niedziela, 26 lutego 2017

Rozdział 10

Mała zmiana planów...

WAŻNE!!!

Dwa tygodnie minęły jak z bicza strzelił, wracam pełna energii i z głową buchającą nowymi pomysłami. Przez ten czas zdążyłam sobie bardzo wyraźnie przemyśleć sposób funkcjonowania strony i wyciągnęłam pewne wnioski, które wdrożę... od dzisiejszego dnia.
Zacznę od tego, że pojawiła się zakładka Myślodsiewnia, zawierająca rozdziały, które pojawiły się już na stronie. Ułatwi to Wam z pewnością wyszukiwanie notek.
Drugą zmianą będzie dzień tygodnia, w którym pojawiają się posty. Poniedziałki okazały się być pechowe, jak dla każdego mieszkańca tej planety, dlatego od dzisiaj rozdziały będą wstawiane się w niedziele.
Trzecia zmiana dotyczy częstotliwości wpisów. Rozdziały będą pojawiały się w co drugą niedzielę ze względu na to, że prowadzenie bloga pochłonęło za dużą część mojego wolnego czasu, a częste pojawianie się wpisów wpłynęło (tak mi się przynajmniej wydaje) na obniżenie jakości. Wynika to także z nagłego przybycia kilku "drobnych" obowiązków :-( .
A wracając... Przeczytajcie dzisiejszy wpis, oceńcie, może skomentujcie. Zapraszam serdecznie!
Autorka :-)
PS. Z okazji 10. rozdziału powinnam zrobić jakąś rocznicę, czy coś w tym stylu, ale z tym jeszcze trochę poczekamy. Pozdrawiam.
***
Wytrwałość popłaca, więc i tym razem nie mogło być inaczej. Starannie żute przeze mnie, w ciągu ostatniego miesiąca, liście mandragory leżały teraz w małym pojemniku i z utęsknieniem wyczekiwały chwili, aż wrzucę je do skwierczącego kociołka.
Od kilku godzin znajdowałam się w łazience na V piętrze i w eskorcie Jęczącej Marty, która prawiła mi mądrości o każdym moim oddechu, starałam się uwarzyć przyzwoity eliksir animagiczny, pozwalający kontynuować moje poczynania z przemianą w zwierzę.
- Dodawaj wolniej, bo wyjdzie ci obślizgła breja. - marudziła Marta, zajmując się wszystkim, tylko nie tym czym powinna.
Dla spokoju kiwnęłam głową na znak, że jej zdanie jest dla mnie święte i z należytą uwagą rozpoczęłam dodawanie kolejnego składnika. Gdy tylko Ostrokrzew Brunatny zniknął w oleistej cieczy, ta momentalnie przybrała kolor ciemnego błękitu o zielonkawych smugach.
- Teraz skrzek Żaby Pylnej. - usłyszałam chropowaty głos Marty, wskazującej z wielkim entuzjazmem na sproszkowany już składnik.
Wzdrygnęłam się na nazwę płaza, lecz po chwilowym oporze mojego organizmu, wzięłam do ręki słoiczek ze skrzekiem i nie obdarzając go nawet krótkim spojrzeniem, wrzuciłam zawartość do kociołka, gdzie partoląca się ciecz coraz bardziej zaczęła przypominać eliksir.
Zamieszałam kilkukrotnie powstałą miksturę, której intensywnie nieprzyjemny zapach zaczynał rozprzestrzeniać się po pomieszczeniu.
- Lepiej się pośpiesz - zachichotała Marta. - bo będzie trzeba ewakuować cały Hogwart.
- Pośpiech jest złym doradcą w tej sytuacji. - powiedziałam bez emocji, starając się jak najstaranniej przelać płynną żywicę wrzosu, mając w pamięci, że ani jedna kropla nie może spaść na posadzkę.
- Ale wspaniale. - znów z Marty wybuchła nagromadzona euforia, spowodowana zapewne wyleceniem z kociołka gęstej płachty fioletowego dymu.
Starając się odgonić kłęby pyłów, sięgnęłam po jeden ze składników, którego zdobycie przysporzyło mi wiele trudności. Pieczarka Prawdomówka Kropkowana była produktem niezwykle rzadkim, dla którego zdobycia musiałam złamać nieliczne punkty szkolnego regulaminu, m.in. wyjście z dormitorium po ciszy nocnej, korzystanie z niedozwolonych skrótów średniowiecznych oraz nielegalnych przedmiotów - Mapy Huncwotów - używanie czarów przez niepełnoletnich czarodziejów, wejście do sali od eliksirów bez zgody - i wiedzy - nauczyciela oraz wtargnięcia na teren zaplecza tamtej sali i wyniesienia z niego kilku nieistotnych trudnodostępnych produktów.
Starannie dodałam grzybki do eliksiru, a wtedy ten znowu drastycznie zmienił barwę na brudną żółć i przestał bulgotać.
- Ostatni składnik - mruknęłam pod nosem, co nie uszło uwadze Marty, która od pewnego czasu siedziała na pobliskim zlewie machając półprzezroczystymi nogami.
Utkwiłam wzrok w liściach mandragory i rzucając do ducha półżartem, półserio: "Jak zginę, powiedz wszystkim, że robiłam pracę domową na eliksiry", dodałam je i wymieszałam substancję.
Przez chwilę zawartość kociołka zdawała się być nieco wzburzoną, lecz w miarę coraz większej przyswajalności mandragor, bulgotania ustąpiły. Odetchnęłam z ulgą i siadając na podłodze posłałam Marcie wesoły uśmiech i oparłam się o zimną ścianę, na której były osadzone liczne rury.
W tym samym czasie zamglona postać dziewczyny z utęsknieniem wpatrywała się w kociołek, oczekując fajerwerków lub wielkiej eksplozji, jednak takie zjawiska na szczęście nie nastąpiły, ale kto wie, czy ich rezultatem nie była by konieczność Marty do odstąpienia mi jednej ze swoich toalet.
- Czyli? - spytała mocno zbita z tropu i podleciała do mnie. - Nie będzie wybuchu? - poskarżyła się na moją niekompetencję, według jej zdania.
- Udało się... - odparłam z dziecinną nadzieją, jakbym sama nie mogła w to uwierzyć. Marta spojrzała na mnie z oburzeniem i krzyżując ręce na piersi, odwróciła się na pięcie, znikając za ścianą toalety.
Kiedy udało mi się opanować emocje, a chęć wykrzyczenia się minęła, z szerokim uśmiechem, którego jak na razie nie mogłam sobie odmówić, podeszłam do kociołka i z precyzją przelałam jego zawartość do niezwykle pojemnej fiolki, a chwilę później znajdował się w niej cały eliksir, o błękitnej, lekko pobłyskującej barwie. Zatkałam korkiem buteleczkę, a następnie włożyłam do torby.
- Dziękuję ci za pomoc, Marto - zawołałam do ducha na odchodne i wyszłam z łazienki, starając się nie wyglądać podejrzanie.
Od czasu do czasu poprawiając torbę na ramieniu przechodziłam przez kolejne korytarze, a mijając nauczycieli i postaci na obrazach witałam się z nimi grzecznie, nie stwarzając podejrzeń do posiadania nielegalnej substancji.
Wszystko rozgrywało się po mojej myśli, gdy obok grupki posępnych zakonnic przyspieszyłam kroku i niefortunnie zderzyłam się ze... Snape'em. Mój wzrok obserwujący dotychczas wszystko dookoła, wbiłam w podłogę i z głupim wyrazem twarzy bąknęłam przepraszam, czekając na dalszy obrót wydarzeń.
- Gdzie się tak spieszysz, Lupin? - spytał mnie mrożącym krew w żyłach głosem.
Odważyłam się podnieść głowę w kierunku profesora, czego od razu pożałowałam po napotkania jego wściekłego wzroku.
- Eee... - udało mi się wybąkać.
- Ma panna, jak widzę, bardzo poważny powód i twarde argumenty. - zakpił z podłym uśmieszkiem.
- Nie nazwałabym tego poważnym arg... - zaczęłam, lecz moja uwaga, która nie ujrzała jeszcze światła dziennego, została odtrącona.
- Nie próbuj kręcić, Lupin. Wiem, że coś kombinujesz, a już moja w tym głowa, by dowiedzieć się... co! - oświadczył, a następnie odszedł zarzucając za siebie czarną peleryną.
Słowa profesora bardzo mnie zaniepokoiły, a kiedy jego kroki zostały zastąpione cichym echem śpiewanych przez zakonnice pieśni żałobnych, skierowałam się do Wieży Gryffindoru.
Kiedy weszłam przez otwór w ścianie i znalazłam się w Pokoju Wspólnym zastałam bliźniaków i Jordana siedzących w kącie pomieszczenia przy stoliku i... uczących się.
Podeszłam do nich bliżej i jak wzrok mnie nie mylił, chłopcy ze spojrzeniami pełnymi chęci zdobycia wiedzy i mądrości, kartkowali kolejne tematy podręczników od transmutacji i historii magii.
- Cześć, Suz - przywitał mnie George nie odrywając się od zaklęć.
- Hej - odparłam, utkwiwszy wzrok w okładce jakiejś książki.
- Chcesz się pouczyć? - spytał nagle Jordan, zdejmując nogi z kanapy i robiąc mi miejsce, lecz ja zaprzeczyłam głową.
- Uwaga, przechodzę! - usłyszałam głos Angeliny, a gdy spojrzałam w stronę jego źródła, dostrzegłam jedynie dłonie dziewczyny utrzymujące z trudem przybory naukowe.
- Może ci pomóc? - spytałam, uważnie przyglądając się stercie niebezpiecznie kołyszących się książek w objęciach mojej współlokatorki.
- Nie dzięki. - odparła kładąc podręczniki na stoliku, pod których ciężarem jego nogi nieznacznie się ugięły.
Wydałam cichy jęk i z niesmakiem chwyciłam okładkę eliksirów, pokazując język, by wyrazić swoją dezaprobatę co do tego przedmiotu. Przekartkowałam parę razy podręcznik, a uznając, że poszczególne tematy zapadły mi już wcześniej w pamięci, odłożyłam go, dzięki czemu stół przechylił się jeszcze bardziej.
- Mówiłam, uczyć się z lekcji na lekcję. - wtrąciła Angelina, na co ja posłałam jej zdziwione spojrzenie pomieszane z drwiną.
- Kto to mówi... - odparłam z politowaniem, a następnie zwróciłam się już do całej grupki przyjaciół. - Jak wypadniecie z tego transu wyślijcie mi sowę lub coś w tym guście, okey? - A nie otrzymując odpowiedzi, poprawiłam torbę na ramieniu i uśmiechając się pod nosem poszłam do pokoju.
Wchodząc do dormitorium obiła mi się pewna nieprawidłowość, która bardzo mnie zirytowała. Pomieszczenie wyglądało jak pierwszego dnia, kiedy przyjechałam do Hogwartu: bez śladów różnorakich substancji na ścianach, licznych książek porozwalanych na półkach lub walających się bezwładnie po podłodze kartek. Było za czysto.
Położyłam torbę na krześle obok biurka i wyjęłam z niej delikatnie pojemną fiolkę. Przyjrzałam się uważnie płynowi w środku i mogłam śmiało stwierdzić, że zmienił się jego kolor. Przypominał teraz zgniłozieloną murawę boiska lub krawaty ślizgonów.
- Nie możesz leżeć na wierzchu - powiedziałam do siebie.
Otworzyłam swój masywny kufer, w którym większość moich rzeczy była już starannie poskładana i poukładana. Westchnęłam zrezygnowana i robiąc miejsce pomiędzy skarpetami, wepchnęłam tam butelkę. Po upewnieniu się, że eliksir nie jest zauważalny zatrzasnęłam wieko i położyłam się na łóżku, zrzucając uprzednio Pokrzywa, kota Angeliny, jak zwykłam go nazywać, ponieważ Nieśmiałek nie pasował do tego diabła tasmańskiego.
Sporządzony eliksir należy wypić pierwszego dnia po wystąpieniu pełni, poprzedzając słowami: Animato, Animanu, Animate, Animagus. Po ukończeniu tego kroku należy rozpocząć przygotowania fizyczne organizmu. Maścią Usticową należy smarować kark każdego wieczora, zaczynając od drugiego dnia po zażyciu eliksiru.
- Maść Usticowa? - spytałam samą siebie. - Co to może... być?
Standardowo odłożyłam książkę pod łóżko. Usadowiłam się ponownie w gąszczu poduszek i zaczęłam lustrować wszystko wzrokiem. Postanowiłam nakierować myśli na temat, który teoretycznie powinien mnie interesować - jutro miały odbyć się tak długo przez wszystkich wyczekiwane egzaminy.
Od przeszło tygodnia wraz z bliźniakami spędzałam każdą wolną chwilę w bibliotece na zakuwaniu ksiąg, o których tematyce nikt nie miał bladego pojęcia.
Ucząc się do egzaminów zostaliśmy zdrajcami swojej własnej zasady o nieuczeniu się i... i potem pogrążyłam się w myślach głęboko, niczym w oceanie i zasnęłam.
...
Nazajutrz obudził mnie cichy pomruk. Otworzyłam leniwie prawe oko, a kiedy sierść Pokrzywa wypełniła moje całe pole widzenia zerwałam się z łóżka jak poparzona.
- Angelina, bierz stąd tego głupiego sierściucha. - krzyknęłam, budząc tym samym wszystkich gryfonów.
- Chodź, Nieśmiałku. Suz jest dla ciebie niedobra, prawda? - mówiła Angelina tuląc tego sierściucha w ramionach.
- To chyba jakiś żart, gdzie jest ukryta Rita Skeeter? - wspomniałam główną dziennikarkę Proroka Codziennego, żaląc się samej sobie. Pokrzywa posłał mi jedynie głupie spojrzenie, do którego zdolny był tylko taki kocur jak on.
Wydałam z siebie jeszcze krótki dźwięk irytacji, a następnie szybko się ogarniając, wraz z przyjaciółką poszłyśmy na śniadanie.
Jak zawsze zastałyśmy przy stoliku uśmiechniętych chłopaków, których głośne śmiechy słyszała cała sala. Przysiadłyśmy się do nich niepostrzeżenie, starając się nie popsuć Fredowi monologu na temat tutejszego dżemu.
Kilka minut później całe pomieszczenie wypełniło się wesołym gwarem i urywkami uczniowskich rozmów. Pomimo dnia egzaminacyjnego większość osób wydawała się opanowana, chociaż możliwe, że były to tylko i wyłącznie pozory.
W pewnym momencie trwania posiłku, gdzieś pomiędzy moim drugim, a trzecim naleśnikiem, Dumbledore podniósł się z krzesła i podszedł do mównicy otoczonej przez liczne świece, których knoty już dawno zostały osamotnione przez stopniały wosk.
