niedziela, 23 lipca 2017

Rozdział 21

Dziś wyjątkowo pozwolę sobie zatytułować rozdział:


Wróżba, kolejny wyskok i spóźnienie niepotrzebne od zaraz

***

Od pierwszej udanej próby wyczarowania mojego patronusa, czyli od czasu dowiedzenia się, że jest nim kot, animagia nie przychodziła mi już tak łatwo. Miałam wrażenie, że sama myśl o tym, iż mogłabym się zamienić w kuguchara, blokowała moje moce i nie pozwalała im działać.
Było to uczucie okropnie denerwujące i przyprawiające mnie o uczucie żaru na moich, i tak zawsze lekko rumianych, policzkach.
Jakby bezsilność ogarniała mnie w całości, ale cóż mogłam poradzić na to, że nienawiść do tych sierściuchowatych zwierząt iskrzyła się we mnie bardziej niż chęć pomocy bratu.  Jakby ta wiedza utrudniała mi przemianę, a nie wręcz odwrotnie. Jakbym cofnęła się w rozwoju, chociaż już prawie raczkowałam.
"Tak, nie ma to jak być zdołowanym" - przyszło mi na myśl i wtedy nagle dotarły do mnie dźwięki kłótni pomiędzy Angeliną i Fredem.
Lee patrzył na nich zbolałym wzrokiem, jakby był zazdrosny o agresywną rozmowę z dziewczyną i jakby zapomniał, że wczorajszego dnia na peronie wykłócił się z nią za wszelkie czasy. Jednakże tamta dwójka zdawała się tego nie zauważać i zatraciła się w darciu kotów.
"O, nie! Znów te..."
George także posyłał im pytające spojrzenie, lecz robił to raczej w celu niewyróżnienia się z tłumu, niż z prawdziwej ciekawości. Bo, co istotne, kiedy Angelina i Fred się kłócili, cały świat nagle przestawał dla nich mieć znaczenie. I chociaż prawie zawsze były to kłótnie o bzdety, tak zawsze też przysłuchiwało się im kilka lub kilkanaście par uszu, gotowych zabić za choćby jedno ostrzejsze określenie.
Ja, George i Jordan niestety zawsze uczestniczyliśmy biernie w tych kłótniach. Angelina i Fred nie bili się, więc nie odciągaliśmy ich od siebie, ani nie mówili nic przesadnie niemoralnego, przez co także nie było sensu ich rozdzielać. Czasem nawet odnosiłam wrażenie, że te ich "kłótnie" są rzeczą całkowicie wręcz wymuszaną, bo rozgrywały się one tylko i wyłącznie przy większej publiczności. A nasza trójka świetnie nadawała się na taką większą publikę.
Wiem także, że gdyby Angelina pokłóciła się z Fredem za naszymi plecami to prędzej czy później wyszłoby to na jaw przez, jak to się mówi wśród mugoli, zbyt długi język i chęć popisania się. Ale lubiłam ją za to. Kto jak kto, ale wbrew pozorom także i ona potrafiła dochowywać najcenniejszych moich sekretów. I chociaż takowych jej jeszcze nie zdradziłam, wiedziałam, że utrzymała by to brzemię.
- Nie uważasz, że powinniśmy im przerwać?
- Nie czuję takiego obowiązku. - odparłam swobodnie, a George kątem oka spojrzał na tamtą dwójkę.
- Lepiej czekać aż w końcu dojdzie do rękoczynów? - ciągnął dalej.
- Dobrze wiemy, że do nich nie dojdzie - zakpiłam i zaśmiałam się z miny chłopaka. - Znasz ich przecież. Niby się kłócą, a tak naprawdę palcem na siebie nie kiwną.
- Kiedyś musi być ten pierwszy raz. - Wzruszył ramionami i przyspieszył kroku. - Szybciej! Już na nas czekają!
...
- Ciszej tam z tyłu! - Głos Wooda po raz kolejny wybrzmiał na boisku Quidditcha, uciszając tym samym rozgadane towarzystwo, po czym chłopak znów zaczął kontynuować tłumaczenie skomplikowanej taktyki, jaką nasza tegoroczna drużyna miała za zadanie podjąć w tym sezonie.
Jak było wszystkim wiadomo, Charlie skończył szkołę, a przez to też straciliśmy kapitana. Na szczęście rudzielec przewidział owo zajście i wyznaczył Oliver Wooda na swojego zastępcę.
Chłopak ten był niewątpliwie świetnym kandydatem na to stanowisko. Temperamentem przypominał Charliego, co niewątpliwie było bardzo wskazane, a dodatkowo był wspaniałym obrońcą, który w dotychczasowych meczach wykazywał się niesamowitymi umiejętnościami. Przynajmniej dla mnie, bo jedyne co ja potrafiłam zrobić na miotle, to z niej spaść w równie widowiskowy sposób.
Także Oliver został kapitanem drużyny Gryfonów. Na naszym dzisiejszym treningu wybrał on jednego nowego ścigającego - Katy Bell. Dlatego też skład naszej drużyny przedstawiał się obecnie następująco: Oliver Wood obrońca, Katy Bell wraz z Angeliną Johnson i Julią Surgens ścigające, Fred i George pałkarze. Brakowało nam szukającego.
A jakby nie patrzeć, była to funkcja na pozór bardzo istotna, gdyż to właśnie szukający miał za zadanie zakończyć mecz!
- Wszystko zrozumieliście? Wspaniale, a teraz na miotły! - wydarł się Wood po raz kolejny, a zawodnicy wzbili się w powietrze.
- A ja co mam robić, kapitanie? - zwróciłam się do chłopaka, który niezwykle krytycznie lustrował wzrokiem boisko.
- Ty, Suz, pomożesz mi w omawianiu strategii, ponoć Ślizgoni mają w tym roku mistrzowski skład. - odparł poważnym tonem, nie spuszczając wzroku z zawodników. - Fred, George, chrońcie ścigających!
- A kto tak twierdzi? Oni? - prychnęłam drwiąco.
- Między innymi - powiedział posępnie. - Bell, pewniej z tym kaflem! Lecz jeżeli w tym roku chcemy zdobyć Puchar Quidditcha, to musimy dać z siebie wszystko i wierzyć w pogłoski.
- Jednakże naszym słabym punktem nie jest strategia. Jest nim brak szukającego. - także prześledziłam wzrokiem boisko.
- Bardziej na lewo, Johnson! - Oliver krzyknął w stronę dziewczyny, po czym zwrócił się do mnie. - Rozejrzyj się po ludziach, może mamy jakiegoś ukrytego, sportowego geniusza w szeregach.
- Tak, w Gryffindorze jest takich na pęczki. - zapewniłam, przygryzając wargę.
...
Nazajutrz odbyła się nasza pierwsza lekcja wróżbiarstwa.
Pozytywnie nastawieni szliśmy w piątkę plątaniną korytarzy, aż natrafiliśmy na drzwi z napisem: Sala wróżbiarstwa - prof. Sybilla Trelawney.
- Teraz nie ma odwrotu - stwierdził George i pewnym ruchem ręki pchnął drewniane wrota, prowadzące do krainy poznania przyszłości.
Gdy tylko znaleźliśmy się w pomieszczeniu, dobiegł nas silny zapach kadzideł. Zewsząd zostaliśmy zdominowani przez unoszące się opary, brzmiące niczym dobrze wysuszona lawenda. W pomieszczeniu panowały ciemne barwy. Jedynym urozmaiceniem tego wszystkiego był buchający ogień z kominka, dający rażące ciepło, przyprawiające o zawroty głowy.
W oknach pomieszczenia wisiały długie, zakurzone zasłony w kolorze gorzkiej czekolady, obwiązane srebrnymi pasami jakiejś zwiewnej tkaniny, która kompletnie nie pasowała do reszty. Na ścianach pomieszczenia znajdowały się przeróżne obrazy przedstawiające różnych czarodziejów w towarzystwie szklanych kul i innych przedmiotów do wróżenia. Po całej sali zostały porozrzucane okrągłe trzyosobowe stoliki, na których znajdowały się obrusy w odcieniu wściekłego różu.
- Przyjemne miejsce - podsumował ironicznie Fred, rozglądając się sceptycznie wokół.
- Mogło być gorzej - pocieszył Jordan. - Słyszałem o sztuce wróżenia z wnętrzności martwych ssaków. To zawsze mogłeś być ty. - Wskazał na wypchanego lisa, stojącego na pobliskiej szafce.
Zajęliśmy dwa sąsiadujące ze sobą stoły i usiedliśmy przy nich, czekając wraz z pozostałymi na nauczycielkę. Jednak gdy tylko dobrze rozsiedliśmy się na krzesłach, zza jednej z kotar wyszła kobieta.
Była ona niezwykle chuda. Na jej końskiej twarzy znajdowały się bardzo grube okulary, powiększające jej oczy kilkakrotnie i sprawiające, że wyglądała niczym pijana ważka. Poruszała się ona nieco kołyszącym krokiem, ale każdy jej ruch wydawał się niezwykle przemyślany i wykonany w skupieniu. Całą jej sylwetkę przykrywała poszarzała, nieco niechlujnie skrojona sukienka, na której można było wypatrzeć pojedyncze cekiny, a na ramionach kobiety spowijał się muślinowy szal, pobłyskujący przy odrobinie szczęścia, gdy kobieta stanęła przy świetle. Jej kościste palce były wręcz przeładowane kiczowatymi błyskotkami w neonowych kolorach.
Widok tej kobiety po raz pierwszy przyprawiał człowieka o delikatne drgawki. Wyglądała upiornie.
