sobota, 23 września 2017

Rozdział 26


Witam serdecznie!
Ostatnimi czasy przechodzę jakiś kryzys twórczy i gdyby nie motywowanie mnie przez pewną osobę najpewniej do ukończenia tego rozdziału by nie doszło ;)
***
- Wierzyć mi się nie chcę, że Snape już pierwszego tygodnia po świętach zadał mi prawie pięć tematów do omówienia po lekcjach - poskarżyła się Maureen, wyglądając od niechcenia przez okno w moim pokoju.
- Dostrzegł w tobie potencjał.
- Nawet tak nie żartuj - prychnęła. - Niby czemu? Bo mało nie dostałam się do Slytherinu... też coś!
- Na szczęście tiara w ostatnim momencie opamiętała się i wykrzyknęła: Gryffindor! - zawołałam ze śmiechem.
- Tak, a Snape co i rusz daje mi powód do tego, że powinnam z sobą coś zrobić. Cytuję: "Postępuj tak dalej, a zobaczysz jak się zmarnujesz, Store".
- Ostatnio tryska humorem - zgodziłam się. - Ale tak naprawdę nie ma co się nim przejmować, pogada i przestanie.
- Czy w waszym roczniku także wyżywa się na kimś? - rzuciła z goryczą.
- Zależy przez co rozumiemy słowo: "Wyżywać" - powiedziałam. - Jeżeli przez rzucanie przytykami, to toleruje jedynie Slytherin! A jeśli przez natrętność tylko do kilku osób, to ja, Angelina, bliźniacy i Jordan jesteśmy jego nemezis numer 2.
- Dwa? A kto jest jedynką?
- Potter - prychnęłam od niechcenia i usiadłam na podłodze.
- Na Harry'ego Snape znalazł już inną kategorię nienawiści... Współczuję mu... w sensie Harry'emu, na eliksirach ma prawdziwe piekło.
- Może w następnym roku Snape mu odpuści - podsunęłam, a w tej samej chwili z rąk dziewczyny wyrwał się jej szczur.
- Erebus! - krzyknęła, rzucając się w pogoń za białym szczurem w czarne i brązowe łatki.
- Lepiej złap go szybko. Zanim Pokrzywa wróci z łowów! - zaśmiałam się serdecznie.
- Kot Angeliny?! - Maureen najwidoczniej nie spodziewała się takiego obrotu spraw. - Erebus, wracaj!
- Nie rozumiem, co ty z Ronem masz do tych szczurów! - rzuciłam, lecz dziewczyna zbyła mnie ręką i dalej ganiała po pokoju za gryzoniem. - Erebus, chcesz ser? - Wyrwało się z moich ust, a szczur w radosnych wręcz podskokach przyszedł do mnie z błagalną miną.
Pośpiesznie chwyciłam za jedną z fasolek wszystkich smaków, a następnie przemieniając ją w ser, podałam ją szczurowi. Ten złapał go łapczywie w swoje różowe łapki i położyć się wygodnie obok mojej stopy, zaczynając pałaszować zdobycz.
- Nie mogłaś tak od razu? - spytała Maureen z pretensją i tak samo jak ja, usiadła na podłodze. - A co do twojego zarzutu - Zrobiła cudzysłów w powietrzu. - Szczury są fajne i nie sprawiają zbyt wielu kłopotów.
- Jasne, bo ten maraton po moim pokoju wcale nie był kłopotem - zaśmiałam się, wskazując na przestrzeń wokół siebie.
- Najczęściej są bezproblemowe - upierała się przy swoim. - Mama powiedziała mi, że Erebus będzie moją ochroną w Hogwarcie, czyli jakby takim odejściem od problemów.
- To zabawne, bo takie imię nosił bóg ciemności, syn Chaosu. - Parsknęłam śmiechem. - A właśnie, twoja mama... Puściła cię po świętach do Hogwartu.
- To był jedynie głupi zbieg okoliczności. Z resztą tata się za mną wstawił - rzekła z otuchą. - Powiedział mamie, że to będzie wielka strata dla mnie i dla całego magicznego świata. Po za tym kazał mi robić notatki wszystkiego, co okaże mi się choćby odrobinę interesujące.
- Twój ojciec jest mugolem - stwierdziłam pewnie.
- Nie, mugolakiem - poprawiła. - Ale dla niego ten świat zawsze będzie zaskakujący i niesamowity. Całe święta wręcz poświęciłam na to, aby opowiedzieć mu, co też się wydarzyło w tym semestrze.
- Mnie brat pyta już tylko o oceny.
- A co z resztą?