- Czas rozpocząć egzaminy. - rozpoczął, a na jego słowa większość uczniów upuścił entuzjazm. - Zapraszam wszystkich pierwszorocznych za profesor McGonagal. - ogłosił.
Zgodnie z instrukcją dyrektora ruszyliśmy zwartym krokiem za profesorką. Zostawiliśmy pozostałych uczniów w sali i teraz przemierzaliśmy kolejne labirynty hogwardzkich korytarzy. Jej, jak zawsze szybkie, tempo było dla nas problematyczne i tym razem. Kiedy zdawało się, że idziemy w nieskończoność, minęliśmy obraz starego Thomasa Veterisa, a wtedy znaleźliśmy się w sali do transmutacji.
Zajęłam miejsce w rzędzie od okna, mając możliwość spoglądania na błonia w czasie pisania. Chwilę później McGonagal zamachnęła się różdżką, a przed nami pojawiły się obszerne arkusze egzaminacyjne.
- W tym roku forma testów została odrobinę zmieniona. - wyjaśniła. - Życzę powodzenia. - posłała nam blady uśmiech, a następnie usiadła.
Przejrzałam wstępnie sprawdzian. Wszystkie przedmioty zostały w nim zawarte - "super".
Pierwsze pytanie: Zaklęcie służące do podnoszenia przedmiotów to...
Drugie pytanie: W którym roku wybuchło III powstanie goblinów: A) 465 B) 564 C) 162
Trzecie pytanie: Do właściwości maści pokrzywowej (inaczej Usticowej) należy...
I jeszcze kilkadziesiąt pytań...
Odłożyłam pergamin na róg ławki i utkwiłam wzrok w Zakazanym Lesie, gdy nagle mnie olśniło. Z impetem złapałam za kartkę, jakby od jej dostania zależało całe moje życie i przeczytałam jeszcze raz: maści pokrzywowej, inaczej Usticowej...
- Maść pokrzywowa. - szepnęłam uradowana.
- Koniec czasu. - zarządziła profesorka i wszystkie pergaminy znalazły się równo ułożone na biurku nauczycielki. - Jesteście wolni. - dodała z uśmiechem.
Nie czekając na większą zachętę wybiegliśmy z klasy, jakby z obawy, że nie zostaniemy z niej wypuszczeni.
- Jak wam poszło? - zagaił wesoło George.
- W miarę. - odparliśmy jednomyślnie, a następnie utkwiliśmy we własnych myślach.
"Maść pokrzywowa. Jeżeli Remus nie zrobił generalnych porządków w mieszkaniu, to być może jest jeszcze w tej szufladzie w kuchni". - Przeszło mi przez głowę.
Wtem z zamyślenia wybudził mnie głośny trzask, brzmiący niczym talerze w orkiestrze perkusyjnej. Korytarz spowił niezwykle przenikliwy śmiech, którego właścicielem mógł być tylko jeden duch.
W naszym kierunku, jak zawsze z chytrym uśmiechem na twarzy i złośliwymi ognikami w oczach, zmierzał Irytek - szkolny poltergeist, dla którego zasady liczyły się w życiu tak samo jak rzodkiewka dla lamparta.
- Witam, moich gryfonów. - zawołał wrednie, wykrzywiając usta w uśmiech i robiąc imponujący obrót w powietrzu.
- Chyba w snach. - odparła Angelina, a wtem na korytarzu zabrzmiały czyjeś kroki.
Poltergeist posłał woźnemu zdegustowane spojrzenie i pokiwał palcem w sposób bardzo denerwujący, w skutek, którego Filch zrobił się czerwony niczym dojrzały pomidor.
- Irytek! - wydarł się w niebogłosy, goniąc ducha z wysoko uniesioną miotłą. - Jak cię dorwę... - odgrażał się i nim spostrzegliśmy obydwaj zniknęli za zakrętem, gonieni przez głośne echa ich ostrej wymiany zdań.
- Nawet nie zdążyłem się przywitać. - pożalił się George i ze śmiechem ruszyliśmy na dwór.
...
Słońce tego dnia świeciło wyjątkowo mocno, ale na szczęście pobliskie drzewa dawały ukajający cień. Tego dnia szkolne łąki przyciągały do siebie bardzo liczne grono hogwardzkiej społeczności i podczas, gdy my zajęliśmy naszą ulubioną brzozę, inni wylegiwali się na brzegu jeziora, nie wiedząc, że jego stały bywalec - kraken, ogląda ich z wielką ciekawością. Niektórzy zawodnicy Quidditcha z wielkim entuzjazmem rozmawiali o nadchodzących Mistrzostwach Świata, a taki na przykład Percy-prefekt starał się nonszalancko poderwać Penelopę Clearwater, chociaż wychodziło mu to przekomicznie przez jego wieczne machanie głową na prawo i lewo.
- Koniec roku szkolnego już za pasem. - powiedział nagle Fred.
- Czy ty coś proponujesz? - spytałam, z niechęcią odrywając wzrok od zalotów Percy'ego.
- Trzeba zostać zapamiętanym. - wstał i uniósł pięść ku niebu, co wyglądało jakby się na kimś odgrażał.
Przewróciłam oczami i znów położyłam się na trawie, kiedy w oczy rzuciła mi się pewna bardzo irytująca mnie postać. Zmrużyłam oczy, żeby pokazać jak bardzo jej nienawidzę, jednak ona, podobnie do pani Pompfrey, nie potrafiła patrzeć plecami.
Wyciągnęłam z kieszeni różdżkę, co zdecydowanie dostrzegli bliźniacy.
- Co robisz? - spytali, kładąc się obok mnie.
Wskazałam głową na Olivię Yeaxley, która wraz ze swymi "psiapsiółkami" chichotała ze wszystkiego wokół. Chłopcom najwyraźniej bardzo spodobał się ten pomysł, a ja nie widząc żadnych przeciwskazań zamachnęłam się różdżką i szepnęłam: Aquamenti.
W tej samej chwili na dziewczynę spadła ogromna kula wodna, rozbryzgująca się na wszystko wkoło. Incydent ten z pewnością nie obił się tylko echem wśród bywalców błoni. Na widok dziewczyny większość osób wybuchła gromkim śmiechem, w tym także i nasza piątka, lecz Olivia nie przejęła się tym zbytnio i wstając, zaczęła lustrować błonia w poszukiwaniu napastnika. Utkwiła wzrok we mnie i bliźniakach - chyba przez nasz niezwykle donośny śmiech. Jej oczy zamieniły się w milimetrowe szparki i z mordem ruszyła w naszym kierunku.
Kiedy ona zmierzała w naszą stronę, my tarzaliśmy się ze śmiechu, co zdecydowanie tylko ją wzburzyło. Usłyszeliśmy głośne kaszlnięcie i podnieśliśmy wzrok na wkurzoną dziewczynę.
- Witaj, Olivio. Czego potrzebujesz? - spytał z drwiną Fred.
- Czy wasza trójka nie ma niczego lepszego do roboty? - odparła z jadem. - Jesteście aż tak głupi, że nie możecie zając się czymś pożytecznym.
- Yeaxley, Yeaxley, Yeaxley. - powiedział George, którego nie zraził ton ślizgonki i wstał. - Akurat ty nie jesteś najlepszą osobą do komentowania głupoty. - dodał. - Rozumiem, że się na tym znasz, lecz czasem trzymaj język po prostu za zębami. To proste, spójrz.
Chłopak zrobił zeza i szczelnie zamknął usta udając, że się dusi. Olivia zrobiła obrażoną minę, jak gdyby nigdy wcześniej nie usłyszała obelgi i już miała to jakoś skomentować, kiedy George wtrącił:
- Wiemy, że to trudna sztuka, ale jak się przyłożysz, może ci się udać. Tak więc, powodzenia. - dokończył, a następnie wstał, poklepał ją po ramieniu i parskając śmiechem na wyraz jej twarzy i skinął na nas byśmy się ruszyli. Wymieniłam spojrzenie z Angeliną i Jordanem, którzy nie specjalnie brali udział w wydarzeniach, a kiedy zrozumiałam, że oni jeszcze zostaną, ruszyłam wraz z Fredem za Georgem. Chłopak szedł szybkim krokiem odprowadzany do zamku oczami pełnymi podziwu, a ja wraz z Fredem uśmiechałam się pod nosem na ich zszokowane miny.
Wpadliśmy do zamku, przybijając sobie piątki.
- Może się czegoś nauczy. - powiedział Fred.
- Nie bądź śmieszny, ona? - odparłam, opierając się o ścianę.
Na moje słowa chłopcy wzruszyli jedynie ramionami i znów się zaśmialiśmy.
...
Każdemu prawidłowo myślącemu czarodziejowi zdawało by się pewnie, że skoro egzaminy mieliśmy już za sobą, a materiał został zrealizowany to należy nam się chwila odpoczynku. Nic bardziej mylnego, ponieważ nasi wyrozumiali nauczyciele, dla których miłosierdzie znane jest tylko i wyłącznie pod słownikową definicją, dzień po testach sprawdzających zachowywali się tak, jakbyśmy ich nie pisali i dalej kontynuowali wykładanie swych jakże interesujących nas przedmiotów, zwłaszcza, że na dworze ukrop lał się z nieba, a rtęć w termometrach już dawno była w gazowym stanie skupienia.
Przebywaliśmy właśnie na zajęciach z Obrony Przed Czarną Magią, gdzie nasze uszy były raczone kolejnym interesującym wykładem, jednakże nie przez profesor Montgomery. Nasza kochana, przeurocza i lubiana profesorka miała niewielki wypadeczek na szkolnych "ruchomych" schodach, czym potwierdziła swoją głupotę.
Zdarzyło się to po pewnej kolacji: profesor Montgomery w towarzystwie nauczycielki astronomii, której jeszcze nie mieliśmy przyjemności poznać, urządziła sobie spacer po wspomnianym wcześniej elemencie budynku i z zawziętością prawiła biednej Aurorze Sinistrze o cudownym zastosowaniu zaklęcia Drętwoty na bezbronnych krowach należących do mugoli. Biedaczka tak się zagadała, że umknął jej drobiazg w zmieniającym się co i rusz ukształtowaniu terenu, a kiedy się już zorientowała było za późno i z łoskotem poszybowała w nieznane łamiąc sobie kilka żeber, nabawiając się jeszcze większych omamów niż miała i dostając wstrząsu mózgu.
A co do lekcji z Severusem Snape'em, to była lepsza niż się spodziewaliśmy. Nareszcie mieliśmy cień szansy na wykazanie się i przećwiczeniu praktyki, gdyż patrząc na teorię byliśmy mistrzami. Sposób w jaki pani Montgomery nauczała naszą grupę był porównywalny do osadzenia nas w roli średniowiecznych mnichów w kożuchach przepisujących księgi, ponieważ jeszcze nie wynaleziono druku, a ktoś musiał to robić!
- W porównaniu do Montgomery jest niezły, chyba w swoim żywiole. - stwierdził George, stukając mnie piórem w szyję.
- Potwierdzam, ale...
I w tej samej chwili usłyszałam nad sobą głośne chrząknięcie.
- Czy panna Lupin chciałaby się z nami podzielić tą złotą myślą. - zażądał.
Ze strachem spojrzałam w czarne oczy profesora, z których kompletnie nie dało się wyczytać nic. Z klasy dobiegły do mnie ciche szepty i śmiechy ze strony ślizgonów, lecz nie chcąc dać nauczycielowi satysfakcji, odparłam:
- Niekoniecznie, panie profesorze. - "Ach, ta odwaga wobec nauczyciela".
- Nalegam jednak by...
- Rozmawialiśmy z Suzanne o tym, że nadaje się pan do nauczania Obrony. - doszedł do mnie pewny głos Georga, a kiedy spojrzałam w jego stronę, chłopak posłał mi uśmiech, wstał z krzesła, tym samym sięgając profesorowi do ramion i kontynuował:
- Jestem pewny, że ma pan wielkie doświadczenie, ponieważ opowiada pan w taki sposób jakby... Pewnie lata praktyki?
- Dość! - uciął profesor i rozejrzał się po klasie. - Minus 5 punktów dla Gryffindoru. Koniec lekcji. - oznajmił i zniknął za drzwiami.
Na słowa nauczyciela większość uczniów momentalnie opuściła klasę, zostaliśmy w niej tylko ja z Georgem.
- Dziękuję ci... - powiedziałam z wdzięcznością.
- Po to są przyjaciele. - odparł z uśmiechem i razem wyszliśmy z sali z myślą, że należało by poszukać zbiegłą trójkę.
...
- Cześć wam. - przywitaliśmy się dziarsko, kiedy po długich poszukiwaniach wpadliśmy na pomysł użycia Mapy Huncwotów i namierzenia Freda, Jordana i Angeliny w bibliotece.
Przywitali nas niemym "hej", a my z racji braku innych opcji na spędzenie czasu, przyłączyliśmy się do czytania książek. Szybko jednak to pozorne zainteresowanie magiczną literaturą okazało się iluzją, ponieważ Fred bazgrał wszystkie możliwe sposoby na wysadzenie ślizgońskich lochów w zeszycie podłożonym na jakimś obszernym tomie. Jordan z kolei opierał się o pionowo położoną księgę i lustrował dokładnie pobliską lampę, która co parę chwil migotała irytująco. Angelina, którą jako jedyną można było posądzić o chęć zdobycia wiedzy, czytała magazyn młodej czarownicy, kamuflujący się pod opasłą książkę z runami. Ja i George staraliśmy się jedynie nadążyć nad przenośnymi znaczeniami nauki naszych przyjaciół. Podsumowując nasza piątka wyglądała niezwykle kujonowato z boku, a całe pierwsze wrażenie mijało niczym balonik trafiony gwoździem.
W pewnym momencie Jordan podskoczył na krześle, jakby go ugryzł wampir, a następnie zerwał się z siedzenia i pobiegł do jakiegoś działu obok. Po chwili wrócił z dumnym wyrazem twarzy taszcząc w dłoniach ogromną książkę o interesującym tytule: "Zaklęcia".
Położył księgę na stole, czemu towarzyszyło ciche skrzypnięcie, a następnie znowu usadowił się wygodnie i zaczął kartkować poszczególne rozdziały. Studiował każdą napotkaną literkę z wielką uwagą, a kiedy znaki łączyły się w wyrazy, a te z kolei w zdania robił bardzo zaskoczoną minę. Nagle potrząsnął dynamicznie głową, chyba orientując się, że nie znalazł tego czego szukał, więc kolejny raz przewrócił ze sto stron do przodu. Tym razem pogratulował sobie mądrości, a jego palec zaczął śledzić kolejno napotkane wytłuszczone wyrazy.
Zatrzymał się w pewnym momencie i zagłębił się w treść paragrafu, najwyraźniej nie orientując się, że od dłuższego czasu wraz z Georgem śledziłam każdy jego ruch.
- Suzanne, George - szepnął, wskazując na nas ręką i zdając sobie sprawą, że gapiliśmy się na niego jak cielęta w malowane wrota.
- O co chodzi? - spytaliśmy wyraźnie zaintrygowani i lekko speszeni.

