sobota, 26 sierpnia 2017

Rozdział 24


Witam wszystkich bardzo serdecznie, życzę przyjemnego czytania :)
 ***
Deszcz tego dnia siąpił niemiłosiernie. Wiatr okalałam z agresją zewnętrzne ściany zamku, a jeżeli ktoś wpadł by na pomysł otworzenia drzwi wejściowych, zapewne skończyło by się to niechybną powodzią. 
Wbrew pozorom, uczniowie mieli dobry nastrój i ze spokojem pałaszowali pierwszy posiłek. Przynajmniej większość, ponieważ piątka trzecioklasistów z Gryffindoru nie mogła tego powiedzieć o sobie.
Siedziałam wraz z Jordanem na samym końcu naszego stołu, gdzie nikt nas nie zaczepiał. Bliźniacy wpadli na podobny pomysł i zrobili to samo, ale zajmując drugi jego koniec. Angelina siedziała mniej więcej po środku i rozmawiała z Katy i Alicją o rzeczach tak istotnych, jak zeszłoroczne przeziębienie. Od czasu do czasu cała nasza piątka łypała na siebie groźnie, chcąc tym samym przekazać, że możemy tak kłócić się w nieskończoność! 
Nasz spór wychodził jedynie nam na złe. Nauczyciele cieszyli się, że na lekcjach nie muszą już przygotowywać całej artylerii przeciwko naszym działaniom psotniczym i że na zajęciach wreszcie jest cicho.
W ogóle ostatnimi czasy Hogwart stał się dość zamyślonym miejscem. Wszyscy pędzili gdzieś, nie wiadomo gdzie i cały swój wolny czas przeznaczali na ciche rozmowy o nauce, Potterze albo Quidditchu. Każdy dzień był niezwykle monotonny, a jedyną odmiennością zdawały się występki Irytka, które już nie robiły na nikim wrażenia.
- Jak myślisz... o czym oni rozmawiają? - spytał nagle Jordan, a ja popatrzyłam na niego smutnym wzrokiem.
- Jest wpół do dziesiątej. - Zerknęłam na jego zegarek. - Powinni teraz omawiać przebieg jakiegoś kawału. - Westchnęłam przygnębiona i znów nadgryzłam kawałek tosta, który zdążył już dawno ostygnąć.
Z bliźniakami nie rozmawiałam od czasu, gdy George naskoczył na mnie po naszym ostatnim meczu Quidditcha. Z racji, że byłam pokłócona z Georgem, Fred także zaprzestał jakiejkolwiek interakcji ze mną. Był wierny bratu i wymieniał ze mną jedynie pocieszające uśmiechy, które jakoś nigdy nie poprawiały mi nastroju. Z Angelina także stanęłam na ścieżce wojennej. Było to zadanie o tyle problematyczne, że widziałam ją praktycznie codziennie, gdyż dzieliłyśmy jedno dormitorium.
- Czy my po prostu nie możemy się pogodzić? - spytał dziecinnie, po raz kolejny wyrywając mnie z zamyślenia. - Tak, wiem, że to naiwne pytanie, ale to staje się już nużące. - Posłał w kierunku naszych wrogo-przyjaciół tęskne spojrzenie.
- Ja nie mam zamiaru pierwsza wystawiać ręki - odparłam momentalnie. - To George zaczął i to jego w tym głowa, żeby...
- A Angelina? - przerwał mi nagle.
- Co Angelina?
- Nie możemy przynajmniej z nią porozmawiać? - zaproponował. Widać było, że jest zdesperowany.
- Sam zacząłeś tę zabawę w kupidyna. Gdybyś się nie wygłupiał, to może udałoby się...
- Przynajmniej spróbuj. - Obdarzył mnie błagalnym wzrokiem.
- A kim ja jestem, żeby godzić skłóconych ludzi! - warknęłam, na dobre rozstając się z tostem i zakładając ręce na piersi. - Po za tym ja także, o ile dobrze kojarzę, się do niej nie odzywam. I przypomnę ci z jakiego powodu! Bo stanęłam po twojej stronie, gdy zacząłeś latać za nią jak piesek!
- Suzanne - Spojrzał na mnie błagalnie, a w jego oczach dojrzałam bezgraniczny smutek.
- Lee, wiesz dobrze, że... - Chłopak wykrzywił usta w błagalnej pozie. Wyglądał trochę jak zbity pies ze schroniska, który stracił pana. "Nie bierz mnie, Jordan, na litość! To na mnie nie działa" Jakby chłopak usłyszał moje myśli, gdyż zasmucił się jeszcze bardziej. - Oh, no dobrze! Wygrałeś - jęknęłam, a czarnoskóry znów złapał dobry humor. - Ale żeby było jasne... - Wzięłam głęboki wdech. - Nie robię tego dla ciebie, a dla pogodzenia nas wszystkich... - powiedziałam, a chłopak uśmiechnął się lekko. - Zaraz wrócę z Angeliną... albo z częścią Angeliny.
Podniosłam się mozolnie z siedzenia, a Lee uniósł dwa kciuki w górę, życząc mi powodzenia.
"Dobre sobie" - mruknęłam w duchu, a następnie odwróciłam się w stronę dziewczyny.
Chyba zrobienie pierwszego kroku było najtrudniejsze, ale stopniowe poruszanie się na przód zbliżało mnie do dziewczyny. W czasie, jakim do niej szłam, zdawało mi się, że nagle wszystko się zatrzymało, a ja poruszam się w smole. Rozejrzałam się przezornie po Wielkiej Sali. Zdawało mi się jak kilkanaście osób przygląda mi się z uwagą.
"Mniejsza" - pocieszyłam się.
Uniosłam wyżej głowę i delikatnie przyspieszyłam kroku, cały czas nie spuszczając wzroku z Angeliny. Nagle jednak w oczy rzuciło mi się coś jeszcze. Bliźniacy patrzyli na mnie z lekkim zaskoczeniem. Chciałam już im odpowiedzieć jakąś wredną miną, ale w tej samej chwili znalazłam się przy Johnson.
- Angelina - rzuciłam pewnie, choć mój głos zabrzmiał dziwnie wysoko. Dziewczyna siedziała w towarzystwie swoich dwóch nowych przyjaciółek oraz Maureen, Hermiony i dwóch dziewczyn, których nie znałam z imienia. - Angelino, czy możemy pogadać! - dodałam, czując jak dziewczyna próbuje mnie olać. Ta dopiero teraz postanowiła się odwrócić. - Ale nie tutaj... na osobności - rzuciłam jeszcze i odwróciłam się do niej plecami, mając nadzieję, że pójdzie za mną.
Tak też się stało, bo chwilę później razem stałyśmy na korytarzu nieopodal Wielkiej Sali.
- Więc... jakby to ładnie zacząć, chciałabym powiedzieć ci, że ta sytuacja powoli zaczyna mnie wkurzać i... - zaczęłam prosto z mostu, bo inaczej nie potrafiłam tego powiedzieć.
- Przepraszam - Angelina przerwała mi nagle.
- Ja rozumiem, że masz teraz swoje ważne sprawy, ale... Że co? - uniosłam na nią wzrok, który do tej pory miałam wbity w podłogę. - Co?
- Przepraszam, wiem, że się źle zachowałam. Ale potem poszło już tylko gorzej. Ty pokłóciłaś się z bliźniakami...
- Georgem.
- Tak, dlatego jakoś tak nie mogłam podejść, a skoro ty teraz podeszłaś to... Pomyślałam, że teraz albo nigdy.
- Czyli zgoda? - spytałam niepewnie, a dziewczyna pokiwała głową. - Uff, to przynajmniej jeden problem z głowy! - Ucieszyłam się i rzuciłam się jej na szyję.
- A jaki jest drugi problem? - zapytała, a ja kilkukrotnie zamrugałam oczami. Dobrze jednak, że tego nie widziała.
- Szkoła, od co? Trzeba się uczyć - powiedziałam, odsuwając się od dziewczyny i rumieniąc się delikatnie.
- Powiedzmy, że wierzę. - Dziewczyna zachichotała, a wtedy z Wielkiej Sali wyszedł Jordan znikim innym jak wraz z bliźniakami.
- Czas na mnie - poinformowałam, ale dziewczyna chwyciła mnie mocno za ramię.
"Przeklęty refleks ścigającego!".
- Skoro dziewczyny są już miedzy sobą pogodzone - powiedział Jordan. - A bliźniacy zrozumieli swój głupi błąd. - "To znaczy: George zrozumiał". - To nadszedł czas...
- Aby Lee przeprosił Angelinkę - Specjalnie zdrobniłam imię dziewczyny, wiedząc, żeczasem nazywa ja tak jej tata. Pchnęłam ją lekko w stronę chłopaka.
Dziewczyna z lekkim ociągnięciem spojrzała na chłopaka. Nie zdążyłam jednak przysłuchać się ich przeprosinom, które tak nawiasem mówiąc wyglądały jak "próba ognia", gdyż Fred spojrzał na mnie znacząco.
- Teraz nadszedł czas na ponowne połączenie sił - skwitował dumnie i pchnął George w moją stronę z taką siłą, że mało nie zderzyliśmy się nosami.
Spojrzałam z rezerwą na rudzielca. "Raz kocie śmierć".
- Przepraszam - bąknęliśmy w tym samym czasie i nie wiedząc czemu na naszych twarzach wykwitły pożądne rumieńce.
Fred zaśmiał się z nas przesadnie.
...
- Nikt, kto nie ma wypełnionego formularza,  nie pójdzie do Hogsmeade! - Przez tłum rozmawiających uczniów, przebił się głos McGonagall.
- Pani profesor! Jeszcze my, my nie daliśmy formularzy! - wydarł się Fred w stronę kobiety, popędzając naszą piątkę co parę sekund.
- Dziękuję - rzekła nauczycielka, gdy wszyscy daliśmy jej swoje zgłoszenia. Miała minę, która bezsprzecznie mówiła, że jest zaskoczona faktem naszego niesamowitego pogodzenia i pojawienia się na miejscu zbiórki.
Faktycznie, jedną z naszych opcji protestu przeciwko przyjaźni z sobą, było nieuczestniczenie w naszym pierwszym wypadzie do Hogsmeade. "My to mamy wyobraźnie!".
