sobota, 20 maja 2017

Rozdział 16


Przyjaźń – według Arystotelesa, jedna z cnót, chociaż, w przeciwieństwie do cnót kardynalnych, nie jest ona cnotą normatywną
Definicja równie skomplikowana, co same zjawisko, które opisuje :)

***


Istnieją w naszym życiu pewne nazwy i frazy, które pomimo swojej niepozorności, wpływają bardzo na nasze zachowanie. Chociaż składają się jedynie z liter oddzielonych spacjami i przecinkami, układają się w naszym grafiku codziennym w pewną łamigłówkę, bez której możemy żyć, ale nie potrafimy o niej zapomnieć. Tylko słowa, a mają tak silne znaczenie i wpływają na nasze zachowanie tak mocno.

W moim życiu także występowała jedna z takich nurtujących nazw, której znaczenie było dla mnie białą kartką lub Tabula rasą, jak określiłby to profesor Cognet. Słowo, które pomimo tego, że usłyszałam je w swoim życiu może kilka razy, tak bardzo wbiło się w moją pamięć i stało się jednym z ukrytych puzzli układanki.
Nie stanowiło ono dla mnie zagadki bez powodu. Ilekroć rozmawiałam z kimś, kto wydawał się w to bardziej wtajemniczony, miałam wrażenie, że jest to niezwykle istotny fakt mojej historii, która także stanowiła dla mnie niewiadomą.
Wiedziałam co jest tu i teraz. Wiedziałam, że Snape nie odpuści mi żadnego wykroczenia, a Dumbledore będzie traktował z przymrużeniem oka moje poczynania. Nie mogłam jednak rozwikłać sprawy, będącej jakąś cząstką mojej przeszłości. Przeszłości, która była do mnie bardzo skrupulatnie zdystansowana.
"Huncwoci" - ten ośmioliterowy wyraz wplątywał mnie w coraz dłuższe wędrówki po moim umyśle, pełnym zamazanych wspomnień. Wiedziałam o nich bardzo niewiele, co można było przyrównać do zera. Słowo, określające czterech chłopaków, będących przyjaciółmi w latach szkolnych. Jednym z nich był Remus, mój brat, który, podobnie do Huncwotów, zachowywał w swojej osobie nutkę tajemniczości.
Ta intrygująca grupka chłopaków, uczęszczająca do Hogwartu w latach 70., była dla mnie nie wiadomą. Robili dowcipy i prowadzili życie jak każdy inny. Lecz skoro tak było, to dlaczego ich historia skrywała się pod wielką tajemnicą? Dlaczego czwórka nastolatków pełna życia, energii i pasji została nagle rozdzielona i nie utrzymuje już ze sobą kontaktu? Remus mówił, że działali oni jak trzej muszkieterowie: jeden za wszystkich, a wszyscy za jednego. Opanowali dla Remusa animagię, by towarzyszyć mu w księżycowej wędrówce, mieli plany na przyszłość i marzenia... a być może wojna wszystko zniszczyła.
Westchnęłam cicho, starając się przywołać z przeszłości choćby zarysy ich postaci. Wujkowie, którzy uczyli mnie Quidditcha... to byli oni. Ale jak się nazywali i co się z nimi stało? Czyżby zginęli. Czyżby byli żniwem śmiercionośnej wojny przeciwko... Sama wiem komu.
Wzdrygnęłam się na samą myśl o bestialstwie tego czarodzieja. Odepchnęłam straszne myśli, chociaż jedna cały czas kołatała w głowie.
"Remus miał plany na przyszłość i marzenia. Na jego liście z pewnością nigdy nie widniało opiekowanie się mną i moje wychowanie. Ale kto byłby w stanie przewidzieć, że... rodzice..."
Pociągnęłam nosem i zacisnęłam mocniej powieki, starając się odepchnąć łzy.
Nie wiedząc co innego mogę zrobić, bo spanie uznałam za niemożliwe przez kłębiące się myśli w mojej głowie, wstałam z łóżka, chwyciłam różdżkę i, rzucając ostatnie wrogie spojrzenie Paskudzie, który jak zwykle patrzył na mnie z niechęcią, wyszłam z dormitorium i skierowałam się do Pokoju Wspólnego.
Pokonałam schody prawie że jednym krokiem i ruszyłam do przejścia.
Pomieszczenie rysowało się w brunatnych barwach i tylko dogasające iskry ognia dawały jakieś poczucie bezpieczeństwa. Przyspieszyłam kroku w celu szybszego dotarcia do Pokoju Życzeń i, kiedy znajdowałam się na długość ręki od obrazu Grubej Damy, usłyszałam cichy skrzyp podłogi. Odwróciłam się momentalnie w tamtą stronę, ale napotkałam jedynie ciemność, powoli ogarniającą pomieszczenie.
- Jesteś tchórzem. - mruknęłam do siebie pod nosem i zniknęłam za obrazem.
- A gdzie się panienka wybiera? - Parpocia spojrzała na mnie groźnie.
- Nie mogę spać. - odparłam łamiącym głosem, który zawsze budził współczucie w kobiecie.
- To nie jest powód, by pałętać się w nocy po szkole. - Przewróciłam oczami, za co kobieta spiorunowała mnie wzrokiem. - Ostrzegam, że jeżeli zaraz nie wrócisz do pokoju to...
- To co mi pani zrobi? - rzuciłam, wykrzywiając usta w najbardziej ironiczny uśmiech, na jaki tylko było mnie stać.
- Pójdę do profesor McGonagall. - zagroziła.
- A czy inne obrazy będą chciały, byś je odwiedzała w środku nocy? - spytałam teatralnie.
- Ostrzegam cię młoda panno, że jeżeli... - Dalszej wypowiedzi nie usłyszałam, ponieważ po prostu odwróciłam się na pięcie i odeszłam.
Miałam na tyle beznadziejny humor, więc mogłam sobie na to pozwolić. Najwyżej później będę musiała ją przeprosić za swoje "karygodne" zachowanie.
Korytarze Hogwartu, podobnie jak nasz Pokój Wspólny, były pogrążone we śnie oraz nieskazitelnej ciszy i tylko moje kroki psuły całą tę harmonię. Za dźwiękiem moich działań kilka postaci z obrazów zwracało mi uwagę, że o tej porze można jedynie tylko spać. Nie słuchałam ich. Dalej szłam w zaparte przez plątaniny korytarzy, choć tak na prawdę od VII piętra dzieliło mnie już zaledwie kilka kroków. Zeszłam schodami jedną kondygnację i wreszcie dostałam się do celu.
Na korytarzu paliła się jedynie jedna pochodnia, której blask rozpraszał wstydliwy cień. Podeszłam do ściany i przeszłam wzdłuż niej trzy razy, wyobrażając sobie miejsce w jakim bym chciała teraz być. Chwilę później w murze pojawiły się mosiężne drzwi z szalenie wykręconą klamką. Pchnęłam je lekko i oto znów znajdowałam się w Pokoju Życzeń, by ćwiczyć animagię, która jak dotąd szła mi bardzo opornie.
Śnieg już dawno przykrył błonia szkolne, a mi co najwyżej udawało się dostać silnych bóli głowy od nadmiernego treningu. Irytujące, jak czasem nic nie idzie po twojej myśli. Choć musiałam przyznać, że i tak miałam już sporo szczęścia w tej sprawie.
- Może byś tak zaczęła ćwiczyć. - skarciłam siebie. To była jedna z wad mojego treningu. Zaczynałam gadać do siebie pojedyncze zdania, które dla osoby obserwującej mnie były oznaką rozdwojenia jaźni z mojej strony.
Wzięłam głęboki wdech i usiadłam na zimnej podłodze. W pomieszczeniu było słychać mój oddech oraz delikatny szum drzew z magicznymi właściwościami.
Zanurzyłam się w umysł. Wyobraziłam sobie las. Następnie pełnię i brata po przemianie. Tak bardzo nie przypominał siebie, był taki dziki i agresywny, jakby pozbył się człowieczeństwa. Jednak wiedziałam, że tam głęboko w jego piersi znajduje się Remus, który walczy... walczy i nie ma zamiaru się poddać.
Biegłam za bratem, podążałam za nim krok w krok, a każdy jego ruch stawał się moim ruchem. Las gęstniał i zaczynał przypominać Mroczą Puszczę z Hobbita, a ja zachowywałam nadzieję, że nie zaatakuje mnie zaraz jakiś walnięty elf.
Granica pomiędzy rzeczywistością, a fikcją zamazała się. Poczułam jak moje zmysły wyostrzyły się, a ciało zmieniło kształt. Czułam pod sobą każdą gałązkę, która była miażdżona przez moje łapy. Moja forma animaga nadal była niewidoczna, ale uczucie nie bycia sobą przeszywało mnie na wskroś. Instynkty chyba wzięły nade mną górę. Przyspieszyłam bieg i z zawrotną prędkością przemierzałam las, mając Remusa na ogonie. Czułam nieopisaną obojętność. Niby wolność wypełniała mnie całą, ale z tyłu głowy wciąż pozostawała myśl, że jestem człowiek.
Rozejrzałam się po gęstym lesie za Remusem. Zniknął mi z oczu, a wokół mnie rozległo się przeraźliwe wycie. Przekręciłam głowę w tamtą stronę i ujrzałam go. Remus wyglądał jak wilk, lekko zgarbiony i poruszający się na dwóch nogach. Jednak jego zachowanie zmieniło się od tego sprzed chwili.
- Remusie, wszystko będzie dobrze. - wydałam z siebie, lecz nie był to ludzki dźwięk.
Jego oczy przypatrywały mi się niezwykle uważnie. Po chwili Remus wyszczerzył zęby i zaczął się do mnie zbliżać. Mój oddech nagle przyspieszył, a ja zaczęłam się cofać, gdy nagle... Poczułam jak brat podbiega do mnie i obwąchuje mnie uważnie. Uspokoiłam się, przecież jestem w animagicznej postaci. Nie jest dla mnie zagrożeniem.
Jak bardzo się pomyliłam.
Remus nagle skrzywił pysk i z wściekłością zamachnął się łapą w moją stronę. Nie zdążyłam odskoczyć. Poczułam jedynie jego pazury zaciskające się na moim karku. Potworny ból wypełnił mnie w całości.
Wyrwałam się i, utykając, doczołgałam się do pobliskiego drzewa. Upadłam przy jego pniu i starałam się zapomnieć... o bólu, cierpieniu i o spojrzeniu brata, kiedy nieświadomie zrobił mi krzywdę.
Wtedy otworzyłam oczy. Znajdowałam się na środku Pokoju Życzeń, zlana potem. Oddychałam niemiarowo, a przez ciało przechodziły ostatnie fale bólu.
To był tylko sen, przywidzenie o dziwnej, wręcz niemożliwej do opisania strukturze. Zjawa nie mająca prawa bytu. Ale tak realistyczna. Tak prawdziwa, a jednak tylko sen...
Poczułam silny skurcz na ramieniu. Złapałam się za nie i poczułam na ręce delikatną ciesz o dziwnym zapachu. Przeszła mnie fala gorąca. Spojrzałam na rękę i ujrzałam stróżkę czerwonej krwi, spływającą po mojej ręce. Moje ramię było lekko draśnięte, ale przecież... Był to sen, którego skutki widziałam w prawdziwym życiu.
Wstałam z podłogi i poszłam do pobliskiego drzewa. Zerwałam jedną z jego gałązek i skropiłam sobie ramię eliksirem. Ból momentalnie przeszedł, a po wypadku nie było śladu. Odetchnęłam z ulgą i nagle zdałam sobie sprawę, że musiałam tu przebywać przez kilka godzin.