Chłopak wskazał jedynie na pogrubiony tekst i utkwił w nas spojrzenie.
Permuto Musate - zaklęcie podchodzące pod pewien rodzaj transmutacji, sprawiające, że wybrane przez nas przedmioty zamieniają się w gryzonia. Efekt ten trwa najwyżej kilka sekund (zanim ofiara zorientuje się o wykonaniu czaru) a następnie przybiera pierwotną formę. Skutki zaklęcia urzeczywistniają się do piętnastu minut po rzuceniu zaklęcia. Finalnym efektem jest trwała zamiana danego przedmiotu w gryzonia. Ewentualnie czar można przerwać zaklęciem: Reditum.
 Posłałam chłopakowi zdziwione spojrzenie.
- Ciekawe. - podsumowałam. - Czy masz jakąś ciekawą okazję na wypróbowanie?
- Na wykonie. - sprostował z cwaniackim uśmiechem, a wtedy Fred zaprzestał swych psychopatycznych knowań pięciolatka.
- Coś mnie ominęło? - rzucił ospałym tonem.
- Później - zignorował prośbę brata George.
- Na ceremonii zakończenia roku. - wyjaśnił Jordan, a wtedy uśmiechnęliśmy się jeszcze szerzej.
- Wyjaśnijcie mi. - marudził nadal Fred, a na jego słowa podsunęłam mu pod nos książkę z zaklęciem. - Wchodzę w to.
- Nawet nie wiesz co planujemy, ba... My tego nie wiemy. - sprostowałam.
- I co? - odparł beztrosko, kładąc nogi na stoliku. Nie zdążyliśmy odpowiedzieć chłopakowi na to pytanie, ponieważ w tej samej chwili pani Bloop dziwnym trafem opuściła swoje odwieczne stanowisko i z wściekłością ruszyła na niego, dzięki czemu musieliśmy szybko ewakuować się z pomieszczenia.
...
Zanim jednak nadszedł tak długo wyczekiwany przez nas dzień zakończenia szkoły oraz oczywiście dowcipu, McGonagal na transmutacji zagadnęła nas podstępnie na temat egzaminów końcowych i wynikach. Zdradziła, że napisaliśmy w porządku, ale niektórych stać na więcej i posyłając mi groźne spojrzenie znów zaczęła kontynuować lekcję.
Kiedy zabrzmiał dzwonek wraz z przyjaciółmi wyszłam z klasy, a przez nogi jak z waty musiałam być lekko przytrzymywana przez bliźniaków.
- Widzieliście jej minę, kiedy mówiła, że ktoś zawalił? Mówiła to o mnie! - histeryzowałam na obiedzie.
- Nie widzieliśmy, ponieważ ona nic takiego nie mówiła. - tłumaczyła mi Angelina.
- Ale to nie zmienia faktu, że zawiodła się na mnie. - brnęłam dalej.
- Nie pierwszy raz, nie ostatni. - pocieszył Jordan, a wtedy Angelina zmroziła go spojrzeniem.
- A tam nie słuchaj tej dwójki. - wtrącił się Fred. - Mieliśmy podobne odpowiedzi, tak? ...Właśnie, więc jakby co, to nie zawaliłaś sama.
Mimowolnie uśmiechnęłam się na uwagę chłopaka, a następnie bliźniacy starali się przywrócić mi dobry humor. Właśnie George zaczął robić kulki ziemniaczane, by rozpocząć dziki szturm na bliźniaka, który źle wyraził się o jakimś czarodzieju z kart, kiedy z korytarza prowadzącego do Wielkiej Sali dało usłyszeć jakieś pohukiwania i dźwięk odpychających się od powietrza skrzydeł.
Spojrzeliśmy w tamtą stronę, a wtedy do sali wleciały roje sów, które planowały najwyraźniej to natarcie od dawna. Ptaki także kręciły głowami w każdą stronę, by namierzyć swego właściciela. Chwilę później Rufus najwyraźniej spostrzegł mnie, ponieważ zaczął kierować się w moją stronę. Już chciał wylądować, kiedy jakaś barbarzyńska sowa z podrobionymi papierami na latanie dosłownie go potrąciła i razem wpadli do czekoladowego budyniu.
- Rufus! - powiedziałam imię sowy, kiedy bliźniacy zawołali: Errol.
Wymieniliśmy się zdziwionymi spojrzeniami, podczas, gdy nasze pocztdonosicielki starały się otrzepać z jedzenia.
- Ten pirat drogowy jest wasz? - spytałam, dokładnie lustrując Errola, który niezdarnie zaczął człapać do chłopaków, co parę kroków niebezpiecznie się przechylając.
- Niestety - odparli łapiąc swoją sowę i odczepiając od jej nóżki koperty. Nagle zamarli.
- Co się stało? - rzuciłam, na co wskazali na bordową pieczęć znajdującą się na środku przesyłki. - Powiedzcie, że są to dokumenty na eksmisje ze szkoły...
- Nie wyrzucili by całej szkoły. - odparli wskazując na pozostałych uczniów.
Machnęłam do Rufusa ręką, żeby podszedł. Odpięłam kopertę i podając mu krakersa, utkwiłam wzrok w przedmiocie. "Mówi się trudno" - przeszło mi przez głowę. Nie zważając już na inne czynniki zewnętrzne otworzyłam list i rozwinęłam.