- W Hogsmeade musimy odwiedzić Miodowe Królestwo - poinformował Jordan, przepychając się przez innych uczniów.
- Żartujesz sobie? - prychnął Fred. -  Gospoda Pod Świńskim Łbem będzie lepsza!
- Ta speluna? - oburzyła się Angelina, a chłopak zaśmiał się psychopatycznie. - Ja tam na pewno nie pójdę. Prawda, Suzanne?
- Tak, kawiarnia Pani Puddifoot z pewnością przebija wszystko - zakpiłam.
- Ten kącik zakochańców? O, nie! Mnie tam z pewnością nie zaciągniecie. - George udał odruch wymiotny.
- A czy ktoś wspominał o tobie? - odparłam wrednie.
- Właśnie, dzięki, Suz, że mi przypomniałaś. Czy któreś z was będzie miało może ochotę na piwo kremowe? - rzucił Fred, a moi towarzysze momentalnie przystali na ten pomysł.
...
Półgodziny później dotarliśmy do tajemniczej wioski Hogsmeade, którą to zamieszkiwali jedynie czarodzieje.
Była to niewielka czarodziejska społeczność, otoczona z jednej strony przez Zakazany Las, a z drugiej przez pola, mająca w posiadaniu około stu stałych mieszkańców. Domy, znajdujące się tam, zdawały utrzymywać się nadal w ryzach budynków z początku XX-stulecia, a w większości okien były umieszczone stare okiennice, które nadawały uroku temu miejscu. Cała wioska spowijała się niestety w smugach szarego deszczu, niepozwalającego na bliższe przyjrzenie się domostwom.
Znaczną część uwagi zajmowało mi unikanie kałuż, położonych na każdym centymetrze drogi.
- Gdzie najpierw pójdziemy? - spytał Jordan, starający się dostrzec coś więcej, oprócz głównego zarysu budynków.
- Może Miodowe Królestwo? - zaproponowała Angelina rzecz, która bardzo mi odpowiadało, jednak bliźniacy skrzywili się nieznacznie.
- W Gospodzie Pod Świńskim Łbem jest ciekawiej! - zaprotestowali, a ja przewróciłam oczami.
- Może najpierw upewnijmy się, że bez przeszkód można tam wejść - rzuciłam szybko.
- Co to ma niby znaczyć?
- Czy ja wiem, może to, że Gospoda Pod Świńskim Łbem nie jest odpowiednim miejscem dla trzecioklasistów.
- Okey - bliźniacy przytaknęli. - Idziemy wybadać teren, a potem spotkamy się tam z wami. - Uśmiechnęli się chytrze i zniknęli w gęstych smugach deszczu.
- Acha - mruknęłam pod nosem. - To co, idziemy do tej cukierni?
...
Miodowe Królestwo okazało się  jeszcze bardziej niesamowitym miejscem, niż w opowieściach Jordana. Pomimo tego, że była to malutka cukiernia, znajdowały się w niej chyba tony słodkości, zaczynając od czekoladowych żab, a kończąc na pieprznych diablikach. Wybór był tak ogromny, że z pewnością każdy mógł znaleźć coś dla siebie, co jednak nie było proste przez barwną ekspozycję i migające foldery z promocjami.
- To z pewnością będzie moje ulubione miejsce - wymamrotał Jordan, jedząc zachłannie część oferty promocyjnej.
- Lee, uspokój się. Na litość boską! - skarciła go Angelina, jednak to było mizerne w skutkach.
Nikt z klientów sklepu nie zaprzątał sobie głowy brakiem ogłady u Jordana. A było ich naprawdę sporo. Potrzebowało się z pewnością wiele szczęścia, aby w tym przeludnionym sklepie znaleźć choć odrobinę podłogi dla siebie.
- Suzanne, wybrałaś już coś? - spytała mnie Angelina, idąc w kierunku kasy z cukierkami w garści.
- Tak, już dawno - zaśmiałam się, wskazując na dwa pudełka, trzymane w dłoniach.
- Co to? - spytał Jordan, który znalazł się przy nas nie wiadomo skąd.
- A ty nie przy toffi? - zauważyła moja przyjaciółka.
- Skończyło się - odparł z boleścią chłopak i czknął niezdarnie, doprowadzając nas do śmiechu. Lee jednak zdawał się zlekceważyć nasze głupie zachowanie i z zainteresowaniem przyglądał się moim zdobyczom.
- To czekolada, Lee - parsknęłam śmiechem. - Mój brat ją uwielbia, a niestety sprzedawana jest tylko w tym sklepie.
- Ale podzielisz się? - zapytał z nadzieją.
- Zobaczymy. Zwłaszcza, że jedno pudełko jest dla mnie...
- George, są tam... na dziewiątej! - usłyszeliśmy nagle wrzask znajomego głosu.
Chwilę później obok nas stali we własnej osobie bliźniacy Weasley, których policzki były bardziej czerwone niż zwykle.
- I jak się udała pijacka przygoda? - rzuciłam na przywitanie, a oni spojrzeli na mnie z pretensją.
- Ty to jednak masz coś z Trelawney - stwierdził George. - Z tą różnicą, że ty trafnie potrafisz ocenić przyszłość. - Zaśmiał się dźwięcznie.
- No widzicie, ja zawsze mam rację... prawie zawsze - zgodziłam się z ich wymownymi minami. - No dobrze, chodźmy zapłacić, bo musimy jeszcze zobaczyć kilka miejsc.
...
- Jak do tej pory, najbardziej podobało mi się w sklepie Zonka - powiedział Fred, uważnie bawiąc się małą piłeczką-granatem.
- Coś mi się wydaje, że wy dwaj zostaniecie jednymi z lepszych klientów. - Wskazałam na rudzielców.
- Bardzo chętnie przyjmiemy ten tytuł. - zgodził się George. - Po za tym, mają tam naprawdę fajne gadżety. Już nie mogę się doczekać, aż wypróbujemy ten proszek na bekanie lub gnijący żabi skrzek.
- Tylko, błagam, nie na nas - spojrzałam z rezerwą na chłopaka, w którego oczach szalały niebezpieczne iskry. - Przyjaciół nie powinno się atakować. - wzbraniałam się.
- Tak? A kto zaatakował mnie na początku tego roku jakimś śmierdzącym glutem? Czyżby nie ty, Suzanne - Angelina wytknęła mi mój drobny występek.
- To były tylko testy sprawdzające jakość wyrzutu... które oni mi kazali przeprowadzić. - Wskazałam na bliźniaków, robiących miny niewiniątek. - Z resztą użyłam słowa nie powinno, czyli nie jest to w stu procentach zabronione!
- Niedorzeczność! - prychnęła dziewczyna, na co my wybuchliśmy śmiechem.
- Ej, spójrzcie. Pub Pod Trzeba Miotłami, idziemy? - spytał Lee, wskazując na szyld gospody.
- Chętnie - bliźniacy przytaknęli i wpadliśmy do ciepłego wnętrza.
Było to miejsce bardzo przytulne, oświetlone za pomocą magicznie płonących świec. Znajdowało się w nim kilkanaście drewnianych stolików, gdzie wokół nich przesiadywali uczniowie Hogwartu.
- To co, po kremowym? - zaproponowali bliźniacy i poszli wraz z Jordanem do kasy po kufle.
Ja z Angeliną w tym czasie znalazłam wolny stolik.
- Wisicie nam po dwa sykle - poinformowali chłopcy, kiedy wrócili, a następnie dali nam po piwie.
Po chwili każdy z moich przyjaciół pociągnął już z kufla solidnego łyka napoju, lecz ja przyglądałam się mu z drobną obawą.
- Coś się stało, Suz - spytał George, przyglądając mi się uważnie.
- Nie, nic. Tylko...
- Nie mów, że jesteś na odwyku - rzucił Fred, a ja parsknęłam śmiechem. - Dobrze wiesz, że w tym piwie nie ma grama alkoholu! - zapewnił.
- Ja wiem - odparłam i w ramach dowodu, że się nie boję, upiłam część zawartości kufla. - Ohyda... Nie znoszę go! - poinformowałam, ale wzięłam kolejny łyk.
- Pij, żeby nie wyróżniać się z tłumu - zaproponował Jordan. - Jak dosypiesz cukru, nie jest aż takie złe. - Wskazał na pobliską cukierniczkę, a ja parsknęłam śmiechem.
- Skorzystać nie zaszkodzi - rzuciłam i wsypałam sobie kilka łyżeczek cukru do napoju.
- Tylko się nie przesłodź - George upomniał mnie z udawaną troską.
- Jeszcze nikt nie umarł od przesłodzenia piwa - odparłam i pociągnęłam spory łyk trunku. Jednak po chwili momentalnie oddaliłam kufel od ust.
- Nie smakuje nadal? - zdziwił się George teatralnie.
- Ani trochę - mruknęłam płaczliwie udawanym tonem, a następnie ruchem ręki sprawiłam, że zamiast piwa, w naczyniu znalazła się woda. - Lepiej smakuje - wyjaśniłam.
- Ona wcale nie ma smaku.
- Dla ciebie, George. Ponieważ ty straciłeś już zdolność poznania w prawie wszystkich kubkach smakowych!
- Byłaś blisko - rzekł chytrze, a Fred, Lee i Angelina patrzyli na nas z zainteresowaniem. Mało brakowało, a zaczęli by się z nas śmiać w niebogłosy.
- A poprawna odpowiedź to niby jaka?
- Woda nie ma smaku! - Wzruszył ramionami, chowając twarz w kuflu, na co ja jedynie prychnęłam.
...
- Zbieramy się kochani - zdecydował w końcu Fred, a moi towarzysze wstali z siedzisk i zaczęli zakładać płaszcze.
- Suz, ciebie też się to tyczy. - George strzelił mnie w ramię.
- Idziemy do Hogwartu?
- A niby gdzie? - zadrwił.
- Tam - wskazałam głową w bliżej nieokreślonym dla nich kierunku.
- Co to za "tam"? - spytała Angelina.
- Wrzeszcząca Chata - odparłam natychmiast, wywołując zgrozę na twarzach przyjaciół.
- Czyś ty kompletnie oszalała? - skarcił mnie Jordan. "Prawdziwy głos rozsądku". - To najbardziej nawiedzony dom w Wielkiej Brytanii, a ty chcesz tam iść w deszczowe popołudnie?