Gdy tylko wyobraziłam sobie wyjście, w jednej ze ścian pojawiły się drzwi. Opuściłam Pokój Życzeń i wolnym krokiem ruszyłam w kierunku Wieży Gryffindoru. To była męcząca noc.
Kolejny korytarz, kolejny zakręt, następne schody i jeszcze kilka przejść. Nocą zamek wydawał się być dużo większym niż w rzeczywistości. Kroki niesione echem także były przerażające. Przyspieszyłam, by nie musieć się konfrontować z Filchem.
"Jeszcze dwa zakręty" - pocieszałam siebie.
Przy samym rogu przyspieszyłam jeszcze bardziej, ponieważ usłyszałam dźwięk czyichś kroków, zbliżających się do mnie i nagle poczułam jak wpadam na kogoś i upadam na podłogę. Podniosłam wzrok i napotkałam brązowe oczy, przypatrujące mi się z troską.
- Suzanne? - Usłyszałam głos Georga i odetchnęłam z ulgą.
- To tylko ty. - westchnęłam, uśmiechając się lekko, a wtedy chłopak pomógł mi wstać.
- Co ty tu robisz w środku nocy? - spytał sceptycznie. - I do tego sama.
- Mogłabym cię zapytać o to samo. - zauważyłam, a chłopak posłał mi pobłażliwe spojrzenie.
- Nie mogłem spać - powiedział. - Więc przeglądałem Mapę - wskazał na Mapę Huncwotów. - z nudów. Nagle pojawiła się kropka z napisem Suzanne Lupin, więc postanowiłem ci potowarzyszyć.
"Wiedziałam, że czegoś nie zrobiłam." - skarciłam się w myślach, gdyż jeszcze kilka takich wpadek, a ktoś dowie się co takiego planuję.
- Suz... - Dotknął mnie lekko w ramię. - Wszytko gra? - zapytał, przypatrując mi się uważnie.
- Chyba tak. - Kiwnęłam głową niepewnie. - Idziemy się przejść? Skoro i tak oboje nie możemy spać. - Chłopak zgodził się natychmiast.
Spacer po Hogwarcie w towarzystwie był zdecydowanie przyjemniejszą rzeczą. Nie musiałam się przynajmniej martwić, że zaraz zaatakuje mnie dziki elf.
- Trzeba częściej robić sobie takie wycieczki. - zaproponował George, a ja uśmiechnęłam się jedynie. - Suz... - Zatrzymał się. - Na pewno wszystko okey?
- Zastanawiam się nad czymś. - wyjaśniłam, wymuszając uśmiech, ale George nie dał się nabrać.
- Możesz mi powiedzieć wszystko. - zadeklarował.
- Wiem o tym - przytaknęłam.
- To czemu nie korzystasz z tego przywileju? - zadrwił.
- Bo jakoś tak nie przywykłam do ułatwiania sobie życia. - westchnęłam ciężko.
"Może animagia faktycznie stawała się moją obsesją?"
- Zauważyłeś, że od dłuższego czasu nie mamy już szlabanów? - rzuciłam po chwili, zmieniając temat.
- Możemy to zmienić. Wystarczy, że któreś z nas wydrze się na połowę szkoły. - zażartował.
- Chyba wolę nie ryzykować. - sprostowałam i szliśmy dalej, rozprawiając o wszystkim i o niczym.
Kiedy pierwsze promienie słońca zaczęły otaczać Hogwart, a my dziękowaliśmy Merlinowi, że dzisiaj jest sobota, usłyszeliśmy krótki huk, jakby jakaś szklanka uderzała o podłogę.
- Irytek - mruknęliśmy równocześnie i zawróciliśmy biegiem, modląc się w duchu, by...
- A co porabia moja ulubiona dwójka gryfonów. - spytał złośliwie poltergeist, pojawiając się ni stąd ni zowąd przed nami.
Zatrzymaliśmy się momentalnie i z lekkim strachem przypatrywaliśmy się duchowi. Co tu dużo mówić, był bardzo nieobliczalny.
- Mamy chyba inne definicje sympatii. - burknął George, starając się brzmieć jak najbardziej spokojnie, chociaż sam widok Irytka podnosił mu ciśnienie w żyłach.
- Och, Fred. - Zacmokał sztucznie duch, a George ścisnął dłonie w pięści, kiedy ten pomylił go z bratem. - Nadaj jesteś na mnie zły za tamten malutki szlaban u Snape'a?
- Za tamtej szlaban, za ten u Filcha oraz ten u McGonagall. - wtrąciłam z irytacją.
- Och, doprawdy bardzo mi przykro. - Duch teatralnie złapał się za serce, udając łkanie. - Ale... - "Chyba humor mu wrócił" - Skoro dostaliście przeze mnie już tyle szlabanów to... - Udał, że się zastanawia. - To jeden więcej nie zrobi różnicy, czyż nie? - podrzucił radośnie.
- Nie ośmielisz się.
Irytek w odpowiedzi posłał nam pobłażliwe spojrzenie, po czym wydarł się na ile tylko starczyło mu sił w płucach: "Filch! Ty stary zgredzie, może chciałbyś zobaczyć występek gryfonów!".
- Ośmieliłem się. - cmoknął sarkastycznie, a następnie zniknął.
Wymieniliśmy z Georgem spojrzenia. Znając życie, Filch biegł z dzikością w oczach i językiem na brodzie, by tylko nas złapać.
Nie kłopocząc się nawet z zerknięciem na Mapę, pognaliśmy przed siebie, prosząc w duchu jedynie o możliwość schronienia. Biegliśmy ile tylko sił w nogach i znajdowaliśmy się już na VII piętrze. Głos Filcha stawał się coraz wyraźniejszy, a mi zdawało się wręcz, że już widzę wściekłość w jego oczach. "Lupin, Weasley" - wydzierał się w niebogłosy, a mnie za każdym razem przechodziły ciarki.
Zatrzymaliśmy się nagle, znajdując się w ślepej uliczce.
- Szlag - George zaklął pod nosem, za co posłałam mu sójkę w bok. - Minęliśmy przejście. - warknął.
Kroki i wrzaski woźnego przybierały na sile. Słyszałam każdy jego oddech, lecz cały czas miałam nadzieję cudownego ocalenia. Chłopak zaczął chodzić nerwowo po korytarzu, a woźny zbliżał się do nas w zastraszającym tempie.
Wtedy wyrosły przed nami małe drzwiczki. Ja wytrzeszczyłam na to oczy, zaś George, nie myśląc wiele, otworzył je szybko i wepchnął mnie do środka. Po chwili sam znalazł się obok mnie i zamknął za nami drzwi, na co tamte momentalnie zniknęły.
- Składzik na miotły? - rzuciłam z irytacją, uspokajając się w duchu, że Pokój Życzeń przybrał formę komórki. - Mógłbyś wymyśleć coś romantyczniejszego. - zażartowałam.
- Przynajmniej jestem oryginalny. - podłapał George. - Mam gest, czyż nie?
Zignorowałam pytanie chłopaka i przyglądałam się z niepokojem kropce z napisem Argus Filch. Woźny szedł powolnym krokiem w towarzystwie pani Norris po korytarzu, w którego ścianie przebywaliśmy.
- Nie odpuści nam. - powiedział George. - Wie, że to byliśmy my. Wlepią nam szlaban jak nic.
- Nie mają dowodów. - podrzuciłam.
- Co z tego. Założę się, że jutro Dumbledore zrobi przesłuchanie na śniadaniu kto biegał w nocy po korytarzu. - Westchnął ciężko. - Zarezerwuj sobie jutrzejszy wieczór. - dokończył z rezygnacją.
...
Następnego dnia stwierdziłam, że George powinien zostać wróżbitą o szczególnej specjalizacji. Wykrakał nasz szlaban i ogłoszenie Dumbledore'a, choć nie przewidział, że zostanie to powiedziane jeszcze na śniadaniu. Na rozporządzenie dyrektora, woźny popadł w tak wielki entuzjazm, że jeszcze chwilę, a zaczął by latać ze szczęścia.
- Ostatni raz mu daję taką satysfakcję. - zwróciłam się do Georga. - Następnym razem po prostu wyskoczę na niego z siekierą i nie będzie miał czasu nawet się spocić. - zagroziłam.
- Ale drastycznie. - Jordan skarcił mnie wzrokiem. - To jego praca, dziwisz mu się? - wyjaśnił, kiedy posłałam mu drwiące spojrzenie.
- Jeżeli polega ona na gnębieniu gryfonów... - mruknęłam, nie spuszczając wzroku z woźnego.
- Daruj sobie, Suz. - upomniał mnie i wrócił do napoczętej kanapki.
Filch patrzył w naszym kierunku z niemałą chęcią mordu. Aż chciało by się powiedzieć, żeby sobie wziął krzesło i się nie męczył staniem, ponieważ jak zamierza się na nas tak długo gapić, to ja będę długo jeść posiłek. Wszystko byle przedłużyć czas do szlabanu.
W tej samej chwili woźny obrócił się na pięcie i odszedł, siać terror w innych zakątkach szkoły. Westchnęłam z ulgą i odwróciłam się do przyjaciół. Chłopcy z wytęsknieniem przyglądali się miejscu, przez które codziennie wlatywały sowy z pocztą. Musiałam przyznać, że ja także chciałam jak najszybciej ujrzeć Rufusa, niosącego odpowiedź od mojego brata.
- Spójrzcie na to... - Angelina wskazała na Proroka Codziennego, którego czytała nieprzerwalnie już od pięciu minut. - Wybrano nowego Ministra Magii. - sprecyzowała.
- A cóż to się stało z Milicentą Bagnold? Czyżby zorientowali się o jej nietakcie dopiero po dziesięciu latach piastowania urzędu. - zadrwił George.
- Jaki z ciebie znawca. - rzuciłam ze śmiechem. - A o jakim nietakcie mówisz? - spytałam po chwili zastanowienia.
- No wiesz, po tym jak... - Rozejrzał się po sali. - Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać zginął - mówił ściszonym głosem. - prasa zarzuciła ministerstwu zaniedbanie w sprawie morderstwa Potterów. Bagnold tłumaczyła się wtedy słowami: "Zapewniam nam niezbywalne prawo do zabawy". - wyjaśniał z zniesmaczeniem.
- Niezbywalne prawo do... zabawy? - powtórzyłam, jakby z myślą, że w mojej głowie te słowa brzmią po prostu niedorzecznie.
- Chodziło wtedy o to - powiedział Fred. - że gdy Potterowie zginęli, w ministerstwie były pustki, a sprawą tak poważną zajęli się nieodpowiedni ludzie. Z resztą, ta kobieta ma niewyparzony język. - skomentował. - A tak w ogóle, kto został nowym ministrem?
- Próbuję to powiedzieć. - odparła Angelina. - Korneliusz Knot. - I wyprostowała gazetę, by przeczytać artykuł. - Zatem... 10 grudnia rolę Brytyjskiego Ministra Magii przejął pan Korneliusz Knot, zajmujący wcześniej stanowisko w Departamencie Magicznych Wypadków i Katastrof jako zastępca dyrektora. Pan Knot jest bardzo rad ze sprawowania nowego stanowiska i postara się zrobić wszystko, by Czarodziejski Świat był jeszcze lepszy. Artykuł napisała Rita Skeeter.
- Zastanawiające - skomentowałam, a przyjaciele posłali mi zdziwione spojrzenia. - Ta dziennikarka nie napisała żadnego złego słowa na nowego Ministra.
- Napisała - zaprzeczyła Angelina. - Ale nie wiem czy jest to warte przeczytania.
- Pokaż - Machnęłam ręką, by dziewczyna podała mi gazetę.

