czwartek, 21 lutego 2019

Rozdział 120 - II

George westchnął ciężko, wkładając ubrania i inne rzeczy Myrmidona do tekturowego pudełka. Miał wielką ochotę postawić między sobą a światem zewnętrznym ogromną kurtynę i już nigdy jej nie podnosić. Najbardziej dobijało go to, że wojna nie rozpoczęła się jeszcze na poważnie. Że dotychczasowa śmierć bliskich i wrogów była jedynie początkową rozgrywką, a ważniejsze figury nie zostały jeszcze w ogóle ruszone. Do kiedy mieli czekać?

Zapełnione opakowanie zakleił zaklęciem i podniósł, kierując się do kosza na śmieci, który ustawiono na klatce schodowej. Fred znajdował się w sklepie i rzucał kolejne zaklęcia zabezpieczające. 

Był 10 stycznia 1997 roku. Wojna tego typu trwała od prawie dwóch lat.

Dzisiejszego dnia miało odbyć się przeniesienie Głównej Kwatery Zakonu do Nory. Bliźniacy początkowo nie chcieli się na to zgodzić, lecz w końcu ulegli. Przy Grimmauld Place nie byli już bezpieczni. Zbyt wielu śmierciożerców wiedziało o jej położeniu.

W utrzymaniu w sekrecie położenia kwatery miała pomóc czaszka, którą w ostatnich tygodniach zdobył Fred. Miała ona w sobie moc ukrycia wszystkiego, co tylko sobie jej właściciel zażyczy.

- George, jesteś gotowy? - rzucił rudzielec, wychylając głowę na klatkę schodową. 

- Możemy iść - odparł zdawkowo, chwytając brata za ramię.

W jednej chwili poczuł kurcz w żołądku, a w drugiej pod jego stopami znalazł się miękki dywan w salonie Weasleyów.

Dawno już nie byli w domu.

- Chłopcy! Jesteście, kochaneczki - zakrzyknęła pani Molly, podchodząc do rudzielców i z trudem całując ich w policzki. - czy wyście jeszcze bardziej wyrośli!? - Uraczyła się pięknym uśmiechem, lecz wtedy do pomieszczenia wszedł Alastor.

- Co tak późno? - warknął, łypiąc na nich prawdziwym okiem. - Pomóżcie Blackowi i temu nowemu się rozpakować. Tylko prędko, za kwadrans spotkanie w kuchni. Jedna minuta spóźnienia, a... - Przejechał palcem po swojej szyi. 

Bliźniacy niechętnie potaknęli i delektując się rozgardiaszem panującym w domu, pobiegli do swojego dawnego pokoju, gdzie teraz mieli urzędować Hugh i Syriusz.

- Nie było tu tak czystko, gdy my tutaj mieszkaliśmy - rzekł Fred, wchodząc do środka i uderzając głową o futrynę drzwi. 

- Jak się wam podoba? - spytał George, omijając wystający strop i siadając obok brata na łóżku.

- Bardzo dziękujemy za gościnę - mruknął Black, a bliźniacy momentalnie wyczuli, że obecna sytuacja nie jest mu zdecydowanie na rękę.

- Dobrze wiesz, że to dla naszego bezpieczeństwa - pocieszył go Hugh, którego twarz wydała się Fredowi za poważna. George jednak świetnie rozumiał jego nastrój.

- Radziłbym wam robić to szybciej. Zaraz spotkanie zakonu w kuchni - polecił George.

- Albo obiad. Cholera wie, jak Alastor definiuje niektóre zjawiska.

- Ja też będę musiał zejść? - Hugh wydał się niepocieszony tym faktem.

- Jeden z tematów dotyczy ciebie, więc twoja obecność jest tam wskazana. - Fred posłał mu oko, na co Hugh przełknął ślinę.

Czuł, że jego obecność wśród tych ludzi jest kwestią tylko kilku dni.



Wokół prostokątnego stołu usiadło dwadzieścia kilka osób i gdyby nie powiększenie całego pomieszczenia w magiczny sposób trzy razy, w kuchni Weasleyów nie zmieściłaby się nawet połowa tego towarzystwa.

- Kogo brakuje? - spytał Dumbledore, rozglądając się po twarzach zgromadzonych.

- Severusa Snape'a i...

- Dzień dobry - rozległo się po pomieszczeniu, a Jordan odwrócił głowę w tamtym kierunku tak szybko, że część dred opadła mu na czoło. Maureen, widząc go, uśmiechnęła się do niego delikatnie i za zgodą profesora, podeszła do chłopaka i zajęła miejsce obok. Jej ojciec siedział szczęśliwie na przeciwko niej i starannie lustrował jej prawie dorosłą twarz. Bardzo przypominała mu Dorcas.

- A zatem wszyscy, którzy powinni, są już na miejscu. - Dumbledore uśmiechnął się poczciwie, choć w jego błękitnych oczach czaił się smutek, który wydawał się niektórym wręcz namacalny.

Alastor odkaszlnął i wstał z krzesła, sprawiając, że jego sylwetka górując nad innymi wydała się jeszcze masywniejsza.

- Zacznę od tego, że w przeciągu czterech ostatnich miesięcy śmierciożercy zaczęli działać wyjątkowo intensywnie. Liczba ofiar śmiertelnych waha się od ośmiu do dziesięciu osób, nie będę ich wymieniał nazwiskami.

Wszyscy i tak doskonale wiedzieli, kogo Alastor miał na myśli.

- Jest to wstrząsający wynik pod względem tego, że wojna oficjalnie nie została ogłoszona. Wniosek zaś mamy jeden: Czarny Pan działa szybciej i wiele okrutniej niż podczas pierwszej wojny. Mamy doniesienia o istnieniu ukrytych bunkrów w domach śmierciożerców, w których przetrzymywane są kobiety, dzieci oraz mugole.

- Nie są to bynajmniej ofiary przypadkowe, chociaż cel ich przetrzymywania jest nieludzki - wtrącił Dumbledore, a Alastor usiadł. - Zarówno kobiety jak i mugole stają się sposobem na wyżycie śmierciożerców: czy to z pobudek seksualnych czy dla zwykłej zabawy. Inaczej sprawa ma się jednak z dziećmi czarodziei. Z naszych źródeł wynika... - Jego spojrzenie na krótki moment zatrzymało się na Snape'ie. - Że Voldemort ma zamiar wypełnić plan, który zawiódł podczas I wojny. Mianowicie oddziały młodych śmierciożerców. Mają się tam znaleźć nastolatkowie pod dowództwem świeżych absolwentów Hogwartu.

Z chwilą wypowiedzenia ostatniego słowa, w kuchni zapadła cisza. Wszyscy byli zszokowani wieściami, które przekazał Dumbledore. Nie potrafili uwierzyć, że to wydarza się już teraz!

- Czyli dotychczasowe sposoby walki zawiodły - mruknął Fred, kładąc się na oparciu krzesła.

- Gdyby nie dotychczasowe sposoby walki, byłoby o wiele gorzej - poprawił Remus.

- Mam wrażenie, że Fred ma jednak rację - stwierdził George, przełykając ślinę. - Nasze obecne działania są drobne i tylko prowokują śmierciożerców. Przykro mi to mówić, ale śmierć osób, o których wspomniano na początku, była wynikiem wplątania się Zakonu w sprzeczki cywilne.

- Była ona wynikiem nie dopilnowania spraw, na które nie mieliśmy wpływu - poprawił twardo Alastor.

- Śmierć Myrmidona może faktycznie tak wyglądała - prychnął. - Snake przecież zaatakował go w przebraniu, którym załatwiane były sprawy Zakonne. Nie zrobiłby oczywiście tego, gdybyśmy nie wmieszali się do jego interesów.

- Do czego zmieszasz? - spytał Dumbledore.

- Otóż jest nas za mało. Jedna osoba zajmuje się jedną misją, co wpływa potem na niedopatrzenia. Przypłacamy nasze błędy śmiercią niewinnych. Powinniśmy skupić się na zdobywaniu sojuszników i na dotarciu do jak największej liczby osób. To jedyne wyjście.

- Ale to nie takie proste, George - wtrącił się Black. - Trzeba to robić na tyle dyskretnie, aby potencjalny sojusznik nie okazał się wrogiem.

- Na przykład? - Fred spojrzał na Blacka, mając natłok niepotrzebnych myśli.

- Radiostacja! - rzucił Jordan, zwracając na swoją osobę uwagę pozostałych.

- Nie, to nie może wypalić. - Pokręcił głową Moody.

- A ja uważam, że to ma rację bytu - poparł Remus i posłał czarnoskóremu uśmiech. Lee wypiął lekko pierś jako oznakę dumy i rozsiadł się wygodniej na fotelu. W oczach przyjaciół widział entuzjazm, który pozwolił mu powiedzieć więcej.

