piątek, 24 listopada 2017

Rozdział 31

Witam serdecznie!

Wpadłam na pomysł urządzenia MARATONU z okazji pierwszych urodzin bloga!
Dokładnie piątego grudnia (we wtorek) planuję wstawiać rozdziały co cztery godziny!
Co sądzicie o tym pomyśle? Podzielcie się tym ze mną w komentarzach.

***
Wakacje od zawsze były czasem, aby naładować baterie i nabawić się kilku dodatkowych siniaków w czasie zabawy. Nie miałam temu nic przeciwko, ponieważ, jak to ktoś kiedyś mądrze określił, zranienia były dowodem ciekawego życia, więc dlaczego miałam udawać, że tak nie jest?
Siedziałam w swoim pokoju na łóżku i z rozleniwieniem patrzyłam przez okno, za którym rozciągała się drobna uliczka Stationroad, zamieszkiwana przez niezwykle osobliwych ludzi. Zdawać by się mogło, że w takiej mugolskiej dzielnicy nic nie jest w stanie człowieka zaskoczyć, ale, jak powszechnie wiadomo, życie potrafi zaskakiwać.
Naprzeciwko mojego domu stał podobny. Jedyna różnica była taka, że budynek moich sąsiadów miał niebieski dach, bardziej zadbany ogródek, numer 56 na ścianie oraz bardziej zwariowanych lokatorów.
Po raz kolejny westchnęłam głośno. Zmięłam w kulkę przed chwilą zabazgrany pergamin i rzuciłam nim w kąt pokoju. Wzięłam kolejną kartkę i znów zawiesiłam wzrok za oknem. 
"Drogi... Kochany, nie to brzmi beznadziejnie!"
- Cześć, Cedrik - powiedziałam, w końcu umieszczając jakieś litery na pergaminie. I niestety na przywitaniu moja wena się skończyła.
Nie do końca byłam w stanie to zrozumieć. List do Maureen napisałam w pół kwadransa, a w wiadomości do bliźniaków zawarłam streszczenie chyba wszystkiego, co przydarzyło mi się w ostatnich dniach. Zrobiłam to instynktownie i nawet nie zastanawiałam się nad tym, co piszę. Przy liście do Puchona szło mi jednak pod górkę.
Co chwilę sprawdzałam ortografię i czy w aby na pewno dobrym miejscu postawiłam przecinek. Wymazywałam kilkukrotnie każde słowo, aż na pergaminie powstawały dziury. Co było ze mną nie tak?
Ponownie spojrzałam przez okno. Piękny letni poranek, zakłócany chrapaniem mojego brata w sąsiednim pokoju. Biedak był z tego człowieka. Kolejny raz zmienił pracę i tym razem wylądował na kasie sklepowej w hipermarkecie - mugole podobno za tym szaleli. Tak czy siak, dzisiaj trafiła mu się nocna zmiana, zatem miałam dla siebie tak naprawdę cały dzień. Nie sądziłam, żeby Remus wstał przed czasem kolacji.
Wtedy mignęło mi coś przed oczami. Ujrzałam siwą sowę, która krążyła nad domem moich sąsiadów i bardzo uważnie wyglądała jakiegoś celu. Czyżby to była wiadomość dla mnie, ale ptak się pomylił? Być może, ale w jego szponach dostrzegłam czerwoną kopertę, którą szczycili się jedynie uczniowie pierwszego roku, mający trafić do mojej szkoły.
- W sumie Creevey'owie są niesamowitymi ludźmi - mruknęłam pod nosem w tym samym momencie, co sowa wrzuciła czerwony list do komina domu z naprzeciwka. - Powodzenia, Colin, w Hogwarcie. Zapewne ci się tam spodoba - dodałam z delikatnym uśmiechem i z powrotem przeniosłam wzrok na kartkę.
Cześć, Cedrik  - widniało na bladym pergaminie.
"Ale się rozpisałaś" - skarciłam siebie i podrapałam się piórem po policzku.
Jak Ci mijają wakacje? To już czwarty tydzień, a ja nadal mam wrażenie, jakbyśmy zaraz mieli wrócić do Hogwartu i musieli przepowiadać przyszłość z fusów lub szukać swojej liczby szczęścia. Może jestem już odrobinę przewrażliwiona na punkcie szkoły, co o tym sądzisz? Tak czy inaczej, mam nadzieję, że miło spędzasz czas.
Pozdrawiam i do zobaczenia na King's Cross 1 września.
Suzanne