Suzanne Rose Lupin otrzymała następujące stopnie

z końcowych egzaminów podsumowujących I rok

w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie:

Skala ocen:
- Pozytywne
                Wybitny [W]
                Powyżej Oczekiwań [P]
                Zadowalający [Z]
- Negatywne
                Nędzny [N]
                Okropny [O]
                Troll [T]

Obrona Przed Czarną Magią:         [P]

Zaklęcia:                                             [W]

Transmutacja:                                  [W]

Eliksiry:                                               [P]

Zielarstwo:                                        [Z]

Historia Magii:                                 [Z]
Zatwierdził zastępca dyrektora Hogwartu

Minerva McGonagal

Minerva McGonagal


Po kilkukrotnym przeczytaniu otrzymanych ocen mogłam w zupełności stwierdzić, że nie rozumiem tego przedziwnego gatunku nauczycieli - nawet jak dobrze zrobisz, to w ich oczach i tak zawaliłeś.
Przeniosłam wzrok na bliźniaków, którzy nadal bardzo subtelnie wymieniali się wynikami. Po ich minach nie mogłam niczego wyczytać, więc biorąc głęboki wdech, przybliżyłam się do nich, na co oni momentalnie schowali kartki.
- Przecież wiem, że i tak mi powiecie. - Uśmiechnęłam się cwanie.
Chłopcy wymienili porozumiewawcze spojrzenia, a następnie podali mi swoje kartki. Zapoznałam się z ich treścią, a następnie oddałam.
- Nawet nie macie co liczyć na wyrzucenie. - powiedziałam. - Gratuluję dwóch wybitnych. - dodałam po chwili i wymieniłam z chłopakami uścisk podziwu, który od pewnego czasu był wyrazem naszej genialności.
- A ty? - zauważyli z wyrzutem. Niechętnie podałam kartkę i teraz to ja patrzyłam na nich jak starannie oglądają pergamin. Także odłożyli go na stół i pokiwali z uznaniem głowami:
- Też nie cierpimy Historii Magii. - podsumowali, na co parsknęłam śmiechem.
...
Końcowo zawsze występuje ogromne zamieszanie. Uczniowie zamieszkujący Wieżę Gryffindoru latali po całej jej powierzchni wykrzykując co i róż: "Czy ktoś widział moje spodnie" albo "Gdzie jesteś, Nufcio". Jako świadek tego wydarzenia, wszystko wydawało się być dla mnie zabawne, jednakże, kiedy samą mnie dotknął problem bawienia się w pirata poszukującego garnka ze złotem, a w tym wypadku książki, cały komizm, jak dla mnie, zniknął.
Ogólna krzątanina była także źródłem niektórych sporów o zgubione sznurówki czy wysuwania teorii spiskowych. Tak więc ogólny rozgardiasz był zjawiskiem bardzo nieprzyjemnym, w którym jak na złość czas płynął z zawrotną szybkością.
Podczas swojej krzątaniny po pokoju, gratulowałam sobie posłuchania się Angeliny, która kazała mi spakowanie kufra dwa tygodnie przed zakończeniem.
- To co, chyba mamy wszystko? - spytała dziewczyna.
Jeszcze raz ogarnęłam wzrokiem pokój i wzruszyłam ramionami.
- Jakby co, wrócimy tu za dwa miesiące. - uspokoiłam i wyszłyśmy z pomieszczenia, taszcząc za sobą ciężkie kufry, których waga podniosła się chyba dwukrotnie.
Kiedy przeciągnęłam moją walizeczkę przez cały korytarz, moją przeszkodą do sukcesu stały się schody.
- O! Czekaj Suzanne, pomogę ci. - zaoferował się Charlie z racji, że był prefektem naczelnym i mógł wchodzić do żeńskiego dormitorium.
- Nie trzeba. - Machnęłam niedbale ręką i, żeby udowodnić chłopakowi swoją rację, ustawiłam kufer na granicy schodów i pchnęłam do przodu.
Następnie wszystko rozegrało się dość szybko, jak partia magicznych szachów pomiędzy wykwalifikowanymi graczami. Kufer zaczął ociężale osuwać się ze stopni, robiąc przy każdym ruchu okropny, aczkolwiek widowiskowy, hałas. Osoby zebrane w Pokoju Wspólnym zaczęły się wpatrywać w ten genialny czyn i kiedy zdawało by się, że walizka uderzy jak grom z jasnego nieba w podłogę i, nie daj Odysie, zrobi w niej dziurę, zamachnęłam się szybko różdżką, dzięki czemu ustawiła się ospale przy innych pakunkach gryfonów.
- Suzanne, na litość. - odezwał się Charlie, który nie do końca ogarnął sytuację. - Idźcie już lepiej na śniadanie. - pogonił nas, kiedy chciałam swój czyn powtórzyć z kufrem Angeliny.
Jednak my, jako solidarne koleżanki, zamiast do Wielkiej Sali ruszyłyśmy do pokoju chłopaków. Stanęłyśmy pod drzwiami z imionami naszych przyjaciół i na trzy weszłyśmy do pomieszczenia robiąc wielkie: "Co!".
Jak się szczęśliwie okazało, chłopcy nie do końca orientowali się w obsłudze budzika, a czas dla nich był zjawiskiem względnym. Westchnęłam z irytacją, a następnie podeszłam do okna i ostentacyjnie rozsunęłam firanki w oknie, wpuszczając tym samym do pomieszczenia odrobinę słońca.
- Khem, khem... - chrząknęłam. - Wstawajcie! Chyba, że marzą wam się wakacje u boku Filcha.
- Cicho bądź. - bąknął George i przewrócił się na drugi bok.
Przewróciłam oczami i podeszłam do łóżka chłopaka, a następnie szybkim ruchem zrzuciłam z niego kołdrę.
- Ej! - zawołał oskarżycielsko.
- Nie ma "ej". - odparłam. - Spójrz na to pomieszczenie. Jeżeli się ogarniecie w pół godziny... będzie cud.
- Wcale, nie. - odparł spokojnie i poszedł do łazienki, by po chwili wrócić ubranym ze szczoteczką w zębach. - Patrz uważnie. - rzucił i złapał za różdżkę mówiąc: "Sarcina Accipere".
Na słowa chłopaka przedmioty w pokoju zaczęły zmieniać swoje położenie, aż wszystkie trzy kufry zapełniły się w całości i nie było śladów jakiejkolwiek użytkowości, a przynajmniej śladów zamieszkania tego pomieszczenia przez trzy prosiaki.
- Nie tylko ty potrafisz czarować. - Wyszczerzył zęby i powrócił do szorowania ich.
- A co z tymi królewiczami? - spytała Angelina, lecz George posłał jej jedynie drwiący uśmiech.
- Jak nie chcesz, to ja bardzo chętnie... - powiedziałam wyciągając różdżkę, lecz dziewczyna momentalnie się zreflektowała i wymierzając patykiem w śpiących chłopców zawołała: "Aquamenti".
W tej samej chwili potok wody spłynął po ich twarzach, a Jordan tak przestraszył się tym wydarzeniem, ze spadł z materaca.
- Wstajemy... - przywitała ich Angelina.
Fred, choć niechętnie, zwlókł się z łóżka i pomaszerował do łazienki. Siedział tam chyba ze dwadzieścia minut, a kiedy wyszedł zorientował się, że czekamy już tylko na niego, bo Lee okazał się być kreatywnym i przebrał się pod łóżkiem, a twarz przemył sobie wodą z butelki.
Z chłopakami zniesienie kufrów nie było już tak zabawne. Z racji, że byli od nas trochę silniejsi, zejście z pudłami ze schodów było dla nich pestką, a dodatkową energią dla tej czynności, był z pewnością wzrok mój i Angeliny, który złudnie przypominał ten, jakbyśmy zobaczyły samego Merlina.
...
Kiedy wtargnęliśmy do Wielkiej Sali od razu rzucił się nam w oczy szkarłatny zielony kolor. Cała sala została przystrojona w barwy Slytherina, a węże dosłownie wyłaziły zewsząd. Usiedliśmy przy stole z kwaśnymi minami z myślą, że tylko i wyłącznie dowcip może nam osłodzić myśli.
- Wszyscy - powiedziałam, kiedy spostrzegłam wchodzących do pomieszczenia prefektów naczelnych poszczególnych domów, którzy byli dowodem na zebranie się wszystkich uczniów w sali.
- Zaczekaj chwilę. - rzucił Fred, dokładnie lustrując grono pedagogiczne. - Teraz.
Różdżka, obrót, machnięcie, trach i "Permuto Musate". Kiwnęłam głową i znów schowałam przedmiot do kieszeni. Rozejrzałam się po pomieszczeniu i upewniając się, że zrobiłam to w miarę niepostrzeżenie, powróciłam do słuchania przemówienia Dumbledore 'a, które trwało już od dłuższego czasu.
- Ten rok szkolny był dla nas wszystkich nowym zbiorem obfitującym w doświadczenie i przygody. Wyniki egzaminów także w większości wypadły bardzo pomyślnie i gratuluję wszystkim uczniom i każdemu z osobna, że daliście radę i nie poddawaliście się w nawet największych przeciwnościach życiowych. - Dyrektor zrobił krótką przerwę, by pozbierać myśli, a w czasie tej przerwy świąteczna tiara Wooda zamieniła się w czarnego szczura, lecz zanim chłopak sięgnął do głowy, na jego włosach znów spoczywało nakrycie.
- Mam zaszczyt także obwieścić, że Puchar Domów zdobywają, już piąty raz z rzędu, Ślizgoni. Gratuluję. - poinformował Dyrektor, lecz informacja ta nie spotkała się z wielkim uznaniem.
Kiedy prefekci Slytherinu poszli odebrać od dyrektora puchar, kolejne tiary rozpoczęły transmutację w gryzonie. Efekt ten trwał jednak na tyle krótko, by tylko nieliczne osoby orientowały się o występowaniu tego zjawiska, w tym także i Snape, którego szyja wydłużała się z każdym kolejnym skutkiem zaklęcia.
W miarę jak ślizgońscy prefekci zbliżali się do dyrektora, epidemia gryzoni rosła w siłę i coraz więcej tiar dało się przyłapać na magicznych właściwościach. Ku naszej ogromnej radości, tiara Olivii Yeaxley zamieniła się w tłustego królika, którego niezdarne kształty sprowadziły go na stół ślizgonów.
- Aaa, królik. - usłyszałam nagle, lecz kiedy osoby zainteresowane przywidzeniem dziewczyny spojrzały w tamtą stronę, zobaczyły jedynie tiarę. Nasza piątka parsknęła cichym śmiechem i w tym samym momencie moja tiara, która była i tak ledwo nasunięta na moja głowę, przemieniła się w uroczą białą myszkę.
- Ale super. - zawołała jakaś dziewczyna ze stołu obok, a w tej samej chwili mysz wróciła do poprzedniej postaci.
- Moje gratulacje. - powiedział nagle Dumbledore do przybyłych prefektów, a kiedy chciał uścisnąć im rękę, jego nakrycie głowy zamieniło się w świnkę morską. - A cóż to? - spytał i zdjął z głowy tłustego gryzonia.
Teraz już wszystkie tiary zamieniły się w gryzonie, a te w ramach odwetu rozpoczęły wspólną ucieczkę. W sali wybuchło wielkie poruszenie, a kilka osób zaczęło wrzeszczeć, jakby te myszki były zbiegami z Azkabanu. Wielki harmider i poryw emocji na szczęście nie poniósł nauczycieli, którzy rozpoczęli akcję ewakuacyjną.
- Pomóc im? - spytałam Freda, którego śmiech wybijał się ponad przerażone jęki uczniów.
- Niech się jeszcze trochę pomęczą. - odparł.
W tej samej chwili Dumbledore skoncentrował się na wielkiej skali wydarzenia, a jego głos zabrzmiał w całym pomieszczeniu, wypełniając każdą wolną przestrzeń: "Reditum!".
Wtem po całej szerokości sali zaczęły biegać kapelusze, które stopniowo traciły na prędkości. 
- Bardzo dziękuję za ten pokaz adrenaliny. - oznajmił dyrektor. - zapraszam na ucztę. - I w tej samej chwili stoły wypełniły się jedzeniem, a zagubione tiary znów zostały usadowione na głowach uczniów.
- Wspaniała zabawa - powiedział Lee, któremu jak zwykle apetycik dopisywał.
- Z przytupem skończyliśmy I rok w Hogwarcie. - oznajmił Fred. - Spełniłem swój cel życiowy.
- Kawał pod koniec roku był twoim celem życiowym?
- Nie, Jordanie. Dotrwanie do kawału pod koniec roku był moim celem życiowym. - rozjaśnił.
- Ambitnie - poparłam.
- Jak zawsze. Stworzono mnie do wyższych celów. - rozmarzył się chłopak i dopiero wsadzenie łokcia w kartofle przywróciło go na ziemie.
George zaśmiał się z brata, a następnie przybrał wyraz twarzy, jakby o czymś zapomniał.
- Co robicie w wakacje?
Przez chwilę wraz z Lee i Angeliną zastanowiłam się nad odpowiedzią.
- Ja jadę do siostry. - oświadczył Jordan. - żeni się biedactwo i musi jej ktoś zepsuć światopogląd. - zaśmialiśmy się na wypowiedź chłopaka.
- Zostaję w domu. - Dziewczyna zamyśliła się przez chwilę. - Ale rodzice powiedzieli, że być może pojedziemy do Francji.
- A ty, Suz? - spytał z zaciekawieniem Fred z ustami pełnymi ziemniaków.
- Ja? Chyba podobnie do Angeliny... Zostanę w domu i... - Przed oczami stanął mi obraz Remusa w czasie przemiany i mojej nauki animagii. - Wymyśli się coś. - odparłam, starając się brzmieć beztrosko.
Bliźniacy przytaknęli, a wtedy dyrektor podniósł się z miejsca i znów zabrał głos:
- Liczę, ze brzuchy macie napełnione, a plany na wakacje wspaniałe. Zapraszam za gajowym Rubeusem Hagridem, który zaprowadzi was do pociągu.
Na słowa Dumbledore 'a w sali znów się zakotłowało i wszyscy uczniowie powoli opuszczali pomieszczenie w towarzystwie gwarnych rozmów. Nie mogłam jednak zaliczać się do tej grupy, ponieważ pomiędzy moimi myślami o wakacjach kotłowała się informacja o ponownym odebraniu mnie przez panią Julię i złym stanie Remusa.
***
Zapraszam do wyrażenia własnej opinii ;-)