- Byłaby to stacja okazjonalna... tj. o niestandardowych porach. Zmienialibyśmy też miejsce nadawania, aby nas nie namierzono.

- Kto by się tego podjął? - spytał Dumbledore, zerkając na bliźniaków, którzy momentalnie podnieśli dłonie. Remus Lupin także się zgłosił. - Rozumiem, że wasza czwórka? - Albus uśmiechnął się, przepełniony entuzjazmem.

- Ja też mogę! - Zgłosiła się nagle Maureen, na co Black momentalnie zaprotestował.

- Nie ma mowy, Maureen. Będąc w Hogwarcie...

- Będę mogła im dostarczać wieści do audycji. To chyba nam się opłaci, tatku... prawda? - rzekła pewnie dziewczyna, lecz sposób, w jaki się do niego zwróciła, wywołał w jego sercu tak ogromne ciepło, że nie mógł się nie zgodzić. Umilkł z uśmiechem na ustach, chociaż mając poczucie, że postępuje niesłusznie.

- Świetnie, czyli jedną sprawę mamy załatwioną, mam rację? - Ucieszył się Dumbledore.

- Jest jeszcze kwestia Hugh Oxygena. - Tym razem Angelina zabrała głos.

- O tym chłopaku nie ma co za wiele mówić - rzucił Alastor, jakby rozwiązanie było oczywiste. - Chłopak jest niepełnoletnim mugolem, nie może więc uczestniczyć w wojnie. Usuniemy z jego wspomnień magiczne sceny i wyślemy do Kalifornii, do rodziny zastępczej.

Hugh przygryzł wargę, lokalizując na mapie świata Kalifornię. Było to miejsce tak oddalone od domu.

- Tam będziesz bezpieczny - wyjaśniał dalej Alastor. - Z dala od wojny i magii. Będziesz mógł się starać o medyczne stypendium. Będziesz szczęśliwszy nie mając pojęcia, co tutaj się dzieje i co wydarzyło się tobie.

Brunet miał ochotę zaprzeczyć i zaoferować zakonowi (czymkolwiek to w sumie w ogóle było) swoją pomoc, lecz po chwili głębszego zastanowienia doszedł do wniosku, że ten przerośnięty facet miał rację. Poczuje się lepiej, jeśli wyjedzie.

- Profesorze... - zagaił nieśmiało Fred. Zawsze przybierał niepewny ton, jeśli martwił się o rzeczy, na których mu zależało. - Co będzie z naszym sklepem?

Albus zamyślił się na chwilę.

- Należy to do waszej decyzji. Jeżeli czujecie się na siłach prowadzić go, śmiało. Sugerowałbym jednak, byście umocnili go w zaklęcia ochronne. - Bliźniacy potaknęli.

- Jeśli to tyle z waszej strony - Wskazał na młodsze pokolenie członków. - Prosiłbym was o opuszczenie pomieszczenia. W kolejnej części zebrania zajmiemy się omówieniem waszych raportów. Nie musicie być przy tym obecni.

Fred, George i Jordan podnieśli się momentalnie. Hugh niepewnie podniósł się z krzesła, lecz jako pierwszy opuścił pomieszczenie. Angelina i Maureen ociągały się najbardziej.

W dzienniczku Johnson widniały notatki, jakie dziewczyna zdążyła nabazgrać w ciągu zebrania.


1. Dalsze cele Zakonu:
- zdobywanie sojuszników
- ochrona własnych rodzin
- można stworzyć radio: proponuje Jordan

Należy powiększyć Norę, bo wszyscy się nie pomieścimy! :)

2. Śmierć której można było uniknąć:
 - Store'owie: Jack i Emily
 - rodzina Oxygenów: pan i pani Oxygen, Austin, Kay i Ally
 - Jay Myrmidon
 - potencjalnie pani Julia i Suzanne


W jaki sposób można/należy pokonać Sama Wiem Kogo???

środa, 20 lutego 2019

Rozdział 120 - I

Przebrali ją w czyste ubrania. Śnieżnobiała koszula, której barwy byłoby tak trudno dojrzeć w brudnym lochu, oraz czarne spodnie. Czuła się jak na rozpoczęciu roku szkolnego w mugolskiej podstawówce; wtedy Remus ubierał ją w podobne zestawy. Lupin westchnęła ciężko, nie spoglądając w swoje lustrzane odbicie - nie musiała przeczesywać włosów, bo ich nie miała, a sińce na twarzy z pewnością nie dodałyby jej odwagi. Ta czynność więc była po prostu zbędna.

Wyszła z pomieszczenia za wysoką blondynką, która miała jaśniejszy odcień włosów od Emmy. Ciekawe czy posiadałam jeszcze oczy tej persony, zastanawiała się dziewczyna. Może na tęczówki zaklęcie już przestało działać?

Mijała bogato zdobione komnaty. Zdumiewającą była wiadomość, że w piwnicach tego pałacu istnieją lochy, gdzie torturowane są młode kobiety. Lupin przełknęła ślinę, starając się pozbyć napływających łez. Zza ciemnych zasłon jej stęsknione światła oczy wychwytywały promienie słońca. Chłodnego słońca. Tego, które patrzy na glob na przełomie listopada i grudnia.

Minęły trzy miesiące. Nadzieja na ratunek ze strony Zakonu zniknęła na dobre. Ucieczka pozostaje tylko w ich własnych rękach, jednak jaką miały pewność, że to prędzej nie Voldemort je zabije?

Suzanne zachłysnęła się tą myślą. Poczuła na swoim ciele miękkie ubrania, które leżały na niej od przeszło kwadransa. Dopiero teraz rozpoznała ich fakturę. Szczelnie okalały jej ciało, ogrzewając je i nadając mu świeżego zapachu. Nie raniły ani kostek, ani nadgartków, ponieważ ich celem był jedynie komfort użytkownika. Otoczyło ją poczucie bezpieczeństwa. Jakby te tkaniny wytwarzały tarczę chroniącą ją przed całym złym światem. Suzanne zatęskniła za kominkiem na Grimmuald Place, za pociesznym śmiechem bliźniaków, za gorącymi pocałunkami...
chociażby wrześniowego słońca, z którym pożegnała się tak brutalnie.

Zatrzymały się przed mahoniowymi drzwiami.

- Ja nie mogę tam wejść - oznajmiła kobieta, odwracając wzrok w kierunku dziewczyny. - Nie życzy sobie widzieć dzisiaj nikogo poza tobą.

- Nie życzy... - Źrenice Suzanne rozszerzyły się, doszukując się osoby, którą skrycie zastępował podmiot. Za tymi drzwiami krył się...

Dotknęła dłonią głowy, by przeczesać włosy, jednak jej palce zetknęły się jedynie z nagą skórą. Pośpiesznie zabrała dłoń, nagle wstydząc się tej ułomności. Zagryzła wargę, skinąwszy głową.

- Jeżeli rozkaże ci usiąść, usiądziesz. Jeżeli każe ci mówić, powiesz. - Jej głos nagle się zawachał. - Jeśli powie, że masz zabić, zabijasz. Zrozumiałaś?

Suzanne nie odpowiedziała.

Narcyza Malfoy, korzystając z okazji, oddaliła się od dziewczyny i zniknęła jej z oczu.

...

Wgapiała się w srebrzystą klamkę.

Wystarczyło tylko nadusić. Jeden ruch, wywarcie nieznacznej siły. Nie potrafiła, lecz w pewnym momencie zrobiła to nieświadomie.

Weszła do pomieszczenia w niczym nie różniącego się od poprzednich. Atmosfera panująca w nim także nie sugerowała wiele. Cisza spowijała ściany i obrazy, na których widniały podobizny martwej natury.
Utrzymany w sterylnym porządku pokój sprawiał wrażenie pustego, jednak naprzeciw drzwi znajdowało się krzesło, które nie było wolne.

Zajmował je szczupły stwór, mający postać łysego mordercy o wężej twarzy. Jego skóra była sina, gdzieniegdzie przybierająca kolor przekrwionych plam. Nosił długą szatę czarodzieja o czarnej barwie, stopy miał bose. Swoje kościste dłonie trzymał na podłokietnikach miękkiego siedziska, z prawego rękawa wystawała różdżka.

Suzanne przełknęła ślinę, kierując ku mężczyźnie swe kroki. Nie wierzyła, że znajduje się przed nią Sam Wiesz Kto. Nie wyobrażała go sobie w nawet najśmielszych snach.

Zachowywał pokerową twarz. Usta zaciśnięte w linię - ewentualnie mogły wyrażać grymas niezadowolenia. Oczy zimne, spowite czymś, co zamrażałoby ogień. Spokojny, niczym bezludny kontynent i potężny; emanował ogromną mocą magiczną, której z pewnością nie miał zamiaru ukrywać. Brylował w tej pustej komnacie. Tylko on, potężny mag i bezbronna, wygłodzona dziewczyna, która ledwo ukończyła Hogwart. Ich szanse były zdecydowanie nierówne.