"Tak o wiele lepiej" - dodałam po chwili, a następnie podniosłam się ospale z łóżka i powędrowałam do ogródka za domem, gdzie w rozłożystej wierzbie urzędował Rufus. Lubił spędzać w nim popołudnia, wieczory i każdą możliwą porę dnia.
- Witaj, stary druhu! - przywitałam go dziarskim tonem, na co ptak otworzył leniwie jedno oko. Ruszył dziobem, zapewne mając na myśli: "Odczep się", a następnie znów zapragnął oddać się w krainę Morfeusza. - Nie tym razem. - sprowadziłam go na ziemię. - Lepiej weź ten list i przekaż go Cedrikowi. - Przywiązałam mu list do nóżki, a on niestety musiał się zgodzić.
...
- Suzanne, proszę cię, jak z resztą zawsze, nie rób żadnych głupot! - Remus wykładał mi swój cenny monolog, którego niestety musiałam wysłuchiwać. - Żadnych zabaw z udziałem ostrych narzędzi, dzieci, zwierząt, Percy'ego lub czegokolwiek innego!
- Nawet małego żarciku? - zakpiłam.
- Żeby nawet włos z głowy im nie spadł - poprawił Remus, w tym samym momencie stukając do drzwi. Chwilę później dało się słyszeć czyjeś głosy, a następnie kroki na korytarzu... Dużo kroków.
Po chwili drzwi otworzyły się, odsłaniając dwie uśmiechnięte twarze bliźniaków oraz ich matkę za ich plecami.
- Witaj, Molly - przywitał się Remus, lekko skinąwszy głową. Kobieta na ten gest uśmiechnęła się jedynie jeszcze szerzej i przepchnęła się przez swoich synów, by wyściskać najpierw mnie, a następnie mojego brata.
- Jak dobrze was widzieć - mówiła co chwilę, a na twarzach chłopaków pojawiały się coraz większe wyrazy zgorszenia. 
- Mamo, może pozwolisz im w końcu wejść do środka? - zaproponował z niesmakiem Fred, jawnie współczując mnie i Remusowi.
- Jasne - zaszczebiotała kobieta radośnie. - Wchodźcie śmiało, Remusie, Suzanne...
- Ja może innym razem - przerwał jej nagle mój brat i jakby wycofując się z tego, zrobił krok w tył. Molly spojrzała na niego z niedowierzaniem.
- Na pewno? Przecież półgodzinki nie zrobi różnicy.
- Bardzo bym chciał, ale niestety muszę już iść. Nie mogę dopuścić do tego, by spóźnić się do pracy.
- Nie dostałeś w końcu tego urlopu?
- Tak czasem bywa - westchnął ciężko. - No, ale trudno. Molly, powodzenia życzę ci z tą trójką. Do zobaczenia chłopaki, Suzanne...
- Do świąt - dokończyłam, ostatni już raz przytulając brata.
- Bądź dzielna. - Oddał uścisk, a następnie teleportował się do domu. Przez chwilę wpatrywałam się w miejsce, gdzie przed chwilą znajdował się mój brat.
- Zapracowany człowiek... jak Percy - stwierdziła wtedy Molly i zniknęła za progiem domu. - No dobrze, dzieciaki, chodźcie! Obiad już na stole!
Odwróciłam się z uśmiechem w kierunku bliźniaków.
- Ścięłaś włosy - zauważył George, a ja momentalnie skierowałam wzrok na swoje końcówki. 
Faktycznie. Jakiś tydzień temu stwierdziłam, że odrobinę się nudzę, więc wzięłam nożyczki i za pomocą czarów użyłam ich. Teraz moje kosmyki sięgały mi do ramion, upodabniając mnie do mamy.
- A wam zniknęła część piegów - odparłam z uśmiechem, co bliźniacy bardzo szybko odwzajemnili. Nie lubili tych brązowawych kropek na swoich twarzach, ponoć kiedyś gdy byli mali, wylali na siebie wiadro soku z cytryn, aby je wywabić. 
Podeszłam do chłopaków i mocno ich przytuliłam. Byłam od nich niższa o jakieś cztery cale*, ale to nie przeszkadzało mi w ich wygodnym przytuleniu. Po za tym nie martwiłam się na razie swoim wzrostem. Remus był człowiekiem dość wysokim, więc miałam nadzieję, że jeszcze odrobinę podrosnę - chociaż te metr sześćdziesiąt jak na razie mi wystarczało.
...
Zanim zdążyłam odpowiedzieć na wszystkie pytania pana Artura dotyczące mugoli, zapadł już zmrok. Wraz z Fredem i Georgem ubłagałam panią Weasley, aby pozwoliła nam jeszcze kilka minut posiedzieć na dworze.
Wdrapaliśmy się na jedną z jabłonek obok domu. Liście na niej były jeszcze gęstsze niż w tamtym roku, przez co miejsca nagle gwałtownie ubyło.
- Co się stało waszej mamie? - spytałam nagle, a bliźniacy spojrzeli na mnie z zaskoczeniem.
- Percy - odparli wręcz momentalnie, a ja nie potrzebowałam już więcej tłumaczeń. Po chwili kontynuował jedynie Fred. - Dostał pracę w ministerstwie jako asystent takiego jednego Crouch'a. Ma tyle obowiązków, że wraca do domu późną nocą i wychodzi wczesnym rankiem, jeszcze wcześniej niż tata.
- Bardzo zapracowany - podsunęłam.
- Ma chore ambicje - odparł George. - Jak tak dalej pójdzie, to się wprowadzi do swojego gabinetu w ministerstwie. Tak jest od początku wakacji, gdy dostał tę robotę. Mama się o niego martwi, że się przepracuje, ale jemu nie przetłumaczysz - westchnął ciężko.
- Jedyne słowa jakie z nami zamienia to: Czy był jakiś list do mnie - mruknął Fred. - Wypatruje tych sów jak jakiś stalker. - Zapatrzył się w jakieś jabłko. - A co u ciebie?
- Remus znów stracił pracę - bąknęłam. - Teraz robi za sprzedawcę w hipermarkecie...
- Hipermarket? - powtórzyli bliźniacy.
- Taka Pokątna, ale pod jednym dachem - wytłumaczyłam spokojnie.
- To u nas tata trzyma się dzielnie jednego stanowiska. W ministerstwie raczej nie zwalniają pracowników bez powodu, więc... Może Remus spróbował, by... - zaproponował George.
- Kiedyś mu poddałam taki pomysł - przerwałam. - Powiedział, że żaden normalny czarodziej nie zatrudniłby takiego jak on. Więc to chyba znaczyło: nie.
- Dziwne - podsumowali bliźniacy.
- Ja także go nie rozumiem. Ma przecież kwalifikacje na kogoś lepszego niż w jakimś mugolskim sklepie.
Nagle pani Molly zawołała nas do domu.
...
- Bez żadnych głupich wygłupów, dzieciaki - upomniała nas, uważnie rozglądając się po pokoju bliźniaków. 
Był w nim w miarę przyzwoity porządek, chociaż z szuflad wręcz wystawały tony notatek na szalone urządzenia. Moje łóżko zostało wciśnięte pomiędzy okno, a drzwi, więc w pokoju było teraz dosyć ciasno.
- Jasne, mamo. Będziemy jak aniołki - stwierdzili bliźniacy, nakrywając się kołdrą. "Ach, ta gra pozorów".
- No to się cieszę. - Molly uśmiechnęła się delikatnie i podeszła do Freda i Georga, a następnie pocałowała ich w policzki na dobranoc.
- Ej, mamo! Nie rób tak! - oburzyli się, wycierając skórę od nieistniejącej śliny. - Przecież Suzanne patrzy! 
Ja jedynie zachichotałam na tę uwagę.
- Dobranoc życzę - powiedziała kobieta i stanęła nad moim łóżkiem. 
Przez chwilę nie wiedziałam, co się dzieje, ale gdy kobieta pocałowała także i mój policzek, poczułam jak robię się wręcz fioletowa. To było dziwne uczucie, ale jakieś ciepło ogarnęło mnie od środka.
- Dobranoc - powiedziała jeszcze i zniknęła za drzwiami. W pomieszczeniu zrobiło się ciemno.
Słychać w nim było wiercenie się bliźniaków na łóżkach.
- Och, Suz, wybacz nam za zachowanie naszej matki, ale ona jest po prostu nieokrzesana! - jęknął George, najwyraźniej przybity całą tą sytuacją.
- Już nigdy nie będę w stanie spojrzeć ci w oczy! - dodał Fred.
Niestety mnie zmorzyła już senność, więc odpłynęłam, nie słysząc już marudzeń tamtej dwójki.
...
Nazajutrz, kiedy podniosłam powieki, słońce oświecało mnie tak mocno, że ledwo cokolwiek mogłam zobaczyć. Zorientowałam się jednak, że sąsiednie łóżka są pościelone, a Freda i Georga nie ma w pomieszczeniu. Momentalnie wygrzebałam się z pościeli i rozejrzałam się bardziej przytomnie po pokoju, stojąc na bosaka na zimnej podłodze. Nie było ich tutaj.
Wyszłam ostrożnie z pokoju, a fakt, że nie słyszałam żadnego dźwięku poza swoimi krokami doprowadził mnie do białej gorączki. Szybko zbiegłam ze schodów i wpadłam do salonu, mając nadzieję, że to w nim urzędują teraz lokatorzy. Jednak pokój był pusty. Taki stan rzeczy bardzo mnie zaniepokoił. Nawet już miałam zacząć panikować, gdy nagle usłyszałam jeden charakterystyczny śmiech, należący do małej Ginny. Dobiegał z ogrodu. Wyszłam wyjściem od strony kuchni, aby szybciej się znaleźć na zewnątrz i wtedy ujrzałam prawie całą rodzinę Weasleyów grających w Quidditcha. Na miotle znajdowała się Ginny, bliźniacy, Ron, Charlie i o dziwo pan Weasley, którego obecność tam bardzo mnie zaskoczyła. Uśmiechnęłam się na ten widok. 
W pewnym momencie trwania gry, Charlie zauważył, że przyglądam się im z zaciekawieniem. Ginny kątem oka patrzyła to na mnie to na brata.
- Suz - wydał z siebie i już był przy mnie. - Nie sądziłem, że można tak długo spać. Nawet bliźniacy spali dzisiaj krócej od ciebie.
- Najwidoczniej mój zegar biologiczny przestawił się o godzinę do tyłu - Wzruszyłam ramionami, co chłopak przyjął ze śmiechem. 
- Chciałabyś zagrać? - rzucił z nadzieją, a ja wytrzeszczyłam oczy na tę propozycję.
- Myślę, że będzie bezpieczniej jeżeli zostanę tu... na ziemi - odparłam, a rudowłosy znów wrócił na boisko.
Ciesząc się, że znalazłam już tę całą gromadkę, wróciłam do pokoju się przebrać, a gdy ponownie znalazłam się na dworze, wpadła na mnie jakaś sowa i to dosłownie. Upadłam z łoskotem na trawnik, a ptak jedynie zaskrzeczał radośnie, jakby właśnie dokonał wielkiego czynu. 
- Głupi ptak - burknęłam w jego stronę, zauważając, że trzyma on w szponach jakiś list. List z moim imieniem na kopercie. Zdziwiłam się jeszcze bardziej, gdyż jeszcze nigdy nie miałam do czynienia z tą sową.
Spojrzałam na nią jeszcze raz bardzo sceptycznie. Była to najprawdopodobniej płomykówka, aczkolwiek bardzo gruba i wielka, miała czarne jak węgle oczy i strasznie mały, koślawy dziób. Pazury miała wręcz nieproporcjonalne do łap, więc zaczynałam żałować, że zwyzywałam ją od głupich.
- Czy to do mnie list? - spytałam niepewnie, wskazując na wiadomość, a sowa w ramach odpowiedzi uniosła swoją nóżkę w moją stronę. - Dzięki - mruknęłam jeszcze, a gdy tylko wzięłam list do ręki, ta odfrunęła. W sumie i dobrze, ponieważ czułam pewnego rodzaju lęk na widok tego ptaka.
Nie chciałam jednak się nim zamartwiać. Bardziej interesowała mnie ta wiadomość, chociaż po charakterze pisma mogłam stwierdzić, że był to list od Cedrika.
Rozerwałam kopertę, która nie została nawet draśnięta przez wielkie pazury sowy, a następnie wyjęłam z niego białą kartkę.
Cześć, Suz!
Wakacje mijają mi bardzo powoli, ale to nie jest nowość. Co do twojej obsesji na punkcie szkoły, to jakoś w nią wątpię. Ale jeżeli tak bardzo się nią martwisz, to uwierz, że stracisz nią zainteresowanie po pierwszym dzwonku na lekcje. 
Ładnej pogody, może mniej nudy i do zobaczenia na King's Cross
Cedrik Diggory
PS. Mam nadzieję, że moja sowa cię nie wystraszyła. Dostałem ją ostatnio od ojca i staram się ją teraz przetrenować :)