niedziela, 5 lutego 2017

Rozdział 9


Witam bardzo serdecznie w pierwszej notce w lutym!
Ważne(!!!): Zanim przejdziecie do czytania rozdziału zapraszam do zapoznania się z:
Ogłoszenie(m): następny wpis pojawi się 27 lutego(bieżącego roku - "jakby ktoś miał wątpliwości"

Autorka :-)
PS. Za wszelkie niedogodności przepraszam,
ale czasami wena i baterie wymagają solidnego podładowania.

Jeszcze jedno, dedykacja nie wydaje się być zbytnio w moim stylu, ale tym razem zrobię wyjątek
i zadedykuję ten rozdział pięciu osobom, które wspierają mnie w działaniach na blogu
i zachęcają do dalszej pracy.

A teraz nie przedłużając dłużej, zapraszam...
***

Jak kiedyś mówiły nasze babcie: "Czas płynie do przodu, a nim zdążymy nacieszyć się młodością, uzdrowiciel będzie nam montował trzecią nogę". Wprawdzie stawy miałam zdrowe, a inne schorzenia specjalnie mi nie dokuczały i nie musiałam pobierać emeryckich rent, to prawdą było, że nim spadł ostatni płatek śniegu, zrobiło się ciepło. Zanim się spostrzegłam, hogwardzkie błonia rozkwitły niczym tundra na Grenlandii i wielu koneserów roślin rozpoczęło wycieczki krajoznawcze w poszukiwaniu tajemniczych nasion kryjących się pod źdźbłami traw.
Jednakże, czym byłoby wylegiwanie się na rajskich polanach graniczących z Zakazanym Lasem bez świadomości o zbliżających się egzaminach – testach sprawdzających i podsumowujących naszą ciężką harówkę z całego roku. Nauczyciele kolejny raz we wspaniały sposób udowodnili jak bardzo zależy im na naszym gruntownym wykształceniu, oznajmiając wprost, że Zadowalający jest dobrą oceną, ale zaakceptowanym stopniem i takim, z którym ewentualnie możemy pokazać się w domu, okazuje się być: Powyżej Oczekiwań.
Oczywiście ja z Fredem i Georgem egzaminy miałam w głębokim poważaniu i gdyby nie wyjce od pani Molly oraz listy motywacyjne od Remusa, nigdy nie otworzyłabym książki od eliksirów czy zaklęć. Nasza trójka była wyznawcami zasady, że w naszych mózgach znajdują się półki z licznymi gablotkami, które to dzięki naszemu uczeniu zapełniały się, a następnie umieszczona wiedza zostawała tam na zawsze. Poprawność tej teorii mieliśmy zamiar wkrótce przetestować.
Wiosna była także porą roku zarezerwowaną dla wybitnych jednostek sportowych, ponieważ dokładnie dwudziestego pierwszego marca rozpoczynał się oficjalnie sezon Quidditcha. Mecze tej szlachetnej dyscypliny wywoływały wśród szkolnych fanatyków tej gry ogromne poruszenie i zmuszały do całkowitego poświęcenia im uwagi. Byłam świetnym przedstawicielem takiego toksycznego związku przez wzgląd na moich przyjaciół, dla których Quidditch był ważniejszy od spełniania funkcji życiowych i stanowił dla nich tlen. Potrafili oni debatować na temat gry godzinami, a spory stawały się tym bardziej zażarte i ciekawsze przez to, że Angelina kibicowała Walecznym Chimerom z Oxfordu, Lee Londyńskim Harpiom, zaś bliźniacy Potworom z Loch Nos, a podkreślając fakt, iż te drużyny nie pałały do siebie sympatią, tylko cudem ta czwórka nie została swoimi wiecznymi wrogami.
Z ciekawością przyglądałam się przyjaciołom: Angelina rozwiązywała jakieś pisemko dla nastoletniej czarownicy, Lee opalał swoją i tak już ciemną skórę, a bliźniacy usilnie wpatrywali się w karty podręcznika od czasu do czasu rzucając w przestrzeń pomruki zwątpienia i drapiąc się niezdarnie po głowie, co wywoływało u mnie uśmiech.  W falach naszych znudzonych odgłosów, które dla osoby z zewnątrz były zapewne niezwykle złożonym kodem komunikacji - zwłaszcza, że każdy brzmiał tak samo - dało się wychwycić dźwięki ciamkania, a ich niewątpliwym źródłem była moja jama ustna.
Znajdowały się w niej bardzo starannie żute przeze mnie liście mandragory, które od przeszło tygodnia zajmowały zaszczytne miejsce pod językiem. Od tygodnia usilnie starałam się utrzymać w ustach tak bardzo nielegalnie zebrane przeze mnie liście i chociaż początkowo jedzenie czy picie sprawiało pewne trudności, a mandragory w towarzystwie śliny zaczęły wydzielać intensywny, bardzo charakterystyczny zapach, po wejściu w wprawę i zażyciu pokaźnej ilości miętówek, udało mi się nie wywołać podejrzeń wśród przyjaciół i nauczycieli. To było już moje czwarte podejście do dosłownego trzymania języka za zębami i tak naprawdę żywiłam szczerą nadzieję, że tym razem się uda.
 - To niesamowite - Usłyszałam nagle głos Jordana, który równał się z zakończeniem ciszy.
Skierowaliśmy wszyscy wzrok w jego stronę i wyczekująco zaczęliśmy się mu przypatrywać, jednak chłopak nie miał prawa tego zauważyć, ponieważ jego oczy były ciasno zamknięte.
- To niesamowite - powtórzył, kiedy powróciliśmy do przed chwilą wykonywanych czynności.
- Powtarzasz się, Lee - powiedział George, usilnie kartkując książkę z wystawionym językiem na wierzchu, co świadczyło zapewne o jego pochłonięciu tym produktywnym zajęciem.
- Zastanawiałem się... - Jordan wstał i zrobił kilka kroków najpierw w jedną, a następnie drugą stronę. - Zastanawiałem się nad tym rokiem szkolnym. O tym jak mało rzeczy zrobiłem - Spojrzał w stronę Zakazanego Lasu. - I o rzeczach, których w ogóle nie zrobiłem.
Posłaliśmy mu zaciekawione spojrzenia.
- Mów dalej - zachęcił Fred, któremu najwyraźniej trybiki zaczęły pracować na pełnych obrotach.
- To wszystko. - Wzruszył ramionami Lee. - Nic więcej nie miałem do powiedzenia.
Chłopak wrócił na miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu trawa była przez niego bestialsko gnieciona, a następnie położył się wygodnie i zmrużył oczy starając się dojrzeć słońce, które tego dnia świeciło wyjątkowo mocno.
- Czekaj - Tym razem Fred zerwał się na nogi. - Podliczmy, ile rzeczy zrobiliśmy w tym roku szkolnym.
- Jesteś pewien, że starczy nam popołudnia. - rzuciła Angelina, na co zaśmiałam się.
- Potrzebny nam większy optymista. - mamrotał chłopak pod nosem. - Suzanne? - spytał nieco głośniej.
Wiedząc, że za moment będę zmuszona zabrać głos, sprawdziłam czy mandragory są aby na pewno na swoim miejscu, a gdy tak się stało, posłałam Fredowi spojrzenie mówiące, żeby kontynuował.
- Mamy jakieś szczególne osiągnięcia? - zapytał.
Przez chwilę chciałam zaprotestować "Czemu to ja mam odpowiadać", ale po głębszej dedukcji i po zrozumieniu, że mogłam się wcześniej wycofać, zaczęłam głęboko wchodzić w półki w poszukiwaniu zakurzonej gablotki: osiągnięcia.
- Tak - pokiwałam dynamicznie głową, chcąc zdenerwować chłopaka.
Ten tylko podniósł ręce ku niebu, a po zaklęciu kilkukrotnie, przysiadł koło brata.
- Nasze życie jest nudne - wypalił po chwili. - Umrzemy zapamiętani jako nudziarze. - lamentował.
- George, bardzo cię proszę. Kopnij go ode mnie! - poleciłam, na co chłopak zadziornie  uśmiechnął się pod nosem i sprzedał bratu sójkę w bok. Fred momentalnie złapał się za bolące miejsce i tym samym przewrócił, czym doprowadził nas do rozbawienia.
- Okropnie śmieszne. - powiedział z oburzeniem, wstając, lecz po chwili także zaczął się śmiać.
- Jesteśmy inteligentnymi śmieszkami Hogwartu z ogromnym dystansem do siebie. - powiedziałam nagle, na co inni przytaknęli.
- Ale nie osiadajmy na laurach, Suz. - odparł George. - Musimy wymyśleć coś oryginalnego, na widok czego wszystkim kapcie spadną.
- Nie przyjdźmy na egzamin. Będzie oryginalnie? - podsunęłam.
- Tak, już widzę te nagłówki: Suzanne Lupin nie uczestniczyła w egzaminach, co jest tego przyczyną? Dowiedzcie się już  w najnowszym numerze Proroka Codziennego. - zakpił.
- Albo... Zostań nominowaną do Orderu Merlina I Klasy. Co ty na to? - wtrącił Fred.
- Życzysz jej śmierci? - spytała z wyrzutem Angelina.
- Dlaczego?
- Order Merlina I Klasy otrzymuje się pośmiertnie. - wyjaśniła z poważnym komizmem w głosie.
- Dziękuję ci, Fredzie. - powiedziałam skinąwszy głową, a następnie odegrałam dramatyczną scenkę, której finałem było tarzanie po trawie w moim wykonaniu i napotkanie na "trasie turlania" wielkiego drzewa. Jęknęłam cicho i z obolałym bokiem wstałam, lecz kiedy zerknęłam w stronę przyjaciół, zobaczyłam jedynie cztery głupie małpiatki, które rechotały ze mnie w niebogłosy. Zrobiłam minę obrażonego pawia i z wysoko podniesioną głowę podeszłam w ich stronę.
- Co tak rechoczecie? - spytałam i w tej samej chwili wywaliłam się, co poskutkowało jeszcze donośniejszym śmiechem.
- Pomóżcie tej biduli, holibka. - Usłyszałam za sobą głos gajowego. Przekręciłam się na plecy, a z gąszczy Zakazanego Lasu wydostała się masywna sylwetka.
- Hagridzie, oni się nade mną znęcają psychicznie. - zawołałam z uśmiechem.
- W to nie wątpię, Suzanne. - odparł pogodnie, a następnie podszedł do mnie i jednym ruchem ręki postawił mnie tak, że znów stałam na własnych nogach.
- Myślałem, że nie można chodzić do Zakazanego Lasu. - zauważył trafnie George.
- Wy... nie możecie. - wyjaśnił Hagrid. - No dzieciaki, pogadał bym z wami dłużej, ale robota czeka. Z resztą, czy aby nie jest już czas na kolacje?
Spojrzeliśmy na niego zdziwieni. Lee podwinął rękaw bluzy, a jego zegarek faktycznie wskazywał porę posiłku. "Ale szybko zleciało", "W ogóle nie czułem się głodny" - posypały się protesty z naszych ust, lecz skutecznie pospieszani wymownym spojrzeniem Hagrida, sprawnie pożegnaliśmy się z nim i ruszyliśmy w kierunku zamku.
- Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego nie możemy wchodzić do Zakazanego Lasu? - spytał Fred po chwili dłuższego milczenia
- Bo jest Zakazany - odparła Angelina.
- A bardziej prawdopodobna przyczyna - droczył się.
- Żebyś się pytał - powiedziała zdegustowana.
Zwolniłam kroku i odwróciłam się, zatrzymując wzrok na lesie, który już prawie w całości został okryty gęstą mgłą. Westchnęłam cicho, gdy nagle poczułam obok siebie obecność jakiejś osoby. Odwróciłam głowę w tamtą stronę i wtedy napotkałam wzrok Georga.
- Jak ci leci. - zagadnął przyjaźnie, lecz ja tylko machnęłam ręką. - Nie musisz mówić. - powiedział i stanął bliżej mnie.
- Mam pewien pomysł. - rzuciłam nagle i przybrałam zagadkowy wyraz twarzy.
...
- Fred, Lee, Angelina! - zawołałam, gdy tylko znalazłam się w Wielkiej Sali.
Podbiegłam szybko z Georgem do biesiadujących i łapiąc oddech, poczekaliśmy aż nasi przyjaciele przełknęli ostatni kęs.
- Plan jest prosty... - zaczęłam, kiedy Angelina dała mi niemą zgodę na kontynuowanie. - Zakazany Las.
Gdy sens mych słów doszedł do nich, zrobili miny przejechanego królika, a kiedy otrząsnęli się z tego transu zdołali wydusić: "Co?!".
- Należy zabrać jedynie Mapę Huncwotów i oczywiście różdżki. - powiedział George. - Wychodzimy zaraz po kolacji, zrozumiano?
- Nie! - w tej samej chwili ocknęła się Angelina. - Oszaleliście? Spacerów po takim miejscu wam się zachciało...
- Może być interesująco. - podłapał Lee, któremu wraz z Fredem bardzo spodobał się ten pomysł.
- Zadaję się z wariatami. Ja na pewno w to nie wejdę. - oświadczyła, wstając od stołu. - Mogę... co najwyżej obserwować wasze poczynania z pokoju.
- Jak osiedlowy monitoring. Dzięki, babciu! - Fred obdarzył ją kpiącym uśmiechem, na co ona odwróciła się na pięcie i wyszła z sali.
- To... - zaczął George.
- Zbieramy się - zadecydowałam i udaliśmy się w kierunku wyjścia dynamicznym krokiem.
Zaopatrzeni w stary plecak Jordana, w którym znajdowały się fasolki wszystkich smaków i woda, Mapę Huncwotów i ciepłe bluzy przepasane wokół bioder, wyszliśmy niepostrzeżeni z zamku i skierowaliśmy swe kroki w stronę zamglonych błoni i Zakazanego Lasu.
Musiałam przyznać sobie w duchu, że z okna widok ten był po prostu nie do porównania. Przez spodnie trzy czwarte, które miałam tamtego dnia na sobie, rosa dostawała się do moich butów, a przez to co chwilę robiłam dziwne ruchy nogami, by zrobiło mi się cieplej, ponieważ lodowate krople wody nie działały na moją skórę przyjemnie, co wprawiało towarzystwo w rozbawienie.
Kiedy przechodziliśmy obok jeziora, na jego tafli odbijało się światło księżyca w kształcie sierpa. Niczym nienaruszony spokój i cisza jaka unosiła się nad wodą dawała arę tajemniczości i niepokoju. Kto by się spodziewał, że w głębinach tego zbiornika znajdowały się takie cuda i niebezpieczeństwo, o których nawet nikt nie śmiał myśleć. Dopełnieniem grozy był Zakazany Las, który robił za tło mające szczególną wartość. Drzewa wchodzące w jego skład były delikatnie kołysane przez wiatr, który jednocześnie przenosił wszelkie dźwięki z najdalszych zakątków.
- To co, chyba nie pękamy? - zaczął George, gdy znaleźliśmy się na skraju puszczy, czemu zaprzeczyliśmy i rzucając ostatnie spojrzenie w kierunku zamku, śmiałym krokiem, odsłaniając kolejno napotkane gałęzie, wkroczyliśmy na Zakazany Teren.
W momencie przekroczenia granicy z błoniami, z tyłu głowy pojawiły mi się wątpliwości i dziwny niepokój, który częściowo blokował mi działania. Mijaliśmy co i rusz następne drzewa, które były spowite tajemniczą mgłą, lecz kiedy spoglądałam na chłopaków wydawali się być bardzo pewni siebie.
Nagle usłyszałam jakiś szelest dobiegający z korony jednego z drzew. Zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy nasłuchiwać kolejnych dźwięków, które mogły być dowodem czyjejś obecności. Z braku kolejnego odzewu, mieliśmy zamiar ruszyć dalej, gdy szelest znowu nastąpił. Wyciągnęłam powolnie rękę w kierunku kieszeni, w której znajdowała się moja różdżka. Chwyciłam ją delikatnie i skierowałam ku teoretycznym źródle dźwięku.
- Kto tam jest? - spytałam podejrzliwie, cały czas spoglądając ukradkiem na przyjaciół, którzy także trzymali różdżki w dłoniach.
Na dźwięk mego głosu szelest ucichł, a wśród jednej z gałęzi dostrzegłam parę lśniących oczu. Oddech nieznacznie mi przyspieszył, a w myślach zaczęłam przypominać sobie zaklęcia obronne. Tajemnicze oczy błądziły po naszej czwórce, aż główka, na której były osadzone, pochyliła się lekko.
- Kim jesteś? - udało mi się wyszeptać, a w ramach odpowiedzi, oczy wraz z ciałem powędrowały na gałąź znajdującą się bliżej nas.
Wytężyłam wzrok jak tylko mogłam, lecz przez wszędzie spowity mrok nic nie mogłam dojrzeć. Wtedy główka tajemniczego stwora przekręciła się lekko w bok, a następnie z jego gardła wydobył się lekko charczący głos:
- Kim jesteś?
Zacisnęłam dłoń na różdżce i z myślą, że zaklęcia Lumos nie rzucę przez możliwość zwabienia innych stworów, ponieważ było za mocne, pozostało jedno.
- Ja spytałam pierwsza.