Lupin nie miała zamiaru odezwać się pierwsza. Nie pokłoniła się także - nie zareagowała w ogóle na widok mężczyzny. Może przez chwilę poczuła nagły dreszcz i delikatny ból głowy. Jakby próbę wywiercenia otworu w jej czaszce i dostania się do środka.

Wyprostowała się, biorąc w płuca głęboki wdech. Czuła, że Czarny Pan oczekuje od niej zabrania głosu. Co miałaby jednak powiedzieć? Dzień dobry, morderco!

Jak kropelka w morzu, pomiatana przez ogromne fale. Jak wyspa podczas huraganu... rozbitek na nieznanym lądzie. Skąd się wzięły te mokre metafory? Woda stanowiła potęgę.

- Nie zawiodłaś moich oczekiwań - zagrzmiał głos, przypominający smagania monsunowego wiatru.

Lupin zacisnęła zęby. Miała mu teraz podziękować? Jak wujkowi za podarowanie gorzkiej czekolady na święta!

Zebrała się na delikatne skinienie głowy.

Czuła serce uderzające o wnętrze klatki piersiowej. Tchórz! Chciało uciec, pozostawiając krew w żyłach i tętnicach samą sobie.

- Nie musisz się mnie bać, Suzanne. - Czarny Pan wykrzywił usta w czymś, co dla śmierciożerców oznaczało szczery uśmiech. - Nie zrobię ci krzywdy. Jeszcze nie teraz. - Miał spokojny głos. Wręcz hipnotyzujący. Gdyby historia o Adamie i Ewie ukazała się w ekranizacji, Voldemort mógłby dubbingować węża. - Zapewne wiele o mnie słyszałaś, prawda, Suzanne?

Dziewczyna błagała, by nie wymawiał jej imienia w tak głęboki sposób.

- Słyszałam - odparła, tracąc zupełną ochotę na ironiczne podrygi. Voldemort nie miał cierpliwości. Zamiast chwilowego milczenia i konsternacji, nastąpiłaby jej śmierć.

- Jakie były to rzeczy? Czyżby złe? - Podniósł się z krzesła, uśmiechając się ponownie w ten wyrafinowany sposób. - Czyżby od ludzi mi nieprzychylnych?

Nie odpowiedziała, utkwiając swoje spojrzenie w bosych stopach mężczyzny. Zbliżały się one w jej stronę.

- Powiedz mi, Suzanne - Tak nieprzyjemnie wymawiał dwie ostatnie sylaby. - Czyżbyś uważała mnie za bezdusznego potwora?

Ponowna cisza z jej strony.

- Suzanne - Voldemort wysyczał jej imię, nachylając się nad nią. Ich oczy zrównały się, a żółtawe ślepia Czarnego Pana natarły na morski błękit Suz.

To próba - powtarzała dziewczyna w głowie. Jeśli odwróciłaby wzrok, przegrałaby. Nie mogła przegrać, musi udowodnić Panu, ile jest warta!

Zacisnęła dłonie w pięści.

Dziurki nosa Voldemorta przypominały te, należące do węża. Skóra starannie opinała kości policzkowe, a jego twarz była zupełnie pozbawiona włosów.

- Powinienem podziękować twojemu bratu - rzekł Voldemort, przejeżdżając zimnym palcem po policzku dziewczyny. W miejscu, gdzie jego paznokieć zetknął się z jej skórą, pojawiła się zakrzepnięta blizna. Lupin poczuła piękące szczypanie w okolicach szyi.

Widząc reakcję dziewczyny, Czarny Pan ponownie wykrzywił usta w grymasie zadowolenia. Wrócił na swoje miejsce i nie wykonując żadnej dodatkowej czynności, wyczarował niedaleko siebie drugi fotel.
Wskazał na niego dłonią.

- Rozmawiajmy jak równy z równym. - Lupin bez słowa skierowała się na wskazane miejsce. - Nie chcę prowadzić monologu a dialog ludzi na poziomie. Udowodnij mi, że nie jesteś tępą szlamą. - Dodał, nim Suzanne zdążyła usiąść.

Z ulgą dotknęła plecami oparcia.

- Wiesz, ile czasu minęło od...

- Trzy miesiące - odparła momentalnie, nie wysłuchując pytania do końca. Zagryzła dolną wargę. Jej dłonie trzęsły się, kpiąc z niej. Okazywała słabość i strach każdym swoim ruchem.

- Tak. - potwierdził. - Dumbledore zapewne się martwi. Miałyście wysłać raport po pierwszym tygodniu pobytu.

- Nie wiem tego.

- Ja zaś wiem. - Przerwał ze sztucznym entuzjazmem. - Stary Dumbledore podupada ostatnio na zdrowiu przez tego typu moralne zadania. Przecież dwie zdolne członkinie Zakonu przepadły bez śladu. - Zrobił zadumaną minę. - Nie wie, czy jeszcze żyją, czy są gdzieś przetrzymywane. A nie może nic zrobić, bo Leeds jest kontrolowane przez moich Śmierciożerców.

- Nie było żadnych akcji poszukiwawczych? - Suzanne nie mogła w to uwierzyć.

- Nie specjalnie. Bo niby kto miałby się tym zająć? Młodzi członkowie są zbyt niedoświadczeni, starzy są zwerbowani do innych zadań. On przez zdrowie sobie nie poradzi, a... sojusznicy powoli się wykruszają. - W jego oczach pojawiła się niebezpieczna iskra. - Oklumencja jest ci znana bardzo dobrze.

- Czy ja wiem.

- To nie było pytanie. Jesteś wszak córką Lyalla. Nie spodziewałem się po jego potomstwie niczego innego. Byłby dumny.

- Dziękuję. - Głos dziewczyny załamał się, owładnięty niepewnością.

- Nie dziękuj, Suzanne. To jakbyś chciała dziękować za... na przykład możliwość życia. Przecież nie musisz nikomu dziękować za takie pozwolenie. - Kolejny niebezpieczny błysk.

Suzanne przełknęła ślinę.

- Posiadasz jeszcze jakieś magiczne zdolności? - spytał, niepokojąco żywo zaciekawiony. - Niespotykane... Wyjątkowe? - Lustrował ją uważnie wzrokiem.

- Nie sądzę. - Jej ciało drżało coraz mocniej. - Nie jestem wyjątkowym czarodziejem. Mam te same umiejętności, co moi rówieśnicy.

- W istocie... - Voldemort zaklasnął w ręce. Powoli, z werwą, jaką przepisywano tylko jemu. - Lucjuszu, podejdź, sługo.

- Tak, panie? - Z nikąd przed Czarnym Panem zmaterializował się Malfoy, klęczący przed nim z pokorą. Suzanne nigdy nie widziała go w takim stanie. Zawsze emanował siłą. Teraz był słaby. Bał się.

- Pokażesz Suzanne, jak powinny wyglądać prawdziwe umiejętności magiczne - mruknął, nawet na chwilę nie spuszczając z niej wzroku. Cały czas bacznie obserwował dziewczynę. - Żadnej taryfy ulgowej. Ale nie chcę trupów, nie dzisiaj, Lucjuszu.

...

Malfoy skłonił się jeszcze niżej na słowa swojego Pana. Jego ciało przeszedł dreszcz podniecenia, motywujący go do podniesienia się z kolan. Zlustrował Lupin zaciętym wzrokiem. Musiał udowodnić, że jest godny bycia śmierciożercą.

Skierował swoją różdżkę w kierunku jej chudej postaci. Wydawała się mu odrażająca; niczym łyse zwierzę dopiero wypchnięte na świat. Obraz nastolatki budził w nim litość. Pamiętając jednak, że może podzielić jej los, stał nieugięty, wybrawszy zaklęcie niewybaczalne.

Czekał na pierwszy ruch przeciwnika. Jak zawsze. Tylko raz złamał tę zasadę, co kosztowało go wiele. Ale to było dawno - wtedy był młody, za bardzo narwany. Teraz buzowały w nim spokój i cierpliwość.

Lupin zagryzła boleśnie dolną wargę. Voldemort obserwował ją zaciekawionym wzrokiem; miała pokazać, na co stać jej umiejętności magiczne. Rozumiała zamiary Malfoya. To ona musiała zaatakować najpierw, a Malfoy miał odwdzięczyć się za to łaskawie torturą jej, już i tak dość umęczonego, ciała. Śmierciożercy nie używali innych zaklęć. Jakby w ogóle innych nie znali lub brzydzili się ich znajomości.

W normalnych warunkach Suzanne zaatakowałaby już dawno. Jednak teraz była słaba, mająca jedynie dłoń przeciwko różdżce Malfoya. Swojego 'pierścionka' nie mogła użyć na oczach Voldemorta.