- Witam, uczniowie - Z jej ust wydobył się nużący, nieco pretensjonalny głos. - na naszej pierwszej lekcji. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jakim to szczęściem będzie dla was uczenie się tak skomplikowanej i pięknej sztuki, jaką jest wróżbiarstwo. Nazywam się Sybilla Trelawney i wraz ze mną będziecie przez najbliższy semestr zgłębiać tajniki wróżenia z... popiołu! - zakończyła z podekscytowaniem, lecz my nie podzieliliśmy jej entuzjazmu.
- A czy nie powinniśmy najpierw poznać jakiejś teorii? - spytała Angelina, siedząca obok mnie, a profesorka spojrzała na nią, jak na jakiegoś heretyka.
- Żadna teoria nie jest nam potrzebna - zaprotestowała ostro. - Dzisiejsza lekcja posłuży nam do odkrycia w was talentu, jakim jest nauka przepowiadania przyszłości. A teraz... - Zmrużyła przebiegle oczy i zbliżyła się do nas.
Wszyscy zgromadzeni patrzyli na nią z zaciekawieniem. Była dziwna i szalona, a to musiało przykuć naszą uwagę.
- Panna... Shy - stwierdziła nagle profesorka, zwracając się do przestraszonej blondyneczki. Obeszła dziewczynę dookoła, a następnie spojrzała na talerzyk, znajdujący się przed nią. - To twój talerz przyszłości? - spytała nagle, chwytając łapczywie naczynie.
- Yyy, tak - zabrzmiało to w ustach Evy bardziej jak pytanie.
- Panny przyszłość jest... niezwykle interesująca. - Dziewczyna odetchnęła z ulgą. - Jednakże będzie ona trwać krótko. Tak mi przykro, skarbie. - Kobieta podeszła do następnego stolika, a przestraszona Eva złapała za swój talerzyk, jednakże chyba nic z niego nie wyczytała. Jej oczy jednak naszły łzami.
- Pan... Weasley - nauczycielka powiedziała to w kierunku Georga, a następnie tak samo jak wcześniej, obeszła go dookoła. Ledwie nachyliła się nad jego talerzem, a już zdało mi się, że w jej oczach pojawiła się satysfakcja... oczywiście przeplatana z udawaną troską. - Czeka cię... wiele smutku, zła, cierpienia. Z pewnością na to nie zasłużyłeś. - Trelawney otarła z policzka nieistniejącą łzę, a następnie znów pobiegła terroryzować inne stoliki, znajdujące się w głębi sali.
- Spotka mnie wiele cierpienia... ale na tych zajęciach. - prychnął George, lustrując swój talerz z uwagą.
- Nic tu nie ma - orzekł Jordan, siedzący obok niego. To samo stwierdził także i Fred.
- Nie martw się, George. - odwróciłam się w jego kierunku. - Większość tych jej przepowiedni jest wyssana z palca. Mojemu bratu przepowiedziała, że McGonagall się mu oświadczy, a prawda jest taka, że jak pierścionka nie było tak nie ma. - Wzruszyłam ramionami, a Angelina, Fred i Jordan parsknęli cichym śmiechem.
- Wiem o tym - George najwyraźniej poczuł się urażony. - Ale kiedy mówią mi, że moje życie będzie do kitu, to nie należy nie brać tego na serio. - próbował się wytłumaczyć.
Już chciałam dać mu drugi argument, gdy nagle poczułam na sobie oddech smoka. Zwróciłam się w tamtym kierunku, a wtedy ujrzałam parę brązowych oczu, w których kryło się szaleństwo.
- Panna Lupin - stwierdziła nauczycielka i zlustrowała mnie od stóp do głów. - Bije od ciebie bardzo negatywna aura. Czyżbyś miała jakieś problemy, kochanieńka?
- Nic mi o nich nie wiadomo - odparłam, a Trelawney znów zmrużyła niebezpiecznie oczy.
- Twoje usta mówią nie, ale twoja dusza woła błagalnie o pomoc! - zawyła, a ja odsunęłam się od niej jak najdalej - dziesięć cali.
- Zostańmy jednak przy wersji bardziej optymistycznej - zaproponowałam, a nauczycielka przeniosła wzrok na mój talerzyk. Nie kłopocząc się z wzięciem go, nachyliła się nad nim i mruknęła z zadowolenia.
"Pewnie zaraz umrę przez spadający meteor" - Przeszło mi przez głowę. - "Rzecz inna niż śmierć raczej nie przyniosłaby jej takiej satysfakcji"
Jednak nauczycielka nagle zamilkła, a czas, kiedy znów zabrała głos, zdawał się rozegrać po wiekach.
- Moje drogie dziecko. - Złapała mnie za obie dłonie.
"Oho, zaczyna się. Jak nic jakaś zmora czeka na moje życie".
- Tak mi przykro - wydała znów z siebie.
- Co tam jest? - spytałam, lecz nauczycielka tylko spuściła wzrok.
Nie otrzymując odpowiedzi, spojrzałam w stronę swojego talerza. Wśród grudek popiołu układał się niewyraźny obraz, pokazujący dwie splecione ze sobą dłonie.
- To chyba nic złego - rzekłam w końcu, wyrywając się z uścisku nauczycielki. - Przecież to tylko... wygląda jak podanie ręki.
- Ale za tym kryje się coś więcej! - sprzeciwiła się profesorka. - To oznaka utraty przyjaźni... i cierpienia wewnętrznego, dziecko. Zginiesz z własnej ręki. - Ostatnie zdanie wyszeptała teatralnym głosem, a po klasie poniósł się dźwięk zaskoczenia.
- To bzdura! - stwierdził George, przerywając tym samym efekt grozy.
- Jak możesz, chłopcze. Twoja koleżanka zabije się jeszcze w tym semestrze
"Już czuję ten koszmar" - zadrwiłam.
- Nieprawda! Jeżeli w tym popiele faktycznie ukazały się splecione dłonie, to oznaka, że znajdzie ona nowego przyjaciela, a nie... - chłopak zacytował fragment podręcznika.
- A myślisz, że ona z własnej woli będzie chciała się zabić? Niedorzeczność! To ta nowa znajomość ją do tego zmusi - prychnęła profesorka i spojrzała na Georga wyzywająco. - Musicie się jeszcze wiele nauczyć. Rozumienie tego typu znaków zajmuje ludziom lata, zapominając już nawet o specjalnych zdolnościach. Nawet jasnowidze mają problemy z tego typu rzeczami!
"To wyjaśnia, czemu pani nie idzie" - rzuciłam w myślach, a kobieta posłała mi karcące spojrzenie.
Do końca lekcji siedziałam już cicho.
...
- Umarłem - poinformował Fred, wyciągając się na jednym z foteli w kącie Pokoju Wspólnego.
- Nienawidzę tego człowieka - dodał George, także wyziewając ducha na krześle obok.
Ja w tym samym czasie spoglądałam tęsknie na błonia szkolne, chcąc jak najszybciej się stąd wyrwać i uciec jak najdalej. Z przyjaciółmi właśnie miałam przerwę na posiłek, na który nie poszliśmy, gdyż dotychczasowe lekcje wyssały z nas wszelkie siły witalne.
- Co się stanie, jeżeli nie pójdziemy teraz na zajęcia? - podrzucił Fred półgłosem, stłumionym w dłoniach.
- W zasadzie to nic, ale lepiej nie mieć nieobecności na pierwszej lekcji. - odparł George i zaklął pod nosem.
- Jeszcze tylko dwie godziny zajęć i koniec. - powiedziałam pewnie, sama w to nie wierząc.
- Jeszcze tylko do czerwca... - westchnął George. - To jakieś dziesięć miesięcy,  trzysta dni, siedem tysięcy dwieście godzin. Będzie zabawa. - dodał entuzjastycznie.
- Cóż za dokładność. - prychnęłam, przewracając oczami.
W tym samym momencie do naszych uszu dobiegł dźwięk otwierania przejścia, prowadzącego do pomieszczenia. Momentalnie wszyscy zwróciliśmy wzrok w tamtą stronę, a wtedy naszym oczom ukazały się sylwetki młodego Weasleya i Pottera, którzy z nieco markotnymi minami weszli do środka.
- Witaj, braciszku - zawołał ochoczo Fred i podbiegł do Rona. Ten jedynie skrzywił się jeszcze bardziej i spróbował zrobić unik, kończący się fiaskiem. Młodszy bliźniak już czochrał jego płomiennorude włosy. - Jak wam mija dzień? Jakie już mieliście lekcje? - dopytywał się chłopców, patrząc w naszym kierunku. Pokręciłam głową karcąco.
- Jest wspaniale - bąknął Ron, wyrywając się z uścisku brata.
- Zwłaszcza eliksiry - dodał Potter z zamiarem pójścia na górę.
- A co się takiego stało? - podchwyciłam wraz z Georgem, a Ron spojrzał na nas z zaskoczeniem.
- Nienawidzi mnie - Machnął lekceważąco Potter. - Snape - dodał, widząc nasze zaciekawione miny.
- Z pewnością nie bardziej niż Suzanne. Jej nienawidzi bardziej niż wszystkich innych. - George bronił mojego tytułu Wróg Snape'a numer 1.
- Na sam początek zajęć zapytał mnie, gdzie znaleźć jakiś bezoar i nazwał mnie celebrytą!
Równym chórem z bliźniakami parsknęłam głośno, co najpewniej nie było na miejscu.
- Yyy, to znaczy... - wybąkałam. - Snape taki jest... taki... żartowniś z niego... - znów zaśmiałam się serdecznie, a bliźniacy zawtórowali mi rozbawionym tonem: "TAK!".