- McGonagall pod koniec każdego miesiąca przysyła mu sowę z listą, co też jego kochana siostrzyczka zmalowała w ostatnim czasie. Pisze w nich, że ona nie wie, co to dalej ze mną będzie, jeśli tak będę zmierzać w jego ślady. Oczywiście mówi to z przymrużeniem oka.
- A czy to takie złe, że idziesz śladami brata?
- Czy ja wiem... Mój brat był podobnym dowcipnisiem, co bliźniacy teraz, a ja czasami się do nich podpinam. - Wzruszyłam ramionami.
- Wcale nie podpinasz! Uczestniczysz prawie w każdym żarcie!
- Tak i nie! Ostatnio postanowiłam bardziej skupić się wraz z Angeliną na nauce, a robienie żartów zostawiłam chłopakom. Lee świetnie sprawdza się w roli pomocnika. - Dziewczyna parsknęłam śmiechem. - A ty z Deanem i Seamus'em co robisz po lekcjach? Nie mów, że zajmujecie się jedynie nauką.
- Oczywiście, że nie! Od tego mam Hermionę! - zaprotestowała ze śmiechem. - W większości rozmawiamy. Akurat tak się zabawnie złożyło, że jeden z naszych rodziców jest czarodziejem czystej krwi, a drugi mugolem lub mugolakiem. Najczęściej są to tematy o niemagicznych rzeczach, jak piłka nożna. - Przekręciłam głową ze zdziwieniem. - To taka gra, gdzie są dwie bramki i trzeba do nich kopnąć piłkę, nie używając rąk. I są tam kartki: żółte i czerwone.
- Kartki? Mugole ich używają, aby wypisać gratulacje z okazji wygrania meczu?
- Nie - zachichotała. - Jak ktoś popełni faul to dostaje taką kartkę.
- Cóż, dziwna ta gra... ale musimy kiedyś w nią zagrać - stwierdziłam pewnie.
- Jeżeli odwiedzisz mnie w wakacje, to mogłybyśmy grać w nią całe lato - zaproponowała.
- A twoja mama nie byłaby zła?
- Niby czemu? To źle, że zaprosiłabym kilku przyjaciół na czas wakacji?
- Mnie nie pytaj, nie znam twojej mamy - wzbroniłam się.
- Raczej nie byłoby problemu... Mieszkam z rodzicami w takim domu nieopodal lasu i jeziora... Tam z pewnością nie jest nudno! - stwierdziła z przekonaniem, a w tej samej chwili drzwi mojego dormitorium otworzyły się z trzaskiem, a w progu stanęli dwaj piegowaci rudzielce, uśmiechający się od ucha do ucha. Nie był to dla mnie widok jakoś specjalnie zaskakujący, lecz na dziewczynie zrobiło to piorunujące wrażenie.
- Fred, George! Co wy tu robicie? - spytała z niemałym zaskoczeniem Maureen, lustrując uważnie chłopaków. - I czemu jesteście tacy... brudni? - dodała nieco zrażona.
- Wpadliśmy na zwiady, tylko nie mów Filchowi - powiedział ku przestrodze George, a Fred przyłożył palec do ust.
- Myślałam, że chłopcy nie mogą wchodzić do damskiego dormitorium - rzekła, odrobinę zbita z tropu.
- Cóż za niesprawiedliwość, prawda? - odparł Fred z udawanym smutkiem, a następnie zajął wraz z bratem miejsce obok nas na podłodze.
- Niby kobiety muszą walczyć o swoje prawa na strajkach głodowych, a to tak naprawdę mężczyźni są prawdziwymi ofiarami! - podchwycił George z przekonaniem.
Przewróciłam oczami na głupie opowiastki bliźniaków, a następnie biorąc Erebusa na ręce, zwróciłam się do Maureen.
- A tak na serio to chłopcy faktycznie NIE MOGĄ tu przebywać - specjalnie podkreśliłam to słowo. - ale te dwa obiboki wraz ze mną znalazły kiedyś tajemne przejście, prowadzące aż na korytarz damskiego dormitorium i od tamtego czasu regularnie wpadają do mnie na ploteczki.
- Na tajne członkowskie zebranie, podsumowujące nasze dokonania! - poprawił Fred z mocą, a ja uciszyłam go mimochodem.
- Jeżeli nie chcecie oberwać szlabanu stulecia, to radzę wam siedzieć cicho! - zagroziłam im. - Kto jak kto, ale McGonagall szczyci się dziwnie wyczulonym instynktem!
- Zwłaszcza, kiedy wychodzi jej kłaczek - szepnął teatralnie George, nawiązując do animagicznej formy profesorki.