Czuła zawroty głowy, spowodowane zapewne przemijającymi sekundami, trwającymi tak piekielnie długo. Wzrok obydwu mężczyzn był utwkiony w jej ciele. Słabym, wychudłym ciele, które miało za zadanie powalić silnego czarodzieja. Wręcz niewykonalne. Jednakże musiała spróbować.

- Crucio! - warknęła, a jej głos zadrżał na drugiej sylabie. Czerwony promień uderzył w Lucjusza, powalając go na ziemię.

Blondyn nie krzyczał. Po prostu miotał się po podłodze. Jak gdyby tracił wdech podczas łaskotania. Jak gdyby ktoś go teraz łaskotał, a nie faszerował minami rozrywającymi ciało.

Przestała.

Opuszczały ją ostatnie skrawki energii. Malfoy powoli podnosił się do pozycji stojącej. Czyli jednak nie zadziałało. A ona nie ma już siły się bronić.

Wystawił różdżkę przed siebie, zaciskając szczękę.

- Crucio! - zagrzmiał lodowaty głos, drażniący cząsteczki w bębenkach Suz.

Upadła na podłogę. Krzyczała.
Lecz z każdą chwilą coraz słabiej, nie mając już także siły się miotać. Krew pluskała się w jej organach, topiąc je w sobie i mściwie podduszając, zamieniając się co i rusz w gorzką truciznę.

Suzanne wydała z siebie jęk, przypominający skomlenie wilka.

Zaklęcie Malfoya ustało, a dziewczyna z trudem łapała płytkie wdechy. Miała mroczki przed oczami.

- Mogło być lepiej - Usłyszała głos Voldemorta. - Ale i tak jestem z ciebie dumny, moja droga. - Po podłodze rozniósł się dźwięk upadku.

Voldemort rzucił na Malfoya Cruciatus, który był o wiele potężniejszy od dziewczyny.

Suzanne straciła przytomność opierając policzek o chłodną posadzkę.

sobota, 16 lutego 2019

Rozdział 119 - II

***
Brunet wcisnął się w kąt pomieszczenia, w którym było tak przyjemnie ciepło. Staranniej nakrył się kocem i oparł policzek o szybę, wyglądając za nią i porównując tę spokojną okolicę do Leeds. Widział zabytkowe kamienice i stary, gęsty park przypominający las niedaleko jego domu.

Martwa twarz Austina stanęła mu przed oczami i szeptała, aby się zemścił. Jego głos brzmiał obco i odlegle, lecz nie dało się go ignorować, więc Hugh wsłuchiwał się w kolejne frazy, nękany drganiem całego ciała. Po chwili ujrzał cień, rzucany przez wiszące ciało Ally. Jej szyja tak spokojnie kołysała się na sznurze.

- Nie rób tego, idiotko! - warknął do niej tak jak tego dnia, gdy podzieliła się z nim swoimi myślami.

- Nie wytrzymam tutaj, Hugh. Poza tym nie pytam cię o zdanie, a po prostu informuję. Mam dosyć!

- Al, przestań żartować, do cholery! - warknął, lecz nie odpowiedziała. Z jej celi nie wydobywały się żadne dźwięki do czasu, aż nie usłyszał przewracanego krzesełka. Momentalnie podbiegł do kraty i wyjrzał na korytarz, gdzie delikatne światło żarówki było zasłonięte ciałem jego młodszej siostry.

Obiecał sobie kiedyś nie płakać. Ale znowu złamał dane przyrzeczenie. Osunął się w kąt celi i zaszlochał, nie próbując nawet tego zatrzymać. Najpierw rodzice i Kay, potem jego brat bliźniak, a teraz Ally. Płakał, czując, że ta tragedia do niego nie dochodzi. Że, mimo widoku ich śmierci, i tak w to nie wierzy, zachowując nadzieję, że zaraz cała piątka pojawi się w drzwiach, wołając: nabrałeś się, Hugh!, żałuj, że nie widziałeś swojej miny.

Otarł zapłakane oczy, dostrzegając z daleka London Eye. Był na nim kiedyś na wycieczce szkolnej; bez Austina, bo ten postanowił się wtedy rozchorować.

- Przyniosłem ci kolację. - Usłyszał spokojny głos mężczyzny, który rzekomo był właścicielem tego domu.

Hugh odwrócił się powoli w jego stronę. Chciał podziękować, ale nie miał odwagi otworzyć ust. Niech uważają go za niemowę ci z Zakonu, miał to w zasadzie gdzieś. Chociaż w głębi serca czuł, że być może warto im było zaufać.

- Uboga jak ostatnio, zdaję sobie z tego sprawę - przyznał kruczoczarny. - Ale to z przyczyn medycznych. Twój żołądek nie jest w stanie strawić póki co niczego innego. - Postawił tackę na stoliku i zabrał wcześniejszą. Black już zbierał się do wyjścia, gdy przyuważył wystającą spod łóżka pajdę chleba.

Westchnął ciężko, znów odstawiając przedmiot i schylił się pod materac.

- Nie zjadłeś? - Spojrzał na Hugh z troską. Przez kręgosłup chłopaka przeszedł dreszcz. Wzruszył lekko ramionami, odwracając wzrok.

- Zachomikowałeś czy chciałeś oddać gryzoniom? - kontynuował Black, a Hugh czując palące spojrzenie na swoim ciele, zszedł powolnie z parapetu i podszedł do czarnowłosego.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem; obaj mieli oczy wypełnione bolesnymi urazami.

Szesnastolatek delikatnie wyjął pieczywo z dłoni Blacka i odgryzłszy kawałek, dokładnie przeżuł i połknął.

- Nic mi do tego, że nie jesz, chłopcze. - Syriusz pokręcił głową, choć bez przekonania. - I wiem, że spotkała cię straszna tragedia, ale głodzenie się nie jest rozwiązaniem. - Westchnął ciężko. - Możesz nie zgodzić się z tym, co ci teraz powiem, ale rozpoczęła się wojna i każdego dnia wydarza się podobna tragedia. I teraz masz dwa wyjścia. Możesz usiąść i płakać nad swoim losem, planując zemstę; ale tym samym stając się wrakiem człowieka. Możesz też wyciągnąć coś pożytecznego z tego bolesnego doświadczenia i stać się silniejszym i mądrzejszym. Decyzja należy do ciebie, Hugh.

Wziął tacę w dłonie i skierował się do drzwi.

- Też straciłeś rodzinę podczas wojny? - Z gardła nastolatka wydobył się dojrzały, lekko zachrypnięty głos.

Black spojrzał na chłopaka, uśmiechając się delikatnie.

- Straciłem przyjaciół... przez zdradę kogoś, kto podawał się za jednego z nich. Ale nikt mi nie powiedział wtedy, że istnieje druga droga.

Hugh zagryzł dolną wargę.

- Co zrobiłeś?

- Popełniłem - Black zawahał się na chwilę. - błąd, który przypłaciłem wizytą w czarodziejskim więzieniu przez trzynaście lat.

Chłopak lekko zmarszczył brwi.

- Niby jak mam wybrać tę "lepszą" opcję?

- Nie myśl o zemście - Black obdarzył chłopaka czujnym spojrzeniem. - Staraj się żyć dalej, nie ulegając wizjom, które cię nawiedzają. A na samym początku: jedz, aby odzyskać siły. Na nic się nie przydasz samemu sobie, kiedy będziesz martwy. - Opuścił pomieszczenie.

Hugh wziął chleb w dłoń i odgryzł mały kawałek. Chrupka substancja podsyciła jego kubki smakowe i żołądek, który zapragnął więcej. Był na Grimmauld Place od kilku dni, a pierwszy raz postanowił nie zostawiać sobie nic na później.




Myrmidon krzątał się po sklepie Weasleyów, pilnując, czy czarodziejskie miotły aby na pewno zamiatają. Popijał ostygłą herbatę i rozmyślał nad tym, co zrobi, kiedy już zakończy się wojna. Zawsze marzył o podróży dookoła świata.

Mógłby się wtedy założyć z jakimś mugolem, że uda mu się to zrobić w osiemdziesiąt dni, a następnie przemieszczać się za pomocą teleportacji. Problem jego planu polegał niestety na tym, że nawet mugole mogli teraz tego dokonać szybciej - dzięki olbrzymim maszynom latającym, zwanymi samolatami. Osobliwą posiadały nazwę, ale Jay odczuł przyjemną ekscytację na myśl o nich.

Przecież miotła to przeżytek, a samolaty mogły okazać się przyszłością!

Jay w zasadzie nawet nie wątpił, że mugole byli w stanie konkurować z czarodziejami. On miał tylko magię, a taki mugol ma całą technikę po swojej stronie. Będąc kiedyś w mugolskim pubie gadał z gościem, który za pomocą DNA kozy i banana stworzył nową rasę psa: niestety nie miał przy sobie jego zdjęcia.