- Czy to tajemniczy liścik od wielbiciela? - Usłyszałam głos Georga nad uchem, przez co momentalnie poderwałam się z ziemi.
- Oczywiście, że nie - odparłam momentalnie, a chłopak wraz z bliźniakiem i Ginny uśmiechnął się szeroko. Najwidoczniej skończyli grać, gdy czytałam wiadomość. Oni przyszli do mnie, a reszta rodziny była już w domu.
- Oczywiście... że nie? - zakpił znowu, a następnie posłał mi nurtujące spojrzenie. - Zaczekaj, nic mi nie mów. Sam zgadnę! - zaoferował rudzielec i wyciągnął dłoń w moją stronę. - Podaj mi rękę - dodał po chili z wyczekiwaniem, a ja niechętnie zrobiłam to, co powiedział. - Ah tak! - wydarł się, gdy tylko to zrobiłam i odskoczył ode mnie jak oparzony.
- Co tam odkryłeś? - zakpiłam.
- Masz rozszerzone źrenice, przyspieszyło ci tętno... zgaduję, że był to list od... - zamyślił się przez chwilę.
- Był to list od... - powtórzyłam z niedowierzaniem, a Ginny i Fred silnie lustrowali mnie wzrokiem. Po bliźniakach spodziewałabym się takiego numeru, ale po tej małej... Ta trójka była do siebie bardziej podobna, niż przypuszczałam.
- Cedrika! - George wybałuszył się dziwnie i ponownie się do mnie zbliżył. Jego brązowe oczy z szaleństwem lustrowały moją twarz. - Od TEGO Cedrika! Tego, który złapał znicza i... - Wziął głęboki wdech. - Jak możesz? - dodał spokojniej.
- To mój przyjaciel i... A co ja się będę wam z resztą tłumaczyć. - Machnęłam ręką. - Lepiej ty mi powiedz, skąd wiesz, że to list od Cedrika.
- To było banalne - powiedział chytrze.
- Oświeć mnie.
- Widzisz ten list. Trzymasz go teraz treścią w naszą stronę, a tam jak troll napisano: CEDRIK DIGGORY! - zawołał z satysfakcją, a Ginny wraz z Fredem parsknęli śmiechem.
...
Jak się okazało, pani Molly nad ranem była w Londynie, aby załatwić jakieś domowe sprawunku, więc kiedy wróciła tak około południa, przywiozła nam trochę łakoci z miasta. Niestety pozwoliła nam je zjeść dopiero po lunchu, ale gdy tylko posiłek minął, otrzymaliśmy łakocie i uciekliśmy na pobliskie pola, aż do niedaleko będącego urwiska.
Stanęliśmy na jego krawędzi i spojrzeliśmy w dół. Był to widok zarówno piękny jak i przerażający. Ląd w pewnym momencie się kończył i kilkanaście metrów niżej pojawiała się szybko płynąca rzeka.
Nie powiem, obleciał mnie zimny dreszcz. Bliźniacy oczywiście musieli to zauważyć.
- Co jest, Suz? Strach obleciał - parsknął George, a ja spojrzałam na niego z kpiną. Nie do końca wybaczyłam mu jeszcze słowa o wielbicielu.
- Przestań, George - skarciła go Ginny, która do tej pory wpatrywała się z rozmarzeniem w przestrzeń przed nami. - Nie rozumiesz, że ona ma lęk wysokości! - warknęła na nich, a jej słowa zrobiły tak samo duże wrażenie na mnie, jak i na bliźniakach.
- Lęk wysokości? Suzanne? - zadrwił Fred, ale słowa siostry najwidoczniej zaczęły mocno kołatać mu w głowie. Spojrzał na mnie z niedowierzaniem. - Suzanne? - dodał z nutą zdziwienia w głosie.
- Ja nie wiem - odparłam jedynie, bo na mnie słowa dziewczyny także zrobiły duże wrażenie. - Można nie wiedzieć, że się ma taki defekt? 
Bliźniacy nie odpowiedzieli, a Ginny po prostu przytaknęła głową.
- To by wszystko wyjaśniało, ale... - zawahałam się przez chwilę.
- Zauważyłam to już wcześniej, gdy byłaś u nas po raz pierwszy. Grałaś jak najbliżej ziemi, to nie miało nic wspólnego z nieumiejętnością lotu na miotle. 
- Czuję się teraz wybrakowana - mruknęłam posępnie. - Czarownica mająca lęk wysokości. Czy ktoś o tym słyszał?
- A ja cię głupi zgłosiłem do... - powiedział niepewnie George. - ...do grania w drużynie. - Wziął głęboki wdech.
- W sumie na meczu nie było tak źle - rzuciłam pociesznie. - Gorzej na przykład się czułam podczas, gdy Cedrik uczył mnie latania na tym nieszczęsnym kijku - stwierdziłam, nie zdążając ugryźć się w język. 
- Cedrik uczył cię latać na miotle? - podchwycił Fred, ale Ginny na szczęście mnie uratowała.
- Pamiętacie jak Charlie i Bill straszyli nas, że na tamtej skale pojawia się Sfinks i zadaje zagadki? - rzuciła Ruda, a bliźniacy niestety byli zobowiązani do pociągnięcia tematu.
- Słyszałam o tym - przytaknęłam. - A w tym stawie za domem były jakieś... - zastanowiłam się przez chwilę.
- Topielce - przytaknął George z uśmiechem, a ja westchnęłam z ulgą.
***
Jak wam się podobało?
Piszcie o tym w komentarzach :) Autorka
...

*1 cal angielski to około 2,5 cm

piątek, 17 listopada 2017

Rozdział 30

UWAGA: ogłoszenie!

Pora na zmianę częstotliwości pojawiania się wpisów na blogu!

Od dzisiaj (18 listopada 2017 r.) w każdą sobotę będzie pojawiał się nowy rozdział, ponieważ notki stały się krótsze od tych na początku (dla przykładu: rozdział 16 zajmował w Wordzie 17 stron A4, zaś obecne zajmują ich średnio 7,5/9) oraz dlatego, że mam więcej czasu, bo odpadło mi wiele obowiązków i przyznaję się bez bicia, mam już kilka rozdziałów napisanych do przodu.

Dziękuję za wyrozumiałość i zapraszam do rozdziału...