Czy ten niski, korpulentny mężczyzna o siwej czuprynie będzie w stanie przejąć tak odpowiedzialne stanowisko, jakim jest urząd Ministra Magii? Tego nie wiemy, ale możemy się spodziewać, że jego dotychczasowa kariera nie wydaje się dawać mu jakichkolwiek predyspozycji na tak poważny urząd. Zadania, jakie posiada zastępca dyrektora Departamentu Magicznych Wypadków i Katastrof, nie dają mu dużego doświadczenia. Jedyną akcją, jaką ten człowiek może się pochwalić, to dotarcie na czas w miejsce zabicia dwunastu mugoli i dwóch czarodziei czystej krwi, w dzień następujący po tym pamiętnym Halloween 1981. Ten mężczyzna wywodzący się z rodziny czystej krwi oraz domu Salazara Slytherina stanowi dla nas zagadkę, lecz postaram się wyciągnąć od niego wszelkich informacji dotyczących jego życia.
- Szlachetnie z jej strony. - skomentowałam, oddając dziewczynie gazetę. - Ale jednego nie rozumiem. Od kiedy bycie w Slytherinie jest brane jako wadę?
- Dla Skeeter wszystko jest brano jako wadę. Samego Merlina zmieszała by z błotem. - prychnął  Jordan.
...
Wychodząc z Wielkiej Sali, kierowałam swoje myśli na pracę domową z transmutacji i, kompletnie zapominając o szlabanie za wczorajszy spacerek, ruszyłam w kierunku schodów, prowadzących na dalsze piętra.
Gdy zbliżałam się do pierwszego stopnia, usłyszałam za sobą niecierpliwe chrząknięcie, które należało niewątpliwie do Filcha. Odwróciłam się wraz z Georgem w jego stronę, a mężczyzna, chwilę się nam przypatrując, wydał z siebie lodowatym tonem:
- O dwudziestej przed moim gabinetem. Każda minuta spóźnienia to kolejna godzina szlabanu. - I odszedł posuwistym krokiem.
- A jak spóźnimy się dziesięć sekund? - spytałam złudnie, wiedząc, że Filch nie odpuści nam nawet chwili.
...
- Co powiecie na partyjkę Eksplodującego Durnia? - zaproponował Fred i wskazał na talię kart, trzymaną w dłoniach. Przytaknęliśmy na pomysł chłopaka i chwilę później zaczęliśmy okupować miejsca wokół kominka.
Jordan zaczął pierwsze rozdanie kart. Jednak zanim postanowił podzielić się z nami talią, wymyślił sobie, że pochwali się przed nami bardzo wątpliwymi umiejętnościami tasowania kart. Początkowo szło mu całkiem dobrze, jednak, kiedy wypadł mu Dżoker, całość zaczęła się sypać. Lee lekko poczerwieniał, lecz ruchem różdżki przywołał do siebie porozrzucane karty i rozpoczęło się ponowne rozdanie.
- Żądam wymiany kart. - poskarżyła się Angelina, lustrując krytycznie swoje możliwości.
- Wybacz koleżanko, ale nie tym razem. - odparł chytrze Jordan i, jakby mianował się głównym prowadzącym gry, zastosował wyjście.
- Dlaczego ty zaczynasz? - spytałam Jordana w nadziei, że ktoś inny rozpocznie grę i tym razem będzie to pasująca karta do mojej.
- Ponieważ tak wyszło. - wyjaśnił George i uśmiechnął się chytrze. - Dureń - krzyknął i zagarnął kartę.
- Niesprawiedliwość. - jęknęłam jedynie i starałam się nie przejmować niesprawiedliwością ich zagrywek.
Kilka minut później po Pokoju Wspólnym rozchodziły się echem dźwięki naszych śmiechów i przyjacielskich obelg, zgłaszających swoją dezaprobatę. Uczniowie starsi od nas, wchodzący do pomieszczenia, posyłali nam zdziwione spojrzenia, jakby nigdy nie słyszeli śmiechu, a pierwszoroczni, udając, że nic nie słyszą, zawieszali dłużej na nas oko w ciekawości.
- Dureń - zawołałam, jednak w tym samym momencie talia kart wybuchła, a wokół nas pojawił się tuman kurzu, przysłaniający lekko widoczność. - A nie mówiłam. - dodałam po chwili. - Jak zaczynam wygrywać, to karty ustawiają się przeciwko mnie.
- Wygrałem - Usłyszałam jedynie zaaferowany głos Freda, wynikający zapewne z tego, że chłopak zebrał największą ilość kart.
- Popieram cię, Suz, w stu procentach. - skomentowała Angelina i krzyżując ręce na piersi, rzuciła się na pobliski fotel z chęcią zabicia chłopaka.
- Och, nie przejmuj się. Ja tylko... WYGRAŁEM! - Fred wykrzyczał to ostatnie do dziewczyny i zaczął biegać po pokoju jak szaleniec.
- Dojrzałe zachowanie charakteryzuje niepokornych gryfonów. - powiedziałam, kiedy Angelina zrobiła zniesmaczoną minę.
- Aż mi się zachciało pouczyć.
- Nie wygłupiaj się. - wtrącił George. - Snape nie musi być na pierwszym miejscu podczas weekendu.
- Powiedz jej to prosto w twarz. - zwróciłam się do chłopaka, kiedy dziewczyna zniknęła na schodach do dormitorium.
- Nie, dzięki. Krzyczenie do jej pleców jest bezpieczniejsze. - Przewróciłam oczami.
W tej samej chwili do pomieszczenia weszła Katy Bell wraz z jej przyjaciółką z pokoju - Alicją Spinnet. Pierwszoklasistki zerkały w naszą stronę z niemałym zainteresowaniem, a następnie wymieniły ze sobą parę zdań i zaśmiały się cicho. Chwilę później już ich nie było, a Fred raczył wreszcie przestać biegać i usiadł obok nas.
- Ja też bardzo chętnie bym się pośmiała. - powiedziałam, udając, że zwracam się do dziewczyn.
- Ta popularność nas wykończy. - wydyszał Fred. - Przynajmniej mnie, bo ciągle czuję się obserwowany.
- Żałuj, że nie widziałeś Bell i Spinnet jak przeszły koło nas. - rzuciłam, zerkając w stronę damskiego dormitorium.
- Widziałem. - odparł beztrosko. - I dlatego nie wiem, czy chcę jeszcze rezygnować z bycia obserwowanym.
- Nie rozumiem cię. A udało mi się przestudiować męską psychikę przez jedenaście lat.
- Każdy z nas jest inny. - Fred puścił mi oczko. - A z resztą, ich zachowanie ma też swoje plusy.
- Jakie?
- Od byle jakiego żartu stajemy się dla nich bohaterami. - powiedział dumnie.
- Co także oznacza, że spada nam poziom publiki. - zauważył George.
- Wcale nie, cały Hogwart czeka na nasze popisy. - Uśmiechnął się chytrze.
...
O umówionej godzinie, i ani sekundy dłużej, zjawiłam się z Georgem w biurze Filcha, którego widok przyprawiał o ciarki.
Na twarzy woźnego dało się wypatrzeć pewne rozczarowanie, spowodowane zapewne naszym niespóźnieniem, ale zaraz później zostało ono schowane pod maską nienawiści i grozy, która była zarezerwowana przede wszystkim dla nas i innych nieposłusznych gryfonów. Przebywając dłużej z tym mężczyznom w jednym pomieszczeniu nabierało się przeświadczenia, że nasz koniec jest bliski i zbliża się wielkimi krokami. Nastąpi on w miejscu naszej egzekucji - paradoksalne?
Woźny, chwilę lustrując nas wzrokiem, rozkazał ruchem ręki, byśmy ruszyli za nim. Starałam się zlekceważyć gulę w gardle, która zawsze wytwarza się, kiedy miałam styczność z tym człowiekiem.
Mężczyzna szedł oddalony od nas o około pięć stóp. Jego kroki były powolne, ale zdecydowane, a skrzypiące podeszwy budowały narastający efekt grozy. Obok nas pałętała się dodatkowo pani Norris, skutecznie utrudniając nam tym samym godne dojście do miejsca skazania. Zajęta obserwowaniem poczynań kota, nie poświęcałam kompletnie uwagi gdzie idziemy. Starałam się jedynie wymierzyć temu zwierzęciu sprawiedliwość za pomocą mojego przenikliwego spojrzenia, które w tamtym momencie nie wiele mogło dokonać.
Nagle poczułam, jak Georga trąca mnie lekko łokciem. Spojrzałam w jego stronę, a ten wskazał ledwo zauważalnie gdzie zmierzamy. - Wielka Sala.
- To są jakieś żarty. - wydałam z siebie, czego na szczęście woźny nie usłyszał. "Znowu szlaban w tym pomieszczeniu".
Jednakże, kiedy weszliśmy do środka, woźny wcale się nie zatrzymał. Przez chwilę prowadzona myślą, że może pomieszały mu się zmysły, starałam się dostrzec jakieś otwarte okno, przez które moglibyśmy uciec.
Wtedy Filch minął stół nauczycielski i pchnął drzwi znajdujące się po bocznej części sali. Weszliśmy za nim niepewnie do środka, a wtedy naszym oczom ukazało się przestronne pomieszczenie, którego sklepienie było przytrzymywane przez masywne filary. Przez wysokie okna dostawały się do środka delikatne smugi księżyca i oświetlały szklane gabloty, w których to znajdowały się przeróżne medale i nagrody.
- To jest Izba Pamięci. - mruknął Filch. - Wasz szlaban będzie polegał na jej całkowitym wypucowaniu. Jeden nieodkurzony puchar, a nie wyjdziecie stąd do śniadania. Zrozumiano!? A teraz dawać różdżki i do roboty. - Wyrwał nam nasze skarby. - Zachciało się spacerów po nocy. - zaśmiał się ochryple i wyszedł.
Przez chwilę wymieniałam się z Georgem spojrzeniami, w którym kotłowała się wściekłość.
- Dobra, już pomijam fakt, że mogliśmy dojść do tej Izby przez czwarte piętro, a nie spacerować po całym Hogwarcie. Ale rozumiem, to w końcu Filch i trzeba było się tego po nim spodziewać. - Wstałam i chwyciłam za ścierkę. - Lecz, żeby za wyjście z dormitorium szlabanem było sprzątanie tej hurtowni kurzu to już przegięcie. - Rzuciłam przedmiotem o pobliską ściankę, a ten plasnął w nią z cichym chlupnięciem.
Z twarzy Georga momentalnie znikła wściekłość. Pojawiło się za to rozbawienie, a chłopak, nie mogąc dłużej tego ukrywać, parsknął śmiechem, który rozniósł się po całej sali.
- Co cię tak bawi? - spytałam, uważnie lustrując go wzrokiem.
- Ty - odparł momentalnie i wybuchnął jeszcze głośniejszym śmiechem.
- Weź ścierkę i zacznij ścierać kurze. Potem sobie pochichoczesz. - Rzuciłam w niego szmatką, a chłopak złapał ją zręcznie.
- Jak chcesz, ale to nie ja narzekam na nasz szlaban.
- Ja wyrażałam jedynie własną opinię. - broniłam się i chwyciłam za pierwszy medal. - Nagroda Specjalna za Zasługi dla Szkoły dla... niejakiego Tildena Tootsa za utworzenie szkolnego radiowęzła wraz z... Ritą Skeeter. - zatrzymała się na chwilę. - Nie dałabym tej ropusze nawet trucizny w butelce.
- Nadal przeżywasz wybranie nowego ministra?
- Nie, ale to kolejny artykuł, w którym ta kobieta więcej papla jęzorem niż miałaby powiedzieć prawdziwych informacji.
- Jak się ma zły humor, to można przeczytać sobie taką gazetkę.- uargumentował.
- Jeżeli masz ochotę ogłupieć. - odparłam pewna swego. - A po za tym, dla rozrywki można sobie porozwiązywać krzyżówkę lub posłuchać Czarodziejskiej Rozgłośni Radiowej.
- Niby tak, ale to nie to samo. - zgodził się.
- Fajnie poczytać o kimś w samych negatywach? - spytałam sceptycznie.
- Nie przesadzaj. O Milicencie Bagnold pisała w samych superlatywach. - zakpił.
- Nie, o nie niej pisała prawdę. Tej kobiety w bardziej krzywym zwierciadle nie dało się już przedstawić.
- Czyli coś tam interesujesz się Ministerstwem. - podchwycił.
- Coś tam podłapię od Remusa. - wytłumaczyłam i zajęłam się czyszczeniem medali.
Praca szła nam stosunkowo szybko. Przynajmniej mieliśmy takie wrażenie, gdyż cały czas rozmawialiśmy.
- Suz - zagadnął po dłuższej chwili George. - Właściwie skąd ty się wzięłaś na tym korytarzu? - Spojrzałam na niego zaskoczona. - Nie chcę być wścibski, ale... zauważyłem, że wychodzisz na taki "spacer" - Zrobił cudzysłów w powietrzu. - przynajmniej kilka razy w tygodniu. Po prostu zastanawiam się... po co?
- Nie mogę spać. - skłamałam szybko, czując jak opływa mnie fala zażenowania moją postawą.
- Dlatego szwendasz się po korytarzach w środku nocy? Nie jestem ślepy, widzę, że coś cię gryzie. - Podszedł do mnie bliżej. - Jesteś zmęczona na lekcjach, zamyślasz się często, nie słuchasz...
- Gorszy czas - oznajmiłam, czując jak moje sumienie krzyczy, by powiedzieć mu prawdę. "Ale w sumie, dlaczego?".
- Niech będzie. - przyznał, ale było po nim widać, że nie cieszy się z mojej odpowiedzi. - Pamiętaj tylko, że jeśli masz jakiś problem to... wiesz, że możesz zwrócić się do mnie i Freda po pomoc. - Przytaknęłam, uśmiechając się lekko do chłopaka. - Jesteśmy twoimi przyjaciółmi. - zapewnił.
- ...A przyjaciele pragną twojego dobra. - zacytowałam Freda. - Skąd wy bierzecie takie teksty?
- Wśród siódemki rodzeństwa trzeba na sobie polegać. - Wzruszył beztrosko ramionami, a ja kiwnęłam głową.
Następnie powróciliśmy do przerwanej kary. W milczeniu zbliżaliśmy się już prawie do końca i tak naprawdę liczyłam, że wreszcie ten medal będzie tym ostatnim.
Chwyciłam za kolejny puchar i przetarłam go szmatką, a warstwa kurzu, jaka się na nim osadziła, była dosyć gruba. Wycierając go z pyłu, ujrzałam tabliczkę z napisem, który był wyjątkowo nieczytelny. Usunęłam pozostały bród i przez chwilę nie mogłam uwierzyć w swoje znalezisko.
"Dla Lily Evans oraz Remusa Lupina za wybitne osiągnięcia w nauce i wzorowe wykonywanie obowiązków Prefekta w roku szkolnym: 1977-1978" - jak głosił napis na pozłacanej tabliczce.
- Lily Evans? - spytałam samą siebie. "Kto to jest?".
- Suz - Z zamyślenia wytrącił mnie głos chłopaka. - Co tam znalazłaś? - spytał z zainteresowaniem. - Dla Lily Evans oraz Remusa Lupina za... - przeczytał cicho.
- Niezłe, co? - podrzuciłam.
- Brat postawił ci wysoką poprzeczkę. - skomentował. - A ta dziewczyna...
- Nie wiem kim jest. - odparłam szybko. - Być może to jego jakaś przyjaciółka.
"Ale znając życie, pewnie już dawno nie żyje" - pomyślałam.
- Może dałoby się ją znaleźć w starych rocznikach?
Posłałam chłopakowi zdziwione spojrzenie.
- Po twojej minie wnioskuje, że nie wiedziałaś o dziale absolwentów w bibliotece? - Pokręciłam głową. - To teraz już wiesz. - Chłopak uśmiechnął się pogodnie.
...
Nazajutrz po śniadaniu poszłam wraz z Georgem do biblioteki, dowiedzieć się kim jest tajemnicza panna Evans. Weszliśmy cicho do pomieszczenia, przez chwilę niszcząc idealną ciszę tego miejsca, a następnie podążyłam za chłopakiem, który zdawał się wiedzieć świetnie dokąd iść.
- Tutaj - wskazał na długi ciąg starych książek. - Cała społeczność Hogwartu znajduje się na tych półkach. - oznajmił z dumą.
- Są tutaj wszyscy uczniowie? - spytałam dla pewności, ponieważ w mojej głowie zapaliła się kolejna lampka.
- Absolutnie wszyscy. - potwierdził i zaczął przyglądać się półkom. - Którego rocznika szukamy? - zapytał po chwili.
- Remus jest z sześćdziesiątego, ale... Sprawdźmy pięćdziesiąty dziewiąty i sześćdziesiąty. - "Może natrafimy na wzmiankę o Huncwotach".
George przytaknął głową i przeszedł kilka kroków do jakichś półek. Przejechał palcem po książkach, które o dziwo nie były zakurzone i zaczął przyglądać się ich grzbietom w poszukiwaniu upragnionych numerów. Natychmiastowo dołączyłam do niego i moment później przez moją głowę zaczęły przebiegać dziesiątki liczb, różniących się jedną cyfrą.
- To dziwne. - stwierdził George po dłuższych poszukiwaniach.
- Ostatnio szczęście mi nie sprzyja. - powiedziałam, siadając na podłodze.
- Ale to nie ma nic do rzeczy. Dlaczego nie ma tego rocznika?
- Może ktoś wypożyczył. - podsunęłam posępnie.
- Niby po co? Rzadko kto tutaj przychodzi.
- Mówi się trudno. - Podniosłam się z ziemi. - Muszę się na razie zadowolić myślą, że to jego przyjaciółka.
- A może spróbujesz go zapytać?
"Remus nie będzie chciał udzielić mi odpowiedzi w takim stopniu, w jakim ja chciałabym poznać jej historię" - pomyślałam, lecz nie odpowiedziałam na pytanie chłopaka.
George westchnął głęboko i lustrował mnie chwilę wzrokiem. Następnie posłał mi pocieszające spojrzenie i wyszliśmy z biblioteki.
Szybko znaleźliśmy się w Wieży Gryffindoru, a tam pożegnaliśmy się i wróciliśmy do dormitoriów. Weszłam pośpiesznie do pokoju i ogarniając go szybko wzrokiem, i stwierdzając, że Angeliny nie ma, rzuciłam się na łóżko z rezygnacją.
"Nie było rocznika, którego akurat szukałam. Czyżby to nie było podejrzane? Ależ skąd." - przemknęło mi przez głowę, dławiąc mnie sarkazmem. - "Ale dlaczego? Czyżby nikt nie zarejestrował tych uczniów? Czyżby dano sobie spokój z klasyfikacją podczas walki. Nie, to niemożliwe. Wtedy była wojna, może to przez nią zaniedbano obowiązki? Ale przecież... Te księgi są uzupełniane przez magię. Nie ma mowy tutaj o błędzie. Jedno pozostaje pewne. Przeszłość mojego brata pozostawia więcej pytań niż odpowiedzi" - zasnęłam.
Obudziło mnie lekkie stukanie w szkło. Spojrzałam w tamtą stronę i ujrzałam Rufusa, który z niezadowoleniem pukał w okno. Zaśmiałam się lekko na grymas jego dzioba, a następnie niezgrabnie zsunęłam się w łóżka i podeszłam do szyby. Wpuściłam ptaka do środka, a on, nadal solidnie na mnie obrażony za zwlekanie z wpuszczeniem go, wystawił nóżkę z listem w zielonej kopercie.
- Remus - powiadomiłam siebie o nadawcy listu.
Wtedy Rufus szczypnął mnie w rękę, upominając się nagrody.
- Co? Chcesz ciastko za to, że doleciałeś. - zakpiłam, lecz ptak wziął sobie moje słowa na poważnie. - Trzymaj. - Podałam mu sucharka, a sama oparłam się o framugę łóżka, chcąc jak najszybciej poznać treść listu.
Witaj Suzanne,