Mężczyzna usłyszał ciche stukanie o szkło. Skierował się w stronę dźwięku, myśląc, że to jakaś miotła natrafiła na wejście i starała się wyczyścić klamkę w mało rozgarnięty sposób. Bardzo się jednak zdziwił, gdy zamiast miotły, zauważył przed drzwiami Adama Mantle'a - przebrania Freda, kiedy chodził na Nokturn, aby spotkać się ze Snake'iem.

Otworzył drzwi, przekręciwszy klucz w zamku.

- Co ty tu robisz, stary? - spytał rozbawiony, widząc, jak dziwnie ubrał rudzielec graną przez siebie postać. - A poza tym, myślałem, że już skończyłeś z tą całą maskaradą. Kazali ci nadal działać pod przykrywką?

Fred tylko mruknął niezrozumiałe dla Jaya słowo i wparował do środka, rozglądając się po wnętrzu chaotycznie.

- Jest ten drugi? - warknął.

- Drugi? - parsknął Jay. - Masz na myśli George'a. - odpowiedział sam sobie. - Nie, został w kwaterze, żeby pomóc Blackowi z Hugh. Chłopak zaczął znów mówić!

- Gdzie twoja różdżka? - Odkaszlnął Fred, zdejmując z siebie płaszcz i rzucając go na podłogę.

- A co, chcesz urządzić pojedynek? - zakpił Myrmidon, upijając kolejny łyk herbaty. Spojrzał na kreację Freda i dopiero teraz zauważył u niego bliznę na policzku. - Kto cię tak poharatał? - Odłożył filiżankę na półkę i podszedł do przyjaciela, aby dokładniej obejrzeć znalezisko. Teraz szrama wydała się mu jeszcze wyraźniejsza.

- Tak wyszło. - Fred przełknął ślinę, opierając dłoń na kasie fiskalnej.

Myrmidon przypadkowo zerknął na jego rękę. Jego źrenice rozszerzyły się, gdy zamiast jasnej skóry, ujrzał zieloną łapę zakończoną szponami. Wrócił do twarzy przybysza, nie dając po sobie niczego poznać.

Na próżno.

- Czego się spinasz, Myrmidon? - Usłyszał w swoim kierunku i został odepchnięty.

Zaczął myśleć gorączkowo, jak poinformować George'a, że w sklepie znalazł się Snake! Ponownie spojrzał na jego dłoń.

Bez wątpienia była to ręka ogra!

- Napatrzyłeś się już? - syknął Snake, wykrzywiając usta w nieszczerym uśmiechu. Jay zesztywniał, czując, że nadszedł moment wyrównania rachunków do końca.

- Nie ma jej tutaj - rzekł, starając się brzmieć spokojnie. W tamtej chwili adrenalina rozprzestrzeniła się po jego ciele.

- Nie ma? - Andrew udał zaskoczenie. - To mnie nie obchodzi. Nie jestem tu z woli Lucjusza ani nikogo innego.

- A więc znów dla niego pracujesz? - zakpił Myrmidon, cofając się.

Miałby cień przewagi nad ogrem, gdyby szybko opróżnił swoją lewą kieszeń.

- Przypomnij mi, w jakim stanie byłeś, gdy żegnaliśmy się ostatnim razem - warknął Snake, splatając razem dłonie i wyginając w sposób, jakby je rozciągał. Myrmidon poprawił swoją marynarkę.

- Bliskiego śmierci, to pewne - Jay nie chciał wracać do tych bolesnych wspomnień.

- A zatem dokończę to, co wtedy nie udało mi się przez tego cholernego Weasleya! - zawył Snake i w tym samym momencie naskoczył na Jaya i przydusił go do ziemi, czując mocne ukłucie w brzuch.

Wbił się pazurami w twarz Myrmidona i zacisnął na niej szpony, równocześnie mając wrażenie, jakby ból się powiększył. Krew mieszańca trysnęła wokół, ochlapując lekko wargi Snake'a. Ogr oblizał się zachłannie, a następnie wpił zębami w szyję mężczyzny i wtryskując do jego krwiobiegu jad, upił kawałek brunatnej, słodkiej cieczy.

Wtedy poczuł ukłucie ze strony pleców.

Oderwał się od Myrmidona i wstał, chcąc się dumnie uśmiechnąć, lecz wtedy ujrzał sztylet wbity w swój brzuch. Z rany wydobywała się zielona krew, która paliła skórę wokół srebrnej rączki. Z przestrachem spojrzał na Jaya, który patrzył na niego kpiąco.

- Do zobaczenia po tamtej stronie, śmieciu - wyszeptał Myrmidon, przymykając oczy.

Andrew wydarł się i chwycił za sztylet, aby go z siebie wyciągnąć. Jednak urządzenie zamiast posłusznie wyjść z rany, wbiło się głębiej, tworząc w nim ranę na wylot.

Jego oddech był płytki, a obraz mu zamajaczył. Upadł na ziemię, brzuchem do dołu, dobijając się do końca.

Bowiem w sztylecie została umieszczona substancja, która niegdyś uratowała Myrmidona. Sprawiała ona, że trucizna wypełniająca ciało ogra ulegała neutralizacji. Dla człowieka była więc ratunkiem, lecz dla Snake'a pewną śmiercią. Jej działanie było niezwykle szybkie i wraz z coraz głębszym wbijaniem sztyletu w jamę brzuszną, krew Andrew zmieniała się, aż w końcu uniemożliwiła mu funkcjonowanie. Wynalazki George'a były sprytne. Rudzielec stworzył tę broń, aby jego przyjaciel był bezpieczny, tymczasem Jay użył jej pierwszy i ostatni raz. Niebezpieczeństwo nie będzie grozić przynajmniej bliźniakom.

Myrmidon i Snake wyrównali rachunki... Wykańczając się nawzajem w sposób ostateczny.








Rozdział 119 - I

Wojna zmieniała ludzi od zawsze. Suzanne ubolewała, że nie było jej dane poznać brata sprzed pierwszej, ale cóż. Według niej takie jest życie, a ono przecież nigdy nie odznaczało się sprawiedliwością.

Dziewczyna zastanawiała się, jak bardzo dzisiejszy konfikt wpłynie i na nią. Czy stanie się pyskata jeszcze bardziej, czy też zmieni się w nieśmiałą osobę, która obawia się własnego cienia. Chyba spokornieje. To wyjszłoby jej zdecydowanie na dobre.

Od spotkania z Alexem minęły dwa posiłki. Suzanne przez ten czas nie spała i nie jadła. Wodę z trudem wlewała w nią Valeria, ale z nastolatką nie było najlepiej. Starała się wytłumaczyć sobie, jakim cudem ten mężczyzna stał się śmierciożercą? I ciekawe jak zareaguje Alastor, gdy się o tym dowie. Będzie wściekły; co jest mało powiedziane. Będzie wkurwiony. Podobnie jak Lupin teraz.

Tłumiła w sobie te emocje, jednak do końca i tak nie mogła się ich pozbyć. Starała się tylko nie obarczyć nimi Valerii, która od pewnego czasu stała się słabsza niż kiedykolwiek. To było kolejne zmaganie Suz. Szkorbut Valerii dawał się coraz bardziej we znaki. Skóra kobiety zsiniała i pojawiły się na niej czerwone wykwity. Ich jedyną nadzieją stała się interwencja Zakonu. Jednak czy zorientowali się, że ona i pani Julia jednak nie dotarły do Leeds. Muszą już coś podejrzewać! Minęły ponad trzy miesiące. Ich zniknięcie nie mogło obić się bez echa. A co jeśli jednak...?

Suzanne podrapała się po głowie. Coraz częściej swędziała ją ta część ciała. Nabawiła się pewnie łupieżu, od co.

- Suzanne - mruknęła Valeria, podnosząc się i podchodząc do dziewczyny z kawałkiem ostrego narzędzia.

Lupin poruszyła się niespokojnie na jego widok, zasłaniając się przed atakiem.

- Hej, spokojnie. Przecież nic ci nie zrobię. - Valeria chwyciła dziewczynę za łokieć i opuściła jej rękę. - Nie ruszaj się przez jakiś czas - poleciła jeszcze, dotykając ostrzem głowę dziewczyny.

Suzanne zmrużyła lekko oczy, czując lekkie tarcie na skórze. Nie była w stanie domyśleć się, co zamierzała Valeria. Kolejne pasma blond włosów lądowały martwe na podłodze.

Lupin poczuła długi kosmyk zaniedbanych loków na swoim ramieniu. Parsknęła lekko, nie potrafiąc wydobyć z siebie czegoś bardziej przypominającego śmiech.