- Dzięki - Potter mruknął przez zęby i odszedł wzburzonym krokiem, a Ron szybko ruszył za nim.
- Bezoar to kamień w żołądku kozy! Przekaż mu! - krzyknął za nimi George, na co po chwili otrzymał głośną odpowiedź Pottera:
- Teraz to i ja wiem!
- Chwileczkę - Podniosłam się z podłogi. - Czy oni nam właśnie przekazali, że ich jedna lekcja zdołała zmusić Snape'a do zmiany o nas zdania?
- Że niby jesteśmy gorszymi celebrytami od Pottera? - podchwycił Fred. - Nie po to tak dzielnie pracowaliśmy na ten tytuł, żeby teraz jakiś pierwszoklasista odebrał nam go przez wątpliwą wiedzę! - wykrzyknął bojowo i pobiegł w stronę swojego dormitorium.
- Czy mi się wydaje, czy on właśnie poszedł po...
- Tak - George przytaknął jedynie, bo chwilę później Fred wrócił do nas ze swoim łupem.
- A nie mówiłem, że się przydadzą - Chłopak wskazał z dumą na przedmiot trzymany w rękach.
Była to drobna paczuszka w kształcie sześcianu, mieniąca się we wszystkich kolorach tęczy. Wydobywała się z niej jakaś niepokojąca melodia, a od czasu do czasu owo pudełko podskakiwało ordynarnie i wypuszczało ze swojego wnętrza fioletowy dym o zapachu zgniłego jaja.
- Miał zostać wykorzystany na Panią Norris! - zaprotestował George.
- Ale teraz mamy lepszą okazję.
- W ramach utrzymania tytułu?
- Mówię przecież, że dużo lepsza okazja!
- Co to jest? - przerwałam im tę interesującą wymianę zdań, a bliźniacy spojrzeli na mnie takim wzrokiem, jakbym się urwała z choinki.
- Droga Suzanne - westchnął George i oparł się o moje ramię, na co zmarszczyłam brwi. - To jest...
- Pierdka - dokończył Fred.
- Tak, łącząca w sobie silnie związane z sobą: naskórek gnoma ogrodowego i odrobinę proszku Fiuu. Wybuchowa mieszanka.
- Czyli idziemy teraz do biura Snape'a i zostawiamy w nim tą Pierdkę?
- Bystra jesteś - zironizowali i pobiegliśmy w stronę Lochów.
...
- Będzie zabawa - skwitowali bliźniacy i wymienili między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
- Już jest - zadrwiłam, wychylając się zza rogu korytarza. Gabinet Snape'a znajdował się kilka łokci od nas.
- Załatwmy to szybko, jeżeli nas przyłapią, to nie wiem, czy znajdziemy w naszym grafiku miejsce na kolejny szlaban. - pospieszył Fred, a George zrobił kilka kroków w kierunku naszego celu.
- Chodźcie - przywołał nas po chwili, a my grzecznym krokiem dołączyliśmy do niego. Chłopak przyłożył palec do ust, najwyraźniej chcąc uciszyć nas jeszcze bardziej. Następnie ruchem głowy wskazał w stronę gabinetu Nietoperza.
Drzwi od pomieszczenia były lekko uchylone, przez co widzieliśmy wszystko, co działo się w środku. Znajdował się tam jedynie Snape.
- Ja ci jeszcze pokażę. - Usłyszeliśmy głos profesora, pełen groźby i agresji. - Myślisz, że jesteś lepszy, ponieważ twój ojciec był szumowiną? Myślisz, że jesteś kimś, ponieważ masz jakąś śmieszną bliznę na czole? W takim razie bardzo grubo się mylisz, Potter! Zobaczymy, kto tak naprawdę...
- Ktoś tu ma problemy egzystencjalne - szepnął do mnie George, a ja skinęłam niepewnie głową.
- Sądzisz, że możesz bezkarnie mnie poniżać. Naprawdę uważasz się za kogoś lepszego od innych. Przejrzałem cię, Potter. W głowie ci tylko zabawa i lenistwo...
- Suz, on chyba faktycznie bardziej nienawidzi Pottera - stwierdził Fred, wychylając się bardziej, by lepiej widzieć profesora.
- Jesteś taki sam jak twój ojciec! On także był jedynie żałosnym idiotą, zdolnym jedynie do podrywu i strojenia sobie żartów z niewinnych...
- Wiecie co, wydaje mi się, że w gorszym nastroju już nie będzie - George chwycił mnie za rękę i zrobił kilka kroków wstecz.
- Dobry pomysł - mruknął jego brat i także odsunął się od szpary w drzwiach. - Lepiej będzie się teraz oddalić.
- Czekajcie! Znaczy... ja zaraz do was dołączę... - zapewniłam, a rudzielce zniknęli w ciemności korytarza.
- Był żałosnym idiotą! James Potter był jedynie żałosnym idiotą. A kim by więcej? Wystarczyło tylko spojrzeć na niego i na jego przyjaciół - To słowo wręcz wysyczał z jadem. - Ci... przebrzydli Huncwoci! To w grupie dopiero stawali się silniejsi... Gdyby nie Lupin, który złączył ich wszystkich... zapewne Potter nigdy nawet nie spróbowałby...
Na dźwięk tego słowa poczułam, że moje serce zaczyna bić szybciej, a ziemia zaczyna osuwać się spod moich stóp. "Przecież to niemożliwe" - przeszło mi przez głowę, gdy nagle na korytarzu rozbrzmiał głośny dzwonek, sprowadzający mnie na ziemię.
Odeszłam kilka kroków od lekko uchylonych drzwi gabinetu, a następnie rzuciłam się pędem wzdłuż korytarza.
...
Po drodze spotkałam bliźniaków, na których jednakże dźwięk dzwonka nie zrobił żadnego wrażenia. Posłałam im więc wymuszony uśmiech i pognałam jednym z tajemnych przejść w kierunku wieży, gdzie znajdowała się sala od numerologii.
Moje dotarcie do klasy trwało chyba całą wieczność, zwłaszcza, że moje myśli kłębiły się wokół słów Snape'a, lecz w końcu na swojej drodze ujrzałam tunel. Przeszłam przez niego, a wtedy znalazłam się w wąskim, bardzo wysokim korytarzu, na którego końcu znajdowało się jasne światło. Po za nim w tamtym miejscu panował mrok, a im bliżej znajdowałam się sali, tym wyraźniej dochodziły do mnie głosy znajdujących się w niej uczniów.
Słowa profesora cały czas dudniły mi w głowie.
Po lewej stronie korytarza piął się bluszcz, zdający się szeptać jakieś frazy między swoimi pędami. Roślina okalała poszarzałe cegły zamku, wkradając się od czasu do czasu na wysoko osadzone sklepienie. Na korytarzu było niezwykle wilgotno i chłodno jak w piwnicy, chociaż znajdowałam się na jednym z wyższych pięter.
"Idiota zdolny jedynie do podrywu i do strojenia sobie żartów z niewinnych!".
Zatrzymałam się nagle przed drzwiami, w których była szybka, dająca uciec światłu. Wzięłam wdech i zajrzałam przez nią, a moim oczom ukazała się jasna sala lekcyjna, w której od dłuższego czasu trwały już zajęcia. Profesor Septima Vector chodziła po klasie i z poważnym wyrazem twarzy dyktowała zgromadzonym skomplikowane teorie, dotyczące liczb.
Przewróciłam irytująco oczami i pchnęłam delikatnie drzwiami, dzięki czemu zwróciłam na siebie uwagę zgromadzonych.
- Dzień dobry - wybąkałam. - Przepraszam za spóźnienie.
- A panna to zapewne Suzanne Lupin? - zwróciła się do mnie nauczycielka, nie tracąc powagi, na co skinęłam niepewnie głową. "Lupin, który złączył ich wszystkich". - Witam na pierwszych zajęciach. - Kobieta uśmiechnęła się do mnie wręcz niezauważalnie, a następnie machnęła ręką po klasie. - Wybierz sobie miejsce. - rozkazała jeszcze i powróciła do tłumaczenia lekcji.
Rozejrzałam się po sali w poszukiwaniu wolnego miejsca. Na moje nieszczęście żadnej z zebranych osób nie znałam, a jedyne wolne miejsce znajdowało się w ławce, gdzie siedział jakiś wysoki brunet z Huffleputhu. "To w grupie dopiero stawali się silniejsi"
Puchon przez chwilę lustrował mnie wzrokiem, a następnie uśmiechnął się do mnie lekko i wskazał na krzesło obok siebie. Przysiadłam się do niego. "Był jedynie żałosnym idiotą, z resztą wystarczyło spojrzeć na jego przyjaciół".
- Dzięki za podzielenie się ławką - rzuciłam, a brunet parsknął śmiechem. - Suzanne Lupin - dodałam po chwili, spoglądając ukradkiem na nauczycielkę, która wypisywała kolejny dziwny przykład na tablicy, pełnej podobnych wzorów.
- Cedrik Diggory - odparł, a nauczycielka momentalnie posłała mi karcące spojrzenie.
- Słuchajcie, bo nic nie zrozumiecie! - Wydobyło się z jej ust.
Na słowa profesorki odwróciłam się w jej stronę i wsadziłam nos w zeszyt. Przez resztę zajęć jednak spoglądałam ukradkiem na Cedrika, który uśmiechał się pod nosem i w skupieniu przepisywał z tablicy.
Było w nim coś takiego, co mnie zaintrygowało.
"Zapewne gdyby nie on, Potter nawet nie spróbowałby..."