***
Czyżbym już kiedyś wspominała, że czerwiec był moim ulubionym miesiącem? Jeżeli tak, to absolutnie odwołuję te słowa! Ostatni tydzień tego miesiąca był dla mnie straszny. Przynajmniej ze względu na moje powiązanie z drużyną, ale może opowiem od początku...
Był piękny sobotni poranek. Znajdowałam się wraz z bliźniakami na boisku i obserwowałam ich poczynania na miotłach, ponieważ dzisiaj miał rozegrać się ostatni mecz sezonu: pomiędzy Gryffindorem a Huffleputhem, więc emocje sięgały zenitu. Fred i George właśnie mieli wykonać kolejny nokaut Bacha, gdy usłyszałam dwa głosy wykrzykujące moje imię.
Odwróciłam się z zaskoczeniem w tamtą stronę, a wtedy ujrzałam Wooda i McGonagall, którzy z niemałym przerażeniem na twarzach biegli w moim kierunku. Rudzielce nawet się tym nie przejęli.
- Coś się stało? - spytałam, gdy tamta dwójka znalazła się obok mnie.
- Suzanne, nie mów mi, że nic nie wiesz? - rzucił Wood oskarżycielskim tonem, jakbym zabiła mu połowę rodziny lub, o zgrozo, jakby nasz puchar Quidditcha był zagrożony!
- A o czym konkretnie? - Coraz bardziej nurtowało mnie ich dziwne zachowanie.
- Chodzi o Harry'ego Pottera - Głos zabrała w końcu McGonagall, a na dźwięk nazwiska chłopaka przeszedł mnie dziwny dreszcz niepokoju. 
- Chyba nie - powiedziałam wyraźnie już zaniepokojona, czując, jak obok mnie pojawiają się bliźniacy, trzymający w dłoniach miotły.
- Słuchajcie, sytuacja jest dosyć poważna - stwierdziła kobieta. - Dzisiejszej nocy w piwnicach szkolnych doszło do dosyć niespodziewanego wydarzenia. 
- Coś się stało Harry'emu?
- Leży nieprzytomny w skrzydle szpitalnym - odparła profesorka i kontynuowała. - Stało się tak niestety przez profesora Quirrella, który...
- Profesor Quirrell? - powtórzyłam. - Przez Quirrell?'a Jąkałę zawsze noszącą śmierdzący turban? On nie byłby do tego zdolny? On się bał muchy latającej po klasie w czasie zajęć. A tak właściwie, co on zrobił?
- Niestety okazało się, że taki styl bycia profesora Quirrella był jedynie grą pozorów - rzekła posępnie. - Nie przestraszcie się tylko... - upomniała ze strachem w oczach. - ten człowiek nie stanowił oczywiście dla was żadnego zagrożenia w tym roku szkolnym jak i we wcześniejszych latach. - Zrobiła dramatyczną przerwę. - ...ale musicie wiedzieć, że profesor Quirrell był sługą Sami Wiecie Kogo. Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać krył się pod turbanem profesora najprawdopodobniej od jego wyjazdu do Albanii.
- Wiedziałam, że jego turban urósł minimalnie od jego podróży - szepnęłam, ale satysfakcją bym tego nie nazwała.
Po chwili zdałam sobie też sprawę, że przed świętami wraz z Fredem i Georgem rzucałam w tego poczciwego profesora i w jego turban śnieżkami. Można powiedzieć, że Sam Wiesz Kto oberwał ode mnie śniegową pigułą.
- W piwnicach szkoły był przechowywany Kamień Filozoficzny. Żeby go odnaleźć należało pokonać wiele trudnych zadań. Niestety zarówno Quirrellowi jak i Harry'emu wraz z Hermioną i Ronem - Spojrzała przez chwilę na Weasleyów. - udało się to przejść. - Westchnęła ciężko.
- Chce nam pani profesor powiedzieć, że jeden z najbardziej cenionych artefaktów w czarodziejskim świecie był chroniony w taki sposób, że trójce pierwszoklasistów udało się to przejść? - wydało się z ust Freda, a ja niestety przyznałam mu rację.
- To nie istotne - powiedziała profesorka, dla której to pytanie nie było zbytnio wygodne. - Wood, z racji, że Harry przebywa teraz w Skrzydle Szpitalnym, nie mamy szukającego. Jako kapitan musisz zdecydować, co zrobi w tym wypadku drużyna. Albo odwołujemy mecz, albo wybieracie nowego szukającego - jej głos stał się dziwnie chłodny.
- Wybieramy nowego szukającego - stwierdził bez namysłu Wood.
- Znakomicie - skwitowała profesorka i odeszła dostojnym krokiem.
Wtedy mój wzrok przeszedł na Wooda. Chłopak nie był zbytnio szczęśliwy tą perspektywą. 
- Zwariowałeś? - spytałam naiwnie. - Przecież nie mamy innego szukającego. Jak chcesz znaleźć dobrego gracza w... - Spojrzałam na zegarek Olivera. - dwie godziny!
- Znamy kogoś, kto się nadaje do tej roboty? - rzucił George, wiedząc, jaka będzie odpowiedź.
- Maureen jest ponoć bardzo dobra - przyszło mi nagle na myśl.
- Maureen nie odstaje od łóżka Pottera na krok - odparł posępnie nasz kapitan. - Powiedziała, że nie przyjdzie na mecz.
- A Dean, Seamus! - wymieniałam dalej. - Alicja Spinnet!
- Tę trójkę też już pytałem. Stwierdzili, że nie podołają.
- To przecież nie po gryfońsku! - mruknęłam zirytowana. - Naprawdę nikt nie ma zamiaru? Może nie wiedzą, że jest taka możliwość?
- Pamiętacie nasz pierwszy, tegoroczny trening i eliminacje do drużyny? Na szukającego w tym roku nikt się nie zgłosił - przyznał z goryczą. - To jest najbardziej odpowiedzialne stanowisko w drużynie. Cała presja przegrania i wygrania meczu leży w twoich rękach. Nie ma znaczenia czy nawalą ścigający, pałkarze, obrońca. To szukający obrywa za niepowodzenie! - Miotła, którą Wood do tej pory silnie trzymał w dłoniach, z łoskotem uderzyła o murawę boiska.
- Przegramy ten mecz - stwierdziłam posępnie. - Ale dobrze zrobiłeś, że nas nie wycofałeś. Wtedy przegralibyśmy na całej linii. 
- A gdyby tak... - George odezwał się nagle. Wood cały czas trzymał wzrok wbity w trawę. - Suzanne zagrała jako szukający. - podsunął niepewnie, a na te słowa coś poruszyło się we mnie niespokojnie. - Nie żartuję. I tak nie mamy szukającego, a co za różnica czy nie będzie zawodnika czy będzie grała ona. - Wskazał na mnie.
- A taka różnica, że jak nam zginie strateg, to możemy też przegrać w przyszłym roku! - Oliver wybuchnął w końcu, a z jego uszu wręcz wydostawała się para.
- Przecież nie zginie. A jakby co, to Dumbledore złapie ją w widowiskowy sposób - poparł Fred brata, a ja poczułam naprawdę silne ukłucie w żołądku.
Po jego słowach nastało nurtujące milczenie. Wood myślał nad czymś intensywnie raz patrząc na bliźniaków, a raz na mnie, jakby chcąc wyczytać coś z mojej twarzy. "To coś" na pewno było wielkim NIE, które wręcz chciałam wykrzyczeć w ich stronę.
- Zgoda - wypalił w końcu, a moje nogi ugięły się pode mną.
- Nie zgadzam się! - powiedziałam prawie że natychmiast i usiadłam na murawie. - Nie ma takiej opcji, nie zmusicie mnie! Po prostu nie ma takiej siły, abym się stąd ruszyła! Nie i już! Nie zrobię z siebie głupka przed całym Hogwartem!
- Zawsze możemy cię podnieść - stwierdził George błyskotliwie, a ja zmroziłam go wzrokiem.
- Nawet nie próbuj. Mam wolną wolę i nikt mnie nie wsadzi na miotłę. - Skrzyżowałam ręce na piersi. - Mój brat może przysłać zwolnienie!
- Tak - zakpił Fred. - Zwolnienie umysłowe przeciwko lataniu na miotle. Chyba kpisz?
- Oliver, nie zgadzam się! - rzekłam w stronę Wooda, zbywając uwagę przyjaciela. Ku mojej zgrozie, kapitan stał z radosnym uśmiechem i miotłą skierowaną w moją stronę.
- Na szczęście ty nie masz tutaj nic do powiedzenia - powiedział i złapał mnie z ramię. Jednym ruchem znów stałam o własnych siłach. - A teraz weź miotłę, zrób dwa kółka wokół boiska i postaraj się nie zginąć, bo nie mam zamiaru szukać kolejnego szukającego.
- Jeżeli myślisz, że... - zaczęłam, ale Wood wetknął mi miotłę w dłonie, odwrócił się ode mnie plecami i odszedł, wesoło pogwizdując.
- Co o tym myślisz, George, czy ona spadnie z tej miotły?
- Mało powiedziane, Fred - odparł jego brat. Chyba oboje zapomnieli, że nadal tam byłam.
- Jeżeli myślicie, że...
- Suz, nie wydurniaj się, tylko zrób te dwa głupie kółka!
...
Wielkie reflektory skierowane na boisko, kilkutysięczna publiczność i te przeklęte okrzyki skandujące moje imię - dobrze, że nigdy nie miałam przeżyć podobnej sytuacji. Znajdowałam się na swoim miejscu w powietrzu, pomiędzy Fredem a Georgem i z wyczekiwaniem patrzyłam na panią Hooch rozpoczynającą mecz. Na trybunach szkolnych znajdowało się może więcej niż pół Hogwartu. 
Slytherin nie przyszedł, bo miał gdzieś wszystkie mecze poza własnymi, większość Krukonów i cały Huffleputh był na pewno. Gryfoni zostali podzieleni. Część znajdowała się pod Skrzydłem Szpitalnym i czekała, aż pani Pompfrey wpuści ich, aby mogli zobaczyć, co dzieje się z Harrym. Szkoda, że nigdy się to nie stanie, bo nasza szkolna pielęgniarka bardzo ceniła sobie spokój. Cześć Gryfonów została w swoich dormitoriach, gdyż wiedza, że szukającym jestem JA, nie pozostawiała im złudzeń - a po co oglądać z góry przesądzony mecz? Z kolei na trybunach przebywali jedynie ci uczniowie z naszego domu, dla których zasady Godryka Gryffindora nie stanowiły jedynie starej wycieraczki do butów - używanej tylko od czasu do czasu.
Wtedy do moich uszu dobiegł głośny dźwięk gwizdka. Piłki wystartowały, ja niebezpiecznie poruszyłam się na swojej chybotliwej miotle, a wokół mnie nagle wszystko zrobiło się czerwono-żółte. Szaty zawodników zlały mi się w jedno i dopiero po chwili, gdy przelecieli na drugą połowę boiska, odzyskałam umiejętność poznania.
- Proszę państwa, zawodnicy ruszyli! Angelina Johnson pięknie posługuje się kaflem i jak torpeda leci w kierunku bramki Puchonów! - zrelacjonował Jordan.
Musiałam przyznać, że oglądanie meczu z tej perspektywy było bardzo interesującym doświadczeniem. Chociaż brzuch, zaczynający powoli boleć z nerwów, nie zapowiadał kuszącej propozycji. Moim jedynym celem w tym momencie stanowiło nie spadnięcie z miotły, ale w skupieniu się na tym przeszkadzały mi okrzyki widzów.
Graliśmy mecz z Huffleputhem. Jego szukającym oraz moim przeciwnikiem był Cedrik Diggory, z którym, tak się składa, że przyjaźniłam się od jakiegoś roku. Brunet latał beztrosko nad boiskiem i w spokoju wypatrywał złotej kuleczki, zapewniającej mu zwycięstwo. W pewnym momencie jego wzrok niestety skupił się na mnie. Cedrik skierował miotłę w moją stronę, a ja błagałam jedynie, żeby nie zbliżał się do mnie.
- A nie mówiłem, że za niedługo staniesz się dla mnie konkurencją? - rzucił na przywitanie, ustawiając się na przeciwko mnie. 
"Skup się, Suz. Rozglądaj się za zniczem, a jak go dojrzysz, leć w innym kierunku. W twoim przypadku zmyłka będzie najlepsza" - pocieszałam się w głowie.
- Nie jestem tu z własnej woli - powiedziałam dobitnie, układając usta w cienką linię.
"Wbijajcie te gole. Angelina zrób kilka bramek"
- Wierzę - przyznał, uśmiechając się uroczo. - Nigdy nie posądziłbym cię o dobrowolne wejście na miotłę.
- Fakt. To jak dobrowolne targnięcie się na życie - parsknęłam, zauważając w tym samym momencie złoty błysk za chłopakiem. - A... Nie powinniśmy wypatrywać znicza? - Spoglądałam dyskretnie na złotą kulkę.
- Wolę mieć pewność, że nie zlecisz z miotły - rzekł, robiąc obrót na miotle.
- DIGGORY, nie podrywaj Suzanne tylko wypatruj znicz! - wydarł się Jordan, przez co o mały włos nie spadłam z miotły.
"Dzięki, Lee" - przeszło mi przez głowę, a na twarzy Cedrika dostrzegłam delikatny rumieniec.
- Chyba jednak rozejrzę się za tym zniczem - westchnął, drapiąc się niezdarnie za uchem.
Nie mogłam na to pozwolić. Jeżeli chłopak zacznie teraz szukać znicza, to nie będziemy w stanie odrobić tych strat. Powinno być przynajmniej osiemdziesiąt punktów przewagi dla nas, aby on mógł złapać znicza wartego 150.
"Wybacz, Cedrik"
Udałam, że jakaś rzecz mocno mną zaskakuje, a następnie porwałam się w nieokreślonym kierunku tak, jak potrafiłam najszybciej. Moje dłonie silnie trzymały się kijka, czułam, że powoli tracę równowagę, a do tego wszystkiego Cedrik siedział mi na ogonie.