 - Odkryliście tajemne przejście - zastanowiła się Maureen przez chwilę. - W jaki sposób? - rzuciła, a jej wzrok nie znosił odmowy.
- Wybacz, mała, ale jest to sprawa nad wyraz tajna, więc nic ci nie możemy powiedzieć! - oświadczył Fred, a w tym samym czasie drzwi od dormitorium otworzyły się ponownie.
Bliźniacy momentalnie zniknęli z miejsc, gdzie przed chwilą się znajdowali i ukryli się za kotarą mojego łóżka.
- Kurzycie - mruknęłam pod nosem, a Maureen zaśmiała się dźwięcznie, chociaż chłopcy właśnie przeżywali zawał.
- Coś się stało? - spytała Angelina, która była sprawcą całego wydarzenia, uprzednio posyłając Maureen miłe spojrzenie na przywitanie, a następnie zamknęła za sobą drzwi i przysiadła się do naszego kręgu.
- Angelina! - zawołał Fred zza kotarki i wystawił swoją rudą czuprynę za materiał. - Jak ci mija dzień?
- Chyba w porządku... A co wy tu w ogóle wyprawiacie? - spytała podejrzliwe, gdy bliźniacy wyszli z mojego łóżka. Niestety byli już otrzepani z brudu.
- Mówiliśmy już. Czy nie można odwiedzić znajomych? - Zaśmiali się, co bardziej przypominało rechot.
Nagle nasze drzwi otworzyły się po raz trzeci, ale zostały zamknięte równie szybko, jak ktoś je otworzył.
- Nikt mnie nie widział - powiedział bojowo Jordan, a po chwili rozejrzał się po pokoju. - Więcej was tu nie było? - rzucił chwilę później i przysiadł się do nas.
- Możemy jeszcze zaprosić Nieśmiałka, ale wtedy Suzanne musiałaby wyjść - stwierdził George, a ja spojrzałam na niego z niedowierzaniem. - Nie patrz tak na mnie. On cię ewidentnie nie lubi, a przecież nie chcemy, aby kochanemu Pokrzywie było niekomfortowo we własnym pokoju!
- Nie wiem, czy zauważyłeś, ale ja także tu mieszkam! - oburzyłam się.
- Ma się rozumieć. - Skinął George, rozumiejąc. - Jednakże Pokrzywa został do tego niejako zmuszony, zaś ty dobrowolnie tu przyszłaś. To on jest ofiarą tego toksycznego związku.
Uniosłam ręce w ramach bezradności i rozejrzałam się po towarzystwie.
- Przepraszam, Suz. Argumenty są po jego stronie - Maureen wskazała na chłopaka, przez co ten uśmiechnął się dumnie.
- A ja ci pomogłam złapać szczura. - Westchnęłam ciężko.
- A ja pytam poważnie - upierał się Lee. - Czy ktoś tu jeszcze ma zamiar przyjść?
- O ile wiemy, to nie - zaprzeczyłam. - Ale z naszej wiedzy wynikało też tyle, że wy - Wskazałam na chłopaków. - robicie dowcip Filchowi, a ty - spojrzałam na Angelinę. - jesteś w bibliotece... ty jednak tu mieszkasz, więc tobie darujemy - dodałam pod wpływem silnego spojrzenia dziewczyny.
- Nie chcę nikogo martwić... - mruknął Lee, a ja dopiero teraz spostrzegłam, że trzyma on w dłoniach Mapę Huncwotów, a Maureen przygląda się jej z ciekawością. - ale McGonagall właśnie zmierza w naszą stronę! - wydusił z siebie, a dosłownie parę chwil później klamka od naszych drzwi poruszyła się, a w przejściu stanęła dobrze znana nam profesorka.
- Dzień dobry - powiedziałyśmy chórem, a kobieta posłała nam wnikliwe spojrzenie. Następnie rozejrzała się po pokoju, co my bardzo prawilnie uczyniłyśmy razem z nią.
Pokój wyglądał dość normalnie. Nieliczne papierki od cukierków czy skarpetki znajdowały się na podłodze, a krzesła przy naszych biurkach były wsunięte aż z nadmierną dbałością. Drzwi od łazienki były, zgodnie ze zwyczajem, przymknięte, a wisząca na nich tabliczka, wskazująca w magiczny sposób czy ktoś jest w pomieszczeniu, czy też obecnie nikt z niego nie korzysta, wisiała lekko przechylona w kierunku prawego boku.
Informowała ona o ewentualnym stanie łazienki następującymi napisami: Wolne / Zajęte / Lepiej nie wchodzić.