Nie masz pojęcia, jak bardzo ucieszyłem się z Twojego listu. To dobrze, że radzisz sobie w szkole i pogłębiasz swoją więź z przyjaciółmi. Nie wiem natomiast, co mam sądzić o Twoich ciągłych szlabanach i potyczkach z Filchem. Powiem tylko tyle, byś nie nadwyrężała jego starych kości, bo, jakby nie patrzeć, woźny już swoje lata ma. Natomiast, nie tym razem będę cię karcić za nieodpowiednie zachowanie, choć mam rozumieć, że McGonagall częściowo podkolorowuje Wasze dowcipy i osiągnięcia (jak Wy to nazywacie). Piszę, ponieważ za zaledwie tydzień rozpoczyna się przerwa świąteczna. Wybacz, ale nie będziesz mogła przyjechać do domu na ten czas, ponieważ nie będę w stanie się Tobą zająć (zapewne wiesz, kiedy nastąpi pełnia). Gwiazdkę spędzisz w Hogwarcie i nie martw się. Zobaczymy się w wakacje, to już niedługo.
Całuję Cię mocno i życzę Wesołych Świąt.
Remus Lupin
PS. Obiecuję Ci, że za rok Święta spędzimy razem.

Odłożyłam list na pobliską szafkę. Starałam się pozbierać różnorakie myśli, rozbijające się z hukiem po mojej czaszce. "Jak to spędzić je 'oddzielnie', przecież... Święta powinno spędzać się razem, a nie oddzielnie. Ochrona, ochroną, ale nie chcę, żeby mój brat przebywał w tym czasie w samotności" - Założyłam pasmo włosów za ucho.

"Z tym człowiekiem nie da się negocjować" - westchnęłam, podnosząc się z podłogi. - "Zawsze wszystko chyba wie najlepiej, co wychodzi na dobre każdemu... tylko nie jemu. Powinien zaangażować się w wolontariat lub coś podobnego, ale faktem jest, że od czasu do czasu powinien myśleć także o sobie"
To miały być nasze pierwsze święta spędzone oddzielnie.
Przywołałam Rufusa ręką, pociągając nosem.
- Przekaż bratu, że to przedświąteczny prezent ode mnie. - Podałam mu paczkę, cały czas bijąc się z myślami.
...
W świąteczny poranek obudziły mnie delikatne promienie słońca. Mój humor był stosunkowo lepszy niż kilka dni temu, choć nadal odczuwałam pewną pustkę. Wstałam, ziewając lekko i spojrzałam na łóżko Angeliny, które było puste, bo jego właścicielka wyjechała. Z Gryffindoru zostałam jedynie ja oraz bliźniacy wraz z braćmi.
Wtedy mój wzrok powędrował na kufer, stojący przy moim łóżku. Na jego klapie znajdowało się kilka prezentów. Większość była opakowana w fikuśne papiery do pakowania. Tylko jeden wyróżniał się wśród nich szarą skromnością.
Wzięłam najpierw jedną z kolorowych toreb. Odwiązałam długą wstążkę, składającą się z kilku krótszych tasiemek, i wtedy ujrzałam zielony materiał zrobiony z ciepłej wełny. Wyciągnęłam go z paczki i przyjrzałam się mu dokładniej. Był to sweter o soczystej barwie zieleni. Na środku widniała złota litera "S", a rękawy ubrania były dziwnie przydługie.
Uśmiechnęłam się na jego widok i momentalnie założyłam polar.
"Trzeba podziękować pani Weasley" - przemknęło mi przez głowę.
Następna paczka była opakowana dosyć niezgrabnie i  widać było, że została ona zrobiona w pośpiechu. Otworzyłam ją szybko i nagle ze środka wyskoczyło na mnie małe urządzono - rozdymacz.
"Niewątpliwie się przyda. Dzięki, chłopaki".
Kolejny prezent był ozdobiony pismem Hagrida, którego ciężka ręka zrobiła kilka dziur w delikatnym papierze. W paczce znajdowały się łamacze szczęk lub inaczej ciastka wykonane przez olbrzyma.
"A gdzie rabat na uzdrowiciela dla moich bolących zębów". - zaśmiałam się.
Została ostatnia. Wzięłam niczym nie wyróżniającą się paczkę i uchyliłam lekko jej wieko.
W środku znajdowało się zdjęcie. Lekko stare - było na nim widać ślady zaniedbania.
Fotografia była oprawiona w solidną, intensywnie brązową ramkę o zielonych smugach. Przedstawiała ona młodego chłopaka z lekkimi ranami na twarzy, drobną kobietę w średnim wieku, trzymającą na rękach jakiegoś uroczego brzdąca oraz wysokiego mężczyznę, z lekko siwiejącą czupryną, która była oznaką zbliżającej się starości.
Kobieta była... bardzo ładna. Obcięte do ramion, brązowe włosy opatulały lekko jej smukłą twarz. Jej pełne życia, niebieskie oczy skrzyły się radością. Uśmiechała się ona do osoby stojącej za aparatem. Mężczyzna był nieco poważniejszy, ale w jego zielonych oczach także dostrzegałam miłość. Spoglądał on z ukosa na śpiące dziecko oraz chłopaka i uśmiechał się delikatnie. Dziecko było kołysane na rękach matki, a chłopak stał obok. Na jego ramionach spoczywały ręce ojca, które dziwnym sposobem okazywały mu dumę.
Wyglądali na szczęśliwych - prawdziwa rodzina. Ten mężczyzna był całkiem podobny do chłopaka, nie licząc koloru włosów, które Remus odziedziczył po tej kobiecie ze zdjęcia. Ich oczy były niemal identyczne, wyrażały tę samą powagę, zaciętość, ale i nieśmiałość. Ja chyba bardziej wdałam się w mamę. Miałam jej uśmiech, a przynajmniej tak mi się wydawało. Moje włosy były dłuższe i jedynie lekko jaśniejsze, wpadające w ciemny blond, ale moja twarz była jej całkowitym odzwierciedleniem. Posiadałam oczy mężczyzny, jednak kryła się w nich łagodność kobiety.
Przebywali oni w ogrodzie, będącym prawie w całości wypełnionym przez róże. Czerwone kwiaty skradały serca niejednego przechodnia. Kobieta je uwielbiała, poświęcała im znaczną część swojej uwagi. Dlatego dała mi na drugie imię Rose.
Zdjęcie przedstawiało mamę, tatę oraz mnie i brata w ogrodzie naszego starego domu, po którym dziś została tylko ruina. Pokazywało Lyalla i Hope Lupin jako osoby pełne życia, z planami na przyszłość i marzeniami. Nie pamiętałam, kiedy dokładnie zrobiono to zdjęcie, ale czułam, że w moim życiu miał miejsce taki moment.
Wtedy z pudełka wyskoczył niewielki zwitek papieru. Rozprostował się szybko, a wtedy chwyciłam go w ręce.