I jak na razie nie miał zamiaru mnie wyprzedzić, bo nie widział znicza. Nie mógł go z resztą zobaczyć, gdyż ten znajdował się po drugiej stronie boiska.
- Dwaj szukający rozpoczęli pościg za zniczem! Brawa dla Suzanne Lupin, która jest nowym nabytkiem Gryfonów! - kolejne sprawozdanie Jordana. - Brawa dla Cedrika, aby trochę zwolnił!
- JORDAN! - głos McGonagall wybrzmiał przez czarodziejski mikrofon.
- Brawa dla profesor McGonagall za pilnowanie komentatora meczu! - Na wzmiankę o profesorce oklaski stały się najbardziej żywe.
Starałam nie przejmować się oceną Jordana. Leciałam po prostu przed siebie i pilnowałam by nie zgubić jakiejś części siebie po drodze. Wtedy usłyszałam głośny wiwat widowni.
- Brawo! 100 punktów do 20 dla Gryfonów! Cóż za emocjonujący mecz.
Wiedziałam, co muszę zrobić teraz. Wood powiedział mi, że gdy jakimś cudem zdobędziemy osiemdziesiąt punktów przewagi, Cedrik ma jak najszybciej złapać znicza. Dzięki temu nasza różnica punktów nie byłaby aż tak drastyczna.
Zrobiłam ostry skręt na miotle. Cząsteczki powietrza aż zapiszczały od wysiłku. Wypatrzenie znicza zajęło mi może kilka sekund, a wtedy porwałam się w jego stronę. Szybciej, szybciej, aż zdałam sobie sprawę, że nie czułam za sobą Cedrika
Odwróciłam głowę i dostrzegłam chłopaka, który jakoś nie rwał się do tego, aby znów za mną lecieć.
- No nie wygłupiaj się, Cedrik - mruknęłam pod nosem. - Jeżeli ja złapię znicza to to będzie jakaś pomyłka. - Chłopak nie usłyszał mojej drobnej dygresji.
Znów spojrzałam w kierunku znicza. Złote skrzydełka mieniły się w słońcu przez co stał się jeszcze bardziej widoczny.
- Proszę państwa, CO TO JEST! - Ryk Jordana ogłuszył cały stadion. - Co zaskakujące, Suzanne do tej pory nie spadła z miotły i, co jeszcze bardziej nas zdumiewa, ona leci za zniczem! 
Nawet nie chciałam spoglądać w dół widowni. Po prostu latałam za tą kulką niczym szpieg i... tak naprawdę nie do końca wiem, co ja chciałam zrobić.
Od znicza dzieliło mnie jedynie kilka łokci. Ach, ten sprzyjający wiatr w żaglach. Gdy już doznałam drobnej nadziei, że mogę mieć szansę na powodzenie, poczułam, że moja głowa obrywa czymś bardzo twardym. Pulsowanie potylicy było prawie nie do zniesienia. Resztką sił utrzymałam się na miotle, która powoli zaczęła osuwać się w dół, a dręczącemu bólowi głowy towarzyszyło buczenie widowni. 
Kiedy zniżyłam się o parę metrów, zatrzymałam się w powietrzu i rozejrzałam wokół. Mecz trwał nadal. Zawodnicy nadal śmigali jak istne torpedy, lecz nie mogłam wśród nich nigdzie wypatrzeć Cedrika.
- Suzanne, wszystko okey? - rzucił George, balansując na swojej miotle o parę metrów ode mnie.
- Bywało gorzej - odparłam z nikłym uśmiechem, który chłopak odwzajemnił. - Przecież nie pierwszy raz zostałam znokautowana tłuczkiem. - zaśmiałam się lekko.
- Pamiętaj, że masz nie zabić się na tej miotle - dodał z otuchą, a następnie poleciał w jakimś kierunku i odbił pałką tłuczka, kierując go w nieokreśloną stronę.
...
Jak się można było spodziewać, przegraliśmy. Jednak nie tak haniebnie, jak się nam wcześniej zdawało. Puchoni mieli nad nami jedynie pięćdziesiąt punktów przewagi, co nie było tak skandalicznym wynikiem.
Po oberwaniu tłuczkiem czułam się w miarę dobrze, ale gdy po zakończeniu meczu zaczęłam krzyczeć na całe boisko i mało nie potknęłam się o własne nogi, McGonagall stwierdziła, że muszę iść do Skrzydła Szpitalnego, bo to nie jest normalnie zachowanie. Oczywiście musieli mnie eskortować bliźniacy, bo, według profesorki, zaraz mogłam zacząć także toczyć pianę z ust i rzucić się na jakiegoś ucznia.
Kiedy znaleźliśmy się przy naszym punkcie docelowym, zastaliśmy przed nim tłumek rozochoconych Gryfonów, czekających na wizytę do Pottera. Nie zwróciliśmy jednak na nich jakiejś szczególnej uwagi, ponieważ jakiś chłopak stwierdził, że moja głowa zaczyna puchnąć. Szybko wpadliśmy do pomieszczenia, którego biel sprawiała, że nawet chmury robiły się czarne, i gdzie większość łóżek była wolna.
Na jednym z tych zajętych leżał Harry, który był nieprzytomny od tego starcia z Sam Wiesz Kim. Siedzieli przy nim: Ron, Hermiona i Maureen. Szeptali coś między sobą, ale nic nie usłyszałam.
- O nie! Jeszcze was mi tu brakowało! Sio, no sio i to już! Wy jako pierwsi nie macie tu wstępu! - przywitał nas jakże zawsze sympatyczny głos pani Pompfrey.
- Ale, proszę pani, musiała nastąpić jakaś pomyłka. Suzanne oberwała tłuczkiem w głowę i teraz jest jej niedobrze. Nasza wizyta tutaj ma jedynie powód medyczny - odparł Fred, nader uprzejmym tonem, a na jego słowa pielęgniarka jakby złagodniała. 
Szybko posadziła mnie na jednym z łóżek, dała mi jakieś zielone pastylki, a następnie zniknęła, tłumacząc się tym, że musi coś pilnie załatwić. W pomieszczeniu zostałam ja, bliźniacy i tamta czwórka, z czego dwójka z nich mogła nam powiedzieć, co też takiego ciekawego się stało w  nocy.
- Ron, pst! - szepnął do rudzielca George. - O co chodzi z Sam Wiesz Kim?
- Nie ważne - odparł chłopak, nawet nie odwracając wzroku.
- Ron! Braciom nie powiesz? - rzucił Fred, co najwyraźniej podziałało.
Ich brat wymienił porozumiewawcze spojrzenie z Maureen i Hermioną, a następnie całą trójką wstali i usiedli przy moim łóżku.
- To ma nie opuścić tego materaca - zagroziła Maureen, a my potulnie przystaliśmy na to.
- Okey, no więc kojarzycie ten zakaz wchodzenia na III piętro? - zaczęła Hermiona. - Ja, Harry i Ron weszliśmy tam... przez przypadek którejś nocy. Odkryliśmy, że jest tam taki okropny pies, który...
- Ach, Puszek. Cudowne psisko - westchnął George.
- Wiecie o Puszku? Z resztą mniejsza. Odkryliśmy, że pilnował on takiego przejścia do lochu. W tym lochu, jak się później okazało, znajdował się Kamień Filozoficzny, zapewniający nieśmiertelność.
- Sami Wiecie Kto potrzebował tego kamienia, aby żyć. - wtrącił Ron. - Do tej pory żywił się krwią jednorożców i...
- Mózgiem Quirrella.
- Mniej więcej, Suz - przytaknęła Hermiona. - No i nakryliśmy go tam wczorajszej nocy.
- I to wszystko? - westchnęłam, chcąc więcej. - Ale... Tam przecież były pułapki. Jak udało się wam je wszystkie pokonać?
- To było raczej proste. Na przykład obok puszka dało się przejść, grając mu na czymś. Później były tam takie rośliny, co nie lubią słońca. Następnie szachy, latanie na miotle, jakieś eliksiry i... Zwierciadło Ein Eingarp. - ostatnią frazę Ron wręcz wyszeptał.
- Zwierciadło Ein Eingarp - powtórzyli bliźniacy z rozmarzeniem.
- Wspaniale, lecz... Nie zastanawia was, czemu dojście do tak cennego kamienia było tak proste?
- Proste? Wypraszam sobie... - zaczął Ron, który przed chwilą powiedział, cytuję: "To było raczej proste".
- Jesteście na pierwszym roku i udało się wam pokonać te przeszkody - zaargumentował Fred.
- Bo Hermiona wykuła Zielarstwo - powiedział z zachwytem Ron i wskazał na dziewczynę. Nie byłam do tego tak samo radośnie nastawiona. Po Maureen także było widać, że nie tego się spodziewała.
- Tak, świetnie - powiedzieli w końcu bliźniacy. - A czy Harry to już się obudził?
- Jeszcze nie, ale pani Pompfrey uważa, że będzie dobrze - wtrąciła Maureen, a ja poczułam, że nad moją głową pojawia się żarówka, takie mugolskie urządzenie.
Bliźniakom najwyraźniej także pewien pomysł wpadł do głowy. 
- Wybaczcie, ale... zapomnieliśmy o czymś i powinniśmy to załatwić... jak najszybciej - powiedział chaotycznie Fred, w czasie gdy ja wraz z Georgem zbliżaliśmy się do drzwi.
- Wrócimy za kwadrans - wydało się jeszcze z ust Georga, a wtedy całą trójką zniknęliśmy z pomieszczenia, zostawiając za sobą jedynie echo trzaskania drzwi w futrynę.
...
Pchnęliśmy lekko drzwi od łazienki i wpadliśmy z impetem do środka. Pomieszczenie nie zmieniło się zbytnio od czasu, gdy byliśmy w nim ostatnim razem. Jedyną różnicę stanowiły nowe pajęczyny na ścianach.
- W każdej chwili ktoś tu może wejść - stwierdziłam, uważnie lustrując pomieszczenie. Miałam ogromną nadzieję, że tym razem Jęcząca Marta nie wyleci ze swojej ubikacji i nie zacznie krzyczeć na pół Hogwartu.
- Bierzemy sedes i znikamy - odparł spokojnie George, otwierając co chwilę kolejną kabinę. Po chwili wszedł do którejś z nich i rzucił spokojnym tonem: - Alohomora!
Usłyszeliśmy skrzyp, następnie jakby westchnienie i po chwili rudzielec wytargał stamtąd sedes, którego stan był w miarę dobrej jakości.
- Ten świat nie przestanie mnie zadziwiać. - Parsknęłam śmiechem. - Użyłeś zaklęcia otwierającego do wyrwania kibla!
- Umie się to i owo - George wzruszył swobodnie ramionami, a wtedy usłyszeliśmy piskliwy chichot.
Z kabiny, z której chłopak przed chwilą wyciągnął sedes, wyleciała Jęcząca Marta i, robiąc kilka kółek nad nami w powietrzu, zatrzymała się przed nami.
- A wy co tutaj robicie? - jęknęła wysokim głosem, na którego dźwięk ogarnęła mnie fala śmiechu. Na szczęście szybko ją przezwyciężyłam.
- To tajna misja, Marto. Wybacz, ale nie możemy ci powiedzieć prawdy - odparł poważnie Fred.
- Powiedz mi! - fuknęła dziewczyna-duch.
- Chcemy zanieść Potterowi sedes do Skrzydła Szpitalnego - Na twarzy Freda pojawiło się ogromne rozbawienie.
Marta jedynie przechyliła głowę.
- Powiedzcie mi prawdę! - zajęczała.
- Powiedzieliśmy, a teraz pozwolisz, że zaniesiemy ten sedes w odpowiednie miejsce? - rzuciłam, a Marta zmrużyła niebezpiecznie oczy.
- Nie zabierzecie mojej toalety! Powiem Dumbledore'owi!
- Ciekawe jak to zrobisz? - zakpił George i wraz z Fredem wyszedł razem z sedesem w rękach.
- Suzanne! Nie macie prawa zabrać mi mojej...
- Wiesz, pogadałabym dłużej, ale... Znasz ich przecież - Wskazałam na niebędących już tutaj Weasleyów. - jeżeli za nimi nie pójdę, to skończy się to naprawdę okropnie - wydałam z siebie, opuszczając pomieszczenie. Za sobą słyszałam jeszcze rozpaczliwy jęk Marty.
Zbyłam go jednak ręką i udałam się za bliźniakami, którzy jakby nigdy nic szli przez szkolne korytarze, niosąc sedes z łazienki Jęczącej Marty.
Trochę nam zajęło przetransportowanie go do Skrzydła Szpitalnego, ale gdy mijaliśmy prób pomieszczenia, przywitało nas w nim zaskoczone spojrzenie Maureen, które absolutnie wynagrodziło nam włożony w to wysiłek.
- Czy to jest... - zaczęła Hermiona oburzonym tonem.
- Sedes Jęczącej Marty - odparli bliźniacy, uśmiechając się szeroko.
- Postawmy go szybko, zanim pani Pompfrey się zorientuje - skarciłam ich, podchodząc do łóżka Harry'ego. Na jego szafce nocnej leżał koszyk ze słodyczami, zapewne od wielbicieli.
Bliźniacy z trudem postawili nasz nowo nabyty prezent przy łóżku chłopaka.
- Radziłabym wam jak najszybciej stąd wiać - zwróciła się do nas Maureen. - Jeżeli pani Pompfrey was zobaczy, będziecie mieli nie lada problemy.
...
Znów wszyscy zebraliśmy się w Wielkiej Sali, aby pożegnać kolejny cudowny rok szkolny. Dumbledore jak co roku pozwolił sobie na wygłoszenie cudownego przemówienia, w którym to pochwalił Pottera, Hermionę i Rona za niebywałe zasługi dla szkoły. Dał im mnóstwo punktów i przez to jakimś cudem Gryffindor wygrał, a Slytherin pierwszy raz od ośmiu lat nie otrzymał Pucharu Domów. Niestety Puchar Quidditcha przeszedł nam koło nosa, co Wood skomentował siarczystym... - tego niestety nie przytoczę.
A zatem podsumowując: kolejny rok szkolny zakończony został z sukcesem.