Nasze łóżka także prezentowały się dosyć solidnie, pomijając fakt, że przy moim znajdowały się ślady kurzu, a kotara była w nienaturalny sposób wygięta. Były to zapewne pozostałości po wcześniejszej kryjówce bliźniaków.
Wtedy do głowy uderzyła mi szalona myśl: Gdzie są chłopaki!
Drzwi od naszej szafy były szczelnie zamknięte, czego z pewnością nie udałoby się im dokonać przez i tak już zbyt gruntowne jej przeładownie. Pod naszymi łóżkami było pusto, a nasze kufry stały jak zwykle niewzruszone.
Jedyną nieprawidłowością okazało się być jedynie otwarte okno, znajdujące się naprzeciw drzwi. McGonagall przez chwilę patrzyła na nie, a następnie  przeniosła wzrok na nas, a w jej oczach panował pewnego rodzaju rozgardiasz.
- Słyszałam w waszym pokoju śmiechy Weasleyów - poinformowała, a nam trzem gule stanęły w gardłach. - Sądząc po waszych minach, zapewne nic o tym nie wiecie? - zdziwiła się profesorka, a my zgodnie pokręciłyśmy głowami. - Cóż... nie mam zamiaru przeszukiwać wam całego pokoju, aby sprawdzać, czy ich tu nie ma. - powiedziała z lekkim zrezygnowaniem. - Lecz to, że nie są teraz obecni  w swoim dormitorium, daje mi powody sądzić, że są tutaj. Dlatego się pytam, czy oni tutaj są? - spytała pewnie, zapewne domyślając się odpowiedzi.
- Nie - oświadczyła Angelina, a kobieta rozglądnęła się powtórnie po pokoju.
- Pewnie ukryli się dojrzale w szafie... albo wyszli przez okno i podziwiają błonia nocą - prychnęła Maureen, kiedy wzrok McGonagall znów spoczął na nas. - Zwłaszcza, że ten dach biegnie pod kątem prostym do ścian budynku - dodała pośpiesznie, a ja mimowolnie parsknęłam śmiechem.
- Rozumiem. - McGonagall skinęła na nas głową. - Dobrej nocy, dziewczynki. - Opuściła pomieszczenie.
Gdy drzwi zamknęły się na dobre, Angelina i Maureen westchnęły z wyraźną ulgą, ale ja pospiesznie wstałam z podłogi. Podeszłam szybkim krokiem do okna i wyjrzałam szybko przez nie, ale ku mojemu zdziwieniu, a może i uldze, nie zastałam tam trzech twarzy swoich przyjaciół.
- Chłopaki, wyłaźcie już, McGonagall wyszła - powiedziała Maureen, ale w pokoju cały czas panowała cisza.
- Chyba nie myślicie, że oni naprawdę wyleźli przez to okno... Nie byliby chyba aż tak głupi! - dodałam po chwili i ponownie wyjrzałam przez nie. Rozglądałam się na wszystkie strony, ale chłopaków nie było ani śladu.
- Suz, spokojnie - rzekła Angelina, która wraz z Maureen nawet nie ruszyła się z miejsca. - Wydurniają się tylko, zaraz na ciebie wyskoczą i powiedzą, że się nabrałaś. To pewnie jest ten ich dowcip na Filchu! - dodała pewna swego.
- Chłopaki, to przestaje być zabawne... Wyłaźcie, już! - rozkazałam, a w moim głosie dało się wyczuć strach. - To nie jest zabawne, pokarzcie się!
Po raz kolejny wyjrzałam na dwór. Dach był z jednej strony pozbawiony śniegu, a w tamtym miejscu dało się spostrzec delikatne zabrudzenia od czyichś podeszw! Ale oni nie mogli spaść z dachu szkoły... nie w ciszy! Z pewnością byśmy coś usłyszały, ale...
- Angelina, tu są ślady butów... wydają się być świeże!
- Ale z ciebie Sherlock Holmes, Suzanne - zadrwiła ze mnie.
- Suz, uspokój się - dodała Maureen. - Oni nie są tak nieodpowiedzialni, żeby spaść z dachu... Chociaż to w istocie w ich stylu. - Udała, że się nad czymś zastanawia. - W sumie ciekawe jakie to uczucie zlecieć z ósmego piętra Hogwartu? - spytała ze śmiechem, a ja wybałuszyłam oczy.
- Proszę was, to nie jest zabawne! George... Fred, Lee! Wyjdźcie natychmiast! - powiedziałam, a po kolejnym braku odpowiedzi dopadłam do swojego biurka. Wzięłam z niego swoją różdżkę i chwilę wpatrując się w nią niepewnie, zaczęłam myśleć nad zaklęciem.