- Już rozumiem, czemu mi zimno w głowę. Dlaczego mnie golisz?

Valeria pozbawiła włosów kolejny skrawek ciała.

- Masz wszy, Suzanne. W takich warunkach to niedobre połączenie.

- Och. - Nie potrafiła z siebie wydobyć niczego bardziej odpowiedniego. - Szkoda - dodała po chwili, przypominając sobie swój piąty rok w Hogwarcie. Kiedyś to ona była fryzjerem, a ofiarą Syriusz. Miała go wtedy za szaleńca, który ma w sobie coś intrygującego, jednak mu nieufała. Chyba nadal nie wierzyła w jego poczytalność.

Valeria wprawnie pozbawiała Suzanne kolejnych partii włosów z głowy, aż pozostawiła ją łysą.

- Nie mam lusterka, więc nie pokażę, jak pięknie wyglądasz - rzuciła, wywołując na twarzy Suzanne lekki uśmiech.

- A już się bałam, że nie spodobam się strażnikom - parsknęła.

- Oni by zerżnęli wszystko. Nawet zwierzęta, gdyby tu takowe mieli - skwitowała Valeria, po czym nawiedził ją taka kaszlu, który zniszczył tę więzienną sielankę.

...

Valeria spojrzała tęsknym wzrokiem na kałużę wody, która majaczyła na brudnej ziemi pośrodku pomieszczenia. Chciała ugasić narastające wciąż pragnienie. Ostatni posiłek był zbyt dawno temu, by zdołała wytrzymać jeszcze chociażby jeden sen. Musiała się napić.

Oparła dłonie na zimnej podłodze, momentalnie czując szczypanie opuszków palców. Przeciwstawiając się bólowi, zaczęła podczołgiwać się do zbawiennej oazy, gdzie miało ją spotkać ukojenie.

Poruszaniu się Drummer towarzyszył dźwięk brzęczącego łańcucha. Nic więc dziwnego że Suzanne, zwinięta w kącie niczym wilk podczas zamieci śnieżnej, wybudziła się ze snu i niechętnie łypnęła zwierzęcym okiem w tamtym kierunku. Z jej gardła wydobyło się nagłe warknięcie.

Dziewczyna podniosła się natychmiastowo z przegnitego siana i podbiegła do Drummer, odsuwając ją od kałuży.

Na początku nie rozumiała, dlaczego tutejsza woda jest śmiertelna. Teraz już tak. Rzucony na nią urok sprawiał, że ofiara przemieniała się w inferiusa i mordowała drugiego współwięźnia, a następnie pożerała się sama. Tak ogromne ryzyko, a tak blisko ręki.

Pchnęła Valerię na siano, przygniatając ją swoim chudym ciałem.

- Błagam, daj mi się napić. - załkała kobieta.

- Zginiesz przez to prędzej niż wykończyłaby cię śmierć głodowa - warknęła Suz łamiącym tonem, czując na swoich barkach ogromny ciężar. Nie przywykła do takich warunków. Nie uczono czegoś takiego w szkole. Żaden z nauczycieli nawet nie pomyślał, aby wdrożyć w system szkolny zasady postępowania podczas porwania.

Przełknęła ślinę, rozwijając swoje wilcze uszy. Zdawało jej się albo... Dotarły do niej ciche popiskiwania gryzoni.

- Szczury - powiedziała, poddając się uczuciu szczęścia. Drummer nie podzielała jej radości. - Nie rozumiesz? Szczury! - Ucieszyła się Suzanne, rozglądając się za dwoma, odpowiednimi kamieniami.

...

Uderzenie skały o skałę. Odpowiednie uderzenie skały o skałę. Ponowne, równie mocne uderzenie skały o skałę. Malutka iskierka, którą można dostrzec jedynie w takich ciemnościach, spadła na część słomy, ułożonej przez Suzanne niedaleko ruchomej ściany.

Żar powoli rozchodził się po kolejnych suchych strąkach, aż zajęły się wszystkie gałązki, a o policzki kobiet uderzyła nagła fala przyjemnego ciepła.

- Udało się - powiedziała Drummer z zachwytem, chwytając zabitego szczura i kładąc go na odpowiednio przygotowany podest.

- Jeżeli płomień nie zgaśnie, już wkrótce zjemy ciepły posiłek. - Uśmiechnęła się Lupin, zagryzając wargę przez tak pozytywną myśl. Sam obraz przypieczonego gryzonia w głowie dziewczyny wywoływał przyjemne dreszcze na jej ciele.

Nigdy nie czuła się tak bardzo wykończona jak teraz.

- Powinnyśmy spróbować stąd uciec - mruknęła Valeria, wpatrując się w słodkie języki ognia.

- Musiałybyśmy się jakoś wydostać z celi. Dopiero poza nią możemy coś zdziałać magią. Chociaż i tak nie będą to nasze szczyty możliwości. - Suzanne westchnęła ciężko. Nie trenowała już od dawna. Przecież nie miała okazji, a właśnie w takich sytuacjach powinna być gotowa się bronić.

- Przy kolejnych odwiedzinach Damona. - wtrąciła Drummer. - Gdybyśmy obie opuściły wtedy celę i uczestniczyły w... - Załamał jej się głos. - Miałybyśmy stosunkowo większe szanse na ucieczkę.

- Może - odparła Suzanne, czując w duchu, że to nie mogłoby się udać.

Zarówno na korytarzu jak i w tamtej komnacie dopływ magii był ograniczony, a bez różdżki nic nie dało się zrobić.

Suzanne wydała z siebie cichy pisk.

Różdżka!

Spojrzała na palec serdeczny lewej dłoni, na którym spoczywał mały, drewniany pierścionek. Jak mogła o tym zapomnieć! Zbyt długo zastanawiała się nad tym, jak Zakon może ją ocalić, kiedy od samego początku mogła zrobić to sama. Przynajmniej sprobować.

- Potrzebny nam plan - oświadczyła zmotywowana. - Skuteczny. Będziemy mieć tylko jedną szansę. W razie niepowodzenia śmierciożercy zabiją nas bez chwili namysłu.

- Tak, możnaby... - zaczęła Valeria, ale w tej samej chwili ruchoma ściana pomieszczenia ruszyła się, a w przejściu stanął Damon razem z Alexem.

Mężczyźni zlustrowali uważnie pomieszczenie, zatrzymując się na ognisku i martwych szczurach. Alex ruchem ręki zgasił płomień i porozrzucał martwe gryzonie po podłodze. Ich sierść dotknęła kałuży.

- Lupin, chodź z nami - rozkazał Damon, nie komentując zaistniałego przed chwilą wydarzenia.

Suzanne spojrzała na mężczyzn z ogromną obawą.

- Nie będę workiem na spermę zdrajcy - wydała z siebie spokojnie, spoglądając na Alexa z niepochamowaną nienawiścią.

- To nie jemu jesteś przeznaczona. - Pokręcił głową Damon, jakby z rozbawieniem. Blondynowi jednak nie było do śmiechu.

Suzanne uniosła niepewnie lewą brew.

- Oczekuje cię Czarny Pan, musisz mu się pokazać w sposób godny.


Rozdział 118 - II

Wreszcie coś się udało wyskrobać :) Bardzo was przepraszam, że tyle mnie nie było, ale mam nadzieję, że treść tego rozdziału wynagrodzi wam czekanie.

Pozdrawiam, Autorka ;*

***

Późną porą las nie był smagany wiatrem, a śnieg nie padał; wbrew temu, co zapowiadali w dzisiejszej pogodzie. Pomimo tego Lee i tak odczuwał ogromny chłód na swoich palcach, które starał się chować w przykrótkich rękawach bluzy. Czarnoskóry spoglądał z zazdrością na rudego przyjaciela, wykonującego w tym momencie pracę fizyczną, która generowała choć odrobinę ciepła. Powoli zaczynał żałować swojej pochopnej decyzji, że zamiast kopania dołu w ziemi, wolał stać na czatach.

Rozejrzał się kontrolnie wokół siebie, lecz nie dostrzegł nic więcej poza pobliskimi nagrobkami. Wzdłuż jego kręgosłupa przeszły dreszcze - nie wiedział, czy z zimna, a może jednak ze strachu.

- Długo jeszcze? - jęknął, słysząc gwałtowne wbicie szpadla w ziemię.

- Możemy się wymienić. - George z łatwością wydostał się z wykopanego leja i zrównał się z Jordanem, mierząc go mściwym spojrzeniem.

Lee przełknął ślinę, skinąwszy głową tak lekko, że jego towarzysz tego nie zauważył. Wskoczył ostrożnie w wykopany dołek i chwycił za łopatę. Po chwilowym zawahaniu, wbił narzędzie w ziemię, momentalnie czując mocny opór na rękach.

- Grunt przemarzł po ostatnich przymrozkach - George poinformował go z kpiną. - Powodzenia. Ja idę się rozejrzeć.