- A po cóż by inaczej było tam iść? - Uśmiechnęłam się chytrze.
...
- Jesteście nieodpowiedzialni i lekkomyślni!
- Ty także, Angelino, bo z nami idziesz! - odparł Fred, który wyraźnie walczył z sobą, by nie rzucić w jej stronę jakiegoś zgryźliwego komentarza.
Znajdowaliśmy się na obrzeżach Hogsmeade i już niewiele brakowało nam do nawiedzonej chatki. Deszcz nie padał już tak mocno jak na początku, a wiatr przestał wiać, więc nasza widoczność polepszyła się.
Kiedy byliśmy około kilkunastu stóp w odległości od naszego punktu docelowego, zatrzymaliśmy się ze zwyczajnego strachu.
Dom zdawał się być faktycznie przerażającym, gdyż burza wyzwalała w nim jakieś pradawne instynkty. Pod wpływem wiatru, kołysał się on jak oszalały i sprawiał wrażenie, jakby miał się zaraz zawalić.
- Nie podoba mi się to wszystko - skwitowała Angelina, gdy zaczęliśmy podchodzić jeszcze bliżej budynku.
- Nie panikuj, przecież nic nam się nie stanie - odparł Fred na luzaku i podszedł do jednego z okien, które, jak wszystkie inne, było zabarykadowane deskami.
- Widzisz coś w środku? - spytałam z nadzieją.
- Nic. - Chłopak potrząsnął głową. - Chyba, że... Suz, daj mi na chwilę swoją różdżkę - poprosił, a w następnej chwili rzucił zaklęcie w szczelinę między drewnem. - Lumos!
Chłopak znów zajrzał do środka, a następnie chwilę przyglądając się temu, co tam zobaczył, odsunął się od okna.
- I co? - zapytał pewnie George.
- Nic. - Machnął lekceważąco ręką. - Jakieś porozrzucane meble i pełno brudu. Nic ciekawego.
- Żadnych duchów? - zdziwił się Lee.
- Nie, ale... być może w taką pogodę wolą nie wyściubiać się ze swoich kryjówek - Fred powiedział to lodowatym tonem, a Angelinę przeszły ciarki.
- Chodźmy już stąd!
- Zaczekaj, jeszcze chwilę... gdyby udało nam się jakoś dostać do środka to...
- Co wy tam robicie, dzieciaki! - Dobiegł do nas zimny, chropowaty głos. Momentalnie odwróciliśmy się w jego kierunku, a włosy stanęły nam dęba.
W naszym kierunku szedł stary mężczyzna o misternej siwej brodzie. Zdawał się być jedynie widmem, gdyż smugi chłodnego wiatru były tak bardzo teraz widoczne.
Nim się obejrzeliśmy, starzec karcąco lustrował wzrokiem całą naszą piątkę. Żadne z was nie miało zamiaru odpowiedzieć na jego pytanie Wyglądał zbyt groźnie by można było przy nim wydać z siebie jakiekolwiek dźwięki poza krzykiem. Zwłaszcza w takich okolicznościach.
- Nie powinniście się tutaj kręcić! - Patrzył na nas karcąco. - Nie wiecie, że w tym domu dzieją się straszne rzeczy!
Wymieniliśmy porozumiewawcze spojrzenia. Nie uśmiechała nam się odpowiedź, która twierdziła, że dobrowolnie znaleźliśmy się tutaj. Pierwsza z nas odzyskała jednak głos Angelina. Pomimo silnego spojrzenia starca, z jej ust wydobył się pewny głos.
- Przepraszamy - Na jej słowa Fred trzepnął ją w ramię.
- Nie mnie, a waszych opiekunów należałoby przeprosić! Kojarzę was. Gryfoni z trzeciego roku, czyż nie?
- Widzę, że nasza reputacja wyprzedza nas - Uśmiechnął się dumnie George. W duchy trzepnęłam się w twarz.
- To nie był komplement! - warknął ponownie. - A teraz wynoście się stąd! Już!
Niechętnie przytakneliśmy i ruszyliśmy w stronę Hogsmeade. Jednak, gdy mijaliśmy już upiorne ogrodzenie, oddzielające nas od działki, spojrzeliśmy ostatni raz w kierunku domu.
Tajemniczy mężczyzna nie zauważył tego i nadal szedł pewnym krokiem zapewne w kierunku ciepłej izby.
- Kto to jest? - mruknął z pewną odrazą Jordan.
- To właściciel Pubu Pod Świńskim Łbem - odparł Fred po namyśle. - Widzieliśmy go, kiedy chcieliśmy się dostać do tej...
- Speluny - podsunęła Angelina, najbardziej oddalona od wątpliwej jakości płotu.
- Jak uważasz - mruknął Fred od niechcenia. - Ale przysięgam, że jeszcze tu wrócimy!
...
Kiedy wróciliśmy do Pokoju Wspólnego, długo rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się przed chatą. Po pewnym czasie jednak dopadła nas senność i poszliśmy do swoich łóżek.
Jakieś pół godziny później, kiedy upewniłam się, że moja współlokatorka śpi, a Mapa Huncwotów znajduje się ze mną, a nie przypadkiem u Georga, wstałam z łóżka i cichym krokiem wyszłam z pokoju.
Kiedy mijałam Pokój Wspólny zauważyłam siedzących w kącie Rona, Hermionę i Harry'ego, ale zbytnio nie zaprzątnęłam sobie nimi głowy. Jedynie na szczurze Rona zdążyłam się poodgrażać w myślach przez chwilę.
"Zwierzęta raczej mnie nie lubią... I z wzajemnością!"
Następnie ostrożnie zaczęłam przemykać pomiędzy korytarzami zamku, aż nie natrafiłam na upragniony korytarz na VII piętrze. Przeszłam wzdłuż jednej z jego ścian trzy razy, a następnie zniknęłam za przejściem, które pojawiło się tam magicznie.
Znów znajdowałam się w Pokoju Życzeń. Nie byłam w nim od czasu odwiedzenia zwierciadła Ein Eingarp. Zwyczajnie bałam się spróbować po raz kolejny animagii, mając z tyłu głowy fakt, że to także może być ślepy trop.
"Ale może tym razem będzie lepiej" - pomyślałam - "Wyobrażę sobie tego głupiego wilka, a wtedy zobaczymy, co będzie dalej"
Uklękłam na zimnej posadzce. Rozejrzałam się wokół, a następnie po prostu przymknęłam oczy i... odpłynęłam.
Pamiętam, że znalazłam się w swoim domu. Krążyłam chaotycznie po pokojach, szukając brata, jednak na próżno. Kiedy już miałam się poddać, usłyszałam wycie wilka, które z pewnością nie należało do mnie. Pognałam w tamtym kierunku, a gdy wyszłam z budynku, dostrzegłam brata, który był chwilę po przemianie w wilkołaka. Jego wzrok był dziki i nieobecny.
Remus rozglądał się nerwowo po okolicy, aż w końcu jego wzrok spoczął na mnie. Chwilę mi się przyglądał, a następnie pędem rzucił się w moją stronę.
"Teraz albo nigdy" - pomyślałam, a wtedy poczułam jak zmieniam swoją postać.
Stałam się wilkiem!
Brat patrzył na mnie niepokojącym wzrokiem, ale po sekundzie, która zdawała się dla mnie trwać wieki, nachylił się nade mną i polizał skrawek mojego ucha. Odsunęłam się od niego niepewnie.
- Suzanne - Usłyszałam jego stłumiony głos. Był taki słaby, ale i tak z łatwością udało mi się go wychwycić.
***
Co myślicie?

środa, 16 sierpnia 2017

Rozdział 23

Niestandardowo tytuł: "Wróżba i płynąca z niej nauka"

Witam,
Przez przyczyny losowe wstawiam rozdział dzisiaj  (za tę komplikację bardzo przepraszam, ale okazało się, że w innym wolnym terminie nie będę dostępna).
Za ostatnią nieregularność chciałabym przeprosić, ale liczę na wyrozumiałość, gdyż, jak wiadomo, wakacje są czasem licznych niespodzianek (niekoniecznie pozytywnych)
***
Przez dwa ostatnie miesiące trwania szkoły zdążyłam zauważyć, że wróżbiarstwo staje się dla mnie przedmiotem, obfitującym w dobry humor. Bezsprzecznie, jakkolwiek zły i melancholijny miałam nastrój, tak zdawał się on jedynie wspomnieniem, dzięki groźbom śmierci, wymierzonym we mnie lub w innych uczniów przez nauczycielkę.
Tak i tym razem chłonęłam każde słowo swojej "mentorki", która nad wyraz wylewnie starała się przekazać nam istotę wróżenia z herbacianych fusów. Choć osobiście uważałam wróżbiarstwo za przedmiot kompletnie nieprzydatny w życiu, próbowałam wtopić się w tłum, słuchający z zapartym tchem, i nierzadko ze łzami w oczach, przepowiedni nauczycielki.
Po raz kolejny na tej lekcji rozejrzałam się po klasie. Część uczniów faktycznie zdawała się być zainteresowana lekcją, do takich też osób zaliczała się Angelina. Jednakże ona nie miała innej możliwości. Mogła albo wysłuchiwać paplaniny Trelawney albo też poddać się mojemu nurtującemu spojrzeniu i zacząć wreszcie ze mną rozmawiać, bo prawda była taka, że kiedy dziewczyna zorientowała się, że trzymam wraz z bliźniakami stronę Jordana, postanowiła się nie odzywać do całej naszej czwórki.
W tym samym czasie Fred i George wymieniali między sobą jakieś informacje, zapewne dotyczące nowego dowcipu i, o ile mnie pamięć nie myli, właśnie dzisiaj miała odbyć się ich ostatnia kara po tym pamiętnym wypadzie na trzecie piętro. Kilka dni po tym zdarzeniu przez przypadek wpadłam na Hagrida w jego chatce i tam olbrzym poczęstował mnie inną dozą informacji. Otóż z jego perspektywy bliźniacy weszli do tamtego pomieszczenia i zaczęli szturchać Puszka jakimś fletem, znalezionym nieopodal - gdyby nie Hagrid, zapewne cerber pożarłby ich żywcem.