- Suzanne, przestań! - Maureen wreszcie podniosła się z podłogi. - Co ty właściwie chcesz zrobić?
- Accio - wyszeptałam.
- Żartujesz sobie? Przecież to nie działa na ludzi! - stwierdziła Maureen, a Angelina także się podniosła.
- Działa, ale muszą znajdować się w pobliżu. Jeżeli tutaj są to ich przywoła, jednakże współczuję im połamanych gnatów. To będzie dla nich dosyć bolesne - zaprzeczyła ciemnoskóra.
- Mniej bolesne niż upadek z ósmego piętra i śmierć. - stwierdziłam i wystawiłam różdżkę przed siebie. Nim dziewczyny zdążyły mnie powstrzymać, rzuciłam zaklęcie. - Accio George!
Ta chwila była najgorsza. Nic się nie działo, a ja i tak czekałam niepewnie na to, aby jakaś szafka uległa dewastacji, ponieważ chłopak schował się w środku. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Po prostu zero reakcji.
- Może źle mówisz zaklęcie?
- Ja... Accio Fred! - Znów chwila niepewności i rozczarowanie. - Accio Jordan! - Powtórka z rozrywki.
W końcu zaczęłam rzucać zaklęcia jedno po drugim, aż w końcu wszystkie wyrazy zlały mi się w jedno, a ja opadłam zmęczona na podłogę.
- Może są pod wpływem czaru odpornego na tego typu zaklęcia - przytoczyła Maureen.
Wtedy spojrzałam na nią z zaskoczeniem.
- No pewnie! Maureen, jesteś geniuszem! Użyli zaklęcia albo... - zawahałam się przez chwilę. Podeszłam do kawałka pergaminu i jedną frazą sprawiłam, że znów stał się Mapą Huncwotów.
- Panowie Lunatyk, Glizdogon, Łapa i Rogacz, zawsze uczynni doradcy czarodziejskich psotników, mają zaszczyt przedstawić... - przeczytała Maureen. - Co to są ci Huncwoci? - spytała ze zdziwieniem.
- Nie wiemy - odparła za mnie Angelina, gdyż ja z uporem maniaka starałam się znaleźć trzy znajome kropki. - Chyba nie szukasz ich jako nieboszczyków? - spytała po chwili, chyba nadal nie wierząc w moje obawy.
- Na tej mapie nie widać trupów - zaprzeczyłam dobitnie, co wystarczająco zamknęło dziewczynie usta... na moment. - Ale nie widać ich - stwierdziłam, a mój głos brzmiał jakbym... płakała.
- Fred, George, Jordan! - wydarła się Angelina, podchodząc do okna. - Jeżeli się okaże, że nie jesteście martwi to was zabiję!
- Zdajesz sobie sprawę, że to nie ma sensu? - rzuciła Maureen, której nadal udzielał się dobry humor.
- Nie rozumiem was - powiedziałam, odwracając się od mapy. - Wasi przyjaciele mogą być martwi, a wy...
- To jest jedynie dowcip, Suz. Dam sobie rękę uciąć. Nie wierzę, że jesteś taka naiwna i dałaś się w niego wkręcić - przerwała mi Angelina. - Po za tym... tak nie zachowują się przyjaciele!
Po raz kolejny rozejrzałam się po pokoju. I po raz kolejny nie napotkałam w nim nic godnego uwagi.
- Nie - rzekłam pewnie, a następnie założyłam w pośpiechu szalik w barwach Gryffindoru i chwyciłam w dłoń różdżkę.
- Chyba nie masz zamiaru teraz iść na dół i ich szukać?
- Nie - zaprzeczyłam. - Wyjdę oknem! - Skierowałam się w jego kierunku.
- Oszalałaś! - Czy ty myślisz, że tak po prostu cię wypuścimy! - wydało się z ich ust, lecz ja zbyłam ich machnięciem ręki.
- Suzanne, a jak ci się coś stanie? Nie ma mowy, nigdzie nie idziesz! - powiedziała Angelina.
- Akurat to nie ty o tym decydujesz! - odparłam jedynie, a następnie jednym susem znalazłam się na dachu szkoły.
Dziewczyny nie mogły nic zrobić - "kiedy one były zajęte wysnuwaniem jakichś teorii spiskowych, ja ukryłam ich różdżki w kufrze, przez co dziewczyny długo ich nie znajdą".
- Suzanne, wracaj! - usłyszałam po raz ostatni, gdyż zimowy wiatr całkowicie przeszkadzał mi w odbieraniu bodźców.