***

I co myślicie?

Czy przepowiednie Trelawney nie wydają się Wam nieco niepokojące? Dlaczego George zazna cierpienia, na które nie zasłużył i kto okaże się nowym przyjacielem Suzanne?


czwartek, 6 lipca 2017

Rozdział 20


"Każdy nowy rozdział w naszym życiu to kolejny wątek skomplikowanej układanki, której najprawdopodobniej nie poznamy nigdy w zupełności" - Autorka

***

Jak mądrze wykrakałam w czerwcu, nim zdarzyliśmy się obejrzeć, znajdowaliśmy się na peronie opanowanym przez nadpobudliwych uczniów i ich rodziców. Nasze walizki znajdowały się już w pociągu, ale my woleliśmy wykorzystać jeszcze chwilę wolnego czasu i stać na środku peronu, tym samym denerwując innych przechodniów swoją obecnością.
- Czy mi się wydaje, czy w tym roku jest jakoś tak wyjątkowo wiele nowych twarzy?  - zagadnął Jordan, pierwszy raz od dłuższego czasu zmieniając temat, który do tej pory dotyczył jego nowo zakupionej tarantuli, znajdującej się w pudełku.
- Chyba tak, ale to dobrze. Jakby to powiedział Fred: "Więcej ludzi do terroryzowania". - westchnęła Angelina, a na jej słowa Lee zrobił maślane oczy.
- Nie powiedział by tak. - zaprzeczyłam. - Pomyślał by o tym, a to wielka różnica.
- W jego głowie układałaby się już cała batalia - prychnęła Angelina, znów przyprawiając Jordana o palpitację. Chłopak zachowywał się tak od czasu, aż dwie godziny temu dziewczyna po raz pierwszy zakomplementowała jego tarantulę - a zrobiła to tylko po to, by w końcu się zamknął. Jak jednak widać, dla Jordana była to strzała kupidyna, a nie kłódka do jego niezamykającej się buzi.
Nagle usłyszałam denerwujący głos Pokrzywa siedzącego przy torbie Angeliny. Ta spojrzała na swojego pupila z troską i pogłaskała go łagodnie, na co skrzywiłam się lekko. Kot jednak prychał nadal, utkwiwszy swoje diabelskie ślepia w mojej osobie.
- Pokrzywa - zwróciłam się przymilnie do tego paskudy. - Bądź cicho! Bo jak nie, to cię adoptuję, ponieważ okazało się, że jesteśmy spokrewnieni! - zagroziłam, a ten momentalnie się przymknął. Najwidoczniej sama myśl, że mogłabym mieć coś wspólnego z nim przyprawiała go o utratę strun głosowych. Ale takie życie, a ja dzieliłam z tym kotem, a przynajmniej z jego dalekim krewnym kugucharem, część cech wewnętrznych!
Angelina, nie rozumiejąc moich słów, rozejrzała się sceptycznie po dworcu.
- Założę się... że tamten blondyn trafi do Slytherinu. - mruknęła w końcu, wskazując ukradkiem na dość wysokiego blondyna o poważnej twarzy. Jordan momentalnie pokiwał twierdząco głową, zgadzając się z jej zdaniem.
"To się na pewno źle dla ciebie skończy, Jordan". - przyszło mi na myśl.
- Czystą krew ma wypisaną na twarzy. - zadrwiłam, co nie uszło uwadze dziewczyny.
- Nie, ale źle mu patrzy z oczu - Przewróciłam oczami i także rozejrzałam się po dworcu.
Chłopak wskazany przez Angelinę był bardzo pewny siebie. Rozmawiał o czymś z rodzicami, których twarzy niestety nie widziałam, bo byli oni odwróceni do nas tyłem. Dostrzegłam jedynie, że jego ojciec ma długie platynowe włosy, spływające sztywno po barkach, a matka stoi wręcz nienaturalnie prosto. Nagle zobaczyłam, że przez barierkę kolejne osoby przedostają się na peron. Ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu była to między innymi Olivia wraz z ojcem, którego włosy były splecione w staranny kucyk. Pan Yaxley skinął głową w stronę ojca tamtego blondyna przez co w głębi przyznałam Angelinie rację.
"Jak nic Slytherin".
Potem mój wzrok poszedł dalej, obejmując przez chwilę niesympatycznie wyglądającą kobietę, mającą wielki kapelusz z sępem, który zapewne gdyby nie był martwy, uciekł by stamtąd jak najdalej. Kobieta wygłaszała kazanie jakiemuś pucołowatemu brunetowi, idącemu do pierwszej klasy. Upomnienia dotyczyły zgubienia jakiejś ropuchy... którą chłopak zgubił już któryś raz.
Następnie znów spojrzałam gdzie indziej. Zatrzymałam oko na wysokim szatynie i kobiecie o wręcz złotych włosach w towarzystwie czarnowłosej dziewczynki. "Złotowłosa" zdawała się trzymać swoją córkę wręcz w żelaznym uścisku i nie pozwalała odejść jej nawet na krok. Dziewczynka nie przejmowała się tym jednak. Jej bystre, stalowe oczy krążyły po całym dworcu i dosłownie chłonęły wszystko.
Jedenastolatka z lekką niepewnością, co było całkiem urocze, obserwowała każdego w tym cudacznym miejscu, nie wyłączając mnie. Gdy nasze spojrzenia się spotkały posłałam jej krzepiący uśmiech, a następnie odwróciłam wzrok na Angelinę i Jordana, którzy przez tak krótki czas zdążyli już wszcząć między sobą kłótnię.
- O co poszło tym razem? - rzuciłam zniecierpliwiona, ale nie uzyskałam odpowiedzi.
Przewróciłam jedynie oczami, gdy nagle kątem oka ujrzałam, jak przez barierkę przedostaje się kolejno grupka rudych czupryn, rozmawiających o czymś niezwykle żywo, wywołując tym samym na peronie jeszcze większy harmider.
Pani Weasley dyrygowała grupką swoich pociech, mężem oraz jakimś chłopcem o kruczoczarnych, rozczochranych włosach, okrągłych okularach i o drobnej budowie. Nie zwróciłam jednak na niego zbytniej uwagi. Mój wzrok spoczął na dwójce rudych chłopaków, rozglądających się z niecierpliwością po dworcu. Posłałam swoim kłócącym się nadal towarzyszom znaczące spojrzenie, czego oni kompletnie nie zauważyli, a następnie robiąc chytry wyraz twarzy, zniknęłam w tłumie, by nastraszyć bliźniaków.
Przepychałam się przez wielu czarodziejów w kolorowych szatach, rozprawiających o jakichś istotnych sprawach dosyć głośno. Wokół panował niesłychany hałas, głosy mieszały się ze sobą, a płacz i śmiech wręcz zlewały się w jedność. Przez chwilę straciłam rude czupryny z oczu, ale moment później znów odnalazłam je wzrokiem i mogłam śmiało stwierdzić, że znajdowały się one bliżej niż przypuszczałam.
Bliźniacy stali obok matki i dyskutowali z nią o czymś zawzięcie.
- Jak mogłaś nas pomylić, mamo!
- Nas, Greda i Forgea!
Powiększyłam uśmiech, przybliżając się do nich. Jednak Fred nagle mnie zauważył. Posłał mi zdziwione spojrzenie, lecz ja jedynie uciszyłam go ruchem ręki. George nadal nie odczuł mojej obecności. Przyłożyłam jeszcze palec do ust, gdyż Fred zaczął lekko chichotać i gdy George już miał odwrócić się w moją stronę, wskoczyłam na jego plecy.
Przysłoniłam mu dłońmi oczy i zaśmiałam się z jego głupiej miny.
- Zgadnij kim...
- Suzanne! - przerwał mi, podnosząc mnie pewniej.
- Jak możesz? - żachnęłam się, robiąc urażoną minę, a następnie oparłam dłonie o barki chłopaka.
- To ty zaatakowałaś mnie bezprawnie - oznajmił, szczerząc się do mnie.
- Pomówienia. - Zrobiłam sceptyczny wyraz twarzy. - Przywitać się nie można? - Zsunęłam się z jego pleców i wcisnęłam się pomiędzy niego a Freda. Następnie spojrzałam w stronę pani Molly, która zdawała się być bardzo rozbawiona tą sytuacją.
- Dzień dobry. - Skinęłam głową w jej stronę, zauważając także, że tamten chłopiec odszedł.
- Witaj, Suzanne. - Kobieta jak zwykle przywitała mnie bardzo wylewnie, przytulając mnie za wszystkie czasy. - No dzieciaki... - powiedziała w końcu. - Musicie się już zbierać, zaraz odjedzie wam ten nieszczęsny pociąg.
- Ale to będzie pech. - Bliźniacy wymieni między sobą porozumiewawcze spojrzenia.
- Mamo, mamo - zapiszczała Ginny, której przez wakacje namnożyło się piegów. - Ja też chcę jechać z nimi.
- Nie, kochanie. Jesteś jeszcze za mała, to nie twój czas na...
- Właśnie siostra. Ale jeżeli tak bardzo chcesz... przyślemy ci sedes z Hogwartu!
- George!
- Taka sugestia. - Chłopak wzruszył ramionami, a następnie podniósł swój kufer z ziemi i ruszył w kierunku wagonu.
Parsknęłam na to śmiechem, a następnie wraz z Fredem ruszyliśmy za nim.
...
- Ten rok będzie emocjonujący... czuję to w kościach - oznajmił Fred, skacząc nadpobudliwie na fotelu.
- O tak. Ja też to czuję... Zwłaszcza kiedy patrzę na tę dwójkę. - skinęłam głową na Angelinę i Jordana.
- Szykuje się nowy romans - zaproponował George, a Angelina momentalnie przerwała sprzeczkę z Jordanem.
- Jeżeli uważasz, że podoba mi się ta cała sytuacja to...
- Możemy cię poprzeć z łaski. - przerwał jej Jordan, odpowiadając na zaczepkę Georga, a wtedy w dziewczynie coś się zagotowało.
- Lee, bądź tak miły i idź do wagonu prefektów zapytać się, za ile odjeżdżamy! - Chłopaka już nie było w przedziale.
- Oby nie spotkał tam Percy'ego - westchnął George.
- Został prefektem naczelnym. - kontynuował jego brat.
- Wspomniał o tym raz czy dwa.
- Każdego dnia.
- O każdej godzinie.
- Przy każdym posiłku! - Zaśmiałam się serdecznie.
- Nie śmiej się. Dowiedzieliśmy się dopiero dzisiaj. Nawet nie masz pojęcia, jakie to uczucie żyć przez dwa miesiące w niepewności. - zironizował Fred i rozsiadł się wygodnie w fotelu. Nagle jednak zerwał się na równe nogi.
- Pali się? - rzuciła Angelina
- Na śmierć zapomniałem. - Fred pacnął się w czoło. - Wiecie kogo spotkaliśmy w drodze na peron?
- Celestynę Warbeck? - Głowa Jordana pojawiła się w naszym przedziale, a chwilę później pociąg ruszył.