Spytałam się go także o te osoby, które włamały się do tam przed bliźniakami. Okazało się wtedy, że był to Potter wraz z Ronem i Hermioną. Co do chłopaków to mogłam się tego po nich spodziewać, lecz obecność Granger strasznie mnie zaskoczyła. Wydawała się nieco rozsądniejsza, ale no cóż, pozory czasem mylą.
Zdawało mi się także, że od tego czasu ich relacje jakoś tak pogłębiły się. Spotykałam ich często razem, śmiejących się lub odrabiających razem lekcje. Maureen jednakże powiedziała mi, że taka kolej rzeczy trwa dopiero od Halloween, kiedy to górski troll zaatakował to cudowne trio.
- Tak mi przykro, skarbie - ta sama fraza po raz kolejny przedarła tę monotonię w klasie.
- Pani profesor, czy po tylu latach przewidywania czyjejś śmierci nie czuje się pani znudzona? - wyrwało się z mojego gardła, przez co wszystkie oczy w klasie skierowały się na mnie.
- Słucham? - Sybilla wydała się być bardzo zszokowana moimi słowami.
- Czy nikomu w tej klasie nie jest pisana szczęśliwa przyszłość? - oddałam pytanie, choć ponoć to niegrzeczne.
- Suzanne - profesorka najwyraźniej zebrała myśli szybciej, niż mi się wydawało. - Chyba nie rozumiesz istoty naszych lekcji. - Po chwili zwróciła się do całej klasy. - Niewiedza jest bólem, moi drodzy. Dlatego też my, jasnowidze cały czas staramy się zgłębić tajniki przyszłości  - powiedziała spokojnie. - Dlatego należy studiować sumiennie tak ważny przedmiot, jakim jest wróżbiarstwo.
- Hipokrytka - prychnęłam pod nosem, a bliźniacy parsknęli śmiechem.
...
Kilka dni później w Hogwarcie miało miejsce bardzo podniosłe wydarzenie. Rozpoczął się oficjalnie sezon Quidditcha, zaczynający się od meczu Gryffindoru ze Slytherinem. To z pewnością był powód do podniesienia ciśnienia w żyłach wielu uczniów i nauczycieli.
- Maureen! - krzyknęłam, biegnąc za dziewczyną, która miała zamiar wyjść z Pokoju Wspólnego. - Idziesz na dzisiejszy mecz? - spytałam po chwili, łapiąc oddech: trzeba popracować nad formą.
- Yyy - wydukała. - Chyba jednak sobie odpuszczę. - stwierdziła niepewnie, zakładając jedno z czarnych pasem swoich długich włosów za ucho.
- Jesteś pewna? Będzie fajnie - zachęciłam. - Jakby co, zawsze możesz także wziąć ze sobą książkę. - Wskazałam na przedmiot, trzymany przez nią w ręce.
- Nie... raczej nie skorzystam. - zaprzeczyła z uśmiechem. - Nie specjalnie lubię być w centrum uwagi, a obecność na boisku z książką raczej mi ją zapewni.
- No trudno. - Wzruszyłam ramionami. - Ale wiesz... Jakby co, zawsze możesz zmienić zdanie.
- Właśnie - odparła i znów skierowała się w stronę wyjścia, lecz przy samym przejściu znów się zatrzymała. - Suzanne, a właściwie to czemu pytasz? - zapytała z zaciekawieniem.
- Nie mam z kim iść na stadion, ponieważ bliźniacy są teraz na ostatnich ćwiczeniach, Lee rozmawia z McGonagall, a Angelina się do mnie nie odzywa - mruknęłam w nadziei, że ci zdrajcy mnie usłyszą.
- Nie za ciekawie - skwitowała dziewczyna. - Ja tak w zasadzie także nie mam z kim iść. - stwierdziła nagle, kiedy już miałam zamiar wrócić do pokoju. - Harry tak się denerwował przed meczem, że wyszedł trzy godziny przed wszystkimi wraz Ronem i Nevillem. Oczywiście Dean i Seamus także z nimi poszli, myśląc pewnie, że ja nie pójdę.
- Czyli jednak idziesz - zaśmiałam się perliście, podając dziewczynie rękę, byśmy pod ramię mogły pójść na boisko.
...
Pół godziny później rozstałam się z Maureen, która poszła do Deana i Seamusa, i znalazłam się w szatni Gryfonów, przysłuchując się uważnie bojowej przemowie Wooda, wychwalającej naszą drużynę jak nigdy.
- No dobra chłopaki... - zaczął rzeczowo.
- I dziewczyny! - dodała Angelina, której niewzruszona mina doprowadzała mnie powoli do szału.
- I dziewczyny. - zgodził się Wood. - Za parę minut rozpocznie się mecz, decydujący o wszystkim.
- Niekoniecznie - wtrąciłam, ale chłopak zbył tę uwagę.
- Suzanne, trochę wiary - szepnął George w moją stronę.
- Pamiętajcie, że dzisiejszy skład naszej drużyny jest jednym z lepszych z ostatnich lat. Wychodzimy teraz po zwycięstwo. Bo wiemy, że zwyciężymy.
- Chyba, że jednak przegramy - to także szepnęłam do Georga, a ten parsknął śmiechem.
- Walczcie dzielnie, choćbyście musieli przypłacić to... czymś cennym - zakończył koślawo, a wtedy wszyscy wyszliśmy na murawę.
Ja na samym początku skierowałam się jednak w stronę trybun dla uczniów, gdzie znajdowali się Gryfoni, lecz mimo tego i tak gruntownie śledziłam wzrokiem boisko.
Parę chwil później zawodnicy wystartowali.
- ...Angelina Johnson momentalnie przejmuje kafla. Jest to taka zdolna zawodniczka... i ładna - zrelacjonował Jordan, choć niekoniecznie dotyczyło to meczu.
- Jordan! - McGonagall, jak zwykle stojąca na stołku przestrzegania prawa, upomniała dosadnie Lee.
- Świetne prowadzenie. Zgrabny przerzut do Katy Bell, lecz niestety dziewczyna traci kafla, a ślizgoni postanawiają odrobić straty. Marcus Flint dopadł do piłki i puścił się z zawrotną szybkością w kierunku bramki Gryfonów. Na całe szczęście jeden z gryfońskich pałkarzy rozgramia z hukiem przeciwnika, przez co ten traci kafla. Ten znów jest w posiadaniu Angeliny. Dziewczyna w niesamowity sposób wykonuje skomplikowane uniki w powietrzu - W rzeczywistości ona tylko zmieniała wysokość lotu. - i mknie w kierunku ślizgońskich pętli. Bierze zamach i... GOL!!! 10 punktów przewagi na Slytherinem!
W tym samym czasie Harry dość niepewnie szybował nad pozostałymi zawodnikami. Co i rusz robił jakiś obrót w powietrzu, lecz było to raczej spowodowane doskwierającą nudą, niż rzeczywistym wypatrzeniem znicza.
- Ale co to? To nie może być! Potter wypatrzył znicza. Leci wprost na niego, chociaż Higgs siedzi mu na ogonie. Toczą bardzo nierówną walkę, ale jestem pewien, że szukający Gryfonów okaże się lepszy! - Chwila ciszy. - Przepraszam, pani profesor. Widzicie jak w nich kipią te emocje? Lecą łeb w łeb i tak naprawdę nic nie jest przesądzone... chyba, że... Tak! Potter wysunął się na prowadzenie, jest dużo szybszy od Higgsa! Jego dłoń wręcz styka się ze zniczem! - Głęboki wdech wśród publiczności. - Niemożliwe! Flint wyrwał pałkę jednemu ze swoich pałkarzy... to odrażające! Uderzył nią w Harry'ego z taką siłą, że...
- JORDAN!
- To znaczy... Po tym jawnym i oburzającym faulu...
- Jordan, ostrzegam cię!
- No dobrze już, dobrze! Flint o mały włos nie zabił szukającego Gryfonów, co przecież mogło zdarzyć się każdemu, to jasne, więc rzut wolny dla Gryfonów. Wybija Bell.
Przeciskałam się przez tłum uczniów, którzy aż nadmiernie okazywali swoje emocje, gdy nagle usłyszałam, jak ktoś woła moje imię. Rozejrzałam się wkoło, a wtedy napotkałam wzrokiem Cedrika, który zaledwie parę osób dalej machał do mnie jak oszalały. Szybko przecisnęłam się do niego.
- Wolne? - spytałam przezornie, a chłopak wskazał ręką tak, że mogłam usiąść. - Jak ci się podoba mecz?
- Chyba jest w porządku - stwierdził i dodał po chwili. -  Potter jest całkiem niezłym graczem.
- Ma talent... podobno, bo ja nie wiem.
- Jak to?
- Właśnie rozmawiasz z najgorzej grającą osobą w Quidditcha, jaką kiedykolwiek w życiu poznasz - poinformowałam. - Nie chwaląc się.
- Czyli oprócz numerologii nie idzie ci także i w sporcie?
- Na to wygląda, ale z numerologii biorę od ciebie korepetycje, więc jeden problem z głowy - zaśmiałam się, nie odrywając wzroku z zawodników. George co parę chwil posyłał nerwowe spojrzenie bratu, a następnie rozglądał się po trybunach.
Jednak wtedy uwagę wszystkich zgromadzonych znów przykuł Potter. Chłopak zdawał się stracić panowanie nad miotłą, która zaczęła poruszać się perwersyjnie. Część z uczniów wstrzymało oddech, a co bardziej szaleni, zaczęli nawoływać w jego stronę jakieś głupie komentarze. Najbezczelniejsze należały oczywiście do tych uczniów, mających zielonego węża na swojej piersi. Wśród najgłośniejszych uwag dało się wychwycić między innymi głos Yaxley, która w tym roku szkolnym dziwnie przycichła, i Malfoya, walczącego o tytuł dupka szkoły.
To wszelako nie pomagało szukającemu. Jego miotła zdawała się zbuntować i zaczęła uprawiać jakieś dzikie ruchy, które zaraz miały doprowadzić do zwalenia chłopaka z miotły. Dostrzegłam jak niektórzy nauczyciele starali się sprowadzić go na ziemię, a kiedy to nie przyniosło rezultatów, bliźniacy postanowili zbliżyć się do tej szalonej miotły i wziąć Pottera na swoje. To także nic nie dało. Kij jakimś dziwnym sposobem zaczął żyć własnym życiem i zbuntował się przeciwko wszystkiemu.