- Ja spytałam pierwsza. - powtórzył za mną jak echo, a jego ślepia wydały mi się jeszcze pełniejsze blasku.
- Nie podoba mi się to wszystko. - zadeklarował Fred, usilnie lustrując stworzenie.
Tajemnicza istota, ku naszemu wielkiemu przerażeniu, zaczęła z niebywałą mozolnością zbliżać się w naszym kierunku. W myślach przekalkulowałam sobie na ile nasza śmierć będzie bezbolesna, a powstałe wyniki nie dawały jakiegoś wielkiego powodu do radości.
Kiedy już czuliśmy na swoich gardłach zaciskające się szpony tego przerażającego stwora, on zbliżał się do nas pokonując cienkie gałązki z głuchym trzaskiem.
- Nie waż się podejść bliżej. - ostrzegłam, starając się brzmieć wiarygodnie.
Na moje słowa oczka zdały się napełnić czymś w rodzaju rozbawienia, a odległość dzieląca mnie od nich, znów gwałtownie się zmniejszyła.
- Nie waż się podejść bliżej. - powtórzył chrapliwy głos, a następnie usłyszałam delikatny szelest drobnych skrzydeł. Postura postaci została lekko oświetlona przez przedostające się przez pastwę dzikich pnączy smugi księżyca.