Pewnie zastanawiasz się dlaczego taki prezent, prawda?
Chciałem, żebyś zawsze miała ich wizerunek przy sobie, i, żebyś pamiętała, że takie osoby żyły naprawdę. To nasza jedyna wspólna fotografia, która została zrobiona dokładnie miesiąc przed ich śmiercią, dlatego jest szczególnie cenna. Uważaj na nią i pamiętaj, że rodzice bardzo Cię kochają. Ramka także nie jest przypadkowa: została wykonana z olchy. Tata miał różdżkę z tego drzewa i sprawdzała się ona znakomicie. Potrafiła wyczarować naprawdę świetne zaklęcia ochronne. Pierwszy patronus, jakiego zobaczyłem, należał do naszego ojca. Przedstawiał on borsuka.

Dla najlepszej siostry na świecie - Suzanny Rose Lupin.

Przycisnęła zdjęcie do piersi i uśmiechnęłam się w kierunku okna, jakby mając nadzieję, zobaczyć tam brata.
- Dziękuję - szepnęłam, a pojedyncza łza spłynęła po moim policzku.

 ***
Co myślicie? Podzielcie się tym ze mną w komentarzu :)
Autorka :)

sobota, 6 maja 2017

Rozdział 15


Umiejętność prostego nanoszenia myśli na papier wydała się dla mnie zbawieniem w tym rozdziale.
Może pewne rzeczy z życia Suz zostaną wyjaśnione, a część jeszcze bardziej się zagmatwa...
***

Motto pewnej książki, którą miałam kiedyś przyjemność przeczytać, brzmiało: "Jeśli czegoś bardzo chcesz, to wiedz, że kiedyś na pewno to osiągniesz". Po kilku lekcjach, jakich otrzymałam od życia aż w nadmiarze, mogłam stwierdzić, że jest zupełnie na odwrót.
Sytuacje, które przyprawiały mnie o zawał, odwiedzały mnie oraz moich przyjaciół bardzo często, a przez ich częste wizyty nie byłam w stanie ich opanować.
Tak było i tym razem. Złudnie prowadzeni żądzą zrobienia kolejnego żartu pierwszakom, wpadliśmy we własne sidła i nawet nie wiedząc kiedy, znaleźliśmy się na szlabanie u Filcha, który nie oszczędzał w nas żadnego mięśnia. Dlatego też po kilku godzinach ciężkiej pracy, gdy nasza kara dobiegła końca, szliśmy przez szkolne korytarze jak grupa inferiusów, które zapomniały już dawno straconego sensu życia.
- Gdyby nie ten Irytek. - mruknął cicho George i kopnął jakiś kamyk, który nie wiadomo skąd znalazł się przy jego bucie.
- Gdyby ktoś wziął Mapę. - odparłam, spoglądając na chłopaka z pretensją. - Miałeś wziąć dwie rzeczy. Głowę i Mapę, a finalnie... niczego wziąłeś.
- Tak? - zadrwił. - A kto mnie pospieszał? "George, szybciej... szybciej, szybciej". - parodiował mój głos.
- Gdybyś tyle nie gadał z pierwszoklasistkami, może bym cię nie musiała pospieszać. - powiedziałam rozeźlona.
- A gdybyś ty...
- Możecie się zamknąć. - przerwał Fred, wyraźnie zdenerwowany naszym zachowaniem. - Nie wiem jak wy, ale ja drugiego szlabanu już nie chcę oberwać.