W czasie trwania tego zamieszania ślizgońscy gracze nie zaprzestali gry. Flint przyczepił się do kafla jak pijawka i, w trakcie kiedy Wood pomagał Harry'emu ewakuować się z miotły, rzucał w kierunku Gryfońskich bramek piłką, zapewne w nadziei, że to mu pozwoli odzyskać stracone punkty.
Wtedy stało się coś nieoczekiwanego. Miotła Pottera nagle zatrzymała się, a chłopak zdawał się być już bezpiecznym.
- Na pewno jesteś cały? - Wyczytałam z ruchu warg Georga, a kiedy Potter kiwnął pewnie głową, byłam już spokojna.
Zawodnicy znów wrócili na pozycje, a mecz po raz kolejny się rozpoczął.
- Mało brakowało, czyż nie? - zagadnął Cedrik, a ja przytaknęłam głową. Nagle rozejrzałam się wokół siebie.
- A tak właściwie... To gdzie są twoi przyjaciele? - spytałam, po raz pierwszy od dłuższego czasu patrząc na chłopaka.
- Jakoś tak nie przyszli - odparł beztrosko. - Część stwierdziła, że przez nawał nauki nie mogą, a część, podobnie do ciebie, spóźniła się, więc pewnie siedzą po różnych stronach boiska.
- A z ciebie jest taki wielki fan Quidditcha, że przyszedłeś wcześniej? - zaśmiałam się, a chłopak wypiął dumnie pierś.
- Wiesz, powiem ci w sekrecie, że jestem całkiem niezły w tym sporcie. - Puścił mi oczko.
- Nie wątpię - zironizowałam.
- Tylko najlepsi mają szansę na bycie zawodnikiem w swojej domowej drużynie Quidditcha. - Uśmiechnął się pewnie, a ja przez chwilę wgapiałam się w niego jak w Buddę.
- A no tak, przecież ty jesteś szukającym Huffleputhu! - Pacnęłam się w głowę. - Wiedziałam, że znałam cię skądś wcześniej.
- Świat jest mały.
- To przez ciebie Gryffindor przegrał zeszłoroczne rozgrywki! - Już nawet nie potrafiłam ukryć zaskoczenia. - Pamiętam, że potem przeżywałam to przez jakiś tydzień. Ale fakt... jesteś dobry. - Pokiwałam z uznaniem.
- Miło słyszeć takie słowa - stwierdził z miłym uśmiechem i najwyraźniej chciał jeszcze coś dodać, lecz głos Jordana uniemożliwił mu nawet zrozumienie własnych myśli.
- HARRY POTTER ZŁAPAŁ ZNICZA! GRYFFINDOR WYGRAŁ! GOŃCIE SIĘ SIEROTY Z SLYTHERINU!!!
- JORDAN!
...
Krótko po zakończeniu meczu pożegnałam się z Cedrikiem i pognałam w kierunku Pokoju Wspólnego Gryfonów, gdzie bliźniacy urządzili przyjęcie, z okazji wygrania meczu, jeszcze przed jego wygraniem - przezorny zawsze ubezpieczony.
Już znajdowałam się blisko obrazu Grubej Damy, gdy nagle w oczy rzuciły mi się dwie rude czupryny, żywo rozglądające się wokół siebie.
- Gratuluję udanego meczu! - zawołałam, a chłopcy zrobili zaskoczone miny. Wydało mi się nawet, że George nieznacznie skrzywił się na mój widok. - Był świetny - dodałam po chwili i chcąc przytulić najpierw Georga z okazji wygranej, podeszłam do niego. Chłopak jednak odepchnął mnie od siebie. - Coś się stało? - spytałam z zaskoczeniem, chociaż Fred także zdawał się być zdziwiony reakcją brata.
- Gdzie byłaś cały mecz? - spytał George, a jego głos zabrzmiał chłodno. Nie słyszałam u niego wcześniej takiego tonu.
- A gdzie miałam być? Na trybunach - odparłam zgodnie z prawdą, jednak chłopak cały czas patrzył na mnie z rezerwą.
- To ciekawe, ponieważ nikt cię na nich nie widział. - ciągnął niewzruszony.
- Masz na myśli siebie lub innych Gryfonów? - prychnęłam, wyraźnie zła przez zachowanie chłopaka. - Nic dziwnego. Siedziałam po stronie Huffleputhu, z Cedrikiem.
- Z szukającym wrogiej drużyny? - podchwycił, a ja, tym razem w myślach, pacnęłam się w czoło, karcąc siebie za to, jak mogłam nie wiedzieć.
- Wrogiej drużyny? Z resztą... Niby od kiedy jesteś taki cięty na kogoś innego niż ze Slytherinu?
- A niby od kiedy ty oglądasz mecze w towarzystwie Puchona? - rzucił zgryźliwie, a ja spojrzała na niego jak na wariata.
- Jak jesteś na mnie zły, to po prostu powiedz mi za co, a nie wymyślasz kłótnie o jakieś głupstwa - odparłam momentalnie, co w oczach chłopaka wyzwoliło jeszcze większą złość.
- Nie odwracaj kota ogonem, bo ty... z resztą mniejsza. - Machnął na mnie lekceważąco ręką i zniknął za portretem Grubej Damy.
- Ty też masz do mnie jakieś pretensje? - rzuciłam w stronę Freda, który patrzył na całą tę sytuację z niedowierzaniem.
- Dzięki za złożenie gratulacji - powiedział jedynie i przytulił mnie do siebie. - Zgadzam się, co do jakości tego meczu. - Spojrzał na mnie ostatni raz smutnym wzrokiem, a następnie odsunął się ode mnie. - Chyba powinienem z nim porozmawiać. - stwierdził po chwili. - Wszystko się trochę wali od kiedy Jordan się zabujał w Angelinie - powiedział, a następnie zniknął, tak jak brat, za obrazem.
...
Po tej, tak zwanej, ostrej wymianie zdań straciłam całkowicie ochotę na świętowanie. Postanowiłam w zamian poprzechadzać się korytarzami zamku i pozwiedzać jego zakamarki. Dawno tego nie robiłam, a mogło to okazać się świetną odskocznią od codzienności.
Zamek wydawał się wyludniony. Jak te opuszczone średniowieczne twierdze z czasów pierwszego powstania goblinów czy też samego Merlina. Pewnie większość osób przebywała teraz w swoich dormitoriach, świętując porażkę lub planując pomszczenie przegranej albo w bibliotece, ucząc się do najbliższych testów i odrabiając prace domowe.
Westchnęłam głośno po raz kolejny, a mój zmęczony oddech poniósł się echem po korytarzu szkolnym. Do świąt brakowało raptem półtora miesiąca, a to powinno szybko już zlecieć. Tak bardzo chciałam już spotkać się z bratem. Przeżyć z nim spokojne, rodzinne święta, podczas których, jak za starych dobrych czasów, śpiewalibyśmy kolędy, odwiedzili grób rodziców, wymienili się prezentami.
Od czasu kiedy poszłam do Hogwartu to już nie było to samo. Czas świąt stracił cały swój polot, a stał się jedynie krótką chwilą, wolną od codzienności szkolnej. Tak właściwie od kiedy poszłam do Hogwartu, to przeszłość zaczęła w końcu mnie doganiać. Te święta także po części musiałam przeznaczyć na to, aby dowiedzieć się więcej... więcej o Jamesie Potterze i o jego historii.
Musiałam dowiedzieć się tego od brata, ponieważ od Harry'ego było to niemożliwe. Nie znałam go tak dobrze, a plan opierający się na tym, że wpadnę do jego pokoju i zawołam: "Hejka! Opowiedz mi, proszę, więcej o tym, jak zginął twój ojciec!" - brzmiał niedorzecznie.
Nagle zatrzymałam się przy jednym z okien. Za nim rozciągał się piękny jesienny krajobraz. Zakazany las zaczął powoli tonąć we mgle oraz w barwach fioletowo-czarnego nieba. To właśnie niebo o zachodzie słońca było najpiękniejsze. Tuż przy horyzoncie zdawało się ono białe. Następnie przybierało kolory różu, a potem... Potem wypełniała je cała paleta barw, łącząc to wszystko tak, aby na samym szczycie utworzyć ciemną przepaść.
Mogłabym patrzeć na ten widok w nieskończoność. Tyle, że nie sama! Do takich rzeczy zwykle potrzeba jest przyjaciół: by dzielić z nimi najpiękniejsze momenty.
Wtem usłyszałam za sobą skrzypnięcie drzwi. Odwróciłam się momentalnie w stronę źródła dźwięku, z myślą, że zaraz stanę twarzą w twarz z jakimś duchem albo Merlin wie czym, jednakże nic takiego się nie stało.
- Pewnie to tylko przeciąg, ty tchórzu - mruknęłam do siebie, a następnie podeszłam do drzwi, żeby z powrotem je zamknąć.
Jednakże gdy tylko znalazłam się przy nich, dostrzegłam w środku pomieszczenia, które zamykały, jakiś błysk. Przez chwilę bijąc się z myślami, rozejrzałam się po korytarzu, a upewniając się, że nikogo na nim nie ma, weszłam do pomieszczenia, a następnie starannie zamknęłam za sobą drzwi.
Odwróciłam się znowu, stając tym samym plecami do ściany i twarzą do przestrzeni pokoju.
Znajdowałam się w dużym pomieszczeniu, wyglądającym jak nieużywana klasa. Pod zszarzałymi ścianami były ustawione sterty książek oraz pojedyncze krzesła. Gdzieniegdzie walały się jeszcze stare kartki, powyrywane zapewne z podręczników, a w jednym z kątów znajdował się wywrócony kosz na śmieci. Jednakże w tym miejscu znajdowało się coś jeszcze. Było to duże lustro, od którego emitował niesamowity blask. Znajdowało się ono na środku pokoju. Wyglądało na porzucone, a przynajmniej na takie, którego ktoś raczej pozbył się z ulgą niż z urazą.