Potrząsnęłam lekko głową, a następnie to ja zbliżyłam się do pary migoczących oczu. Po upewnieniu się do kogo należą odetchnęłam z ulgą i opuściłam różdżkę, przy okazji gratulując sobie głupoty.
- To tylko szpak. - poinformowałam. - Aczkolwiek bardzo złośliwy.
Spojrzałam na ptaka ze zrezygnowaniem, ale ten obdarzył mnie radosnym wzrokiem, a następnie wzbił się w powietrze, by wywołać szelest liści i zniknąć w ciemności nocy.
- Idziemy dalej? - spytał obojętnie Lee.
- Wydaje mi się, że tak - odparł Fred i, wymijając mnie, ruszył dalej.
Chwilę stałam z Lee i Georgem wymieniając się spojrzeniami, oceniając za i przeciw tej sytuacji. Nie widząc innej możliwości podążyliśmy za Fredem, który był najwyraźniej zadowolony z naszego wyboru.
Uczestnicząc w tym zabójczym spacerze, czasami rzucałam okiem na drzewa znajdujące się nad nami i starałam się wychwycić w nich jakieś niebezpieczeństwo, jednak licząc, że go tam nie będzie. Od czasu do czasu przesuwałam językiem mandragory w celu zajęcia czymś myśli, a równocześnie starałam się patrzeć pod nogi by nie wywrócić się na prostej drodze, jak zdarzyło się to Fredowi.
- Wracajmy już. - poprosiłam po dłuższym rozważaniu tej myśli. - Lee, która godzina?
- Kwadrans przed północą. - odpowiedział, na co kiwnęłam głową.
- Wracajmy już. - powtórzyłam, a wtedy spotkałam przepraszające spojrzenie Freda.
- Nie mamy jak. - powiedział smutno. - Zgubiliśmy się.
Wytrzeszczyłam oczy z niedowierzaniem i już miałam nawrzeszczeć na chłopaka, gdy w tej samej chwili usłyszeliśmy ciche pocharkiwania i kroki idące w naszym kierunku, pod których ciężarem łamały się gałązki. Trzaski runa leśnego stawały się coraz głośniejsze i wyrazistsze, a my z braku pomysłu na kryjówkę wbiegliśmy pędem do najbliższych zarośli.
Wtem, z ciemności leśnej wyłoniła się ogromna postać o niezdarnych ruchach. Serce na jej widok szybciej mi załomotało i instynktownie przybliżyłam się do chłopaków jeszcze bardziej. Tajemniczy stwór przystanął nagle i zaczął rozglądać się ze spokojem po najbliższej okolicy. Utkwił wzrok w miejsce naszej kryjówki i powolnym krokiem zaczął zbliżać się w naszym kierunku. Zaczęłam nieznacznie kierować różdżkę, która nie opuszczała mojej ręki od incydentu ze szpakiem, w stronę niebezpieczeństwa z zamiarem rzucenia "Auxilium an".
Jego wielka ręka kierowała się w naszą stronę i zaczęła pozbywać się gałęzi, które były naszym jedynym schronieniem. Gdy pełne zobaczenie tej istoty zależało jedynie od jednej gałęzi, bez chwili namysłu zamachnęłam się różdżką krzycząc: "Auxilium an", a wtedy do moich uszu doszedł gorączkowy głos Hagrida, jednak było już za późno, a rzucone przeze mnie zaklęcie poskutkowało wypełznięciem korzeni i oblegnięciem nimi tajemniczej postaci. Stwór po uwięzieniu, przewrócił się i teoretycznie zemdlał.
- Hagrid!? - krzyknęliśmy na gajowego, pokazując oskarżycielsko na uwięzionego potwora.
- Co wyście zrobili, chwila... Co wy tu robicie? Dzieciaki... - olbrzym próbował zebrać myśli.
- Co ty tu robisz? - powiedział Fred, lecz od razu zrezygnował z tej myśli, bo faktycznie była bez sensu.
- Co to jest, Hagridzie? - spytałam, zbliżając się do oszołomionego stwora, na co gajowy potrząsnął głową z niedowierzaniem.
- To jest mój.. Mniejsza. Co wy tu robicie? Wracamy do szkoły, już. - rozkazał ze złością. - Powinienem się domyśleć, że wpadnie wam taki pomysł do głowy. A gdzie jest Angelina? Została pożarta, czy jako jedyna wykazała choćby odrobinę rozumu. - wymieniał gorączkowo.
- To drugie. - powiedziałam wymijająco, starając się z przyjaciółmi nadążyć za Hagridem.
- A co z tym stworem? - spytał nagle George.
- Ze stworem? To mój... przyjaciel, wręcz brat, można by rzec. - tłumaczył Hagrid nie zwalniając kroku. - Poradzi sobie, nie martwcie się o niego. Szybciej ferajna. - pośpieszył.
Nie pozostało nam nic innego jak zakończyć naszą podróż w tak niewidowiskowy sposób i iść za gajowym, mijając kolejne drzewa. Nim się spostrzegliśmy znaleźliśmy się na granicy lasu.
- Chodźcie, dzieciaki. - poinstruował Hagrid, jednak my nie ruszyliśmy się nawet o krok.
Gajowy spojrzał w naszą stronę i zlustrował nas wzrokiem.
- Dlaczego nie idziecie? - spytał po chwili milczenia.
- Wyrzucą nas - powiedział Fred ze smutkiem.
- Co? - zdziwił się.
- Wyrzucą nas z Hogwartu. - wyjaśniłam łamiącym głosem.
Hagrid westchnął, posłał nam poczciwy uśmiech, a następnie podszedł do nas i mocno przytulił.
- Nikt was nie wyrzuci. Zrozumiano? - pocieszył. - Gdyby was wyrzucili, świat czarodziejów stracił by czterech świetnych magów.
Słowa olbrzyma zbytnio nas nie przekonały i bezradnie pociągnęliśmy nosami. Mężczyzna podrapał się nieporadnie po głowie, a następnie utkwił chwilę wzrok w jedno z drzew. Po chwili machnął na nas ręką i niechętnie ruszyliśmy za nim. Patrzyłam się tępo w buty, których brud sięgał poziomu świńskiego chlewa.
Hagrid otworzył mosiężne drzwi szkoły za pomocą jednego ze swoich kluczy, a następnie wszedł wraz z nami do środka.
- Za spacery po Zakazanym Lesie grozi wydalenie. - "Dzięki za pocieszenie, Hagridzie" przeszło mi przez głowę - Ale, że był to wasz pierwszy tego typu występek przebaczam. - Podnieśliśmy głowy skazańców i z ulgą spojrzeliśmy na olbrzyma. - jutro jest mecz Quidditcha, a więc...
- Nie! Hagridzie, my musimy na niego iść. - prosili chłopcy.
- Nie o to chodzi. - uspokoił gajowy. - Mecz spędzicie na trybunach grona pedagogicznego... No i może jeszcze zabiorę wam z 40 punktów. - poinformował, po czym odszedł zostawiając nas w jeszcze większym szoku na korytarzu.
Kiedy w pełni odzyskaliśmy racjonalne myślenie, używając ostatnio odkrytego przejścia ruszyliśmy w stronę dormitorium.
...
Nazajutrz, gdy tylko otworzyłam oczy, dobiegł do mnie dźwięk okropnie hałaśliwej krzątaniny. Już miałam krzyknąć na współlokatorkę, żeby się uciszyła, lecz w pomieszczeniu jej nie było. Wyskoczyłam szybko z łóżka i wystawiłam głowę przez drzwi prowadzące na korytarz, bo najwyraźniej to z niego dochodziły te wszystkie odgłosy. Poprawiłam mandragory pod językiem.
- Hej, Emily! - zawołałam do Emily Auctor, która stała w towarzystwie jakichś trzech innych dziewczyn i żywo o czymś dyskutowała.
- Tak, Suzanne? - spytała, podchodząc bliżej i zostawiając na chwilę swoje rozmówczynie.
- Dlaczego jest taki... rozgardiasz? - zamachnęłam niezdarnie rękami. - Ósma rano, sobota. Pomyliłam...
- Nie, głuptasku. - przerwała ze śmiechem. - Dzisiaj jest mecz Quidditcha. Gryfoni przeciwko ślizgonom. Nie mów, że nie wiedziałaś?
- Wiedziałam - wyjaśniłam. - Tyle, że zapomniałam. - I zamknęłam jej drzwi przed nosem, starając się jak najszybciej ubrać.
- "Oni mnie zabiją, zabiją mnie" - powtarzałam w myślach, szukając drugiej białej skarpetki.
W rezultacie mojego pośpiechu, wybiegłam z dormitorium w swetrze tył na przód, spodniach Angeliny, butach, których sznurówki nie były zawiązane i w skarpetkach nie do pary. Miałam właśnie zjechać po poręczy schodów, jak to zawsze miałam w zwyczaju, lecz usłyszałam bardzo oburzony głos Georga:
- Jak jej nie będzie tutaj za minutę wychodzimy bez niej, a do pokoju chyba podrzucę jej łajnobomby.
Wiedząc, że minuta to sporo czasu i chcąc przytrzeć nosa Georgowi, zatrzymałam się na chwilę i zawiązałam buty, sweter przebrałam na właściwą stronę, skarpety stały się moim nowym stylem, a spodnie zostały od Angeliny pożyczone. Kiwnęłam sobie na wymiar mojej genialności i gładkim ruchem znalazłam się na poręczy. Zjechałam w najbardziej odpowiednim i ostatnim momencie, kiedy moi przyjaciele zamierzali opuścić już Pokój Wspólny.
- Czekajcie na mnie. - krzyknęłam za nimi.
Tamci tylko spojrzeli w moją stronę, a na twarzy Georga zobaczyłam pewnego rodzaju rozczarowanie.
- Nie podrzucisz mi bomby, co? - spytałam z kpiną, na co on zdziwił się lekko.
- Idziemy - poinstruował Lee i wyszliśmy z pomieszczenia.
Już od samego wyjścia z Wieży Gryffindoru można było spostrzec niecodzienne zachowanie uczniów. Byli oni raczej w większości uśmiechnięci i wyjątkowo energiczni. Pewna grupka chłopaków z ostatniego roku, która na nas wpadła, wydawała głośne okrzyki euforii i zaczepek. Śniadanie minęło nam nad wyraz sprawnie, a następnie wtapiając się w tłum niepozornych uczniów pomknęliśmy na stadion Quidditcha, gdzie z bólem serca opuściliśmy ich, żeby dołączyć do Hagrida na trybun nauczycielski - niedostępny teren.