- Zajrzyj na Mapę i sprawdź czy ktoś nie idzie. - zaśmiałam się. - A nie... przecież jej nie wzięliśmy. - Spojrzałam na Georga, z którego uszu buchała para. - Coś nie tak? - rzuciłam ironicznie.
- Byłoby lepiej gdybyś...
- Cisza! - wrzasnął Fred. - Jesteście gorsi niż stare małżeństwo! A i oni kłócą się mniej zażarcie!
- Jak byś miał setkę na karku, to też byś się kłócił niezażarcie. - odparł George, a ja mimowolnie parsknęłam śmiechem.
...
Nazajutrz nasze humory odzyskały dawny poziom, choć wciąż łypałam złowrogo na Georga. Było to jednak bardziej spowodowane niepisanym prawem niż czystą niechęcią do jego osoby.
- Co mamy pierwsze? - spytałam, kiedy jedynym dźwiękiem na śniadaniu było ciamkanie Jordana.
- Obrona Przed Czarną Magią. - odparła Angelina, wyraźnie rozpromieniona tym faktem.
- Cudownie, nigdy nie czułam się lepiej. - mruknęłam bez zainteresowania, na co dziewczyna wytrzeszczyła oczy.
- Nie cieszysz się? - wydała z siebie z oburzeniem. - Może lekcje z Montgomery były lepsze?
- Z pewnością nic ich nie pobije. - przytaknął George.
- Ach, przestań. - Machnęła ręką. - Suz, pewnie cieszysz się jak dziecko?
- Ale ukrywasz to bardzo głęboko. - Chłopak zaśmiał się głośno, a ja przytaknęłam mu, wykrzywiając usta w ironiczny grymas, dotyczący spekulacji Angeliny. - Angelina, spójrz tylko na nią. - Wskazał na mnie łyżką. - Suzanne jest kwintesencją ludzkiej radości.
- A żebyś wiedział. Ta "interesująca lekcja" - Zrobiłam w powietrzu znak cudzysłowu. - sprawia, że moje życie wreszcie nabiera sensu. - Złożyłam dłoń w pięść i uniosłam ją ku górze, jakbym zaraz miała złożyć jakąś wieczystą przysięgę uśmiechania się na Obronie.
- Ale tematem tej lekcji będą nasze różdżki.
- Tak, ta lekcja będzie dotyczyć naszych różdżek. - zgodziłam się z dziewczyną. - Prześwietlania ich i ogólny ich rozbiór na czynniki pierwsze. - zadrwiłam po chwili.
- Po tobie się tego nie spodziewałam. Ten magiczny patyk to... - Angelina zatrzymała się na chwilę.
- Nieodłączny element twojego życia. - podrzucił Fred.
- Właśnie. - poparła. - Nie cieszysz się choćby odrobinę?
- Wam zawsze trzeba wszystko tłumaczyć. - westchnęłam głośno, a następnie chwyciłam swoją torbę z książkami i wyszłam z Wielkiej Sali, kierując się w stronę sali Colberta.
...
- Witam was bardzo serdecznie. - przywitał się z nami Colbert. - Dziś, tak jak notabene wspominałem na zeszłej lekcji, przyjrzymy się bliżej waszym różdżką, które są ucieleśnieniem waszych cech, kryjących się w was bardzo głęboko. - oznajmił. - Czy wszyscy są gotowi?
- Tak. - powiedzieliśmy zgodnym chórem, chociaż ja zrobiłam to najciszej.
- Wspaniale, a teraz ad rem. Jak wiecie, wielu wytwórców różdżek potrafi prześwietlić te magiczne przedmioty za pomocą jednego spojrzenia. Nie sądzę by ktokolwiek w tej klasie miał taki dar, więc użyjemy do tego bardzo prostego zaklęcia. Brzmi ono: "Parwand", co w dosłownym znaczeniu oznacza: przez różdżkę. Wymyślił ten czar jakiś znamienity czarodziej, który jednakże jest dla nas jedynie czystym nonsensem. Jakieś pytania? Świetnie, idziemy dalej.
Profesor dokładnie zlustrował nas wzrokiem i przeszedł się kilka razy po podwyższeniu.
- A teraz powiedzcie bardzo wyraźnie: "Parwand". - Chaotyczne głosy uczniów. - Jeszcze raz. - Znowu dźwiękowy bałagan w sali. - Wspaniale. A teraz weźcie swoje różdżki i skierujcie je pionowo w górę. Dobrze. Unieście je trochę wyżej i powiedzcie...
- Parwand! - część uczniów ryknęła chórem, a z ich różdżek wystrzeliły różnokolorowe kłęby dymu o osobliwych kształtach.
Sufit wypełnił się całą gamą barw, które łączyły się ze sobą, a następnie znikały.
- Pacemento - powiedział profesor  i całe przedstawienie znikło. - Cieszę się na wasz entuzjazm, jednakże... Jeszcze raz. Unieście różdżki w górę i powiedzcie: Parwand.
- Parwand. - wypowiedziałam posłusznie z tłumem i chwilę później z mojej różdżki wydobyło się zielone światło... w kształcie jakiegoś drzewa.
Światła innych osób przywdziewały inne kolory, ale formy w jakie się układały, także przypominały drzewa. Kiedy ruszyłam lekko różdżką, drzewo rozmazało się i momentalnie znikło.
- Wspaniale. - Usłyszałam głos profesora. - Naprawdę poszło wam świetnie. W podręcznikach, na stronie 56, macie rubryki, w których wypisano znaczenie Luxów. - poinstruował. - Luxy to dusze waszych różdżek, które opisują jej właściwości. Ich rdzeń oraz drewno z jakiego różdżka została wykonana. - dodał jeszcze, a następnie zajęliśmy się szukaniem rubryk.
Otworzyłam niepewnie książkę, wiedząc, że nie mam zamiaru mówić przy całej klasie, jak wygląda mój rdzeń. Przed pierwszą klasą, z resztą jak każdy, udałam się do sklepu Ollivandera, by wybrać różdżkę lub by to ona wybrała mnie. I wybrała, a słowa Garricka Ollivandera brzmiały następująco: "Och... doprawdy to bardzo niezwykła różdżka. Pamiętam, że długo poszukiwałem odpowiedniego rdzenia. Został on wykonany z Wąsów Kuguchara."
- Suzanne, czy możesz powiedzieć coś o swojej różdżce. - Z zamyślenia wybudził mnie głos profesora.
Gdy rozejrzałam się po klasie, zrozumiałam, że jestem teraz ogólnym obiektem kpin.
- Tak - odparłam, choć zabrzmiało to bardziej jak pytanie. - A więc... - Zlustrowałam kartkę wzrokiem, szukając zielonego koloru, co było niepotrzebne, bo wiedziałam co tam zobaczę. - Moja różdżka została wykonana z... lipy. - Wskazałam, sugerując się najpierw kształtem mojego Luxa, by jak najbardziej opóźnić przedstawienie wiązu.
- Lipa to niezwykłe drzewo. - westchnął mężczyzna radośnie. - Jej magiczną cechą jest przyjaźń. Bardzo dobra do transmutacji i magii niewerbalnej. - Pokiwał głową. - Gratuluję posiadania takiego rodzaju drzewa. - Kiwnęłam niepewnie i obejrzałam się, by zobaczyć miny bliźniaków. Ci uśmiechnęli się do mnie promiennie, co jednakże nie dodało mi otuchy.
- A rdzeń? - zagadnął przyjaźnie profesor, jakby spodziewał się, co zaraz usłyszy. Zwróciłam wzrok na książkę i w jednej rubryczce ujrzałam ten paskudny wyraz oraz jego tak zwane właściwości.
- Jest on uważany za najbardziej przemyślany rdzeń. - przeczytałam, błagając profesora w duchu, by zapytał kogoś innego.
- A mianowicie?
- Ku... kugu... - zatrzymałam się na chwilę. - Wąsy kuguchara - bąknęłam, jak najciszej się dało, jednak wszyscy usłyszeli.
- Ciekawe... bardzo rzadko używany rdzeń. Gratuluję. - powiedział profesor.
- Gratuluję. - prychnęłam, gdy profesor poszedł męczyć kolejnego ucznia, i oparłam się o oparcie krzesła. - To beznadzieja, a nie ciekawie. Kuguchar to... kot, do tego wyjątkowo wredny. - rzuciłam. - Poużywajcie sobie, śmiało. - zachęciłam bliźniaków, którzy patrzyli na mnie jak cielę w malowane wrota.
- Zaskakujesz nas każdego dnia. - pocieszył George, na co lekko się uśmiechnęłam. - A po za tym zawsze możesz kupić drugą różdżkę.
"Remus się ucieszy, kiedy powiem, że nasze wydatki powiększą się przez moją nienawiść do kotów" - przeszło mi przez głowę.
- Chyba zostanę przy starej. - odparłam, przekładając między palcami patyk.
- W sumie to nie rozumiem dlaczego się dąsasz, Suz. - rzekła po chwili Angelina. - Przecież koty to wspaniałe zwierzęta. - Przewróciłam oczami. - Spójrz na takiego Nieśmiałka.
- O nie! - zaprotestowałam momentalnie. - Jeżeli ta podła gadzina jest wspaniałym przedstawicielem gatunku, to chyba wyrwę sobie rdzeń. - zagroziłam.
- Och, nonsens, panno Lupin. - wtrącił się w naszą wymianę zdań profesor Colbert, który od dłuższego czasu przysłuchiwał się nam z zainteresowaniem. - Przecież to sic! Niczego nie zdziałasz różdżką bez rdzenia.
- Przynajmniej będę miała pewność, że moja różdżka nie zacznie się nagle pozbywać kłaczków, należących do jakiegoś fukającego futrem sierściucha. - Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Takim sposobem to się dziewczyny nie dogadacie. - Pokręcił głową nauczyciel i odszedł, kontynuując przerwane odpytywanie z różdżek.
Dalsza część zajęć polegała na robieniu notatek ze wszystkiego, czego dowiedzieliśmy się na dzisiejszej lekcji.
...
Następne kilka dni minęło w miarę spokojnie. Nie licząc coraz bardziej podnoszących się emocji z powodu zbliżającego się meczu Quidditcha pomiędzy Gryffindorem a Slytherinem. Charlie wyciskał z zawodników siódme poty i nic nie wskazywało na to, że po meczu treningi zostaną uszczuplone. Chłopak popadł w istny maniakalizm, za który my musieliśmy ciężko płacić.
Nerwy zawodników podniosły się jeszcze bardziej, kiedy w sobotę po śniadaniu znajdowaliśmy się w szatni gryfonów i wyczekiwaliśmy głośnego dźwięku gwizdka, rozpoczynającego mecz. Szczerze liczyłam już na ten dźwięk, gdyż Charlie, nie wiedząc jak spożytkować nerwy, zaczął wymyślać nowe teorie na nadchodzący turniej.
- Dobra... koniec. - Uniósł ręce w górę, w ramach kapitulacji, kiedy posłałam mu groźne spojrzenie.
- Cieszę się. - podsumowałam.
- Okey - mruknął chłopak i z większym entuzjazmem zwrócić się do swoich zawodników. - Słuchajcie, jest to nasz pierwszy mecz w tym sezonie i mam nadzieję, że uda nam się wygrać. Mam świadomość, że ślizgoni są groźnym przeciwnikiem, ale ćwiczyliśmy ostro i być może zbierzemy dziś tego efekty. - Nikłe oklaski. - Wiem, że jesteście na mnie wściekli za te treningi, ale... zależy mi na dobru naszej drużyny.
Na niektórych twarzach pojawiły się uśmiechy.
- Za Gryffindor! - zawołałam, wyciągając rękę przed siebie.
- Za Gryffindor! - zawtórowali bliźniacy i położyli swoje dłonie na mojej, a w ślad za nimi poszła cała drużyna.
W tej samej chwili w szatni pojawiła się pani Hooch, groźnie łypiąc na mnie wzrokiem.
- Tylko zawodnicy. - zwróciła się do mnie, a ja posłałam jej przepraszające spojrzenie.
- Dacie radę. - rzuciłam pospiesznie do drużyny i opuściłam szatnię.
Szłam w kierunku najniższego rzędu, znajdującego się na trybunach. Co kilka kroków robiąc głęboki wdech, wypatrywałam wzrokiem Katy Bell, która miała zająć mi miejsce. Nagle przez ten tłum doszedł do mnie głos oślizgły, niczym stara pasta do zębów. Spojrzałam w tamtą stronę i ujrzałam sylwetkę Olivii Yaxley. Dziewczyna trzymała w rękach jakiś sztandar, na którym było napisane...
- Nie daruję... - powiedziałam pod nosem i w tej samej chwili ujrzałam Katy Bell, machającą do mnie z pierwszego rzędu. Odwzajemniłam gest, choć w środku czułam jak się gotuję.
- Co tak długo? - spytała dziewczyna, kiedy usiadłam obok niej.
- Coś mnie zatrzymało. - odparłam szybko, starając się nie stracić z oczu Yaxley, machającą jakimś materiałem z napisem: "Zbiórka na Weasleya - każdy knut mile widziany".
"Że też akurat dzisiaj nie wzięłam różdżki" - plułam sobie w brodę.
Skierowałam lekko rękę w stronę dziewczyny i wyszeptałam zaklęcie. - "Za duża odległość i za skomplikowane zaklęcie". Spróbowałam jeszcze raz, ale sztandar nie został nawet draśnięty.
- Ehh - westchnęłam przeciągle, gdy nagle przyszło mi coś do głowy. - Katy? - zwróciłam się do dziewczyny. - Mogłabyś pożyczyć mi swoją różdżkę?
- Niestety nie wzięłam. - opowiedziała przepraszająco, a ja kiwnęłam głową.
Nagle rozległ się gwizdek, a na trybunach wybuchły głośne owacje. Na boisko wleciało czternastu zawodników i przez chwilę krążyło wokół niego. Potem jakby zmienili kurs i rozstawili się na swoich pozycjach, łypiąc groźnie na swych przeciwników. W oczy rzuciły mi się dwie intensywnie rude czupryny przyjaciół. To był ich pierwszy mecz, ale nie okazywali zaniepokojenia. Chłopcy przybili sobie jedynie piątki i odlecieli na swoje stanowiska. Charlie w tym czasie wymieniał uścisk dłoni z jakimś nieznanym mi ślizgonem o blondwłosach, a pani Hooch tłumaczyła im w tym czasie ogólne zasady, jakby nie wiedzieli.