I odszedł, zostawiając Lee sam na sam z zamarzniętym dołem, łopatą wbitą w ziemię i niemożliwością użycia magii przez nadwrażliwość Angeliny, która to z kolei przebywała obecnie na zwiadach w poszukiwaniu czegoś, czego do końca nie potrafili zdefiniować.

Wokół chłopaka nastała cisza, gdy kroki George'a zupełnie ucichły. Po chwili naturalnie słuch Jordana stał się czulszy i bicie własnego serca zaczęło ogłuszać jego bębenki.

Bał się podnieść wzrok na nagrobki.

Na polanie, gdzie się teraz znajdował, były pozostałości po starym cmentarzu, który obecnie popadł w ruinę. Widocznych pozostało jedynie parę mogił, przy których kilkadziesiąt minut temu wraz z przyjaciółmi przyniósł ciała Oxygenów.

Były położone w linii, okryte płótnem ze śladami ich własnej krwi. Nastolatkowie nie mogli znaleźć dla nich nic lepszego.

Jak się niestety miało okazać, pochowanie trójki mugoli nie stanowiło tak dużego problemu, jakby się to mogło wydawać. Państwo Oxygen mieli czwórkę dzieci: co więc za tym idzie, gryfoni nie znali położenia trójki z nich.

Jordan wbił mocniej szpadel w ziemię. Zaczął nim nieporadnie dłubać, aż kolejna cząstka gleby ustąpiła, a wtedy odrzucił ją na kopczyk obok dołu.

Też pomysł, aby nie można było tego zrobić magią!, dąsał się chłopak, angażując w swoje zajęcie coraz więcej siły. Przynajmniej nie było mu zimno.

Poczuł oddech na swoim karku. Zamarł, lecz po sekundzie odwrócił się, a widząc przed sobą ciemną twarz, uniósł ręce w geście obronnym.

- Bu! - Wydało się cicho spod kaptura Angeliny, lecz to wystarczyło, by zmęczonego chłopaka wyprowadzić z równowagi. Lee instynktownie wymierzył w jej kierunku zaklęcie.

Dziewczyna upadła na ziemię, wydając z siebie jęk irytacji pomieszanej z rozbawieniem i już po chwili zaatakowała go słabym Upiorogackiem.

- Kretyn - parsknęła, rzucając kolejne zaklęcie.

Ich przepychanka skończyła się dopiero wtedy, gdy Lee uciekając przed kolejnym czarem, potknął się o nogę jednego z Oxygenów i upadł na niego twardo.

Chłopak przełknął ślinę, otwierając oczy i orientując się, że zrównał się właśnie twarzą z nieboszczykiem. Zaczął niezgrabnie zsuwać się z jego ciała, ale kiedy odwrócił się w stronę przyjaciółki, zrozumiał, że właśnie zaczęły się prawdziwe kłopoty.

Angelina była przetrzymywana przez barczystego mężczyznę Do szyi miała mocno przyciśniętą różdżkę, a jej usta zakrywała dłoń nieznajomego. Zdecydowanie nie było jej do śmiechu.

- Jeden ruch, a ją zabiję - mruknął niskim głosem, mocniej wciskając różdżkę w skórę dziewczyny.

- Możemy się dogadać w inny sposób. - Jordan powoli uniósł dłonie w górę.

- Co tu robicie? - Mężczyzna zignorował jego propozycję.

- Chowamy zmarłych. Chyba że mamy ich tu tak zostawić i zaczekać, aż zjedzą je dzikie zwierzęta. - prychnął Jordan, zerkając niespokojnie na przyjaciółkę. Gdyby tylko odwrócić jego uwagę...

- Wiecie, że mam obowiązek powiadomić o tym ministerstwo - zagroził przybysz.

- To nie my ich zamordowaliśmy! - Chłopak zaprzeczył momentalnie. - Znaleźliśmy ich martwych w ich własnym domu.

- Jesteście ich rodziną?

- Nie. - Przyznał ze skruchą, orientując się, jak beznadziejnie wygląda ich sytuacja.

- Znajomymi? - W głosie mężczyzny dało się odczuć irytację.

- Nie, ale...

- Zatem znaleźliście się na ich posesji bez ich wiedzy! Czy ktokolwiek widział ich martwych przed wami?

- Skoro ich nie zabrał to raczej...

- Pójdziecie ze mną! - warknął. - Zaraz powiadomię ministerstwo. - Pociągnął Angelinę w głąb lasu, nie spuszczając oczu z Lee, który szedł powoli za nimi.

- Puść mnie! - jęknęła w końcu Angelina, gdy dłoń mężczyzny lekko zsunęła się z jej warg.

- Jesteście potencjalnymi mordercami, nie mogę!

- W takim razie, kim ty jesteś, że szwendasz się w nocy o tak późnej porze? - Jordan zatrzymał się na skraju polany.

Mężczyzna przystanął, mocniej ściskając Angelinę. Przez chwilę na jego twarzy malował się dziwny grymas, ale już po chwili przybrał na nią obojętność.

- Skoro nie boję się morderców, być może nawet kimś gorszym niż wy - odparł tajemniczo, rozpalając na końcu różdżki czerwone światło. Johnson miała za chwilę oberwać Cruciatusem!

- Nawet nie próbuj! - syknął Lee, kierując w jego stronę Expelliarmus.

Różdżka wypadła mężczyźnie z ręki, a wtedy dziewczyna wyrwała się z jego objęć. Szybko stanęła po stronie Jordana i wycelowała dłonią w mężczyznę.

- Dlaczego Zakon zapuścił się aż pod Leeds? - westchnął mężczyzna. - Już nie dość stało się tej Starej i Lupin? Dumbledore posyła jeszcze kolejnych członków. - Pokręcił głową.

Oboje nagle zesztywnieli.

- Wiesz, co z nimi zrobiono? - Angelina pierwsza odzyskała jasność umysłu.

To pytanie wywołało uśmiech na twarzy śmierciożercy.

- Miło jest się dowiedzieć, że Dumbledore nie przekazuje wam żadnych informacji. Cóż... niech sam wam odpowie. Jeśli wrócicie. - Zamachnął się ręką, aby odzyskać różdżkę, lecz w tej samej chwili uderzył w niego jasny promień. Zza jego pleców doszedł szept George'a.

- Imperio!



Rudzielec zawiązał sznur wokół nadgarstków mężczyzny, a następnie gwałtownym ruchem podniósł go z ziemi i pchnął w kierunku lasu.

- Teraz pokażesz nam, skąd przyszedłeś - warknął, a mężczyzna odurzony zaklęciem skinął posłusznie i powolnym krokiem ruszył w nieznanym nastolatkom kierunku.

- Taki jest twój plan, George? - syknęła Angelina, zrównując się z przyjacielem. Lee szedł kilka kroków za nimi, dokładnie wszystko słysząc.

- Nie mamy innego wyboru - mruknął Weasley, stając się niewidzialnym. Chłopak uważnie lustrował nowo napotykane fragmenty lasu, w celu wykrycia ewentualnego zagrożenia.

Przyjaciele nie śmieli zapytać o nic więcej. Również przyjęli na siebie zaklęcie niewidzialności i zachowując względną ciszę, podążali za związanym. W ich głowie panował jednak duży rozgardiasz.

Skoro Matt, jak się dowiedzieli po tym, gdy rzucili na niego zaklęcie utracenia woli, był śmierciożercą i wedle rozkazu Czarnego Pana miał obserwować dom Oxygenów, dlaczego robił to tak nieostrożnie. Z wywiadu z nim wynikało, że towarzyszyła mu w tym jego partnerka May, która obecnie rzekomo przebywała w budynku, gdzie przetrzymywano pozostałe dzieci. Co było jednak najdziwniejsze, Matt nie wyglądał na kolesia, który dobrze zna się na tej robocie. Rozprawienie się z nim było stresujące, lecz podczas wojny z pewnością czekają ich większe wyzwania. Jeśli Voldemort nie przykładał wielkiej wagi do magicznych kwalifikacji osób pracujących przy tym zadaniu, to znaczy że nie było ono ważne. Główne pytanie więc brzmiało: dlaczego tak było. Czy pilnowanie domu stanowiło tak błahą sprawę, że nie chciał na nią marnować ludzi? Czy może po prostu nie spodziewał się, że Zakon zacznie coś podejrzewać?

Wniosek natomiast był jeden. Suzanne i pani Julia były albo martwe, albo w uwięzi u Voldemorta, chociaż obie te perspektywy wydawały się przerażające.

Wreszcie las zaczął się przerzedzać. Przez pnie drzew przedzierały się prześwity polany, na której błyskało drobne światło. Jak się po chwili okazało, na łące stał kamienny domek, z którego komina ulatywała cienka smuga dymu.