***
Czytam = Komentuję

sobota, 4 listopada 2017

Rozdział 29

Zapraszam także do odwiedzenia zakładki: Pokój Życzeń

***

- Ty... - zaczął George, ale momentalnie urwał.
- Ja to wyjaśnię... - wzbraniałam się, ale chłopak jedynie podbiegł do mnie i chwycił moją prawą łapę.
- Krwawisz - stwierdził, a ja dopiero teraz skierowałam wzrok na moją kończynę.

I istotnie krwawiłam. Po bladej skórze spływała stróżka krwi, która swoje źródło miała w całkiem sporej drzazdze tkwiącej w mojej dłoni.
To dlatego się tak przerazili. Dlatego, że krwawiłam. Westchnęłam z ulgą. Pewnie wraz z wyrwaniem deski, moje łapy zniknęły, a wtedy drzazga wbiła się w moją rękę. Z nadmiaru adrenaliny tego nie poczułam, ale teraz...
Syknęłam z bólu, gdy chłopak wyciągnął zadrę ze skóry.
- Przepraszam - rzekł, ale jego wzrok cały czas usilnie wpatrywał się w ranę. 
George za pomocą różdżki oczyścił zranienie i sprawił, że zniknęło. Chwała Odysowi, że ostatnio na Zaklęciach mieliśmy tego rodzaju czary.
- Jak się czujesz? - spytał w końcu, a ja spojrzałam na niego, cały czas czując ulgę, że nie widzieli.
- Jest dobrze - odparłam, wstając z pomocą chłopaka. 
Dopiero wtedy spojrzałam na Freda. On silnie wpatrywał się w okno i deski porozrzucane na ganku. George także zwrócił na to uwagę. Do tej pory ten fakt jakoś go nie zdziwił.
- Jak ty to... - wydał z siebie Fred w niemałym szoku. - Tak po prostu? Wzięłaś deskę i wyrwałaś ją? Przecież to niemożliwe!
- Mam wielką siłę w rękach - zakpiłam, a chłopak spojrzał na mnie, jakbym bluźniła.
- Suzanne, nie to, że w ciebie wątpię, ale... Ty podnosisz ledwie torbę szkolną!
- Słucham?! - warknęłam w jego stronę.
- Po prostu nie mam zielonego pojęcia jak udało ci się wyrwać te dwie deski. One były tam wbite przez jakiegoś ogromnego osiłka! Wątpię, czy nawet Hagrid podołałby z taką przeszkodą!
- Może dla was one były wbite jakoś strasznie skomplikowanie, ale dla mnie...
- Po prostu przyznaj, że brzmi to wręcz absurdalnie! - stwierdził Fred. 
- Wcale nie! - odparłam, ale od razu chciałam się z tego wycofać. - Udało mi się to, a ty jesteś po prostu zazdrosny! - George przypatrywał się naszej dwójce z zainteresowaniem. Wiedział, że jeśli nie będę chciała powiedzieć, to im nie powiem, a zachowanie Freda nie miało absolutnie sensu.
- Zazdrosny? O poharataną dłoń i nadszarpnięte ego? Jeszcze czego! - odburknął.
- Co kto lubi - parsknęłam, a wtedy George złapał mnie za ramię i wskazał w stronę okna.
- Najpierw Wrzeszcząca Chata, potem możecie się nawet pochować żywcem! - obwieścił. Niechętnie przyznałam chłopakowi rację. Powinniśmy jak najszybciej znaleźć się w środku.
Po jego wyrazie twarzy wywnioskowałam, że ta sytuacja także bardzo go zaskoczyła. Wolałam jednak pocieszać się wtedy myślą, że George znalazł jakiś racjonalny powód mojej niezwykłej siły, a nie jakąś teorię spiskową.
Posyłając Fredowi ostatni raz oburzone spojrzenie, wyminęłam Georga i stanęłam przy nowo odsłoniętym oknie. Nie namyślając się nad tym długo, położyłam ręce na spróchniałym parapecie, który trzymał się muru prawdopodobnie tylko dzięki magii, a następnie odepchnęłam się nogami od podłoża, przeskoczyłam przez otwór i wylądowałam kolanami na mocno okurzonej posadzce. Podniosłam się z niej ciężko, a wtedy dotarł do mnie niezwykły zaduch tego miejsca.
Znajdowałam się w mocno zacienionym pomieszczeniu, gdzie światło wpadało jedynie przez otwór w wyważonym przed chwilą oknie oraz przez drobne szczeliny w zaryglowanych drzwiach. Nie robiło to jednakże dużej różnicy. Dziury w ścianach pozwalały na rozpoznanie tylko poszczególnych barw.
Cała sceneria pokoju przedstawiała się dosyć upiornie. Z drewnianych ścian zwisały po części odrywające się już tapety w kwieciste wzory, sprawiające wrażenie widmowych cieni. Podłoga była lekko przegnita, zasłonięta po części brzydkim, zmechaconym dywanem, a każdy krok wykonywany na deskach sprawiał, że uginały się niebezpiecznie, odsłaniając tym samym grzyby rosnące pod nimi. Był to najprawdopodobniej hol, ponieważ nie dostrzegłam w nim żadnych mebli oprócz przewróconego, połamanego na kilka części wieszaka, przy którym leżała jakaś stara, zniszczona szmata. Na przeciwko mnie znajdowały się schody prowadzące na górę. Zapewne ten dom składał się jedynie z tego niewielkiego pomieszczenia, w którym teraz przebywałam i tej części na piętrze.
Wtem usłyszałam cichy stuk za moimi plecami. Odwróciłam się w tamtą stronę i napotkałam dwie twarze bliźniaków, którzy z równym zainteresowaniem co ja przyglądali się temu osobliwemu miejscu. 
- Robi wrażenie, co? - rzuciłam niepewnie, bacznie rozglądając się po pomieszczeniu. Co i rusz w oczy wpadały mi nowe szczegóły w nim się znajdujące. Między innymi fakt, że na ścianach znajdowały się ślady pazurów, ubłoconych łap, a nawet krwi. Zapewne jedynie Merlin zdawał sobie sprawę z przerażających starć do jakich musiało tutaj dojść. 
- A mnie zastanawia: kto tu mieszkał - odparł George, przejeżdżając dłonią po wilgotnej ścianie. Za ruchem jego dłoni ciągnęły się czarne smugi błota. - Ta chata wygląda upiornie.
Zgodziłam się z tym stwierdzeniem, chociaż nawet nie trzeba było go wysuwać. Byłam przekonana, że cele w Azkabanie prezentowały się lepiej niż ta zatęchła grzybem nora.
- Powinniśmy wejść na górę - głos zabrał Fred i w ramach potwierdzenia swoich słów podszedł do rozwalających się schodów.
Mądrze zrobił, że nie wszedł na nie od razu. Nie wiadomo było, czy przypadkiem strop nie zawali się pod naszym najdelikatniejszym krokiem.
Stopnie wyglądały, jakby cierpiały tu męki. Poręcz ledwo była do nich przymocowana, a drewno, z którego zostały wykonane, zostało zniszczone przez korniki, grzyby i jakieś dzikie zwierzęta. Bardzo łatwo dało się na nich zauważyć ślady po pazurach lub gryzienia.
- Idę pierwszy, nie idźcie za mną do póki nie znajdę się na samej górze - powiedział Fred, a następnie postawił pierwszy krok na schodach. Te jedynie cicho skrzypnęły, ale nic nie zapowiadało się na to, że miały się zawalić.
Chłopak powoli piął się po niebezpiecznych stopniach, a ja wraz z Georgem przyglądałam się temu z niemałym zainteresowaniem i strachem. Jeden niewłaściwy ruch mógł doprowadzić chłopaka do śmierci. Nagle jego kroki ucichły.
- Słyszycie mnie? - rozległo się wołanie.
- Tak - odparliśmy momentalnie.
- Tutaj jest jakiś korytarzyk i ogólnie straszny bajzel, ale... - przez chwilę się zawahał. - Po prostu tu przyjdźcie.
Wymieniłam z Georgem sceptyczne spojrzenie, ale nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Szybko przemierzyłam schody, a zaraz po mnie zrobił to George.
Kiedy pokonałam ostatni schodek, stwierdziłam, że na górze jest odrobinę duszno, jednakże półmrok był taki sam co na dole. Ściany były gołe - nie znajdowały na nich żadne tapety ani choćby ślady po takich tekturach. Podłoga zaś dawała wiele do życzenia. Leżało na niej kilka poprzewracanych butelek po whisky, kilka opakowań po słodyczach z Miodowego Królestwa oraz zepsute gadżety z Zonka.
- Czyżby stara speluna dla uczniów? - zakpił Fred, a ja skrzywiłam się nieco. Nie uśmiechałoby mi się przychodzić tutaj w celu napicia się na sztywno i porozwalania kilku gratów.
- Sugerują pójść jeszcze do tamtego pokoju. - Wskazałam na zamknięte drzwi, znajdujące się na końcu tego korytarza. Były to jedyne drzwi na tym piętrze. - A następnie zmywajmy się stąd lepiej. - W przeciwieństwie do poprzedniego razu, teraz żaden duch nie zamierzał nas stąd wykurzyć. A przynajmniej nie słyszeliśmy żadnych dźwięków paranormalnych.
Wolnym krokiem podeszliśmy do tamtych drzwi. Kiedy znaleźliśmy się blisko nich, zauważyliśmy grube ślady pazurów, które obdrapały lakier. Były na nich także jakieś litery nabazgrane flamastrami. Między innymi "PP" i "JpR" czy "LpL". Najbardziej zaskoczyły mnie jednakże te wpisane w serce: "SB i DM". 
- My też się wpiszemy - zaproponował z nadzieją George, i wyjął swoją różdżkę z kieszeni. Przez chwilę myślał nad zaklęciem, a następnie zamachnął się nią dwa razy. Na drzwiach pojawił się czerwony napis:

"Rok 1992 - Gryffindor - tajemniczy przybysze: Suz, Gred i Feorge"

- Ciekawe jak szybko zajmie im zidentyfikowanie osób, które to zrobiły - zakpiłam, ale bliźniacy nie przejęli się tym jakoś specjalnie. 
- Nikt się i tak tutaj nie zapuszcza od wielu lat. Możemy czuć się bezkarnie - parsknął George.
Fred zbył mnie jedynie machnięciem ręki. Pchnął pięknie zwandalizowane drzwi i dosłownie zamarł w ich progu, jego brat miał także kamienną twarz, przez co przez chwilę zagościł we mnie strach. Wyjrzałam przez ramiona chłopaków, a wtedy ujrzałam widok nie tyle straszny, co wręcz zaskakujący.
Pokój ten nie przypominał w żadnym stopniu wcześniejszych pomieszczeń. Był całkiem spory, prawie wielkości sali od eliksirów, gdzie mieściło się trzydzieści osób. Na jego ścianach ponownie zagościły tandetne tapety, lecz tym razem były one jeszcze bardziej porozrywane pazurami i wisiało na nich wiele plakatów z drużynami Quidditcha lub dziewczynami na motorach. Kurz na nich przeplatał się z błotem, a w jednym miejscu bardzo wyraźnie układała się czerwona plama, ewidentnie krwi, w kształcie jakiegoś zwierzęcia. Jej cześć przelała się także na podłogę, gdzie ciecz ciągnęła się aż do drzwi, przy których staliśmy. Posadzka była wykonana z drewna i tym razem nie została zasłonięta żadnym dywanem. 
W pomieszczeniu znajdowało się bardzo wysłużone pianino, które instrument przypominało jedynie kształtem. Cześć klawiszy leżało swobodnie na ziemi i dopełniało bałagan. Bałagan, który był robiony tutaj bardzo skrupulatnie i przewyższał nawet ten w pokoju bliźniaków. Przy jednej ze ścian znajdował się stos butelek po różnorakim alkoholu, w przeważającej większości były to puszki po kremowym piwie. Tak samo jak na korytarzu, walały się tutaj opakowania po słodyczach i zepsute gadżety Zonka. W oczy wpadły mi ze dwa podręczniki, kilka zeszytów, stary, przegnity pergamin i wymiętolone pióro. Dwa fotele i stolik, także bardzo poharatane, stały na środku pomieszczenia i imponowały swoją wytrwałością. Ja na ich miejscu już dawno bym stąd uciekła. Zdawały się być one najmniej zniszczone.
Najbardziej okropną rzeczą w pomieszczeniu było jednak co innego. Stare łóżko, na którym były ślady krwi i wypadniętego futra. Obok materaca znajdowały się dwa stalowe łańcuchy, które urwano gdzieś w połowie.
- Myślicie, że to zwierzę, co tu mieszka... - zaczęłam niespokojnie, a bliźniacy dopiero wybudzili się z tego transu. Jakby nigdy nic, weszli do pomieszczenia i bardzo uważnie zaczęli lustrować wszystko wzrokiem.
- Mam nadzieję, że nie trzymano tutaj Puszka - westchnął Fred. - Sama myśl, że mógłbym stanąć z takim potworem twarzą w twarz... - Wzdrygnął się drażliwie.
- To nie mógł być Puszek - powiedział George z przekonaniem. - Nie trzymali by go na takim łańcuchu. Ten został stworzony na coś innego. Coś odrobinę większego od człowieka... Na jakiegoś wielkiego psa albo coś.
- Psa? - powtórzyłam. - W sumie jest tu całkiem dużo śladów psich łap, ale... Musiało być to bardzo dawno. 
- Niby czemu? - rzucił Fred, nachylając się przy jakiejś bluzie. 
- Nie umieszczono by tutaj groźnego zwierzęcia. Nie w takim bałaganie. Jestem przekonana, że uczniowie zaczęli tu przychodzić dopiero po tym stworze.
- Być może - zgodził się ze mną George. - Jednak...
- Patrzcie na to - wtrącił się Fred, a my spojrzeliśmy w jego kierunku. Trzymał w dłoniach dużą bluzę, należącą niewątpliwie do jakiegoś Gryfona.
- Zostaw to lepiej, chyba, że chcesz się zarazić...
- Nie rozumiecie? Możemy się dowiedzieć, kto tutaj przychodził. - Fred wywrócił oczami i zajrzał na metkę ubrania. Sherlock Holmes się znalazł. - Jeżeli znalazłaś tę bluzę, zanieś ją do pokoju numer trzynaście, męskie dormitorium. Zostaniesz wynagrodzona - przeczytał z zaciekawieniem.
- Nieźle - skomentował George i wziął od brata bluzę. Sama także spojrzałam na metkę ubrania.
Męskim pismem było na niej wręcz wciśnięte drobnymi literkami:

Jeżeli znalazłaś tę bluzę, zanieś ją do pokoju nr. 13

(męskie dormitorium, Gryffindor)  Zostaniesz wynagrodzona ;)