Znowu rozległ się gwizdek - tym razem obwieszczający początek meczu. Zawodnicy ruszyli, a szybkości, jakie oni przyjmowali, wyprzedzały dwukrotnie Hogwart Expres. 
- Wystartowali! - wydarł się Jordan, będący szkolnym komentatorem meczy Quidditcha. - Gryfoni na starcie przejmują kafla. Amy Trumpet wraz z Simonem Sayre'em lecą w kierunku pętli przeciwnika i, mijając wszystkich zawodników drużyny przeciwnej, zdobywają 10 punktów. Pierwsze punkty dla Gryffindoru! Tłum kibiców szaleje!
Radość Jordana nie trwała jednak długo, gdyż Ślizgoni, porządnie rozwścieczeni straceniem punktów, zaszarżowali na nasze pole bramkowe. Marcus Flint, nie kłopocąc się nawet przestrzeganiem zasad mało nie zrzucił zawodnika ze swojej drużyny z miotły i leciał na oślep w kierunku pętli. Zamachnął się mocno i rzucił kaflem. Piłka rozpędzała się coraz mocniej, a Wood nie mógł mieć szans na obronienie tego strzału. Wtem... kafel zmienił kierunek, a dokonał tego tłuczek, który został rzucony przez Georga.
Trybuny zawyły radośnie, a Jordan z emocji mało nie spadł ze swojego miejsca.
- Wood szybko przejmuje kafla i podaje go najnowszemu nabytkowi gryfonów: Angelinie Johnson. Dziewczyna z niezwykłą szybkością pokonuje boisko i z łatwością przedostaje się przez obronę ślizgonów. Robi zamach i... pudłuje. - Wypowiedź chłopaka zabrzmiała bardziej jak pytanie. - Dajcie jej kafla jeszcze raz, panie sędzio, to przez niesprzyjający wiatr, to wina ślizgonów!
- Jordan, uspokój się. - Przez mikrofon Lee wydobył się głos McGonagall.
- Ale pani profesor, gdyby wiatr...
- Komentuj mecz, Jordan! A nie zajmujesz się prognozą pogody!
Parsknęłam śmiechem na słowa profesorki, ale w tej samej chwili przed oczami mignęła mi złota kulka. Chwilę później, przeleciał za nią Charlie i, jakby przywdział pelerynę niewidkę, zniknął. Na tle boiska była widoczna jedynie szkarłatna szata chłopaka, która powiewała narwanie i przemieszczała się do przodu.
- Patrzcie wszyscy! - zawył Jordan. - Szukający Gryffindoru dostrzegł znicza. Mknie przez powietrze z taką szybkością. Szukający Slytherinu nic nie robi! Ta gapa pewnie nie ma pojęcia, co w ogóle robi na boisku!
- Jordan! - Znowu głos McGonagall.
- Charlie Weasley leci za zniczem. Już ma go w ręce. Sięga po niego i... Znicz nagle zmienia kierunek, a Weasley obrywa tłuczkiem. Nie! Co się dzieje?
Charlie oberwał tłuczkiem w lewe ramię. Ześlizgnął się z miotły i tak naprawdę w ostatniej chwili złapał się za jej trzon. Część osób na trybunach wstrzymała oddech. I wtedy Charlie wdrapał się na drążek. Skierował się w stronę murawy boiska.
- Poddał się? - spytała Katy Bell, lecz ja jedynie pokręciłam głową.
Przeciwna drużyna nic nie zrobiła sobie z zachowania Charliego. Wykorzystując zdziwienie gryfonów, Andy Brown złapał za kafla i pognał w stronę pętli. Zamachnął się, ale w ostatniej chwili Wood obronił rzut.
Znów spojrzałam na Charliego. Wylądował na środku boiska i wpatrywał się z determinacją w kibiców. Podniósł lewą rękę w górę i rozszczelnił lekko palce. W jego dłoni zaiskrzyła się złota poświata. Wytrzeszczyłam oczy i uśmiechnęłam się szeroko.
- Proszę państwa. Charlie złapał znicz. Gryffindor wygrał! - wydarł się Jordan.
Bliźniacy zrobili zwycięski obrót w powietrzu i szybko podlecieli do brata. Wpadli na niego umyślnie i wyściskali go porządnie. Zaśmiałam się na ten widok.
...
- Trzeba to uczcić. - zawołał Charlie, wpadając do Pokoju Wspólnego.
- Melanż pod czujnym okien McGonagall? Nie sądzę. - odparł Fred, siedząc obok mnie, a ja parsknęłam śmiechem.
- Przecież ty będziesz pierwszą osobą, która się pojawi w Pokoju Wspólnym. - zakpił jego brat.
- W to nie wątpię, a jednak...
- Za dwie godziny tutaj! - krzyknął Charlie, żeby McGonagall faktycznie usłyszała.
- Słyszycie, chłopaki - rzucił Lee. - szykujemy się. - Machnął ręką w stronę dormitorium i pobiegł w tamtą stronę, mając na karku Freda. George nadal siedział na kanapie.
- Dlaczego mam dziwne wrażenie, że to wszystko jakaś podpucha? - zwrócił się do Charliego, który wykrzywiał usta w ironiczny uśmiech.
- Dlatego, że kto normalny robi huczne imprezy o trzeciej po południu? - Wskazał na zegar, znajdujący się na ścianie i poszedł w kierunku swojego pokoju.
- Własnemu bratu. - Pokręciłam głową, mało nie wybuchając śmiechem.
- Przecież sama chcesz to zobaczyć. - powiedział George.
- Skąd ta pewność? - spytałam chytrze.
- Gdybyś nie chciała, to już stałabyś pod drzwiami do naszego dormitorium. - zaśmiał się.
...
Niestety po jakichś piętnastu minutach bezproduktywnego siedzenia, zaczęło nam się nudzić, więc postanowiłam z Georgem sprawdzić, jak idą przygotowania do hucznego wydarzenia. Kiedy weszliśmy do dormitorium chłopaków zastaliśmy pokój w jeszcze większej ruinie niż zwykle, a Fred i Lee wgapiali się tępo w Mapę Huncwotów.
- Co tam wypatrzyliście? - spytałam sceptycznie i starałam się coś podejrzeć przez ramiona chłopaków.
- Spójrzcie na to. - oznajmił Lee i wskazał palcem na jakiś punkt na Mapie.
Był to ten tajemniczy korytarz, który prowadził do Pokoju Wspólnego ślizgonów. W pomieszczeniu znajdowało się kilka par stóp, a jedna z nich chodziła po nim bardzo dynamicznie, jakby w podłodze chciała wykopać rów. Kropka ta była podpisana: Olivia Yaxley.
- Mogłam się spodziewać. - mruknęłam, a chłopcy posłali mi pytające spojrzenia, które momentalnie zbyłam.
- Co zamierzamy zrobić z tą wiedzą? - rzucił George, będący, tak jak ja, bardzo zaintrygowany tym znaleziskiem.
- Jeszcze nie wiemy. - odparł Fred. - Ale ślizgoni ustawili sobie całkiem fajne hasło.
- "Czysta krew" - zakpiłam z jadem. - Nikt by na to nie wpadł.
- Przynajmniej nie tacy zacofani gryfoni jak my. Obrońcy szlam i zdrajcy krwi. - powiedział Fred, a w jego ustach to brzmiało jak największa nagroda.
- Pamiętacie Dzikie Pnącza? - podsunął nagle George, na co pokiwaliśmy zgonie głowami.
- Ciężko zapomnieć. - odparłam. - Wpadłeś wtedy na mnie, bo: "bałeś się małej roślinki". - zacytowałam profesor Sprout.
- Mniejsza. - Machnął ręką, najwidoczniej starając się wyrzucić z głowy to straszne przeżycie. - Ich właściwościami było...
- Zaklejanie wszystkiego, co znajdą na swojej drodze. - przerwał Fred.
- Tak - odparł zirytowany, bo wciąż ktoś mu przerywał. - Wzięliśmy na tej lekcji próbkę tej ich... mazi. Więc, jeżeli by tak użyć zaklęcia powiększającego i rozprowadzić to po ich wejściu...
- Wyszedł by całkiem niezły dowcip. - dokończyłam mimowolnie, a George jedynie przytaknął.
Wtedy Lee zerwał się z łóżka i dopadł do swojej szkolnej torby. Wyciągnął z niej mały słoiczek z niebieską substancją - mazią Dzikich Pnączy.
- Idziemy? - spytał Lee.
- Czekaj, nie mogę znaleźć różdżki.
- Ja wezmę. - zaoferowałam.
...
- Nie widać nikogo. Ruszamy dalej.
Hogwart zawsze był plątaniną korytarzy, jednak Mapa Huncwotów dawała nam na tyle dużo możliwości, że i tak jakimś nieszczęsnym cudem potrafiliśmy się zgubić.
- To za tym zakrętem. - wskazałam na zejście korytarzy.
Minęliśmy je bez większego problemu i faktycznie staliśmy teraz przed ścianą, na której znajdowały się dwa węże, łączące się pyskami.
- U nas jest Gruba Dama, ale tutaj wracać w środku nocy do dormitorium to jest naprawdę przygoda. - skomentował Fred.
- Masz za mało wrażeń? - spytałam kąśliwie.
- Jak mam do wyboru Grubą Damę, a Węże... - wtrącił się George.
- Wy nie musieliście przysłuchiwać się jej wywodom na temat przystojności Snape'a i innych tam ciasteczek w akwarelach. - Przeszły mnie dreszcze na samo wspomnienie.
- Dobrze, ale możecie później przechwalać się waszym doświadczeniem w ekstremalnych sytuacjach? Mamy robotę do wykonania. - skarcił Jordan.
- Ej, ej, ej... - zaprotestował Fred. - Kim jesteś i co zrobiłeś z Lee?
- Umieram ze śmiechu, George. - powiedział chłopak.
- Nie jestem George. - oznajmił Fred. - Prawdziwy Jordan by mnie rozpoznał. - Założył ręce na piersi.
- Przy minimalnym stopniu widoczności? - zastanowiłam się, chociaż dla mnie rozpoznanie bliźniaków było pestką. Może gdybym nie widziała ich przez dłuższy czas...
- Nie ważne. - przerwał George, kiedy Lee otworzył już słoiczek, a maź była gotowa do wykorzystania. - Suz, czy mogłabyś już...
- Nie potrafię go wykonać. - wyjaśniłam. - Tobie ono szło lepiej.
- Jasne - chłopak westchnął ciężko i wziął ode mnie moją różdżkę. - Hmmm, faktycznie bardzo wygodny ten wiąz. - powiedział nagle.
- George, zamknij się. - Fred najwidoczniej ogarnął powagę sytuacji, bo gdybym potrafiła zabijać wzrokiem, a przydałaby mi się taka umiejętność, to George byłby już martwy.
- Okey - zaśmiał się niedbale.
Ścisnął mocniej różdżkę i, jakby starając się bardziej wyczuć jej moc, powiedział: "Engorgio". W tej samej chwili substancja zaczęła wypływać ze słoiczka i unosić się w górę. Następnie chłopak zaczął kierować stróżki mazi po kantach ścian, aż całe wejście do Pokoju Wspólnego zostało zalepione substancją, przypominającą klej.
- Finał - powiedział George, kiedy skończył rozprowadzać substancję.
- Akcja: "Zalepienie lochów ślizgonów" została wykonana pomyślnie. - podsumował Fred i w tej samej chwili usłyszeliśmy głosy, dobiegające zza zakrętu.
- Jaki finał? Teraz to się dopiero zacznie. - spanikował Jordan.
- Przejście - Wskazałam pospiesznie na Mapę, która pokazała, że obraz znajdujący się za nami jest jakimś tajemnym przejściem.
Przycisnęłam jego lewy kant, a głosy zaczęły przybierać na sile. "Szybciej, szybciej" - myślałam gorączkowo, starając się otworzyć przejście za radą Mapy.
- Daj - George stanął obok mnie i pod jego ręką momentalnie obraz wyskoczył ze ściany.
W ostatniej chwili weszliśmy do środka, a przejście znów zasunęło się.
- Było blisko. - szepnęłam, opierając głowę o lodowatą ścianę.
- Chciałbym zobaczyć ich miny na widok zalepionego wejścia. - zachichotał Fred.
- Chciałabym, żeby tutaj było cieplej. - jęknęłam z zimna.
- To dobry pomysł, żeby wydostać się z tej lodziarni. - poparł mnie George i ruszyliśmy zgodnie z Mapą.
Korytarze nie były używane od przynajmniej dziesięciu lat. Wszędzie znajdowały się pajęczyny z martwymi pajęczakami oraz innymi owadami. Od czasu do czasu napotykaliśmy także drobną latarenkę, która zapalała się, gdy byliśmy w jej pobliżu.
Po kilku minutach błądzenia po tym bezkresnym labiryncie, znaleźliśmy się w ślepym korytarzu, a przecież, kiedy szliśmy w tę stronę, nie napotkaliśmy żadnej bocznej uliczki, więc nie mogliśmy ruszyć w drogę powrotną.
- Co jest napisane na Mapie? - spytałam Jordana, rozporządzającego planem.
- Trzecia cegła od dołu, pierwsza z brzegu. Po-gil-go-tać ją - przeczytał. - Rany, ale ten ktoś bazgrze!
- Nie marudź. - odparł Fred i wykonał instrukcję.
W tej samej chwili przejście otworzyło się, a wraz z nim poderwał się kurz osiadający tu od ponad dekady. Po krótkim napadzie astmy, udało nam się wytaraskać stamtąd i wstępnie zrozumieć, gdzie jesteśmy.
- To wieża Gryffindoru. - zauważył trafnie George.
- To dormitorium dziewczyn. - sprecyzowałam z przerażeniem i momentalnie spojrzałam na chłopaków. - Żadnych gwałtownych ruchów. - ostrzegłam i skierowałam się do swojego pokoju.