- W środku jest tylko May, Hugh i Ally - rzekł spokojnym głosem Matt. Gdyby tylko wiedział, że właśnie kolaboruje ze swoimi wrogami. Jego tęczówki były delikatnie zamglone, a chód sztywny, mechaniczny; Lee miał nadzieję, że May nie domyśli się, że rzucono na niego to zaklęcie.

- Hugh i Ally to tylko dwójka dzieci. Gdzie jest trzecie? - George trącił Matta w ramię w sposób, że ten upadł na ziemię. Jego wola była w tym momencie tak słaba, że leżał posłusznie za ziemi, nie podnosząc się z niej do momentu, aż George nie każe mu tego zrobić.

- Austin zmarł z przemęczenia jakiś tydzień temu. - Głos Matta był lekko stłumiony przez glebę, na którą napierały jego usta.

George przełknął ślinę, przymykając na chwilę oczy.

- Prowadź dalej - jęknął po dłuższej chwili, czując w klatce piersiowej słabe ukłucie. Gdyby nie zwlekano, mogliby ocalić jedno dziecko więcej.

Matt podniósł się niezgrabnie i sztywnym krokiem ruszył do drzwi. Wtedy George zaklęciem rozwiązał mu linki, a mężczyzna znajdując się na progu, zapukał.

- Zachowuj się tak, jak zawsze. Zapomnij, że przyszliśmy tu z tobą - rozkazał Weasley szeptem, a chwilę później drzwi otworzyły się i stanęła w nich szczupła dziewczyna o smutnej twarzy.

Angelinie wydała się być bardzo przestraszoną.

- Co tak wcześnie? - wydała z siebie May cichym głosem, pozwalając Mattowi wejść do środka. Nim zamknęła drzwi na dobre, zdążyli przez nie przejść także niewidzialni George, Lee i Johnson.

- Ani żywego ducha na dworze, więc stwierdziłem, czemu mam sobie gnaty odmarzać - warknął, na co dziewczyna zacisnęła dłonie i szczękę. Na jej ręce widniał mroczny znak.

- Właśnie zagotowałam wodę. Jest w kuchni. - Wskazała na pomieszczenie obok, siląc się na obojętny ton. Chciała mu pokazać, jak bardzo nie obchodzi ją to wszystko: niestety nie potrafiła, bo emocje brały nad nią górę. W oczach kotłowały się jej łzy bezsilności; z pewnością nie chciała tego robić.

- Tak, tak, świetnie. - prychnął Matt, a na dźwięk jego tonu Jordan zwyzywał go od najgorszych. - Nakarmiłaś bachory? - Wszedł do kuchni.

May nadal stała w holu, bijąc się z myślami, czy ruszyć za nim. Została, pociągając nosem.

- Dałam jeść tylko Hugh. - powiedziała, starając się o pewny ton. Po jej policzkach spłynęły łzy.

- A Ally? - Matt podniósł głos, uderzając miedzianym garnkiem o szafkę. Wyprowadziła go z równowagi! Znów wszedł do holu, a następnie podszedł do May, przyciskając ją do ściany. - Dlaczego nie dałaś jej żreć!

- Ona... - wyjąkała dziewczyna, a wtedy Matt puścił ją i uderzył w twarz. Zakwiliła, osuwając się na podłogę.

- Same jebane problemy z tymi bachorami! - zakrzyknął mężczyzna, odwracając się od płaczącej dziewczyny i wracając do kuchni.

Angelina miała ochotę podbiec do niej i jak najszybciej zabrać ją od tego faceta. Lee jednak chwycił ją za bark i zbliżył do siebie, aby siedziała cicho. Johnson nie mogła się na to zgodzić. Wyrwała się z uścisku chłopaka i pozbywając się zaklęcia niewidzialności, podeszła do kobiety, aby pomóc jej wstać.

May wrzasnęła na jej widok. Momentalnie poderwała się z ziemi, chcąc pobiec do kuchni, w której zostawiła różdżkę. George, nie mając wyjścia, rzucił w jej kierunku czar, który uwięził ją jakby w szklanej bańce. Blondynka nie mogła nic zrobić.

- Matt! Matt, pomóż mi! - wrzasnęła, lecz gdy mężczyzna wszedł do pomieszczenia, George wzmocnił na nim Imperio i kazał mu wrócić. - Matt! - jęknęła. - Kim wy jesteście? - jęknęła, uderzając o ściankę kuli.

- Chcemy ci pomóc - powiedziała Angelina, a blondynka wydęła wargę z zaskoczenia.

- Nie możecie mi pomóc. - Spuściła głowę, wskazując na przedramię. - Nawet jeśli rzuciliście na Matthew Imperio, nie możecie.

- Zabierzemy ciebie i dzieci i uciekniemy stąd - poinformował George, rozglądając się po pomieszczeniu. - Gdzie przetrzymujecie...?

- Hugh jest w piwnicy, pod tą belką. - Pokazała palcem na szeroką deskę na podłodze.

- A Ally? - dopytywał Lee. - Wiemy już o śmierci Austina, ale...

- Ally także nie żyje. Przeżył tylko Hugh. - Na jej policzkach ponownie pojawiły się łzy.

Angelina zamarła.

- Jak to? - spytał Lee, a George za pomocą czarów zaczął podnosić część parkietu. Starał się wyzbyć myśli o śmierci kolejnego dziecka.

- Powiesiła się. - zająknęła. - Prawdopodobnie po tym jak wyszłam. Kiedy rano wychodziłam na zwiady, żyła. Lecz gdy zamieniłam się z Mattem i weszłam do piwnicy, aby nakarmić Oxygenów, Ally już wisiała. - Potarła czerwone oko.

- Hugh to widział? - Jordan przełknął ślinę.

- Byli umieszczeni w innych celach. Wyniosłam ją na tyle cicho, że chłopak jeszcze niczego nie wie. - Pokręciła głową.

George wskoczył do piwnicy przez szparę w posadzce. Po chwili spod podłogi dało się słyszeć dźwięki jego kroków.

- Od kiedy ich tutaj trzymaliście? - ciągnął Jordan.

- Od października. Kiedy Lupin została wywieziona do Malfoy Manoor, Czarny Pan kazał mi podać się u Oxygenów za nią. Matt wypił eliksir zmiany ciała i wyglądał jak tamta kobieta, która tego dnia towarzyszyła Lupin. Nic nie podejrzewali.

- I podczas pierwszej nocy zabiliście rodziców, a dzieci zaciągnęliście tutaj?

- Poza najmłodszym. - wyszeptała May, czując, że emocje jakie trzymała w sobie od trzech miesięcy wreszcie ją opuszczają. - Okazało się, że był czarodziejem. Małym, ale starał się nas powstrzymać. Biedne dziecko. Matt nie wytrzymał i zabił go na oczach pozostałej trójki. - Zawahała się przez chwilę. - To nie są ci sami ludzie, co trzy miesiące temu. Hugh nie powiedział ani słowa przez ten okres. Nie dziwię się mu. Na własnych rękach zmarł jego brat bliźniak.

- Dlaczego zmarł?

Dziewczyna przygryzła wargę.

- Z wycieńczenia. Warunki jakie panują na dole są nieludzkie. Parę dni i Hugh także by... - Nagle podniosła głowę, zwracając uwagę Lee i Angeliny na wyjście z piwnicy.

Stał tam George wraz z chudym brunetem, który patrzył na wszystkich obojętnie. Miał gdzieś to, co się z nim teraz stanie.

Angelina zwróciła się do niego delikatnie.

- Jesteśmy z Zakonu Feniksa. Przyszliśmy tu, aby cię zabrać w bezpieczne miejsce. - Hugh wzruszył jedynie ramionami. Nie ufał im, nie miał jednak sił, aby uciekać.

- Musicie jak najszybciej się stąd teleportować. - Głos znowu zabrała May. Starała się zachować spokój, aby choć w takim momencie przydać się na coś przeciwnikom Voldemorta. Wyrządziła tyle zła przez własną głupotę. - Wyczyśćcie mi pamięć i uciekajcie. - Angelina już miała zaprotestować, gdy May dodała. - Jeśli zniknę, zabiją Matta. Muszę tu zostać, aby chociaż zasymulować grób Hugh. Wszczepcie mi fałszywe wspomnienia. - poprosiła.

Angelina zerknęła na George'a, który to utkwił w May swoje spojrzenie. Wyciągnął różdżkę ze spodni i zamachnął się nią kilka razy. Za pierwszym kobieta zemdlała. Za drugim zniknęła szklana kula. Za trzecim zniknęła jej pamięć. Za czwartym kazał Mattowi ją dobrze traktować.

Opuściwszy budynek, teleportowali się na Gimmauld Place oprócz Jordana, który wrócił do lasu, aby najpierw pochować Oxygenów.