- Zachęcające. - Zaśmiałam się serdecznie. - To co, idziemy oddać?
- Zwariowałaś. To przecież jakiś podrywacz! - oburzył się George.
- I chodził do szkoły w latach 1971-197cośtam - mruknęłam z kpiną, czytając drugą stronę metki. - Już od dawna go tutaj nie zobaczysz.
- Też coś - prychnął George i podszedł do miejsca, gdzie przed chwilą znajdował się Fred. Nachylił się nad podłogą.
- Czyli wychodzi na to, że nic tu tak naprawdę nie ma - podsumowałam, odkładając bluzę na fortepian, przez co ten skrzypnął niemiłosiernie. - Okna zabarykadowane, duchy nie są zbyt odważne i nie chcą się z nami przywitać...
- Ale możemy zrobić bar dla uczniów Hogwartu. Umyjemy tamte butelki i będziemy w nich sprzedawać wodę w jeziora - podsunął Fred.
- Do każdej butelki możemy dorzucać podkładkę pod napój - powiedział George, podnosząc się z podłogi. W dłoniach błyszczały mu jakieś przedmioty.
- Co to jest? - spytałam z rezerwą i wraz z Fredem znalazłam się przy chłopaku. 
- Bardzo ładne lusterka. - Zademonstrował produkt, podnosząc go w górę tak, aby światło wpadające przez szparę w oknie mogło je rozświetlić. - Przyda ci się. Będziesz mogła przeglądać się jeszcze częściej. - zadrwił. 
- Z przyjemnością. - wzięłam jedno z trzech, które George trzymał w ręce i przejrzałam się w nim. Zdawało mi się nawet, że błysnęło, kiedy się przeglądałam. Fred w tym momencie wziął sobie drugie lusterko. 
- Super, każdy z nas ma własne szkiełko. Jestem taki szczęśliwy! - zakpił Fred, robiąc głupi wyraz twarzy.
- Śmiej się ile chcesz, ale kiedyś na pewno ci się przyda - odparł George, a po chwili namysłu dodał. - Nie sądzicie, że powinniśmy już wracać?
- Niby tak, ale... Sprawdź, czy na mapie nie narysowano jeszcze jakichś pomieszczeń, należących do tego domu. Można by było jeszcze coś zobaczyć.
Fred przytaknął głową i sięgnął wolną dłonią do kieszeni. Chwilę w niej pogrzebał, a wtedy na jego twarz wkradło się przerażenie.
- Co się stało? - rzuciłam prześmiewczo. - Czyżbyś zgubił mapę? To mi przypomina, jak kiedyś Snape zgubił nasze klasówki - zachichotałam.
- George, powiedz, że ty ją masz - Fred zbył moją uwagę i spojrzał ze strachem na brata.
Ten tylko pokręcił głową przecząco.
- Nie żartujcie sobie - spojrzałam na nich groźnie. - Nie mogliście zgubić mapy! Przecież... Fred, sprawdź pozostałe kieszenie!
- Myślisz, że nie sprawdzałem, Suz? Ja... - I w tej samej chwili moje lusterko jakby kichnęło. Aż podskoczyłam z zaskoczenia tym ruchem. 
Spojrzałam na nie z niemałym szokiem, a wtedy ujrzałam w nim dwie twarze, które intensywnie mi się przyglądały.
- Co to jest? - krzyknęłam, odsuwając dłoń z lusterkiem jak najdalej od siebie. Podobną czynność zrobili bliźniacy.
Patrzyliśmy na siebie jak na trędowatych i zdawało mi się, że staliśmy tak przez kilka minut. Nasz twarze wyrażały tak duże zdezorientowanie, że nie potrafiliśmy nawet wydać z siebie dźwięku.
- Czy to... - wydukał w końcu Fred, a ja z wrażenia wypuściłam z ust tak długo wstrzymywane powietrze. 
- Luterka dwukierunkowe - dokończył George i spojrzał na swoje z grymasem.
- Lusterka dwukierunkowe? - powtórzyłam. - Te do komunikacji? 
- Te do komunikacji. - przytaknął. - A to oznacza, że mamy albo wielkiego pecha, albo ogromne szczęście. - powiedział obojętnym tonem.
- Myślicie, że powinniśmy je tutaj zostawić? - rzuciłam, a bliźniacy momentalnie podnieśli głowy.
- Oszalałaś? - powiedzieli w tym samym czasie. - To prawdopodobnie najlepsza rzecz, jaka przydarzyła nam się w tej szkole po Mapie Huncwotów!
- Ale jeżeli są przeklęte? To przecież nawiedzony dom, jakieś duchy mogły je opętać!
- Nie będziemy używać ich w nocy. - stwierdził George, a wtedy w pokoju rozległ się głośny dźwięk, przez który zjeżyły nam się włosy na plecach.
- Duchy? - wyszeptałam, a miny chłopaków wskazywały na to jednoznacznie.
- Kim jesteś? - krzyknął George, a ja zacisnęłam dłonie na swojej różdżce.
- Wynoście się stąd! - warknął przerażający głos, a nam stanęły gule w gardle.
- K-kim jesteś? - powtórzył chłopak, ale wtedy po naszych karkach przeleciał podmuch mrowistego wiatru. Był paraliżujący.
- Chodu! - wrzasnął Fred i uprzednio wyjmując różdżkę ze spodni, pobiegł przodem. 
Ruszyłam wraz z Georgem tuż za nim. Wybiegliśmy z pokoju w szalonym tempie, przez schody wręcz przeskoczyliśmy, a okno pokonaliśmy tak, jakby go tam w ogóle nie było. Ścieżka, która wcześniej zdawała się taka długa, teraz była naprawdę krótka. Przez Hogsmeade przelecieliśmy jak strzała i szybciej, a przez Miodowe Królestwo do tajemnego przejścia do tej pory nie pamiętam jak udało nam się przedrzeć. Przez całą drogę biegliśmy przerażeni, czując na sobie ten paraliżujący oddech ducha.
Gdy wypadliśmy z garbu jednookiej czarownicy poczuliśmy niewyobrażalną ulgę. 
- Nie mam zamiaru tam wrócić. Nigdy! - postanowiłam, a bliźniacy jedynie patrzyli w stronę, gdzie przed chwilą był otwór. 
- Mamy teraz jednak bardziej poważne problemy - stwierdził George ze smutkiem. - Musimy namierzyć jak najszybciej Mapę.
- Może została w Pokoju Wspólnym? Powinniśmy zacząć tam szukać!
...
Niestety tam jej nie było. Ani w innych miejscach Hogwartu, gdzie przebywaliśmy dzisiejszego dnia. Obawiałam się, że dla dobra mapy, będzie trzeba wrócić do Wrzeszczącej Chaty i tam się za nią rozejrzeć.
Jednak na razie postanowiliśmy nie wykonywać takich kroków. Wróciliśmy tajemnym przejściem w lochach i znaleźliśmy się na korytarzu damskiego dormitorium. Zdyszani wpadliśmy do mojego pokoju, a tam, co nie było już ani dla mnie ani dla bliźniaków specjalną nowością, zastaliśmy Maureen, siedzącą na moim łóżku. Angeliny nie było w pokoju.
- Cześć wam! - przywitała nas dziewczyna beztrosko, przekręcając się do pozycji siedzącej.
- Hej - wydaliśmy z siebie, chcąc aby zabrzmiało to naturalnie, ale nie wyszło to tak, jakbyśmy oczekiwali.
- Co jesteście tacy zmęczeni? - zakpiła, uważnie lustrując nas wzrokiem. - Czyżbyście przypadkiem nie byli zajęci szukaniem...
- Maureen! - wrzasnęłam na dziewczynę, a ta jedynie parsknęłam śmiechem.
- Przecież oddam - stwierdziła pewnie. - Ale najpierw powiecie mi dokładnie o co chodzi z tą jej całą tajemnicą. - powiedziała tonem, nieznoszącym sprzeciwu.
Fakt, dziewczyna wiedziała o istnieniu Mapy od tego pamiętnego dnia, gdy wylazłam na dach. Jednak nigdy nie dowiedziała się o niej więcej, niż tego dnia. Zawsze zbywaliśmy ją głupimi wymówkami... Teraz miała dobry argument, byśmy jej powiedzieli - miała mapę.
- Co chcesz wiedzieć? - Westchnęłam ciężko, a dziewczyna uśmiechnęła się szeroko.
- Kim są Huncwoci? - powiedziała Maureen z taką pewnością, jakby to pytanie dręczyło ją od zawsze.
- Nie wiemy - odparli bliźniacy tak samo, jak wtedy Angelina.
- Czyli Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz to nie są ich pseudonimy? - spytała ironicznie.
- Na to wygląda - rzekł Fred, ale jakby niepewnie. Czyżby zaczął się nad tym głębiej zastanawiać?
- Tak, to ich pseudonimy. Huncwoci to, tak uważam, czwórka chłopaków, która zrobiła tę mapę. - odparłam pełnym zdaniem, a Store zrobiła minę filozofki. 
- A skąd to wiecie? - spytała znowu.
- Skąd? - powtórzyłam niepewnie.
- Prześledziłam całą tę kartkę. Nie ma tu nic o autorach prócz ich pseudonimów... - Zamyśliła się przez chwilę. - Oraz prócz wzmianki o Snape'ie. Najwidoczniej ta czwórka chodziła wraz z nim do Hogwartu.
- Co? - wydałam z siebie.
- No po prostu. Przez chwilę zapomniałam tego zaklęcia, którym ty ją otwierałaś, więc użyłam frazy: Odsłoń swój sekret. Wtedy pojawiły się na kartce cztery zdania...
Momentalnie znalazłam się przy dziewczynie. Spojrzałam na pusty pergamin i zrobiłam tak, jak dziewczyna opowiedziała, że zrobiła.
Już chwilę później na kartce zaczęły pojawiać się mniej lub bardziej koślawe litery.

Pan Lunatyk przesyła wyrazy szacunku profesorowi Snape'owi i uprasza go, by zechciał nie wtykać swojego długiego nochala w sprawy innych ludzi.

Pan Rogacz zgadza się z panem Lunatykiem i pragnie dodać, że profesor Snape jest wrednym głupolem.

Pan Łapa pragnie wyrazić swoje zdumienie, jak taki kretyn mógł zostać profesorem.

Pan Glizdogon życzy profesorowi Snape'owi miłego dnia i radzi mu umyć włosy, bo kleją się od łoju.

Poczułam jak moje serce dostaje palpitacji.
Pierwszy akapit - Lunatyka -  należał niewątpliwie do Remusa. Wszędzie rozpoznałabym jego pismo.
Rogacza nie kojarzyłam, ale Łapa podpisał tym pismem swoją gryfońską bluzę, a dzięki Glizdogonowi mogliśmy wydostać się z przejścia, którego przed chwilą użyliśmy. To on nabazgrał: trzecia cegła od dołu, druga od brzegu i pogilgotać ją.
- Nie zauważyłam tego wcześniej - stwierdziłam najbardziej opanowanym głosem, na jaki tylko było mnie stać. Na szczęście ani Maureen, ani bliźniacy nic nie zauważyli.
- Okey, czyli części sami nie wiecie - powiedziała dziewczyna. - Następne pytanie brzmi: Gdzie znaleźliście tę mapę i jak ją włączyliście... W cudzysłowie włączyliście.
- To są dwa pytania - mruknął George. - Ale niech będzie... Znaleźliśmy ją przypadkowo w biurze Filcha w pierwszej klasie, gdy chcieliśmy się urwać ze szlabanu.
- A wiedzieliśmy jak ją włączyć, ponieważ... - nagle Fred zamilkł i spojrzał na mnie z pytaniem w oczach.
- Mój brat chodził wraz z tymi całymi Huncwotemi - Zrobiłam błąd specjalnie. - do Gryffindoru. Najwyraźniej chwalili się tym komu popadnie i tak się Remus dowiedział. Potem, gdy opowiadał mi o Hogwarcie wtrącił o takiej mapie, więc gdy zobaczyłam ten pergamin stwierdziłam, że to musi być to. - Wzruszyłam ramionami. Moja historia była wyssana z palca. Gdyby Remus się dowiedział, że wiem o istnieniu Mapy Huncwotów...
- Okey, to teraz ja mam pytanie - wtrącił się Fred. - Jak długo obserwowałaś nas na tej mapie?
- Od kiedy ją włączyłam - wyjaśniła. - Dziwię się, że udało wam się zwiać przed Snape'em stamtąd. - zachichotała.
- Snape? - Momentalnie się wyprostowałam.
- No, tak. Nie mówcie, że nie widzieliście go? Stał kilka metrów od was. W tym samym pomieszczeniu!
- Nie, ale... - zaprzeczyliśmy.
- Chyba, żeby użył zaklęcia kameleona - stwierdziłam po chwili. - Wtedy mógłby się wtopić w tło.
Trójka moich przyjaciół skinęła na ten pomysł. Ale czy Snape kłopotał by się aż tak, żeby się tam znaleźć?
- W takim razie pozostaje nam jeszcze jedno pytanie. - rzekł poważnie George. - Dlaczego Snape, mając nas prawie jak na talerzu, nie ujawnił się?


***
Zostawcie po sobie komentarz ;)