Chłopcy, najwidoczniej uradowani tym faktem, ruszyli za mną pingwinim krokiem.
- Wy macie lepsze pokoje. - oburzył się Fred, nawet nie kłopocząc się przywitaniem z Angeliną.
- Długa historia. - starałam się jej wytłumaczyć, ale to niewiele pomogło.
- Macie świadomość, że jeśli McGonagall tu wpadnie i zobaczy was trzech to...
- To nie musi o tym wiedzieć cały Gryffindor. - warknęłam, zamykając jej usta ręką. - Ciszej, na litość!
Dziewczyna wywróciła jedynie oczami i wyrwała się z mojego uścisku.
- Rozumiem - powiedziała, a następnie wróciła do czytania książki, nie wiele interesując się naszym dowcipem.
- Koniec Psot - skierowałam różdżkę w stronę Mapy, a wtem zaczęły z niej znikać wszelkie linie, aż został stary pergamin.
- Nie wiem jak skomentować dzisiejszy dzień - oznajmił George. - ale wiem, że ta Mapa jest naszym kluczem do sukcesu. - Uśmiechnął się chytrze.
...
Kiedy nareszcie udało mi się wypędzić chłopaków z mojego pokoju, godzina okazała się tak późna, że nie mogłam już bardziej zwlekać z pójściem do biblioteki. Zabrałam ze sobą, jak zwykle, poezję i zawiłe wiersze Szekspira o animagii oraz dwie książki dla przykrywki. Wyszłam z Pokoju Wspólnego i w miarę stabilnym krokiem, szłam w kierunku biblioteki, dziękując Odysowi w duchu, że jest pora kolacji i nikogo na pewno nie spotkam.
Kolejna plątanina korytarzy, kolejne przywitania postaci na obrazach, kolejny uczeń, który nie poszedł na kolację, kolejna zbita przez Irytka waza z dynastii Ming i kolejna z jego strony próba do wytrącenia mnie z równowagi, jakby za punkt honoru wziął sobie dewastacje mojego, i tak już naciągniętego, grafiku.
Po długiej i wyczerpującej podróży, trwającej dziesięć minut na nasze, dotarłam do żelaznych wrót biblioteki - królestwa pani Bloop: sadystycznej i snobistycznej bibliotekarki. Pchnęłam ciężkie drzwi, których ciężar był po to, aby zniechęcić uczniów do chłonięcia wiedzy, i, obdarzona chłodnym spojrzeniem kobiety-cerber, ruszyłam wzdłuż dywanu w poszukiwaniu końca biblioteki.
Każdy dział wyglądał tak samo, więc po pewnym czasie nie miałam zupełnej pewności, czy aby na pewno nie kręcę się w kółko. I wtedy ujrzałam, ostatni rząd książek, za którym znajdowała się jedynie ściana. Westchnęłam z ulgą i odwróciłam się w celu sprawdzenia ile przeszłam. Pani Bloop wyglądała jak malutka mróweczka i zdawało mi się, że zaraz usłyszę głos orła, który był nieodłącznym elementem scen we wszystkich mugolskich westernach, gdzie główny bohater pokonuje taki kawał drogi.
Zniechęcona "przyjaznym" spojrzeniem pani Bloop, weszłam pospiesznie w ostatnią alejkę i rozłożyłam książki na stoliku.
Pomimo dzielącej mnie od kobiety znacznej ilości półek, nadal czułam na sobie jej wzrok. Takie wrażenie odczuwałam za każdym razem, kiedy przychodziłam ćwiczyć animagię. Wydawało mi się także, że kobieta za każdym razem coś podejrzewa, więc przychodziłam z coraz większą gulą w gardle.
Cały miesiąc przychodzenia do biblioteki i trenowania mojej nowej zdolności niczego nie zmieniał. Nie widać było żadnego efektu, prócz snów, które nawiedzały mnie każdej nocy. Za każdym razem przebiegały tak samo. Remus przemienia się w wilkołaka, jednak ja nie mogę się przeobrazić. Budzę się z uczuciem zaciskania jego zębów na mojej krtani, zlana potem. Od miesiąca. W każdej chwili mogłam zostać przyłapana przez jakiegoś zagubionego ucznia, który także darował sobie kolację, a kiedy wracałam, mógł mnie złapać jakiś nauczyciel na dyżurze nocnym.
Zamknęłam oczy, starając się pozbyć myśli. Przynajmniej tych, które mi były teraz niepotrzebne. Położyłam ręce na kolanach i próbowałam zapomnieć o wszystkim. W myślach przywołałam twarz brata. Zmęczona, jednak nadal pełna pasji, radosna, choć czasami zdenerwowana przez moje głupie pomysły. Zatroskana, bo brat chciał zastąpić mi pełną rodzinę. On była całą moją rodziną i nikogo więcej nie potrzebowałam.
Wyobraziłam sobie, że - "jestem zwierzęciem". Nie wiedziałam jakim, ale zachowywałam świadomość, że - "nie jestem sobą".
"To dla Remusa, chcę być kimś, kto będzie w stanie go obronić, ochronić przed samym sobą. Kto zapewni mu bezpieczeństwo. Chcę być kimś, kto zachowa w myślach człowieczeństwo. Kimś, kto potrafi zapanować nad instynktem, który nie przejmie nade mną kontroli. Instynktem, który będzie mi pomagał zachować ludzką świadomość. Dla brata... pragnę tego najbardziej"
Wtedy poczułam jak przechodzi mnie silny skurcz. Poczułam jak odpływam i tylko ogromny ból zachowywał we mnie resztki świadomości. Potworny, przerażający i przeszywający na wskroś. Cierpienie, które nie chciało oszczędzić żadnej komórki. Tak potworne, że nawet najgłośniejszy krzyk nie byłby w stanie go złagodzić.
Znów otworzyłam oczy. Nadal przebywałam w bibliotece, ale czułam, że coś jest nie tak. Obolała wstałam z podłogi i podniosłam swoje książki, gdy nagle poczułam za sobą dziwny przeciąg, którego przedtem na pewno nie było. Odwróciłam się w tamtą stronę i już nie wiedziałam czy to sen czy tylko rzeczywistość.
Znajdowała się przede mną dziura w murze, przypominająca wejście do jednego z tajnych wejść Hogwartu. Byłam pewna, że wcześniej nie znajdowało się za mną dodatkowe pomieszczenie, więc cała ta sytuacja wydała mi się...
- Jesteś czarownicą, Suz. - powiedziałam do siebie. - To świat magii. Niby czemu się dziwisz?
Starając się chwycić mocniej książki, ciągnięta przez jakąś niewidzialną siłę, podeszłam bliżej przejścia. Zastanawiając się chwilę nad stabilnością sufitu tego pomieszczenia lub w ogóle się nie zastanawiając, weszłam do środka, a gdy minęłam wejście, cegły leżące po obu stronach sali wróciły na swoje miejsce, tworząc za mną ścianę.
- Co to za miejsce? - spytałam samą siebie i położyłam książki na podłodze.
Znajdowałam się w ogromnej sali, o bardzo wysokim sklepieniu. Jej ściany były pokryte wysokimi lustrami, a podłoga czarnym granitem. Na środku sali były umieszczone poduszki i koce. Co kilka metrów z kamiennej podłogi wyrastały średniej wielkości drzewa, których liście były pokryte drobnymi kropelkami kolorowej rosy, jednak nie była to woda.
- Eliksir Regeneracji - powiedziałam, poznając go po zapachu.
Do pni drzew były przymocowane półki, na których leżały pojedyncze książki. Podeszłam do jednej z nich. Przewróciłam ją okładką do góry i na chwilę straciłam oddech.
"Historia Animagii" jak głosił napis na okładce.
- To niemożliwe. - szepnęłam i podbiegłam do kolejnej. - "Sztuka Animagii".
To pomieszczenie było... Znajdowałam się... Pokój Życzeń. Najprawdziwszy, najbardziej przydatny. Wszystko to, czego tak bardzo potrzebowałam, znajdowało się pod jednym dachem. Nie mogłam uwierzyć.
"W tym miejscy mogłabym ćwiczyć zawsze. Nie musiałabym chować się przed uczniami tylko dlatego, że... chcę zostać Animagiem. Niby to słaba wymówka, ale to pomieszczenie sprawi, że w każdej chwili będę mogła się doskonalić." - Uśmiechałam się jak wariatka.
Podeszłam do ściany i przejrzałam się w lustrze. Założyłam jedno z pasem włosów za ucho i wyszczerzyłam się do siebie. Moje oczy iskrzyły się radością, wręcz nienaturalną.
- Jak zostanę tym nieszczęsnym animagiem to będę się przeglądać całymi dniami. - powiedziałam, robiąc zabawną minę. - Tylko jakby się stąd wydostać?
...
Na ratunek nie musiałam długo czekać. Kiedy tylko zapragnęłam wyjść z pomieszczenia, w jednej ze ścian otworzyło się przejście. Wyszłam pospiesznie z sali i mogłam śmiało stwierdzić, że znajdowałam się na korytarzu na siódmym piętrze.
- Czyli tutaj będę cię szukać. - Pokiwałam głową. - Dobra rada na przyszłość.
Następnie ruszyłam szybko w stronę dormitorium po ciemnym korytarzu Hogwartu.
Wpadłam zziajana do Pokoju Wspólnego, gdyż Gruba Dama kazała mi słuchać nowych etiud o przystojności jakiegoś rycerza z obrazu przy Wielkiej Sali.
- Suz, dopiero wróciłaś? Gdzie byłaś przez tyle czasu? - spytał mnie Jordan, wyraźnie zdziwiony moją obecnością tutaj.
- Byłam w bibliotece. - wyjaśniłam szybko.
- Ostatnio coś często siedzisz w bibliotece. - zaśmiał się Fred. - Uważaj, bo jeszcze zamienisz się w kujona i będzie należało cię wydziedziczyć. - upomniał mnie.
- Nie obawiaj się, Fredzie. Jeszcze trochę czasu moje imię będzie widnieć w twoim testamencie. - odparłam.
- Myślałem, że tylko ja w nim jestem? - upomniał się George o swoje.
- Nie, nie, nie, George. - zaprotestował Fred. - Ty jesteś jako pierwszy. W spadku przeznaczę ci moje wszystkie rachunki i inne zadłużenia i kredyty.
- Żebym ja ci nie zapisał ZUS-u w testamencie. - zagroził George.
Fred chciał zgasić brata jakąś, zapewne boską, ripostą, jednakże, gdy tylko otworzył usta, przejście do Pokoju Wspólnego otworzyło się i stanął w nich zdenerwowany Percy. Jego twarz można było porównać do pędzącego 150 mil na godzinę Nimbusa 1700, z którego trzonka buchała para.
- Jak się udało spotkanie prefektów? - zawołał radośnie Fred, nie tracąc werwy w swojej wypowiedzi.
- Poszło by lepiej, gdyby jedną z informacji nie okazała się notka o moich braciach. - wypalił na jednym oddechu.
- Cóż się takiego stało? - zdziwił się teatralnie George, łapiąc się za serce.
- Ty sobie nawet nie wyobrażasz, co się takiego stało. - powiedział, a jego twarz cały czas nie traciła na kolorze.
- Skoro już to zrobili, to oznacza, że jest to do wyobrażenia. - wtrąciłam z udawaną powagą, lecz Percy poczerwieniał jeszcze bardziej.
- Fred, George, Suzanne i... - W pomieszczeniu znalazł się Charlie - Lee!
- Kolejny prefekt w świetnym humorze? - spytał Fred, choć już trochę mniej pewnie, ponieważ dwóch rozwścieczonych braci-prefektów to o jednego za dużo.
- Zamilcz Fred. - uciszył go Charlie. - Zaraz zjawi się...
- Weasleye, Lupin - McGonagall wpadła jak huragan do Pokoju Wspólnego. - i Jordan!
- Dlaczego moje imię mówicie najagresywniej? - jęknął Lee, krzyżując ręce na piersi.
- Wasza czwórka! - wydusiła z siebie McGonagall, a kiedy to powiedziała, odniosłam wrażenie, że z jej idealnie-ciasno upiętego koka wypełzają nieliczne włosy, co wcześniej nigdy się nie zdarzało. - Spożytkuje dzisiejszy wieczór na pomocy panu woźnemu.
- Co! Ale dlaczego? Jak to? - z naszych ust wydobyły się głosy pełne desperacji.
- Ponieważ zaklejenie lochów ślizgonów nie jest najrozsądniejszą formą spędzania wolnego czasu.
- Skąd pani wie? - spytaliśmy chórem.
- Nie była to raczej cicha sprawa. - powiedziała profesorka - Zwłaszcza, że na miejscu zbrodni znaleźliśmy słoiczek pana Jordana. - dodała po chwili.
- Jordan! - wydarliśmy się na Lee , a wtedy z twarzy chłopaka zniknęła cała pewność siebie i złość do największej agresywności wszystkich wobec niego.
...
- Waszym zadaniem jest posprzątanie korytarza na III piętrze, zrozumiano? Pan woźny będzie już tam na was czekał. - objaśniła profesorka. - Żałuję, że osobiście nie mogę was przypilnować, ale wierzę, że pan Filch potraktuje was równie srogo, jak ja bym to zrobiła.
Wtedy znaleźliśmy się w odległości kilku łokci od woźnego. Profesor McGonagall odeszła, a my znaleźliśmy się sama na sam z osobą, która ma wyjątkowe zamiłowanie do kajdan i kotów.
- Znowu się spotykamy na szlabanie. Czy to nie staje się nudne? - Dobiegł do nas lodowaty głos mężczyzny. Głos przeszyty na wskroś chęcią mordu i dziką satysfakcją.
 ***
Jak wrażenia? Napiszcie w komentarzu co myślicie :)