Pomimo tego wyglądało majestatycznie. Srebrna rama okalała lustrzaną, gładką taflę, w której odbijała się część pomieszczenia. Bił od niego dziwny blask, marzący jedynie o tym, by ktoś na dłużej zatrzymał na nim wzrok.
Na górnej części ramy było wygrawerowane srebrzystymi literami: ZWIERCIADŁO EIN EINGARP.
- Niesamowite - wyszeptałam, przejeżdżając palcem po obramowaniu lustra. Czasem musiałam przyznać, że do niektórych spraw miałam szczęście. Tylko na co niby ma mi się zdać lustro, które jedynie potrafi zgubić człowieka.
Już wkrótce miałam się o tym przekonać.
Biorąc głęboki wdech i wyczuwając jak moje ciało delikatnie telepie się ze zdenerwowania, stanęłam na wprost lustra i spojrzałam pewnie w jego lśniącą taflę. Przez chwilę jego obraz zdawał się być podobny, co mogło by sugerować mi, że jestem człowiekiem najszczęśliwszym na świecie, jednakże już chwilę później dostrzegłam to.
Obok mnie znajdował się mój brat. Uśmiechał się do mnie, a jego oczy skrzyły się radością.
- Jestem z ciebie dumny, Suzanne - powiedział i pogłaskał mnie po głowie...
Dopiero teraz zwróciłam uwagę na samą siebie. Moje odbicie z pewnością nie należało do mnie. Przypominało bardziej średniej wielkości psa o lekko srebrzystej sierści.
- Jesteś wilkiem, siostrzyczko - szepnął mój brat, a ja momentalnie oddaliłam się od lustra tak gwałtownie, że upadłam na ukorzoną posadzkę.
- Wilk - powtórzyłam jak mantrę i dopiero teraz wszystko poukładało mi się w głowie.
"To właśnie wilk był moją postacią animagiczną. To przez niego tak dziwnie zachowywałam się podczas tej pełni w wakacje, kiedy poczułam, że księżyc się staje dla mnie wszystkim. To właśnie z tego powodu animagia przestała mi wychodzić, gdy myślałam o kocie. To nie była kwestia mojej nienawiści do tych stworzeń, a złego wyobrażenia swojej postaci".
- Wilk jest moim animagiem - powiedziałam nieco pewniej, choć cały czas znajdowałam się na podłodze.
"To przez to, że nie znałam swojego animaga, odczuwałam tak ogromny ból podczas próby przemiany. - przyszło mi na myśl. - Niewiedza jest bólem, sprawia go, a my próbujemy się mu przeciwstawić".
- Trelawney miała rację - wyszeptałam, ostatni raz spoglądając w lustro, w którym byłam wilkiem u boku swojego brata.
***
Czy Suzanne uda się w końcu zostać animagiem?
Pozdrawiam - Autorka :)

wtorek, 8 sierpnia 2017

Rozdział 22

Witam wszystkich bardzo serdecznie, mam nadzieję, że słoneczko dopisuje.

Zapraszam na nowy rozdział, który z pewnością was zaskoczy...

***

Coroczne nadejście szkoły zawsze wiązało się z tym, że na przełomie drugiego i trzeciego tygodnia września pogoda lubiła się psuć i niszczyć starannie układane plany, dotyczące spędzania czasu na dworze. Z racji takiej, że w tym roku jesień, na szczęście, miała inne zamierzenia, wyszliśmy na błonia szkolne i staraliśmy się w pełni nacieszyć słońcem, które niestety ogrzewało nas coraz słabiej.
Zajęci swoim przecudownym towarzystwem, rozmawialiśmy o rzeczach niezwykle zajmujących, takich jak: ostatni artykuł w Proroku Codziennym, dotyczący włamania do Gringotta, kto z nas odrobi za wszystkich pracę domową na eliksiry, czy o naszych nowych przedmiotach szkolnych.
Moja sielanka została jednakże bardzo szybko przerwana przez wysokiego kapitana naszej gryfońskiej drużyny, w którego oczach tliła się zawziętość, występująca w nich głównie wtedy, gdy była mowa o Quidditchu.
- Nie było mowy o żadnym treningu dzisiaj, Oliver - rzuciłam, mając złudną nadzieję, że to właśnie oto chodziło chłopakowi. Ten posłał mi jedynie kpiący uśmiech i wystawił rękę w moją stronę, pomagając mi tym samym wstać.
- Nie będzie dziś żadnego treningu - powiedział w końcu, gdy na dobre stałam o własnych siłach. - Przynajmniej nie dla was - tutaj zwrócił się do Freda i Georga, którzy patrzyli na to wszystko z niemałym zainteresowaniem. - Ale ciebie Suzanne niestety muszę porwać na trochę czasu, gdyż trzeba przesłuchać naszego nowego szukającego! - zawołał z entuzjazmem.
- Znalazłeś kogoś? - spytałam z wyraźną ulgą, ponieważ nie uśmiechało mi się samodzielne poszukiwanie utalentowanego zawodnika.
- Powiedzmy, że... z drobną pomocą profesor McGonagall - wyjaśnił, a bliźniacy wytrzeszczyli oczy na to stwierdzenie.
- Kto to? - wydali z siebie, jednak Wood zbył ich jedynie machnięciem ręki.
- Na razie to jeszcze niepotwierdzona informacja - kontynuował Oliver. - Ale powinniśmy już iść. - Spojrzał na zegarek.
- Już się nie mogę doczekać - odparłam z uśmiechem i ruszyłam za chłopakiem.
- Suzanne, jakby co, ostrzeż tego nowego przed miotłami! - wydarł się za mną George. - Są fatalne, a lepiej, żeby nie doświadczył tego na własnej skórze!
...
- Po co właściwie jest tutaj potrzebna moja obecność? - spytałam w końcu, gdy znajdowaliśmy się blisko boiska, a tego tajemniczego ucznia jeszcze nie było widać.
- Ponieważ, jakby to ładnie powiedzieć... jest on dosyć nieogarnięty w tym sporcie.
- I taka osoba ma niby zostać szukającym? - zakpiłam. - Przecież tam liczy się precyzja... szybkość. Trzeba być ogarniętym!
- Nie! - Oliver zaprzeczył momentalnie. - On posiada te wszystkie cechy... chyba - dodał już ciszej, a ja skrzywiłam się nieznacznie. - Nie radzi sobie z zasadami, ale jeżeli wszystko zostanie mu wytłumaczone to...
- Raczej nie zbłaźni się przed całą szkołą. A przy okazji i nas. - wtrąciłam ze śmiechem.
- Mniej więcej - przytaknął i w tej samej chwili jego wzrok utkwił w jakimś punkcie za mną. Odwróciłam się szybko w tamtą stronę, a wtedy w oczy rzuciła mi się drobna sylwetka Harry'ego Pottera, latającego z niesamowitą szybkością nad boiskiem.
- Pierwszoklasista w drużynie... tego jeszcze nie było - rzekł Wood, biorąc głęboki wdech powietrza. Zapewne już wyobrażał sobie, jak odbiera Puchar Quidditcha.
"Jeden z wujków, którzy uczyli mnie grać" - przed oczami pojawił się zamazany obraz. - "A teraz w moim kierunku zmierza syn jednego z nich... Jamesa Pottera!".
- Zapewne jest dobry - mruknęłam pod nosem i zanim się obejrzałam, Harry już znajdował się przy nas.
- Świetnie - zawołał Wood, a kiedy Potter wylądował, oczy iskrzyły mu się jak nigdy. - Teraz już rozumiem, co miała na myśli McGonagall. Masz prawdziwy talent! - Twarz pierwszorocznego przybrała szkarłatnego koloru. - No dobra... - Wood zamyślił się przez chwilę. - Dzisiaj zaznajomimy cię z zasadami gry, a potem będziesz trzy razy w tygodniu przychodził na treningi. - zarządził i uklęknął przy drewnianej skrzynce, stojącej obok nas, w której znajdowały się piłki.
Podniósł jej ciężkie wieko, a wtedy naszym oczom ukazały się cztery piłki, które nie jednemu przywodziły na myśl raj. Wood zamarzył się przez chwilę na ten widok.
- Quidditch - zaczęłam, wiedząc, że chłopak prędko nie uwolni się z tej ekstazy. - dość łatwo zrozumieć. Na boisku znajduje się czternastu graczy. Po siedmiu na każdą drużynę, jeżeli potrafisz liczyć. - Spojrzałam na naszego kapitana, lecz on nadal znajdował się w swoim świecie. Zatem znów przeniosłam wzrok na Pottera, chociaż nie łatwo było mi spojrzeć mu w oczy. - Ty jesteś szukającym... dlatego ciebie ma interesować tylko to... - Wyjęłam ze skrzynki kulkę, która mieniła się w słońcu. - Twoim zadaniem jest...
- Twoim zadaniem jest złapać ten Złoty Znicz, zanim zrobi to ten drugi. Kiedy go dopadniesz, gra skończona. - Wood przerwał mi w pół zdania.
- A... co jeżeli nie wypatrzę Znicza? - zapytał Harry dosyć speszonym tonem.
 - Nie będziemy mogli wtedy opuścić boiska - rzuciłam, a Potter zrobił zaskoczoną minę. - Ewentualnie Dumbledore przerwie mecz z taką ilością punktów, żeby to Gryffindor wygrał - Ten wydał się jeszcze bardziej skołowany.
- Suzanne - skarcił mnie Wood.
- No co? Przecież dyrektor nas ewidentnie... - W tej samej chwili Wood posłał mi mordercze spojrzenie.
- Wróćmy do treningu - rozkazał, a ja przewróciłam denerwująco oczami.
Dalsza część treningu nie była już niestety tak ciekawa. Oliver co i rusz wypuszczał Harry'emu Znicza, a ten co i rusz łapał go. Finalnie z nudów zaczęłam obmyślać rozwiązanie zadania z numerologii i pucować tłuczka za pomocą rękawa ze swojego zielonego swetra.
...
Ten trzygodzinny trening z pewnością wyszedł mi na dobre. Żeby odrobić stracony na nim czas, od razu po wróceniu do Wieży Gryffindoru, rozsiadłam się przy jednym ze stolików wraz z Jordanem i zaczęłam "odrabianie" lekcji na przyszły tydzień. Chłopak jednakże wcale nie ułatwiał mi tego zadania.