- Nie! - George zaprzeczył momentalnie. - Samego Harre'go Pottera!
Nagle wszyscy zamarliśmy. "Harry Potter? Chłopiec, który przeżył!".
- C-c-co? - wyjąkałam jak Quirrell i spojrzałam na bliźniaków z niedowierzaniem.
- Nie patrzcie się tak na nas. To prawda. Chłopak miał bliznę na czole.
- Bliznę, którą zrobił... - Jordan nagle urwał, a bliźniacy pokiwali tylko.
- Nie wiedział jak wejść na peron, potem pomogliśmy mu jeszcze z wtachaniem kufra, no i tak wyszło, że zobaczyliśmy bliznę i...
- To było z pewnością bardzo subtelne - przerwałam.
- Przecież nie obmacałem mu czoła - zarzekał się Fred. - Chciałem zapytać się tylko, czy pamięta Sam Wiesz Kogo, ale mama powiedziała, że...
- I bardzo dobrze, że tak powiedziała. - prychnęłam.
- Niby czemu? - brnął w to dalej, a ja spojrzałam na niego jak na idiotę.
- Wyobraź sobie, że stało się to, kiedy był niemowlęciem. On nie może pamiętać rodziców, a co dopiero Sam Wiesz Kogo - wyjaśniłam spokojnie.
- Dobrze, przyznaję, że był to dość głupi pomysł. Ale na pewno coś pamięta. - upierał się chłopak przy swoim.
- Nie pamięta. - Westchnęłam ciężko.
- To była najbardziej ekstremalna rzecz w jego życiu. Na pewno pamięta chociaż przebłyski.
- Adrenalina nie ma tu nic dorzeczy.
- Skąd wiesz?
- Po prostu.
- A konkretniej?
- Bo ja także nie pamiętam rodziców! - warknęłam w końcu. - Ani tego, który stał za tym wszystkim... - Oparłam się o fotel. - Już z samego wyczucia powinieneś go o to nie pytać. - dodałam spokojniej. Czasami był takim głupkiem. George przynajmniej wiedział, kiedy ma trzymać język za zębami.
Nim jednak Fred zdołał na nowo otworzyć usta, do naszego przedziału wtargnęła Katy Bell wraz z Alicją Spinnet i obie rozsiadły się wygodnie na wolnych miejscach.
- Cześć - zaszczebiotały słodko, na co odpowiedzieliśmy im względnie miłymi uśmiechami.
"Serio, musiały wejść akurat w takim momencie?".
- No to... Co tam u was? - rzuciła w końcu Bell, obejmując nas wszystkich wzrokiem. - Czy coś się stało? - spytała błyskotliwie po dłuższej chwili, gdy nasze skwaszone twarze nie wydały z siebie żadnego już dźwięku.
- Nie - zaprzeczył szybko George i posłał mi zatroskane spojrzenie. "Nic mi nie jest" odparłam bezgłośnie, co chłopak na szczęście przyswoił bez większych problemów.
- To w takim razie... Jak wam minęły wakacje? - zapytała znowu Bell, a Fredowi lekko drgnęła powieka. "Ach, ta napięta atmosfera".
W tej samej chwili drzwi przedziału znów otworzyły się z trzaskiem. W przejściu stanęła drobna dziewczyna o czarnych włosach. Ta sama, którą wcześniej widziałam na peronie. Lekko speszona rozejrzała się po przedziale i wydała z siebie pewnym głosem:
- Czy mogłabym z wami usiąść?
- NIE! - Fred otrząsnął się nagle, a jego głos mało co, a nie odbiłby się echem na korytarzu. - Jesteśmy teraz zajęci i żaden intruz nie może nam przeszkadzać!
- Fred? - zdziwił się jego brat, a ja posłałam mu jedynie zszokowane spojrzenie.
- Przepraszam, że przeszkodziłam. - Dziewczyna spojrzała na Freda z dystansem, a następnie sięgnęła w kierunku klamki, by zamknąć przedział.
- Zaczekaj - zawołałam za nią, gdy moje gardło odzyskało w porę zdolność mówienia. - Idę z tobą. - Podniosłam się pewnie z miejsca i ruszyłam w kierunku dziewczyny.
- Suz, ale...
- Widzimy się później, George. Kiedy ten buc przestanie wreszcie stroić fochy! - powiedziałam i zamknęłam za sobą przedział.
Następnie odwróciłam się w kierunku dziewczyny. Ta patrzyła na mnie jak na wariatkę, która zadaje się z równie dziwnymi wariatami. Widać było, że jest zaskoczona całą tą sytuacją. Cały ten stres potęgowały w niej pewnie jeszcze emocje związane z nowym miejscem i...
- Ja... Strasznie cię przepraszam za... tamto... przed chwilą. - wyjąkałam, tak na prawdę sama nie wiedząc, czego się spodziewać.
Na moje słowa czarnowłosa spojrzała na mnie z jeszcze większym osłupieniem, a następnie zaśmiała się szczerze, choć chwilę później się opamiętała.
- Czy było w tym coś śmiesznego? - spytałam, odrobinę zbita z tropu.
- Nie, ale... Chyba przeżywasz to bardziej niż ja... więc wydało mi się to trochę szalone i... Jestem Maureen. Maureen Store. [czyt. Małren Stor - dopisek redakcji] - Wystawiła dłoń w moją stronę.
- Suzanne Lupin. - Uścisnęłam jej rękę, po chwili interpretowania sytuacji.
...
- Więc mówisz, że mama nie chciała cię puścić do Hogwartu? - parsknęłam śmiechem, gdy przez kolejną minutę byłyśmy jeszcze zajęte poszukiwaniem odpowiedniego dla nas przedziału.
- Tak. Pierwszy list po prostu schowała, ale gdy trzy sowy dziennie zaczęły donosić nam pocztę, nie mogła już tego ukrywać. - przytaknęła Maureen, obserwując uważnie ludzi w mijanych przez nas wagonach. - Może ten? - Wskazała na jeden z nich, a ja spojrzałam na niego krytycznie.
- Zbyt nie w moim stylu. - skrzywiłam się. - Ale w końcu udało ci się ją przekonać do puszczenia ciebie. -  wróciłam do właściwego tematu.
- Niby tak, ale... Żegnała się ze mną przez kilka godzin. I teraz nie wyolbrzymiam. Na dworcu byliśmy już przed ósmą. - Znowu zaśmiałam się głośno. - Ona czasami... nie zrozum mnie źle, ale jest nadopiekuńcza.
- Tylko czasami? Z twoich opowieści wynika, że...
- No może zawsze. To zaczyna być już trochę przytłaczające. Nie wiem ile bym dała radę jeszcze wytrzymać, gdybym teraz nie poszła do szkoły.
- Z pewnością nie było by to aż tak nieznośne. - powiedziałam. - Prędzej czy później raczej by się to skończyło.
- Nie znasz mojej matki. Ona mówi, ty wykonujesz. Normalnie kobieta-słuchaj-się-mnie. Ehhh - Westchnęła głośno.
- A myślałam, że to Remus jest nadopiekuńczy.
- Remus?
- Mój brat. Taki wysoki, szczupły... czasem ciamajdowaty i niechlujny. Pewnie go dzisiaj widziałaś. Odprowadzał mnie pospiesznie na peron około dziesiątej.
- Tak, tak, widziałam cię dziś rano, ale... myślałam, że to twój ojciec. Wyglądał dość... poważnie jak na brata.
- Nic dziwnego. Jest między nami osiemnaście lat różnicy. Ale wracając, myślałam, że to on jest zbytnio troskliwy.
- Starsi bracia już powinni tacy być. Zawsze chciałam takiego mieć, lecz jest to raczej już niemożliwe... - zamyśliła się przez chwilę. - A ty często widzisz się z bratem?
- To znaczy? - spojrzałam na nią, trochę nie rozumiejąc pytania.
- Czy często cię odwiedza. No wiesz, dorośli ludzie mają te swoje 'ważne sprawy' i raczej rzadko odwiedzają rodziców. Moja mama na przykład prawie nie widuje się z dziadkami.
- Aaa, o to ci chodzi. - Założyłam pasmo włosów za ucho. - Mieszkam z nim, więc widzimy się dosyć często.
- Jak to? Ma trzydzieści lat i jeszcze mieszka z rodzicami?
- Nie, tak dobrze to nie ma. - zaśmiałam się nerwowo. - Moi rodzice nie żyją. Remus jest moim opiekunem.
Nagle dziewczyna stanęła jak wryta, a następnie spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Zlustrowała mnie przestraszonym wzrokiem, a następnie zrobiła przepraszający wyraz twarzy.
- Ja... przykro mi. - powiedziała nieśmiało, a na jej policzkach dostrzegłam wynikające ze speszenia rumieńce, które pojawiają się u małych dzieci, gdy te zjedzą ostatniego cukierka.
- Nie potrzebnie... Zginęli, gdy byłam mała. Nie pamiętam ich. - machnęłam niedbale ręką i ruszyłam dalej.  Może tutaj. - Wskazałam nagle na przedział, w którym znajdowało się większość wolnych miejsc.
Dziewczyna kiwnęła twierdząco głową, a ja pewnie otworzyłam drzwi.
- ...i dopóki Hagrid mi nie powiedział, w ogóle nie wiedziałem, że jestem czarodziejem, kim byli moi rodzice albo ten Voldemort - dotarło do moich uszu, przez co zatkało mnie jeszcze jak nigdy.
Zlustrowałam wzrokiem przedział, a tam moim oczom ukazali się dwaj jedenastoletni chłopcy rozprawiający o Sam Wiesz Kim, jednym z nich był Ron, a drugi to zapewne...
- Suzanne - wychrypiał Ron, a jego szczur znów niezmiernie ucieszył się na mój widok, ponieważ zaczął syczeć jeszcze głośniej niż zwykle.
- O czym wy, do licha, rozmawiacie. - wtargnęłam do środka, wciągając za sobą zszokowaną Maureen. - Macie pojęcie, że samo wymawianie tego imienia...
- Przepraszam, wymsknęło mi się. - Chłopak o kruczoczarnej czuprynie oblał się płomiennym rumieńcem. Przez to jego blada blizna jeszcze bardziej odznaczyła się na czole.
Spojrzałam na niego ze strachem w oczach.
- Ja... wcale nie chcę udowodnić, że jestem dzielny. Po prostu nie wiedziałem, że nie wolno go wymawiać i tyle. - bronił się chłopiec, a ja zaśmiałam się w duszy z jego postawy.
"Trzeba być albo bardzo odważnym albo bardzo lekkomyślnym, by nie bać się tego imienia. Z reguły jest jednak tak, że pomiędzy głupotą a męstwem jest bardzo cienka granica - jak rzekł kiedyś mój brat."
- Ja... założę się, że będę najgorszy w klasie. - Potter pociągnął niezdarnie nosem, a następnie ze zmieszaniem spojrzał w naszą stronę. Zlustrował mnie i Maureen bardzo uważnie.
- Jestem Suzanne Lupin. - oświadczyłam, czując, że chłopak chyba tego oczekuje. - A to Maureen Store. - Wskazałam na towarzyszkę. W tle dało słyszeć się lekko zdenerwowany głos Rona, uspokajający Parszywka. "Co z niego za głupi szczur!".