Wdrapałam się odrobinę wyżej i niepewnie zaczęłam iść w prawą stronę, ostrożnie stawiając kroki na oblowaconym gzymsie. Wiatr niezwykle mocno smagał moje włosy, ale na szczęście śnieg nie padał tego dnia aż tak obficie, przez co wszystko było dla mnie w miarę widoczne. Przytrzymując się poniektórych dachówek, podążałam ścieżką, jaką wyznaczała mi linia dachu. Rozejrzałam się wokół.
- Fred, George, Lee! To nie jest zabawne! Wiem, że tu jesteście! - zawołałam, a mój głos okazał się taki słaby.
Poczułam się nagle dziwnie drobna przy tak masywnej budowli, jaką był Hogwart. Spojrzałam w dół, a wtedy ujrzałam za sobą jedynie ogromną przepaść. Momentalnie przytuliłam się do ściany.
- Chłopaki, nie wygłupiajcie się! - wydałam z siebie po raz kolejny i zrobiłam jeszcze kilka kroków w bok.
Moje serce zaczęło bić coraz szybciej, a wiatr wzmagał we mnie uczucie niepokoju. Zaczęłam się najzwyczajniej w świecie bać.
- Lee... - Długa przerwa. - Fred... - Chwila oczekiwania. - George, proszę!
Nic to nie dało. Nie odzywali się. Czyżby naprawdę spadli? Może przez pośpiech poślizgnęli się na gzymsie i spadli w tę przepaść. Co jeżeli jutro Dumbledore na śniadaniu ogłosi, że trójka Gryfonów zginęła, spadając z dachu? Co zrobię, wiedząc, że ci trzej martwi Gryfoni to moi najlepsi przyjaciele? Poczułam, jak w moich oczach pojawiają się łzy.
- Tylko nie becz - mruknęłam do siebie. - To im z pewnością nie pomoże.
Wtedy zdałam sobie sprawę z tego, jaka jestem nieodpowiedzialna. Wyszłam w ciemną noc z pokoju przez okno i urządzam sobie jakieś wyprawy poszukiwawcze po oblodzonym dachu. Najgorsza była myśl, mówiąca, że mój jeden zły ruch przypłacę życiem.
Zacisnęłam mocno powieki i znów ruszyłam parę kroków na przód.
- George! Odezwij się... Lee! - Ani śladu.
Postawiłam jeszcze jeden krok, wmawiając sobie, że jak teraz się nie odezwą to wracam i mówię wszystko McGonagall.
- Chłopaki! - krzyknęłam, ale jedynie wiatr zawiał mocniej.
Wzdrygnęłam się z zimna i postanowiłam wracać. Jednak droga powrotna okazała się cięższa, niż przypuszczałam.
Stawiałam powoli jeden krok za drugim na oblodzonym gzymsie, podczas gdy śnieg i wiatr uderzały mnie kolejną falą chłodu. Czułam, że zaraz przemarznę na kość, ale nadal silnie przytrzymywałam się dachu za pomocą rąk.
- Fred! Jordan! Odezwijcie się! - krzyknęłam po raz ostatni. - George...
I nagle poczułam, jak kamień pode mną właśnie zaczął się obrywać. Spojrzałam szybko na swoje stopy, a pod nimi faktycznie znajdowała się ledwo trzymająca się bryła. Serce waliło mi jak oszalałe, a mój mózg zaczął sporządzać testament, którego nikt nie miał prawa już odczytać.
- Proszę, nie - wyszeptałam w momencie, w którym skała oderwała się od swojego dotychczasowego miejsca. Moje nogi osunęły się w dół i zawisłam nad przepaścią.
"Tylko się nie puść, nie puść się" - powtarzałam w głowie.
Moje ręce zaczęły się trząść od ciężaru jaki miały udźwignąć. Nie byłam atletą, nie potrafiłam wisieć na rękach przez dłuższy okres czasu.
Przymknęłam ze strachem oczy, czując, że jest to jedna z ostatnich chwil mojego życia. Nagle moja ręka puściła, a wtedy zawisłam już tylko na jednej.
- To już koniec - wyszeptałam, a wtedy dachówka oderwała się od swojego podłoża.
Zaczęłam spadać.
***
Napiszcie, co o tym sądzicie?

niedziela, 10 września 2017

Rozdział 25


Tytuł: "święta i kilka informacji więcej"
Mam nadzieję, że przez wakacje udało Wam się wypocząć ;)
***
Przez chwilę patrzyłam w nieprzeniknioną przestrzeń za oknem, podczas gdy Remus rozpalał ogień w kominku. Zapowiadała się dla nas obojga bardzo ciężka noc i oboje nie byliśmy w stanie inaczej podejść do tematu, jak po prostu w milczeniu przemyśleć swoje odpowiedzi.