Przez cały czas, jak siedzieliśmy w tamtym miejscu, posyłał tęskne spojrzenie pewnej czarnoskórej dziewczynie o imieniu Angelina Johnson i marzył o chociaż jednym jej spojrzeniu na swojej skromnej osobie. Szczerze mówiąc, myślałam, że to bzdurne zauroczenie Lee było jedynie parodniowym pretekstem do zwalczania codzienności. Ale, kiedy taki stan rzeczy utrzymywał się już przez trzeci tydzień, należało w końcu zacząć się o niego martwić - zwłaszcza, że dziewczyna nie była nim kompletnie zainteresowana. Przez te końskie zaloty Jordana, Angelina w końcu stwierdziła nawet, że na jakiś czas ograniczy kontakty z nami do minimum, a przynajmniej do chwili, aż chłopak się opamięta. Pewnie myślała, że wtedy Jordan da za wygraną, jednak nic bardziej mylnego.
Ich dwie silne osobowości działały na siebie jak płachty, przez co moją jedyną szansą, aby porozmawiać z dziewczyną, był czas pójścia do łóżek. A i to rzadko udawało się doprowadzić do skutku, ponieważ, jak stwierdziła Johnson, jestem szpiegiem Lee i zapewne chcę dla niego zdobyć jej bieliznę!
Był to pogląd tak niedorzeczny, jak teoria geocentryczna.
Angelina od ponad tygodnia zamieniała ze mną, Georgem i Fredem krótkie "cześć" na lekcjach i przebywała jedynie w towarzystwie Katy Bell i Alicji Spinnet - Wspaniale!
Przepisywałam właśnie kolejną linijkę działu na temat transmutacji wody i byłam rozdarta pomiędzy wydarciem się na Jordana za ciągłe wzdychanie do Johnson lub za rzuceniem we wszystkich którymś Zaklęciem Niewybaczalnym - Najlepiej tym najsilniejszym - gdy nagle przejście otworzyło się i stanęły w nim dwie rude czupryny, sprawiające, że przez moment w pokoju zrobiło się cicho.
Jednak, gdy bliźniacy podeszli szybko do mojego stolika, reszta gryfonów znów wróciła do życia własnym życiem i pozwoliła chłopakom na wygłoszenie zapewne jakiegoś cennego orędzia.
- Suzanne, Lee - wydyszał w końcu George, a ja dopiero zauważyłam jak bardzo byli zmęczeni. - Nie uwierzycie, co właśnie zobaczyliśmy.
- Musiało być to coś niesamowitego - odparłam, kończąc przepisywanie kolejnej linijki tekstu.
- To ważne - rzekł Fred, zatrzaskując mój zeszyt wraz z moją dłonią w środku. - Przepraszam - dodał po chwili, a ja dla świętego spokoju przestałam odrabiać lekcje.
- Okey - przytaknęłam. - Teraz możecie powiedzieć, co się takiego stało? - spytałam, a bliźniacy rozejrzeli się uważnie po pomieszczeniu, zatrzymując się na każdej osobie przez dłuższą chwilę.
- To nie jest miejsce na takie rozmowy - stwierdzili zgodnie, a ja ze zniecierpliwieniem podniosłam się z krzesła i zgarniając swoje rzeczy ze stolika, ruszyłam w kierunku pokoju chłopaków.
- A ty gdzie idziesz?
- Do odpowiedniego miejsca - odparłam, znajdując się na pierwszym schodku. Chłopcy w trymiga znaleźli się przy mnie.
Jakieś pięć minut później, czyli po dokładnym upewnieniu się, że w ich pokoju na pewno nie ma żadnego chipa, należącego do Scotland Yardu, siedzieliśmy wszyscy na łóżku Georga, które jako jedyne było pościelone, a ja z Jordanem patrzyłam na rudzielców wyczekująco.
- Nie wiemy jak to dokładnie zacząć. - Jest to dość nietypowa sprawa... - ...Która zapewne wami nieźle wstrząśnie. - mówili jeden przez drugiego.
- Zacznijcie po prostu od początku - powiedział Lee, zerkając z niecierpliwością na zegarek. "Czas tyka".
- Dobra, a więc... kiedy ty Suzanne poszłaś z Woodem na ten tajemny trening, a Jordan poszedł bawić się w zdobywanie pozwu o nękanie - W tle dało się słyszeć protestujące "EJ" Jordana. - my w dwójkę postanowiliśmy sprawdzić, o co chodzi z tym zakazem wchodzenia na trzecie piętro.
- Stawka, jak wiadomo, była dosyć wysoka, ponieważ znajdują się tam nasze tajne przejścia, które nieco ułatwiają nam życie.
- Dlatego też poszliśmy tam... - Dramatyczna pauza. - Lecz, zanim zdołaliśmy się na nie dostać, natknęliśmy się na McGonagall, która przypomniała nam o jakimś tam szlabanie we wtorek, a przy okazji, Suzanne, masz go z nami, później zaczepiły nas drugoklasistki z Angeliną, więc im głupio było odmówić rozmowy, a następnie wpadliśmy na Snape'a, który za samo nasze krzywe spojrzenie odjął nam pięć punktów.
- My jednak, niezniechęceni niesprzyjającym losem, nadal próbowaliśmy tam wejść. Po wykiwaniu schodów udało nam się w końcu znaleźć na tamtym korytarzu i mówię wam... On teraz wygląda upiornie. Pajęczyny, ciemność, jakieś skomlenia...
- Dlatego my tak pozytywnie zachęceni ruszyliśmy w kierunku tego dźwięku. Wydobywał się on zza ogromnych drzwi, znajdujących się na samym końcu korytarza. Już chcieliśmy nacisnąć na klamkę, gdy nagle usłyszeliśmy, że ktoś znajduje się obok nas. Przez to głupie uczucie tym bardziej chcieliśmy otworzyć te drzwi. Kiedy tylko je uchyliliśmy, stanęliśmy oko w oko z... ogromnym psem z trzema pyskami, z których lały się wodospady śliny!
- Patrzył on na nas wielkimi, czerwonymi oczami, w których dało się ujrzeć tylko mściwość... Myślałem, że palpitacji serca dostanę. Jednakże, kiedy ten stwór już zmierzał w naszą stronę, nagle poczuliśmy, jak ktoś ciągnie nas za szaty i zamyka te drzwi z trzaskiem... To był Hagrid. A wyglądał na równie wkurzonego, co tamten pies!
- Zaraz, czekajcie chwileczkę - przerwałam im nagle. - Mówicie, że widzieliście rozwścieczonego Hagrida? Dobre sobie. - zakpiłam.
- Suzanne! - Jordan spojrzał na mnie jak na wariata. - Oni ci właśnie opowiedzieli historię o cerberze, skrywającym się na trzecim piętrze, a ty się dziwisz samopoczuciem Hagrida!?
- Cała reszta jest tym bardziej niedorzeczna. - prychnęłam jedynie, lecz bliźniacy nie zmienili wyrazów twarzy.
- Możemy kontynuować? Później będziecie debatować, co w tej historii jest niedorzeczne! - przerwał nam George, a my pozwoliliśmy im kontynuować.
- Hagrid był wręcz rozwścieczony. Powiedział nam, że jesteśmy coraz bardziej nieodpowiedzialni i lekkomyślni oraz, że mamy najwyraźniej gdzieś swoje zdrowie, a nawet życie.
- Dodał, że za niesłuchanie zakazów dyrektora grozi nam szlaban, jakiego jeszcze nie mieliśmy.
- Po za tym, z tego jego kazania dowiedzieliśmy się dwóch rzeczy. Że ten trójgłowy pies wabi się Puszek oraz, że...
- Nie byliśmy pierwsi w tamtym miejscu. Co oznacza jednoznacznie, że komuś naprawdę brakuje adrenaliny.
Nagle nastała przerwa krótkiego milczenia, której jednak nie mogłam sobie nie pozwolić przerwać.
- Czyli... dzień jak co dzień - Uśmiechnęłam się pod nosem.
- Nie wierzysz nam? - spytał George, a kiedy zaprzeczyłam pewnie głową, wstał z łóżka i zaczął szperać w stercie jakichś pergaminów. Po krótkiej chwili wyciągnął z niej Mapę Huncwotów.
- Sama spójrz - oświadczył pewnie i podał mi przedmiot.
Wzięłam go niepewnie do ręki, a następnie, wypowiadając dobrze znaną frazę, zaczęłam wraz z Jordanem wypatrywać na pergaminie czarnej kropki trójgłowego psa.
Prześledziłam wzrokiem klatkę schodową, a następnie dopatrzyłam się trzeciego piętra. Następnie przekierowałam się na sam jego koniec, a wtedy w oczy rzuciła mi się pojedyncza, ale ogromna kropka z podpisem: Puszek. Przed nią znajdowały się rzekome, pancerne drzwi, chroniące nas przed tą bestią.
- Wierzę - powiedziałam w końcu. - Ale Dumbledore jest kompletnym wariatem, skoro zgodził się na trzymanie TEGO w szkole.
- Pewnie hodują tego stwora na befsztyk albo coś... - Lee dodał swoje dwa knuty, a ja spojrzałam na niego z zaskoczeniem.
- Czyś ty kompletnie oszalał!
...
Liście na drzewach Zakazanego Lasu poruszały się majestatycznie, tworząc cudowną atmosferę nadchodzącej jesieni. Większość koron została już pokryta przez złote i brunatne kolory, wprowadzając dość posępny nastrój.
Trzecioklasiści, którzy porwali się na tak szalony wybór, jakim było zapisanie się na opiekę nad magicznymi stworzeniami, stali właśnie na łące przed szkołą i z wyczekiwaniem wypatrywali masywnej sylwetki, należącej do pewnego, ponoć miłego, szaleńca.
Nagle dostrzegliśmy go. Był to człowiek stary, którego siwe włosy opatuliły już dosłownie w całości. Jego większość ciała wypełniały drewniane protezy, które sprawiały ,że wyglądał on dosyć groźnie. Był wysoki i krzepki, odziany w skórzany płaszcz i dosyć mocno połatane spodnie. Kiedy znalazł się bliżej nas, dostrzegłam na jego doświadczonej twarzy promyki optymizmu. W jego ciemnych oczach kryła się radość... lub naiwność.