- Harry Potter - odparł speszony chłopak. - A...
- Ron Weasley - przytaknęłam. - Tak, znamy się. Jego bracia wplątali mnie w relację z tym rudzielcem. - Ron także oblał się rumieńcem.
Następnie posłałam chłopakom jeszcze wesoły uśmiech, a następnie usiadłam w kącie wagonu i pochłonęłam się rozmową z Maureen, która co chwilę posyłała Harry'emu zaciekawione spojrzenie.
...
Jakąś godzinę później, kiedy nasze rozmowy zeszły na tematy błahe, czyli te dotyczące szkoły Ron wpadł na pomysł zaprezentowania nam kilku czarów, które pokazali mu bliźniacy i wszystkie rzekomo zadziałały.
- Jesteś pewien, że to na pewno dobry pomysł? - Maureen spytała Rona, nadal nie wierząc mu pomimo faktu, że dawał jej odpowiedź twierdzącą już chyba piąty raz.
- Nie martw się, Maureen! Nic na pewno nie wybuchnie. - Ron zezłościł się nieco, a następnie wziął swoją krzywą różdżkę w dłoń i...
I wtedy do przedziału wtargnęła jakaś pierwszoroczna dziewczyna o brązowych włosach, które układały się chyba w każdym możliwym kierunku.
- Przepraszam - zaczęła pretensjonalnie. - Czy nie widzieliście tu może... O! Widzę, że coś czarujecie. No...
- A więc... - Ron zacisnął usta w cienką linię. - "Zgniłe jajo, stary orzech, szczur ma w żółtym być kolorze". - Zamachnął się różdżką, ale z Parszywkiem nic się nie stało.
- Coś mało skuteczne to zaklęcie. - stwierdziła nowoprzybyła dziewczyna.
- No jasne, że tak. - podchwyciłam, ponieważ w mojej głowie zrodził się niezły pomysł. - Mówiłeś przecież, że zaklęcie to otrzymałeś od bliźniaków. Oni przecież kompletnie się na tym nie znają.
- Co ty mówisz. - znów zaprotestowała. - Przecież tak nie wyglądają prawdziwe czary. Zaklęcie do zmiany koloru to C...
- Tak, tak. Ale zauważ, że ja uczę się tego dłużej, więc mam poniekąd doświadczenie. - prychnęłam wyniośle, tak naprawdę nie wiedząc czemu, a następnie wyjęłam swoją różdżkę z kieszeni. - Khem, khem. "Mąka, czary i guziki, szczur ma żółte mieć kosmyki". - powiedziałam pewnie, a następnie upozorowałam machnięcie różdżką i za pomocą dłoni zmieniłam sierść Parszywka w neonową żółć.
- Łał - zebrani wokół mnie wydali z siebie zgodnie, a następnie spojrzeli na mnie z zaskoczeniem.
- To było niesamowite. - wydała z siebie dziewczynka. - A teraz niestety wybaczcie, ale dalej muszę szukać ropuchy Neville'a. - dodała ze smutkiem. - Jestem Hermiona Granger. - Usłyszeliśmy jeszcze za nią, gdyż zniknęła za drzwiami.
- Wariatka - szepnął teatralnie Ron do Harry'ego.
Wtem drzwi znów otworzyły się z trzaskiem. Szczerze mówiąc już nawet nie chciało mi się odkręcać głowy w tamtą stronę.
- Hermiona, czego zapomniałaś... - wydało się z ust Weasleya, który niestety nagle zamilkł.
- A więc te plotki to jednak nie do końca tylko kłamstwo. - Do moich uszu dobiegł lekko wysoki głos, należący z pewnością do chłopca. Odwróciłam się w jego stronę i wtedy ujrzałam tego potencjalnego ślizgona, którego widziałam na peronie, w towarzystwie dwóch chłopaków o tępym wyrazie twarzy, przypominających w znacznym stopniu literę O. - Cały pociąg mówi, że właśnie w tym wagonie znajduje się Harry Potter, a więc to ty, tak?
- Tak - odparł Harry, zerkając także na goryli blondyna.
- Och, to jest Crabbe, a to Goyle. - Machnął na nich lekceważąco. - A ja Malfoy, Draco Malfoy. - Ron nagle parsknął śmiechem. - Śmieszy cię moje imię? - spytał ostro blondyn, na co Ron momentalnie zrobił się poważny. - Ty nie musisz się przedstawiać. Rudy, piegowaty, ty na pewno jesteś Weasley. Ojciec powiedział mi, że tacy jak wy są nieokrzesani i mają więcej dzieci niż ich na to stać!
- Twój ojciec ma nam coś jeszcze do powiedzenia, czy darujesz sobie ten wstęp. - zwróciłam się ostro do chłopaka, lecz on jedynie zlustrował mnie wzrokiem i skrzywił się nieznacznie.
- Wybieraj, Potter. - Odwrócił się w stronę Harry'ego. - Chcesz trzymać z tymi lepszymi, czy gorszymi? - rzucił niedbale, spoglądając ukradkiem na mnie i Rona.
- Wybacz, ale sam zdecyduje kto jest gorszy. - odparł ostro Harry, a Malfoy zrobił urażoną minę. Już odwrócił się, żeby wyjść, ale nagle jego wzrok zatrzymał się na Maureen. - A ty co tutaj robisz? - zwrócił się do niej uprzejmie(?), co kompletnie mnie zdezorientowało. - Czystokrwiści powinni trzymać się razem. Zostaw tych zdrajców krwi i choć z nami, bo tutaj nic dobrego cię nie spotka.
- Tak się składa, że nie jestem czystej krwi, Malfoy. - Maureen warknęła na blondyna przez co ten wybałuszył oczy i czym prędzej wyszedł z przedziału. - Jestem półkrwi. - dokończyła z dumą.
- Zaproponował ci przyjaźń przez to, że wyglądałaś na dziewczynę z rodu czystej krwi... - powiedziałam.
- Jak on w ogóle śmiał! - oburzył się Ron.
- W sumie - Przekręciłam głowę. - Masz urodę osoby...
- Ach, przestań, Suz. - Dziewczyna uciszyła mnie ręką. - Nawet nie masz pojęcia ile razy już to słyszałam.
Dalsza część podróży minęła nam na rozmowach o Hogwarcie, szkole i magii. Zapowiadał się udany rok.
...
Ceremonia Przydziału rozpoczęła się już parę minut temu, a ja nadal chciałam zapaść się pod ziemię przez idiotyczne zachowanie bliźniaków. Podczas śpiewania hymnu szkoły, nucili go pod melodię marszu pogrzebowego. Po za tym, dobry humor wrócił całej naszej piątce, ponieważ puściliśmy w niepamięć tą głupią rozmowę o Potterze. Chociaż, jak się później dowiedziałam, chłopak z tamtego dnia pamiętał mnóstwo zielonego światła, co sugerowało tylko o jednym.
- Ej, Suz. Patrz, teraz kolej Pottera. Jak myślisz, w którym będzie domu?
- Zaraz zobaczymy - odparłam i wymieniłam porozumiewawcze spojrzenie z Angeliną. Dziewczyna cały czas cieszyła się z wygranego ze mną zakładu o to, że Malfoy trafi do Slytherinu. Obawiałam się jednak, że Yaxley dostała zbyt trudną konkurencję i będzie przez to jeszcze gorsza.
- Gryffindor! - wykrzyknęła tiara, a dom Godryka Gryffindora zaniósł się gromkimi oklaskami i nawoływaniem.
- Mamy Pottera! - skandowali bliźniacy.
Nagle McGonagall wyczytała kolejnego ucznia: "Maureen Store". Podczas wyczytywania jej nazwiska nauczycielka zrobiła drobną pauzę. Dumbledore zaś ożywił się trochę, tak samo jak u Pottera.
Nagle w sali zaległa nurtująca cisza. Czapka wyjątkowo długo zastanawiała się nad domem dla młodej Store, jednak nagle wydała z siebie:
- No dobrze, niech będzie. Slyth... - kolejna długa cisza. - Gryffindor! - wydarła się czapka, a Maureen wydała się lekko zaskoczona.
To samo można było powiedzieć o stole Gryfonów. Tak mało brakowało przecież, a dziewczyna dostała by się do Slytherinu! Przecież te domy różniły się praktycznie wszystkim! Ta cisza jednakże szybko minęła, bo nagle rozległy się gromkie oklaski.
Maureen sztywnym krokiem ruszyła w kierunku naszego stołu. Zajęła miejsce obok pozostałych pierwszorocznych i z cierpliwością oddała się dalszemu przydzielaniu uczniów do odpowiednich domów.
Mnie także niestety wciągnęło to zajęcie, dzięki czemu co chwilę zerkałam w stronę dziewczyny.
Gdy ostatni uczeń zajął miejsce przy stole, Dumbledore wstał i poprawił swoją długą brodę. Następnie rozejrzał się z uśmiechem po sali.
- Rozpoczynamy kolejny rok w Hogwarcie. Jak zawsze, i tym razem pojawią się drobne zmiany, na które kładę nacisk. Po pierwsze korytarz na III piętrze zostaje wyłączony z miejsc dostępnych dla uczniów. Jeżeli ktoś zostanie przyłapany na wejściu tam, zostanie on ostro ukarany. - Po sali rozległ się szum rozmów uczniów.
- III piętro? - zwróciłam się do bliźniaków. - Przecież tam znajdują się... - "Te dwa tajne przejścia" dokończyłam w myślach. Bliźniacy także nie byli zadowoleni z tego pomysłu.
- Następną sprawą jest fakt, że nowym nauczycielem Obrony Przed Czarną Magią zostaje profesor Kwiryniusz Quirrell. - Dumbledore wskazał ręką na ciamajdowatego profesora. Quirrell rozglądał się po sali ze zdenerwowaniem. Przez chwilę wydawało mi się nawet, że jego turban powiększył się od czasu kiedy go ostatnio widziałam o kilka cali.
- Rzeczą wartą poruszenia jest także Zakazany Las. Przypominam, że uczniowie mają absolutny zakaz wchodzenia tam. Zrozumiano? Podkreślam to, ponieważ w ubiegłych latach niektórzy za nic mieli tę zasadę... - Spojrzał na mnie, bliźniaków i Jordana ze srogim uśmiechem.
- Czyżby wydały się nasze zeszłoroczne wypady tam? - rzucił George.
- Jakie zeszłoroczne? - podłapała Angelina.
- W II klasie także poszliśmy tam kilka razy...
- ...Oraz pan woźny Filch informuje - Dumbledore kontynuował. - że lista przedmiotów niedozwolonych powiększyła się w tym roku o kilka punktów. Z resztą jak zwykle. Lista ta znajduje się na drzwiach biura pana Argusa. - odchrząknął z klasą. - Urządzanie sobie nocnych spacerów po ciszy nocnej także nie jest rozsądnym pomysłem. A teraz, zapraszam na ucztę!
- Czy to była jakaś aluzja do nas? - rzucił Fred, ale chyba miał nie otrzymać odpowiedzi.
 ***
I jak? Zaskoczeni?
Podzielcie się tym ze mną w komentarzach, Autorka :)