Moje myśli przez chwilę krążyły po tamtym dniu, gdy nakryłam Snape'a na rozmawianiu z samym sobą o Potterze, chociaż już sama nie wiem którym. Następnie przeniosłam się do przeszłości bardziej mi bliższej, osadzonej w ostatnim tygodniu szkoły przed świętami.
Pamiętam, że tego dnia lekcje ciągnęły się nam niemiłosiernie długo, zwłaszcza na Obronie Przed Czarną Magią, którą raczył nas k-k-kochany prof-f-fesor jąkała: Kwiryniusz Quirrell. Był to człowiek w średnim wieku, którego nikt zdrowy na umyśle nie posądziłby o naukę takiego przedmiotu, jakim była OPCM. A jednak.
Nasz szanowny n-n-nauczyciel jak zawsze wszedł do klasy kilka minut po dzwonku, a następnie zaczął d-d-dukać o jakichś przeklętych gumochłonach i o ich cudownych zastosowaniach. W czasie omawiania tematu, profesorowi bardzo ochoczo "pomagała" jego lekko otyła legwana, patrząca na każdego ucznia jak na zgrabnie wyglądającego szczura. Sam przecież zapewne by sobie nie poradził, gdyż przyduże rękawy od jego szaty, wyglądającej jakby ją Quirrell samemu sułtanowi ukradł, opadały mu co chwilę na dłonie przez co ten miał problemy z prezentacją.
- Przysięgam, że jeszcze raz poprawi sobie te rękawy to nie wytrzymam! - mruknęłam w kierunku bliźniaków, którzy bardzo starannie lustrowali profesora wzrokiem, robili tak na każdych zajęciach.
Był to w istocie bardzo osobliwy człowiek. Nosił przyduże ubrania, zawsze miał na głowie turban, który od wakacji tak jakby się zwiększał o parę milimetrów - bliźniacy podejrzewali, że Kwiryniusz jest kosmitą i rośnie mu tam nowy mózg - oraz śmierdział czosnkiem, gdyż panicznie bał się wampirów. Od swojej ostatniej wyprawy do Albanii w jego klasie zawisły tony ząbków czosnku, które ponoć miały odstraszać te stworzenia. Ale skąd by taki wampir miałby się znaleźć w Hogwarcie? Chyba, żeby Cognet zechciał do nas wrócić.
Nagle nastał upragniony dzwonek. Wszyscy ochoczo wybiegliśmy z klasy, a po minach bliźniaków było widać, że mają jakiś szatański plan.
- Ej, mamy teraz długą przerwę! Kto chciałby się porzucać śnieżkami! - krzyknęli, a Krukonom, mającym z nami poprzednią lekcję, niezwykle spodobał się ten pomysł.
Dalsze wydarzenia stały się niezwykle szybko. Nasza garstka ludzi wybiegła na dwór i rozpoczęła bitwę na śnieżki. Po kilku minutach potyczki dołączyło do nas jeszcze kilka osób, aż rozpętała się prawdziwa wojna. Kule śniegowe latały wszędzie i każdy ze zgromadzonych znajdował się już w pierwszym stopniu zasypania. Nasze krzyki szły echem po murach szkoły. Każdy śmiał się w niebogłosy, a piguły śniegowe coraz śmielej zaczynały latać wokół naszych głów.
Przez ten harmider nikt nie zauważył, że dzwonek już dawno miał miejsce, a w naszą stronę zmierzał Quirrell, z którego głowy mało nie spadł turban.
- Przestańcie! Przestańcie! - wykrzywiał w naszym kierunku, ale nikt nawet go nie zauważył.
Nagle profesor gwałtownie przyspieszył kroku i złapał jednego z uczniów za ramię. Prze co tamten, w przekonianiu, że właśnie chwycił go kolega, rzucił w stronę biednego profesora śnieżkę, która rozbryzgała się na jego twarzy.
- ATAK! - krzyknął ktoś inny i wtem wszystkie osoby zaczęły rzucać w Quirrella śniegiem. Oczywiście nikt nie zdawał sobie sprawy, że to Quirrell.
Bliźniacy porwali się nawet na tak odważny krok, jakim było zaczarowanie śnieżek, by te atakowały tego rekruta. Turban obrywał chyba najbardziej.
- STOP! - wydarł się nagle profesor, gdy wyglądał już jak nasz bałwan z zeszłego roku. - PRZESTAŃCIE, D-D-DOŚĆ!