- Hagridzie! - zawołaliśmy do niego, kiedy chciał już wkroczyć na wieżę trybunów.
Gajowy odwrócił się w naszą stronę, a następnie machnął do nas dynamicznie ręką byśmy do niego podeszli.
- Chodźcie, holibka. - poinstruował i ruszył na schody.
Poszliśmy za nim i dzielnie zaczęliśmy wchodzić na bardzo liczne schody, od czasu do czasu napotykając jakiś uszkodzony stopień, czy inną belkę. Nagle zauważyłam wyjście na trybuny, więc czym prędzej pobiegliśmy w tamtą stronę, zostawiając Hagrida w tyle. Już mieliśmy przekroczyć wejście i zasiąść w jakimś przyjemnym miejscu, kiedy wpadliśmy na Snape'a i z łoskotem spotkaliśmy podłogę.
- A kogoż my tu mamy? - powiedział lodowatym tonem. - Weasleye, Jordan i oczywiście Lupin - wymienił z jadem. - Czy pierwszoroczni gryfoni nie wiedzą, że ich trybuny znajdują się gdzie indziej.
- No tak... ale... - z Jordana, jak i z nas, wyparowała cała pewność siebie.
- No słucham...
- Holibka, dzieciaki, ale mi czmychnęliście. - Na trybunę wpadł zadyszany Hagrid. - Witam, profesora Snape'a. - Skłonił się.
- Hagridzie, cóż to ma znaczyć? - zapytał z pogardą profesor eliksirów.
- A co konkretnie - odparł wymijająco, na co parsknęliśmy śmiechem, co nie był zbyt subtelne. - Ach, oni. - chrząknął Hagrid. - szlaban.
- Szlaban? - drążył opryskliwie Snape, lecz na to pytanie nie zdobył już odpowiedzi, gdyż Hagrid pociągnął nas w głąb trybun.
Mijani przez nas nauczyciele posyłali nam zdziwione spojrzenia, ale my staraliśmy się jedynie uśmiechać, aż zajęliśmy miejsce przy samej barierce graniczącej z boiskiem, obok McGonagal i Simona Hebetsa, wątłego szatyna o tępych oczach - ówczesnego komentatora szkolnych meczy Quidditcha.
- Spójrzcie tam. - powiedział ze śmiechem Jordan wskazując palcem na jakieś miejsce na trybunach po przeciwległej stronie boiska.
Spojrzeliśmy we wskazane przez chłopaka miejsce, a tam stała Angelina, której wyraz twarzy był tak zdzwiony, że robiła zeza. Pomachaliśmy jej z podłymi uśmieszkami, a Fred porwał się nawet na szalony gest, w postaci wysłania jej całusa, przez co w żyłach dziewczyny coś się zagotowała.
Po wstępnych oględzinach boiska mogłam stwierdzić, że szlaban Hagrida podbiega raczej pod nagrodę, ponieważ trybun nauczycielski był najwyższy, a przez to widok najlepszy. I pomimo sąsiadującej obok nas McGonagal, plusy zdecydowanie przewyższały.
- Zapraszamy na kolejny mecz, dzisiaj grają gryfoni przeciw ślizgonom. - rozpoczął komentator, którego głos nadawał się do użycia w mugolskich autach z GPS-em: był nudny, powolny i nieatrakcyjny wizualnie.
- Zapowiada się ciekawie. - burknęłam do Jordana, dla którego dobry komentator był połową sukcesu w meczu.
Zawodnicy ruszyli, a piłki wystartowały z piskiem. Na boisku rozpoczął się niewyobrażalny rozgardiasz i chociaż znajdowało się na nim jedynie czternastu graczy nie mogłam ich rozpoznać. Mecze Quidditcha kojarzyły mi się zawsze z zawodami much, ponieważ zawodnicy wydawali się tylko niewielkim kropkami nad murawą boiska.
- Marcus Flint zdobywa 10 punktów dla Slytherinu - mówił Simon głosem nędznie imitującym dźwięk podeszw Montgomery.
Na trybunach rozległy się głośne wiwaty i skandowania imienia ścigającego, który rozpoczął serię skomplikowanych w wykonaniu, przynajmniej dla mnie, obrotów.
Widziałam, że Oliver Wood, który pełnił rolę obrońcy, pluł sobie w brodę. Musiał w tamtym momencie czuć ogromną presję przez sześćdziesięciopunktową przewagę ślizgonów.
W tym samym czasie Charlie, nasz szukający, balansował miotłą, zniżając się i wzlatując w poszukiwaniu złotej kulki, która pomimo straty znacznej ilości punktów, mogła by doprowadzić nas do wygranej.
- Samanta Torum zdobywa dla ślizgonów 10 punktów. - poinformował Simon, pomimo tego, że dziewczyna zdobyła już trzy razy więcej.
Spojrzałam na Jordana, którego oczy były wytrzeszczone niczym u jakiejś żaby. Chłopak zatykał uszy i mówił coś pod nosem, a z wychwyconych przeze mnie słów, ułożyłam całkiem zrozumiałą recenzję meczu. Przynajmniej bardziej ogarniętą niż Simona.
- Tom White podaje do Amy Trumpet, która mistrzowskim podaniem przekazuje piłkę Simonowi Sayre'owi. Chłopak z dziką szybkością leci z dopiero co zdobytą piłką, w bardzo widowiskowy sposób omija słabą obronę ślizgonów i w pięknym stylu rzuca w środkową bramkę drużyny przeciwnej. Gol! - zrelacjonował Lee samemu sobie.
Wymieniłam porozumiewawcze spojrzenia z bliźniakami i dalej kontynuowaliśmy słuchanie przyjaciela.
- Ślizgoni, a konkretniej Marcus Flint przejął piłkę i nokautując bezprawnie trzech zawodników przeciwnej drużyny, leci z szaleństwem w oczach do bramki Gryfonów. Napięcie narasta, nikt nie chce przeszkodzić mu w jego poczynaniach... gdy nagle Oliver Wood bezbłędnie obrania bramkę. Tłum kibiców szaleje! - wydarł się Jordan, zwracając na siebie wzrok McGonagal. - Znów piłkę mają gryfoni. Proszę państwa, cóż to za emocjonujący mecz. Ale co to, tłuczek leci wprost w Amy Trumpet... Jednak, z pomocą przychodzą jej nasi dzielni pałkarze: Fred Smith i Julie Surgens, odbijając piłkę w Marcusa Flinta, który nieświadomy nadchodzącego niebezpieczeństwa, głupio się wychyla i... Tłuczkiem oberwał Marcus Flint! - znów wydarł się Lee. - Miejmy nadzieję, że tłuczek nastawił jego krzywe zęby, a w głowie nawróciło mu się na prawidłową stronę.
Na uwagę przyjaciela o krzywym zgryzie wybuchnęliśmy śmiechem. W czasie gdy Jordan dalej komentował mecz "dla siebie" coraz więcej nauczycieli zwracało na niego uwagę, wybuchając śmiechem za każdą uwagą dotyczącą ślizgonów. Nawet McGonagal zaczęła przysłuchiwać się jego przemówieniom i biedny Simon nie był słuchany przez nikogo. Wtedy wpadł mi do głowy pewien pomysł. Podeszłam szybko do profesor McGonagal, a kiedy ta zgodziła się na mój plan, wyciągnęłam swoją różdżkę i przystawiłam ją do szyi Jordan.
Chłopak posłał mi zszokowane spojrzenie, a ja plasnęłam się ręką w czoło.
- Zostajesz mianowany nowym komentatorem, Lee Jordanie. - powiedziałam, przystawiając sobie do krtani różdżkę, by wszyscy mnie usłyszeli. Zawodnicy przerwali grę i wpatrywali się w nas w skupieniu.
- Jedziesz, Jordan. - powtórzyłam, wskazując na różdżkę.
Chłopak rozdziawił usta, lecz po chwili profesjonalnie wyjął ze swojej szaty magiczny megafon i pogonił wszystkich do gry. Teraz ja wytrzeszczyłam oczy, ale ten stan trwał krótko i już po chwili oglądałam mecz, który dopiero teraz zaczął  przebiegać normalnie.
W tym samym czasie, Simon, dla którego przed chwilą rozegrane chwile stały się zbyt szybko, popłakał się i wybiegł z trybun, wywracając się o swoją przydługą szatę.
- Kafel jest podawany z rąk do rąk i bezbłędnie trafia w boczną pętle ślizgonów. - komentował Lee - Gryffindor znów zdobywa punkty. Taki mecz to ja rozumiem. Andy Brown w błotnistych barwach porwał się na kafla, jednak z pomocą przychodzą mu pałkarze z jego drużyny, którzy niefortunnie nokautują jego brzuch. Kafel wszedł znów w posiadanie gryfonów, Amy Trumpet w eskorcie Tom 'a White'a brnie z niebywałą precyzją na pętle. Już, bierze zamach i... Nie! Marcus Flint bestialsko wyrzuca ją z boiska, jednak sędzia nic z tym nie robi. Czemu sędzia nic z tym nie robi! Skandal! Ale cóż dalej się dzieje... Pałkarze przeciwnych drużyn chyba rozpoczęli na siebie szturm, tłuczki latają wszędzie. Korzystając z zamieszania Marcus Flint kolejny raz leci ku cudownemu bramkarzowi Woodowi, kiedy... Charlie Weasley złapał znicza! Charlie ma znicza! Wygrali gryfoni 230 do 90! Gryffindor wygrał!
W tym samym momencie trybuny zaczęły żyć własnym życiem i rozpoczął się dziki wrzask, który w większości kibicował gryfonom.
- Wygraliśmy! - wrzasnęłam i rzuciłam się przyjaciołom na szyje. - Wygraliśmy!
- Mamy nowego kibica Quidditcha? - spytał chytrze George.
- Może - odparłam. - Wygraliśmy! - I zaczęłam skakać z radości, aż nie wróciliśmy do zamku.
***
Zapraszam do komentowania :-)