sobota, 1 lipca 2017

Rozdział 19

Jak zapewne wiecie, ostatnimi czasy w kalendarzu wisi kartka z ogromnym słowem: WAKACJE. Przez tak podniosłe wydarzenie ja także dostałam odrobinę wolnego, które chciałabym poświęcić na uzupełnienie baterii, a co za tym idzie, nie będę miała dostępu do Internetu.

Poniżej przedstawiam grafik, pojawiania się rozdziałów na stronie:

2 lipca br. - rozdział 19
7 lipca br. - rozdział 20
23 lipca br. - rozdział 21

Późniejsze notki będą znów pojawiały się na stronie w tradycyjny sposób (co dwa tygodnie)

PS. Na stronie pojawiła się ankieta, w której bardzo proszę wziąć udział :)

***

Idea o powrocie do domu osładzała moje myśli, stłamszone w większości przez bolesne wspomnienie sprzed kilku godzin. Mój drugi rok zakończył się powodzeniem, uhonorowanym nie otrzymaniem Pucharu Domów oraz przegraniem rozgrywek w Quidditchu z Huffleputhem. Slytherin został po raz kolejny właścicielem upragnionej przez nas złotej nagrody oraz domem z największą liczbą punktów. Nie przeszkadzałoby mi to aż tak bardzo, gdyby nie fakt, że satysfakcja na twarzy Olivii, w czasie ogłaszania przez Dumbledore'a wyników, zdawała się nie mieć granic. Aż nabrałam ochoty na trafienie w nią kartoflem!
Charlie i pozostali uczniowie z ostatniego roku, na których balu absolwentów zrobiliśmy nie lada wyczyn, zachowywali kamienne twarze. Hogwart stawał się przez siedem ostatnich lat dla nich drugim domem. Nie można go było opuścić z uśmiechem.
Na ceremonii zakończenia roku szkolnego okazało się także, że profesor Cognet nie uchowa się na stanowisku nauczyciela Obrony Przed Czarną Magią, gdyż został kimś tam w jakiejś radzie od czegokolwiek, co niestety nie było dla mnie zbytnio istotne. Jednakże okazało się to ważne dla niektórych dziewcząt ze starszych klas, których pomruki rozchodziły się po całym pomieszczeniu i irytowały innych swoją obecnością. Tak, stracenie takiego profesora było z pewnością nieopisaną stratą dla części uczniów, gdyż nie posiadanie przystojnego profesora nie jest zbytnio kuszącą perspektywą. Chłopcy wydawali się być jednakże ucieszeni tym faktem, co nie zmieniało prawdy, że kolejny profesor OPCM popadł w niełaskę jakiegoś tajemniczego uroku, którego zadaniem było wykańczać wszystkich - jeden po drugim.
Egzaminy w tym roku także nie zrobiły na mnie wielkiego wrażenia. Nie licząc nieszczęsnej astronomii, na której to moje oczy wyszły na wierzch i zmieniły orbity. Pomijając jednak ten cudowny przedmiot, wykładany przez Sinistrę, testy sprawdzające poszły mi dobrze. Mogłam bardziej postarać się z eliksirów, gdyż otrzymałam Zadawalający. Pocieszenie stanowiły dla mnie transmutacja i zaklęcia, które szły mi na dobrym poziomie. Miałam z nich Wybitne, co można było zinterpretować jako pewnego rodzaju sukces. Obrona i zielarstwo zdałam na Powyżej Oczekiwań, za co nie miałam żadnych pretensji.
Nagle poczułam jak pociąg zaczyna hamować.
- Suzanne, jesteś pewna, że nie odwiedzisz nas w te wakacje? - spytał po raz któryś George.
- Niestety. - odparłam, czując lekki smutek. - Te wakacje chcę spędzić z Remusem. Ale nie ma co się przejmować. Zobaczymy się już za dwa miesiące. Nawet się nie zorientujemy, jak będzie pierwszy września.
- Niby tak - Lee zgodził się ze mną, cały czas uważnie przypatrując się szybie.
Przez okno pociągu dawało się dostrzec mijane przez nas obiekty. Przejeżdżaliśmy właśnie przez gęsty las, którego zielona ściana rysowała się dosyć wyraźnie przed nami. Po za tym, znajdowaliśmy się już całkiem niedaleko dworca. Nie mogłam się doczekać, aż zobaczę uśmiechniętą twarz brata.
...
- Widzisz go gdzieś? - rzuciła Angelina, a ja jedynie zaprzeczyłam głową.
Rozglądałam się ze zniecierpliwieniem po peronie, a przy okazji starałam się nie stracić równowagi przez przepychających się uczniów. Po chwili stwierdziłam, że rozsądniejszym było by, gdybym najpierw zajęła się walką o przetrwanie, a dopiero później poszukiwaniem brata.
W tym tłumie amoku stłumionych uczniów rozchodził się ogromny gwar. Każdy zapewne musiał jakoś zabawnie skomentować tę sytuację, używając nierzadko niecenzuralnych określeń.
- Ratujcie się! - Mamusiu! - Gdzie moja walizka!? - rozchodziło się echem po peronie.
Każdy walczył o to, by jak najszybciej wydostać się z tego tłumu.
"A czy ja wzięłam wszystko?" - spytałam samą siebie, ale chyba trochę już nie w porę. - "Trudno".
Złapałam za ramię Georga, który szedł przede mną i chyba łatwiej było mu torować sobie drogę. Dzięki takiemu manewrowi już po chwili miałam tlen tylko dla siebie i przepatrywałam torbę w poszukiwaniu potencjalnie zagubionych przedmiotów.
- Suzanne - wskazała na mnie Angelina i pokazała w jakimś kierunku.
- Hmmm? - mruknęłam jedynie, bo chwilę później w oczy wpadła mi wysoka sylwetka mojego brata w towarzystwie państwa Weasleyów. Rozmawiali o czymś i uśmiechali się przy tym do siebie, nawet nie zwracając uwagi na wypatrywanie swoich kochanych pociech.
- Remus! - wyrwało się z mojego gardła, a w następnej chwili już biegłam w stronę brata. Wpadłam na niego z rozmachem, mało nie pozbawiając go równowagi. - Tęskniłam - przyznałam, zaciskając ręce na nim jeszcze mocniej.
- Witaj, siostrzyczko! - odparł i odwzajemnił gest, przez co wtuliłam się w niego jeszcze bardziej. - Ja także tęskniłem.
- Tak właśnie powinno wyglądać porządne przywitanie, chłopcy. - Usłyszałam głos pani Weasley, zwracającą się do bliźniaków, na którą wcześniej nie zwróciłam uwagi.
- Normalnie nie jesteśmy tak wylewni. - rzekł Remus i pocałował mnie w czoło. - Ale nie widzieliśmy się prawie rok.
- Szybko minęło. - Wzruszyłam ramionami i oderwałam się od brata. Chciałam przedstawić go państwu Weasley, ale nagle doszło do mnie, że oni chyba już się poznali. - A właściwie... - wydałam z siebie po to, by za chwilę zamilknąć.
-Mów, kochanie. - zachęciła pani Molly, która ściskała swoich małych mężczyzn bardzo kordialnie.
- Myślałam, że się nie znacie, a wyszło... Inaczej. - mruknęłam, świdrując wzrokiem to Remusa to pana Artura. Ten drugi wydawał się lekko speszony.
- Poznaliśmy się już wcześniej. - wyjaśnił Remus, wkładając w to trochę zbyt wiele spokoju, jednakże tylko przytaknęłam. "Ciekawe gdzie się spotkali po raz pierwszy?" Z drugiej jednak strony mogłam wcześniej się zorientować, gdyż Remus, jako osoba rozsądna, nie pozwoliłby mi spędzić części wakacji u obcych ludzi.
...
- ...uogólniając ten rok zupełnie, było całkiem spoko. Materiał nie był zbytnio skomplikowany - Kaszlnęłam znacząco, a Remus parsknął śmiechem. - Snape zdawał się mnie nie nienawidzić, ale co do Filcha nie mam pewności. Jednakże...
- Sądzisz, że McGonagall nadal pała do ciebie sympatią. - spytał nagle i zaczął prześwietlać mnie wzrokiem.
- Chyba tak. - Poprawiłam się na kuchennym krześle. - A czemu pytasz? Czyżbym przekroczyła ilość szlabanów lub uwag?
- Nie. Miałem tu raczej na myśli to, że McGonagall się o ciebie martwi.
- Czy to coś niepokojącego? Czasem jest nieczuła, ale raczej okazuje ludzkie em...
- W listach informowała mnie na bieżąco zarówno o twoich wybrykach jak i o samopoczuciu. - przerwał mi.
- Mam bardzo dobre samopoczucie. Nie masz się co martwić.
- McGonagall mówi, że od pewnego czasu jesteś ciągle zmęczona, rozkojarzona. Spóźniasz się częściej, niż wcześniej to miałaś w zwyczaju oraz nie uważasz na lekcjach... Nie będę owijał w bawełnę. Powiedz mi, proszę, czy robisz coś, co mogło by się dla ciebie źle skończyć?
- Nie! - odparłam prawie natychmiast, a Remus jedynie uniósł brew. - Jestem zmęczona i rozkojarzona, ponieważ czasem za długo zasiedzę się z bliźniakami w Pokoju Wspólnym, rozkojarzona, bo niektóre lekcje są po prostu nudne, a spóźniam się częściej niż zazwyczaj, gdyż często odrabiam pracę domową dopiero przed lekcją. - wyjaśniłam, zachowując pozornie większy spokój. "Jeżeli on się dowie o animagii to... biada mi, Merlinie!".
- Na pewno? - dopytał jeszcze.
- Tak. Na sto procent. - westchnęłam irytująco.
- Trzymam cię za słowo. - Remus także westchnął, a następnie upił łyka z tradycyjnie wystygniętej herbaty.
- Mogę już iść? - rzuciłam po chwili, podnosząc się z krzesła.
- Nie jesteś ciekawa, dlaczego nie pozwoliłem ci w tym roku odwiedzić bliźniaków?
- Bo okazało się, że pan Artur to twój stary kumpel. - powiedziałam kpiąco, choć słowa brata mocno mnie zaintrygowały.
- Nie zgadłaś. - Uśmiechnął się zwycięsko. - Ponieważ przemyślałem sobie twoją naukę zaklęcia patronusa.
- Co? - Moje oczy wyglądały niczym powiększone galeony. Świeciły równie mocno.
- Pomyślałem, że przez wakacje mogłabyś spróbować je opanować.
- Dziękuję - krzyknęłam rozemocjonowana i rzuciłam się bratu na szyję. Remus zaśmiał się jedynie i także mnie przytulił.
...
- Gotowa? - spytał Remus, a ja pokiwałam głową. - Złap mnie za rękę. - rozkazał, a ja spojrzałam na niego ze zdziwieniem. - Chyba nie sądziłaś, że w naszym małym domu będziesz uczyła się jednego z bardziej skomplikowanych zaklęć. - Przytaknęłam niepewnie. - Podaj mi rękę. Teleportuję nas w odpowiednie miejsce. - zarządził i tym razem chwyciłam go bez chwili namysłu.
Nagle poczułam silny kurcz w żołądku. Barwy wokół mnie rozmazały się i stworzyły nieprzejrzysty wir. Poczułam jak w mojej głowie powstaje tępy ból, rozchodzący się także po innych partiach ciała. Nagle moje nogi zatrzymały się ziemi. Złapałam równowagę i chwilę starając się odzyskać wyraźny obraz, rozejrzałam się wokół miejsca naszej teleportacji.
Znajdowaliśmy się na ogromnej łące w towarzystwie iglastego lasu. Wokół trwały spokój i cisza, przerywane jedynie przez śmielsze dźwięki szumiących liści. Zboża kołysały się delikatnie, podporządkowując się subtelnym rytmom wiatru. Łąka tonęła we wszystkich barwach tęczy, a wyróżniały się na niej szczególnie czerwone główki maków oraz fioletowe tulipany. Niebo było bezchmurne - zapowiadał się cudowny dzień.
- Pięknie tutaj - stwierdziłam błyskotliwie, na co Remus zaśmiał się szczerze.
- Jak zawsze. - odparł i zamachnął się różdżką, przez co przed nami pojawił się koc w szkocką kratę. - Teraz możemy zacząć. - Mężczyzna uśmiechnął się promiennie i wskazał na materiał, bym usiadła. - Jak wspominałem ci w zeszłe wakacje, zaklęcie patronusa jest jednym z bardziej skomplikowanych. - Prychnęłam lekceważąco. - Jeżeli tak bardzo cię to nudzi, możemy od razu przejść do praktyki.
- Serio? - Poderwałam się z ziemi.
- Tak, nawet lepiej. Będę miał mniej roboty, a tobie szybciej się to znudzi.
- Nie znudzi. - mruknęłam, wyjmując pospiesznie różdżkę z kieszeni.
- W takim razie... Wyprostuj się, ramiona do tyłu, głowa wysoko, brzuch wciągnięty, a pierś do przodu. - Zastosowałam się do zaleceń brata. - A teraz rzuć w siebie Drętwotą i posłuchaj co mówię! - warknął, posyłając mi pobłażliwe spojrzenie.
- Czułam, że to głupie. - starałam się usprawiedliwić siebie.
- Zanim moja droga panna Suzanne spróbuje wyczarować patronusa, musi wiedzieć z czym ma do czynienia.
- Ja już to wiem...
- Co oznacza zobaczenia tego zaklęcia w praktyce. - objaśnił.
- To zrozumiałe, ale... Możesz powtórzyć? - Chciałam lepiej się upewnić.
- Najpierw musisz zobaczyć jak cała sprawa wygląda. - Remus wzruszył ramionami. Momentalnie usiadłam na trawie i wpatrzyłam się w brata. "To musi być interesujące".
Mężczyzna podniósł się niedbale z koca i stanął na odległości kilku stóp ode mnie. Wystawił rękę z różdżką przed siebie i, chwilę zbierając myśli, zamachnął się nią i prawie wykrzyczał:
- Expecto Patronum! - Jego głos poniósł się echem przez pobliskie pola.