- Witajcie - zawołał basowym głosem. - Wasza pierwsza lekcja opieki na stworzeniami... tak, musimy uczynić ją niezapomnianą. Ale przed rozdaniem wam właściwych zadań, powinniśmy się najpierw lepiej poznać. Otóż nazywam się Silwanus Kettleburn, jestem byłym uczniem Huffleputhu oraz obecnym profesorem od opieki nad magicznymi stworzeniami.
- Ojciec mi o nim opowiadał - szepnął do nas Jordan. - Podobno kiedyś za jego sprawą spłonęła cała Wielka Sala!
Wymieniłam z bliźniakami zaintrygowane spojrzenia. W zasadzie profesor wyglądał odrobinę na człowieka entuzjastycznie nastawionego do wszelkiego niebezpieczeństwa. Pewnie bardzo lubił się z Hagridem.
- Dobrze, a więc skoro już się poznaliśmy, zapraszam was do wzięcia udziału w grze terenowej. - Profesor wyjął ze swojego płaszcza kilka kartek, których stan przedstawiał się dosyć drastycznie. - Gdzieś na tej łące znajduje się skrzynia ze skarbem. Nie byle jakim skarbem. Macie czas do końca lekcji, by go odnaleźć! Niech każda grupa weźmie po jednej mapie - zarządził, a następnie gwiżdżąc, oddalił się w kierunku cieplarni.
- To jakieś żarty? - rzucił Fred, gdy Jordan wrócił z "mapą". W istocie był to jedynie pergamin pokolorowany na zielono, co niby miało utożsamiać się z łąką.
- Spójrz na ten krzyżyk tutaj - stwierdził po chwili George, a kiedy Jordan uczynił to, co mu kazano, ten kontynuował. - Powiedzmy, że to miejsce, gdzie się znajdujemy. Zacznijmy kopać tutaj, a ty opowiesz tę historię o wysadzeniu Hogwartu.
- Podpaleniu Wielkiej Sali!
- Mniejsza - George zbył go machnięciem ręki i chwycił za szpadel.
- No dobrze - Jordan najwyraźniej poczuł się w swoim żywiole. - A więc - zastanowił się przez chwilę. - kiedy mój tata był w pierwszej klasie, profesor Kettleburn postanowił wystawić w formie pantomimy Fontannę Szczęśliwego Losu podczas uroczystości z okazji Bożego Narodzenia. - zadeklamował ładnie, a my zabraliśmy się do kopania dołu. - Wszystko wydawało się być w porządku, jednak, gdy tylko podniosła się kurtyna okazało się, że głównej roli w przedstawieniu nie gra uczeń, a popiełek, powiększony do olbrzymich rozmiarów. - Przez chwilę zaprzestaliśmy działań. - Chwilę później główny solista eksplodował pod wpływem zaklęcia rozdymającego, a całe pomieszczenie pokryło się chmurą pyłów i fragmentami dekoracji. - Nasz dół wraz ze wzrostem emocji powiększał się. - Od olbrzymich, rozżarzonych do czerwoności jaj, które popiełek złożył u stóp wzgórza, wykonanego przez Dumbledore'a, zajęły się fragmenty podłogi na scenie. Trzeba było zarządzić ewakuację sali, bo szalejąca pożoga zagrażała już wszystkim. - Przez chwilę wstrzymałam oddech z zaskoczenia. - Tej nocy wszystkie łóżka w skrzydle szpitalnym były zajęte, a gryzący swąd utrzymywał się w Wielkiej Sali przez kilka dobrych miesięcy.
Nagle jeden ze szpadli uderzył w coś twardego, co z pewnością nie było ziemią.
- Co to było? - Jordan przerwał swoją mowę i wsadził głowę do pokaźnej wielkości dołka. - To jakaś skrzynka! - wrzasnął po chwili z podekscytowaniem.
- Śmiało, Jordan. Znalazłeś skarb! - zironizował Fred, lecz Lee wcale się tym nie przejął. O własnych siłach wytaskał pakunek z dziury i chwilę się mu przyglądając, dobył swojej różdżki.
- Alohomora - rzekł pewnie, a w następnej chwili wieko skrzynki otworzyło się z trzaskiem. Całą czwórką nachyliliśmy się nad naszym znaleziskiem z myślą, że musi się tam znajdować coś niesamowitego!
- Czy to są...
- Magiczne pszczoły! - wydarliśmy się i zaczęliśmy uciekać od śmiercionośnej bomby.
...
Nazajutrz, ku mojemu szczęściu, była sobota, przez co postanowiłam pójść do biblioteki i odrobić pracę domową z przeklętej numerologii, z którą absolutnie nie mogłam sobie poradzić.
Kiedy tylko otworzyłam ciężkie drzwi pomieszczenia, poczułam na sobie wręcz prześwietlający wzrok pani Bloop, która zza stosu książek na swoim biurku, obserwowała każdego nowo przybyłego intruza, mogącego w każdej chwili zniszczyć jej drogocenne zbiory, zrzeszające mole. Starając się zignorować jej spojrzenie, spuściłam głowę i poczłapałam pewnym krokiem na jeden z działów: NUMEROLOGIA.
Akurat nikogo nie było w pobliżu. Położyłam swoją dość wysłużoną torbę na krześle i usiadłam obok. Po krótkiej chwili stanowisko wokół mnie było zawalone papierami. Moja osoba co i rusz krążyła pomiędzy rozdziałami swojego podręcznika i starała się znaleźć jakikolwiek punkt odniesienia, z którego mogłaby zacząć robić to zadanie.
Po raz któryś napisałam swoje imię i nazwisko, zostawiając pomiędzy znakami drobne przerwy.
- Świetnie - bąknęłam, dokładnie lustrując przykładowy rysunek.
Następnie znów wypisałam do poszczególnych liter liczby im przypisane.
"Pięć dodać dwadzieścia siedem... Czterdzieści dwa dodać dziewięć" - liczyłam w pamięci, chociaż już czułam, że wynik z pewnością wyjdzie nie taki jak powinien.
- Niech to - zaklęłam w końcu i odwróciłam się w stronę półek za mną. - Czy jest tu jakaś książka: "Numerologia dla idiotów"? Bardzo chętnie przygarnę. - Westchnęłam ciężko.
"Może coś jednak będzie" - zaproponował mój umysł.
Rozglądając się chwilę za drabinką, wdrapałam się na nią i zaczęłam wertować tytuły kolejnych wybitnych dzieł o zaawansowanych skutkach liczb.
- Mi nie idą nawet podstawy - szepnęłam wprost w jakąś zakurzoną półkę, przez co pył, zgromadzany tam już od kilku wieków, uniósł się gwałtownie.
Kichnęłam z tego natłoku kurzu i nagle poczułam, że siła wyrzutu powietrza odpycha mnie do tyłu, wprawiając tym samym drabinkę w chybotanie. Złapałam się mocniej jednego z szczebli, jednakże nic to nie dało. Po prostu w pewnym momencie całkowicie straciłam równowagę i poleciałam w dół niczym worek ziemniaków. Przymknęłam oczy, momentalnie godząc się z bolesnym upadkiem - nie pierwszy nie ostatni raz - i mając nadzieję na niezrobienie w bibliotece jakiegoś wielkiego huku, poddałam się grawitacji.
Jednak tuż nad ziemią poczułam, że zderzenie jednak nie nastąpiło, a ja wiszę w powietrzu. Podniosłam skołowana powieki, a wtedy napotkałam parę oczu, po których krążył pewien niepokój.
- Yyy, Cześć - powiedziałam w końcu, rozglądając się wokół, czy aby na pewno żadna moja kończyna nie ucierpiała. - Dziękuję za ratunek - dodałam po chwili, a chłopak dopiero wtedy postawił mnie na ziemi.
- Nie ma sprawy, Suzanne - odparł Cedrik. - Wiesz... - Podrapał się niezdarnie po karku. - Obserwowałem cię od kilku minut i stwierdziłem, że może potrzebujesz pomocy... chodzi o numerologię.
- Raczej bym nie spadała przez kilka minut - Parsknęłam cicho, a chłopak także się uśmiechnął. - Ale co do numerologii masz rację. Nie rozumiem nic.
- Nie może być aż tak źle...
- Sam spójrz. Najlepsze jest to, że ja nawet nie wiem, gdzie popełniam te błędy.
Chłopak zajrzał do mojego zeszytu, a następnie przez chwilę lustrował bardzo starannie notatki.
- Ciągle wychodzi ci dwunastka - zauważył.
- Dla mnie to nie problem, ale takiej liczby nie ma w skali! - sprecyzowałam, siadając obok Cedrika.
- A przynajmniej nie w tej... Czy masz drugie imię - spytał nagle.
- Co to ma do rzeczy?
- Żeby się udało, powinno się napisać pierwsze imię, nazwisko i drugie... jeżeli takowe posiadasz. - stwierdził poważnie.
- To ma sens - przytaknęłam. - Rose - dodałam po namyśle, a chłopak podał mi pióro.
- Teraz powinno ci się udać - powiedział tonem znawcy, a ja chwyciłam przedmiot.
Zgodnie z instrukcją przypisałam liczby do liter, a następnie zaczęłam je liczyć. Bez pomocy chłopaka jednak się nie obyło.
- Wychodzi trzynaście - mruknęłam, kładąc głowę z impetem na ławce.
- Licz dalej.
- Jakie dalej? Przecież to koniec, jestem pechowcem i... - zatrzymałam się na chwilę. - Jestem głupia!
- Rozumiesz już?
- Tak, teraz dodaję jeden i trzy, co daje cztery... czyli wychodzi na to, że czwórka to moja liczba - Zajrzałam z zaciekawieniem do podręcznika. - Czwórka to stabilizacja, harmonia, przyjaźń, życie rodzinne. Czwórki to osoby wierne, ufne, i godne zaufania. Dawniej sądzono, że czwórka to doskonałość, lecz jest ona zdolna do plotek, nieporozumień - przeczytałam. - Fajnie!
- I co? Wcale nie było tak trudno.
- Teraz nie... ale z korepetytorem nie mogło by się nie udać.
- Powinienem robić to zawodowo - zaśmiał się cicho, a ja zawtórowałam mu uśmiechem.
***
Co myślicie?
Autorka :)