jesteś kimś, ponieważ
masz jakąś śmieszną bliznę na czole? W takim razie bardzo grubo się mylisz,
Potter! Zobaczymy, kto tak naprawdę...
- Ktoś tu ma problemy
egzystencjalne - szepnął do mnie George, a ja skinęłam niepewnie głową.
- Sądzisz, że możesz bezkarnie
mnie poniżać. Naprawdę uważasz się za kogoś lepszego od innych. Przejrzałem
cię, Potter. W głowie ci tylko zabawa i lenistwo...
- Suz, on chyba faktycznie bardziej
nienawidzi Pottera - stwierdził Fred, wychylając się bardziej, by lepiej
widzieć profesora.
- Jesteś taki sam jak twój
ojciec! On także był jedynie żałosnym idiotą, zdolnym jedynie do podrywu i
strojenia sobie żartów z niewinnych...
- Wiecie co, wydaje mi się, że w
gorszym nastroju już nie będzie - George chwycił mnie za rękę i zrobił kilka
kroków wstecz.
- Dobry pomysł - mruknął jego
brat i także odsunął się od szpary w drzwiach. - Lepiej będzie się teraz
oddalić.
- Czekajcie! Znaczy... ja zaraz
do was dołączę... - zapewniłam, a rudzielce zniknęli w ciemności korytarza.
- Był żałosnym idiotą! James
Potter był jedynie żałosnym idiotą. A kim by więcej? Wystarczyło tylko spojrzeć
na niego i na jego przyjaciół - To
słowo wręcz wysyczał z jadem. - Ci... przebrzydli Huncwoci! To w grupie dopiero
stawali się silniejsi... Gdyby nie Lupin, który złączył ich wszystkich... zapewne
Potter nigdy nawet nie spróbowałby...
Na dźwięk tego słowa poczułam, że
moje serce zaczyna bić szybciej, a ziemia zaczyna osuwać się spod moich stóp.
"Przecież to niemożliwe" - przeszło mi przez głowę, gdy nagle na
korytarzu rozbrzmiał głośny dzwonek, sprowadzający mnie na ziemię.
Odeszłam kilka kroków od lekko
uchylonych drzwi gabinetu, a następnie rzuciłam się pędem wzdłuż korytarza.
...
Po drodze spotkałam bliźniaków,
na których jednakże dźwięk dzwonka nie zrobił żadnego wrażenia. Posłałam im
więc wymuszony uśmiech i pognałam jednym z tajemnych przejść w kierunku wieży,
gdzie znajdowała się sala od numerologii.
Moje dotarcie do klasy trwało
chyba całą wieczność, zwłaszcza, że moje myśli kłębiły się wokół słów Snape'a,
lecz w końcu na swojej drodze ujrzałam tunel. Przeszłam przez niego, a wtedy
znalazłam się w wąskim, bardzo wysokim korytarzu, na którego końcu znajdowało
się jasne światło. Po za nim w tamtym miejscu panował mrok, a im bliżej
znajdowałam się sali, tym wyraźniej dochodziły do mnie głosy znajdujących się w
niej uczniów.
Słowa profesora cały czas dudniły
mi w głowie.
Po lewej stronie korytarza piął
się bluszcz, zdający się szeptać jakieś frazy między swoimi pędami. Roślina
okalała poszarzałe cegły zamku, wkradając się od czasu do czasu na wysoko
osadzone sklepienie. Na korytarzu było niezwykle wilgotno i chłodno jak w
piwnicy, chociaż znajdowałam się na jednym z wyższych pięter.
"Idiota zdolny jedynie do podrywu i do strojenia sobie żartów z
niewinnych!".
Zatrzymałam się nagle przed
drzwiami, w których była szybka, dająca uciec światłu. Wzięłam wdech i
zajrzałam przez nią, a moim oczom ukazała się jasna sala lekcyjna, w której od
dłuższego czasu trwały już zajęcia. Profesor Septima Vector chodziła po klasie i z poważnym wyrazem twarzy dyktowała
zgromadzonym skomplikowane teorie, dotyczące liczb.
Przewróciłam irytująco oczami i
pchnęłam delikatnie drzwiami, dzięki czemu zwróciłam na siebie uwagę
zgromadzonych.
- Dzień dobry - wybąkałam. -
Przepraszam za spóźnienie.
- A panna to zapewne Suzanne
Lupin? - zwróciła się do mnie nauczycielka, nie tracąc powagi, na co skinęłam
niepewnie głową. "Lupin, który
złączył ich wszystkich". - Witam na pierwszych zajęciach. - Kobieta
uśmiechnęła się do mnie wręcz niezauważalnie, a następnie machnęła ręką po
klasie. - Wybierz sobie miejsce. - rozkazała jeszcze i powróciła do tłumaczenia
lekcji.
Rozejrzałam się po sali w
poszukiwaniu wolnego miejsca. Na moje nieszczęście żadnej z zebranych osób nie
znałam, a jedyne wolne miejsce znajdowało się w ławce, gdzie siedział jakiś
wysoki brunet z Huffleputhu. "To w
grupie dopiero stawali się silniejsi"
Puchon przez chwilę lustrował
mnie wzrokiem, a następnie uśmiechnął się do mnie lekko i wskazał na krzesło
obok siebie. Przysiadłam się do niego. "Był
jedynie żałosnym idiotą, z resztą wystarczyło spojrzeć na jego
przyjaciół".
- Dzięki za podzielenie się ławką
- rzuciłam, a brunet parsknął śmiechem. - Suzanne Lupin - dodałam po chwili,
spoglądając ukradkiem na nauczycielkę, która wypisywała kolejny dziwny przykład
na tablicy, pełnej podobnych wzorów.
- Cedrik Diggory - odparł, a
nauczycielka momentalnie posłała mi karcące spojrzenie.
- Słuchajcie, bo nic nie
zrozumiecie! - Wydobyło się z jej ust.
Na słowa profesorki odwróciłam
się w jej stronę i wsadziłam nos w zeszyt. Przez resztę zajęć jednak spoglądałam
ukradkiem na Cedrika, który uśmiechał się pod nosem i w skupieniu przepisywał z
tablicy.
Było w nim coś takiego, co mnie zaintrygowało.
"Zapewne gdyby nie on, Potter nawet nie spróbowałby..."
***
I co myślicie?
Czy przepowiednie Trelawney nie wydają się Wam nieco niepokojące? Dlaczego George zazna cierpienia, na które nie zasłużył i kto okaże się nowym przyjacielem Suzanne?