Zaś z końca jego różdżki wydobyła się smuga niebieskiego światła, które po sekundzie utworzyło kształt wilka. Biła od niego srebrzysta poświata, oślepiająca mnie delikatnie i nie pozwalająca dokładnie przyjrzeć się zwierzęciu. Patronus okrążył Remusa, pozostawiając za sobą delikatnie iskrzące się smugi, a następnie zatrzymał się na ziemi. Podszedł radosnym krokiem do brata i polizał przymilnie jego dłoń, którą Remus momentalnie zabrał. Wilk jakby uśmiechnął się do niego przepraszająco, jednakże mężczyzna zamachnął się różdżką. Patronus nagle zniknął, pozostawiając jedynie srebrzystą mgłę w miejscu, w którym się znajdował.
- Dziękuję za kupno biletów na nasz pokaz. - rzekł w końcu Remus, tym samym sprowadzając mnie na ziemię.
- To... Było niesamowite. - wyszeptałam, cały czas  wpatrując się w białe już smugi.
- Masz rację. - przytaknął, uważnie lustrując wzrokiem moją twarz. - Okey, twoja kolej.
- Co? - pragnęłam zaprotestować, lecz jakaś dziwna siła sprawiła jedynie tyle, że wstałam.
- Nie uda ci się to za pierwszym razem.
- Grunt to wierzyć w siebie. - parsknęłam.
- Ani za drugim czy trzecim. Ale nie poddawaj się, bo na pewno wyczarujesz go jeszcze w te wakacje... Jeżeli dasz z siebie tyle, na ile cię stać i jeżeli będziesz mnie słuchała.
- To chyba ponad moje siły. - stwierdziłam pewnie, zerkając co raz to na swoją różdżkę.
- Czyli możemy zaczynać. - ucieszył się Remus i stanął na przeciwko mnie. - Najważniejsza jest koncentracja. Skup się na tym, co chcesz zrobić. A chcesz wyczarować cielesną formę patronusa. Żeby to zrobić, musisz przywołać radosne wspomnienie. Rozumiesz?
- To raczej nie jest fizyka kwantowa. - odparłam niby to obojętnie, jednak w środku skakałam i krzyczałam ze szczęścia.
- A teraz skoncentruj się. Zamknij oczy i przywołaj to wspomnienie. Jesteś gotowa? Wystaw rękę z różdżką przed siebie, a gdy poczujesz, że czas... spróbuj.
Wtem zaległa cisza. Słyszałam w pobliżu siebie cichy śpiew ptaków, a także spokojny oddech brata.
"Szczęśliwe wspomnienie... Czyżbym takie posiadała. To nie może być trudne. Najmy na to Hogwart, bliźniacy albo nasze różne, ciekawe i szalone przygody. Jak wtedy, gdy pod koniec drugiego roku włamaliśmy się do gabinetu Snape'a. Jednakże to chyba nie jest dobre. Nic pozytywnego nie może być we wspomnieniu, gdzie Smark wtrącił swoje ołojone włosy. Ale... Może jest to coś banalnego, coś co zawsze uspokaja moje myśli. Remus... jednakże nie do końca".
Zmarszczyłam dziwnie brwi, a chwilę później przestrzeń wokół mnie wypełnił dźwięk mojego głosu, krzyczącego:
- Expecto Patronum!
Momentalnie otworzyłam oczy. Z mojej różdżki wypadło parę srebrzystych iskier, które nie dawały zbytnio zabójczego efektu.
- Coś mi nie idzie. - skomentowałam, a mój wzrok powędrował na brata.
- Ciesz się, że chociaż wykrzesałaś te parę iskier. Niektórym po długich treningach nie udaje się nawet to. - pocieszył. - Natomiast wspomnienie, które wybrałaś, jest bardzo dobre, Wystarczające by wyczarować patronusa. - Uśmiechnął się krzepiąco.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Ponieważ, co zabawne, zaklęcie to nie opiera się w znacznym stopniu na doświadczeniu magicznym, a na tym konkretnym wspomnieniu. Jeśli za pierwszym razem uzyskałaś taki efekt to uwierz... talent nie ma tu nic do rzeczy.
- Mówisz to w taki sposób, jakbym była jakimś beztalenciem.
- Interpretuj to jak chcesz... - Zaśmiał się łagodnie. - A, czy mogę wiedzieć, jakie wspomnienie wybrałaś?
Spojrzałam na niego z radością.
- Pamiętasz, że gdy byłam mała, zabrałeś mnie nad jezioro i tam razem puszczaliśmy latawce. To tam po raz pierwszy udało mi się poskromić zdolności magiczne. Po raz pierwszy udało mi się coś opanować mocą. To było takie niesamowite.
- Miałaś trzy lata. - przytaknął. - Czułem, że właśnie to wybrałaś.
- A ty? Jakie ty wykorzystujesz? - spytałam z ciekawością.
- Dowiedzenie się, że, pomimo mojej przypadłości, dostałem się do Hogwartu.
...
Pełnia tego lata wypadła na przełomie lipca i sierpnia. Dni w tym czasie zdawały się najbardziej upalne, a pomimo burz skwar nie opuszczał codziennych czynności. Wakacje stały się jednym wielkim rytuałem przejścia, którego zadaniem było zdobycie cienia.
To właśnie pogoda potęgowała negatywne skutki zbliżającego się księżyca. Przez okropny zaduch samopoczucie brata stawało się gorsze z każdą nadchodzącą chwilą.
Dlatego Remus, najprawdopodobniej pod wpływem bólu, zgodził się, bym wyjątkowo została w domu, a nie przebywała u pani Julii podczas jego przemiany. Było to pewnego rodzaju ułatwienie, ale nie chciałam dać tego po sobie poznać. Nawet najkrótszy moment nieobecności brata dawał szanse na szlifowanie animagii, idącej mi tak opornie.
Być może jednak w tym przypadku nie miałam racji. Coraz częściej udawało mi się "poczuć skórę" mojego zwierzęcia. Wiedziałam, że byłam już blisko, a każda kolejna udana próba podnosiła nadzieję na powodzenie mojego planu.
Znajdowałam się właśnie w pokoju i z niecierpliwością czekałam na odpowiednią godzinę. Pozostało zaledwie kilka minut.
"Może by wypadało już tak poćwiczyć" - upomniałam siebie. - "Chyba, że nadal chcesz stać z boku i patrzeć na krzywdy brata". - Westchnęłam głęboko i usiadłam na podłodze. - "Księżyc wzejdzie za dosłownie moment, dlatego powinnam zacząć już ćwiczyć". - Myśl o cierpieniu brata dziwnym trafem dodała mi sił do działania.
Wbiłam wzrok w stojące przede mną biurko, na którym walały się sterty papierów pełnych filozoficznych myśli, ważnych notatek czy też żartobliwych planów na przyszłość. Po chwili jednak przymknęłam powieki i odpłynęłam, wtapiając się w inną rzeczywistość - sen na jawie.
Tak jak ostatnio poczułam pod łapami suche gałązki, moje ciało drażniły ciernie pobliskich krzewów, a wokół rozciągała się zwodnicza mgła, skrywająca za sobą jedynie ciemność.
Widziałam jedynie zarysy tego wszystkiego.
Moje ciało znów nie przypominało mojego, zmysły wyostrzyły się, a umysł stał się podatny na zwodnicze myśli, prowadzone przez instynkt.
Podążałam przed siebie, wołana przez jakiś dziki zew i tylko od czasu do czasu posyłałam nerwowe spojrzenie na roślinność znajdującą się obok ścieżki, którą podążałam. Wkrótce jednak zmrok zapadł zupełnie, a moje ciało powolnie zaczęło tracić siły. Chciałam już wrócić. Wydostać się z tej zagadkowej puszczy, gdy nagle usłyszałam szelest, rozlegający się w koronach drzew. Momentalnie spojrzałam w tamtym kierunku.
Jednakże zamiast spodziewanego napastnika ujrzałam okrągłą postać księżyca w pełni, spoglądającego na mnie z drwiną.
Na jego widok przeszedł mnie dreszcz, lecz nie taki jak zwykle. Ten był paraliżujący, przerażający, straszny... Karzący się poddać i umrzeć. Upadłam na błotnistą ziemię i zaczęłam trząść się z niewyobrażalnego bólu. Moje oczy cały czas były zwrócone w kierunku srebrnej kuli i dzięki temu, ja poddawałam się jej rozkazom. Nie mogłam spojrzeć gdzie indziej. Księżyc wyglądał tak pociągająco, niczym zakazany owoc, z którego nie można zrezygnować.
Wydałam z siebie ryk, nieprzypominający ludzkiego głosu. Mój umysł był penetrowany przez jakąś dziką myśl, niebezpieczną żądzę. Zwierzęca natura chciała przejąć nade mną kontrolę, a każdy mój mięsień chciał się jej przeciwstawić. Jednak głowa nastawiła się już na inny cel. Chciała być prowadzona instynktem.
Nagle księżyc ukrył się za drzewem. Odwróciłam wzrok w kierunku ziemi, lecz zamiast spodziewanych kamieni ujrzałam biurko ze stertą papierów. Znajdowałam się w pokoju. Ostatnie fale bólu przeszywały moje ciało wręcz w pieszczący sposób. Znów byłam sobą.
Z tą różnicą, że w tamtym ciele nie było widać ran. Doczołgałam się z trudem do nierozpakowanego kufra. Wyjęłam z niego niewielką fiolkę, w której znajdował się eliksir regeneracji, zabrany przeze mnie z Pokoju Życzeń. Po wypiciu kilku kropel momentalnie poczułam się lepiej. Rany jakby zasklepiły się, a następnie zniknęły, zostawiając na ciele jedynie pojedyncze, wręcz niezauważalne blizny.
Przygryzłam mocno wargę. Nie myśląc wiele spojrzałam znów na księżyc. Ten wydawał się spokojniejszy, ale nadal biła od niego pociągająca energia. Znowu ta szalona myśl, napędzana adrenaliną, pojawiła się w mojej głowie. Zacisnęłam dłonie w pięści, podporządkowując się w woli srebrnej kuli. Kolejny raz wypełnił mnie nieopisany ból. Był on zbyt silny, bym mogła go znieść. Przywołałam wszystkie myśli, przez chwilę zdawało mi się, że moje ciało zaczyna przemianę. Okazało się to jednak tylko złudzeniem, a ja zemdlałam z wycieńczenia.
...
Tydzień po pełni mój brat odzyskał wszystkie utracone siły. Mogliśmy znów przystąpić do przerwanych treningów, a co najlepsze dni przestały być tak upalne jak wcześniej. Łąka tego dnia wyglądała wyjątkowo kwitnąco, czego absolutnie nie można było powiedzieć o mnie.
Włosy miałam w nieładzie, niedbale związane w warkocz, zwisający posępnie na moim lewym ramieniu. Lazurowe trampki były wyświechtane bardziej niż zwykle, a ubranie nie przypominało z pewnością tego sprzed śniadania. Teraz moja biała koszulka była ozdobiona wzorkiem moro, a na spodniach odznaczały się zielone ślady traw.
- Suzanne, prawie ci się udało. Wierzę w ciebie - zarzekał się Remus, wylegując się na kraciastym kocu.
- Łatwo ci mówić. Ty tylko pijesz schłodzoną herbatę. Ja tu naprawdę muszę pracować! - odparłam zrzędliwie, naprawdę wykończona dzisiejszym dniem. Marzyłam już tylko o śnie.
- Jesteś już blisko. Jeśli się skupisz trochę bardziej, to na pewno w końcu ci się uda.
- Ostatni raz - powiedziałam niechętnie, wystawiając dłoń przed siebie.
Wyobraziłam sobie pierwsze użycie magii, delikatny wiatr smagający moją twarz i śmiech brata. Zacisnęłam silnie palce na różdżce i zamachnęłam się nią pewnie, w tym samym momencie wykrzykując:
- Expecto Patronum! - Rozdarło ciszę na pobliskich polach. Niespodziewanie z końca różdżki wydobyła się wiązka oślepiającego światła, a chwilę później przybrała niewyraźny kształt. Zaczęła jednak rozpływać się w powietrzu, nim człowiek zdążył przyjrzeć się jej bliżej.
Nim zdążyła całkowicie zniknąć, ponownie ustawiłam się do rzucenia zaklęcia. Moje serce waliło szybko, niczym jak kowadło, a oczy iskrzyły się zawziętością.
Wzięłam głęboki wdech. - "Teraz musi się udać!" - Przymknęłam na chwilę oczy. - "Przywołaj tamtą chwilę!" - Wyciągnęłam różdżkę przed siebie i wycelowałam nią w nieokreślony punkt. - "Cudowny wiatr... pierwsze zaklęcie... śmiech brata..." - Wykonałam pętelkę i smagnięcie. - "Towarzyszące przy tym... radość i duma!".
- Expecto Patronum! - krzyknęłam, na ile tylko sił starczyło mi w płucach.
Z końca różdżki wydobyło się oślepiająco jasne światło, mogące rozświetlić nawet Tartar. Srebrzysta wiązka zawirowała magicznie w powietrzu i niczym motyle rozproszyła się na milion iskier, chcących utworzyć coś niezwykłego. Z błękitnych świateł zaczął wyłaniać się cień, od którego biła fantastyczna aura srebra. Wstrzymałam oddech z zaskoczenia. Błękitny dym przemieniał się z każdą kolejną sekundą, co dla mnie trwało jak wieki. Właśnie byłam świadkiem powstania mojego patronusa. Jego choć zamazana sylwetka biła od siebie majestatem oraz szczęściem i stawała się coraz wyraźniejsza. W tamtym momencie czułam się cudownie. Jakbym nie miała już nigdy zaznać żadnych trosk i zmartwień. Ze srebrzystej chmury dymu coraz wyraźniej wyłaniała się ta tajemnicza postać. Nagle dostrzegłam ją. Błękit wypełniał całe jej ciało. Pędzelkowate uszy, puszyste futro i ogon niczym u lwa sprawiały, że nie dało się go nie rozpoznać. 
Przede mną we własnej osobie znajdował się mój patronus. Patronus przybierający formę średniej wielkości kota. Tak zwanego zbioru moich wewnętrznych cech.
- Kuguchar - wyszeptał mój brat, jakby w to nie wierząc.


***
Zapraszam do komentowania...

...być może coś was zaintrygowało lub wzbudziło jeszcze większe wątpliwości ;)

Autorka