Wszyscy nagle odsunęli się od niego, jakby z odrazą.
- Profesor Quirrell? - spytała jedna z Krukonek, a mężczyzna jedynie westchnął ciężko.
- Więc mówisz... że Harry jest szukającym? - spytał nagle Remus, tym samym wyrywając mnie z zamyślenia.
- Tak, chłopak ma prawdziwy talent. Gdybyś widział go, szybującego na miotle nad boiskiem...
- Nie wątpię - mruknął, uważnie mi się przyglądając.
- Podobno jest tak dobry jak jego ojciec - dodałam po chwili. - Był szukającym około dwudziestu lat temu, podobno niesamowity gracz. Ale McGonagall twierdzi, że Harry jest lepszy.
- Suzanne - Brat posłał mi zaniepokojone spojrzenie i przez chwilę nastało między nami milczenie. Spostrzegłam, jak brat walczy z narastającą gulą w gardle.
- Widziałam jego medal w gablocie. Miał na swoim koncie kilka zwycięstw!
- Jego ojciec...
- Wiem, że był twoim przyjacielem. - wydało się w końcu z moich ust. Poczułam ulgę, gdy powiedziałam to Remusowi, ale jego mina mówiła już wszystko.
- Jak się dowiedziałaś? - rzucił po dłuższej chwili, a wtedy mnie ogarnęły pewnego rodzaju wyrzuty sumienia. Stąpałam po bardzo cienkim lodzie i jeden niewłaściwy krok mógł spowodować katastrofę.
- Od Snape'a - odparłam momentalnie, wiedząc, że udawanie głupiej nie pomoże mi w tej rozmowie.
Remus zmarszczył niebezpiecznie brwi.
- Znam go, jest zdolny do wielu rzeczy, ale z pewnością nigdy nie ośmieliłby się...
- On nie jest świadom tego, że mi powiedział - bąknęłam cicho.
- Co?
- Widzisz... To wszystko jest zgoła bardziej skomplikowane, niż myślisz.
- Zdążyłem to zauważyć - odparł zdawkowo i posłał mi spojrzenie, mówiące, że mam mu to wyjaśnić.
- Bo widzisz... Któregoś dnia wraz z bliźniakami chciałam... zrobić Snape'owi dowcip... ale kiedy znaleźliśmy się przy jego gabinecie, usłyszeliśmy, jak on z kimś rozmawiał.
- Z kim?
- Z nikim. Gadał do siebie - westchnęłam ciężko. - Większość dotyczyła tego, jak bardzo nienawidzi Harry'ego i innych takich epitetów. Później jednak zaczął temat Jamesa - kontynuowałam, a brat na dźwięk tego imienia poruszył się niespokojnie. - Mówił, że był zdolny jedynie do podrywu i strojenia sobie żartów z niewinnych. Że dopiero w grupie stawaliście się silniejsi... W sensie wy, w sensie, że Huncwoci. I że to ty ich złączyłeś. Że gdyby nie ty, James na pewno nigdy nie ośmielił by się. - Urwałam, gdyż nie wiedziałam, co profesor mówił później.
- Co powiedział dalej? - spytał Remus, a jego oczy były lekko zaczerwienione.
- Nie wiem - przyznałam. - Zadzwonił dzwonek i nie dosłyszałam nic więcej, ale...
- Nie ośmieliłby się, ale... Zapewne miał wtedy na myśli Lily - stwierdził pewnie i podniósł się z fotela. - Lily Evans była matką Harry'ego i... Rozmawiałaś o nich z Harrym. O Jamesie i Lily? - W jego głosie pojawiła się gorycz.
- O rodzicach Harry'ego? Nie! O Lily dowiedziałam się przypadkiem. Z resztą to samo tyczyło się Jamesa. Miałam szlaban w Sali Pamięci w bodajże drugiej klasie. Przez kilka godzin pucowania przez palce przeszły mi tony pucharów. Jeden z nich należał do ciebie i tej dziewczyny... Lily Evans. Za jakieś tam wybitne zasługi i coś tam jeszcze.
- Tak, Lily Evans. - przytaknął, a na jego twarzy dostrzegłam delikatny uśmiech. - James miał na jej punkcie niemałą obsesję. Zakochał się w niej po uszy. Do tej pory dzwoni mi jeszcze w uszach ten jego głośny krzyk: "Evans, umówisz się ze mną". Ona za każdym razem mu odmawiała.
- I co?
- Byłem przyjacielem obydwojga. Od czasu do czasu podszepnąłem jej jedno, czy dwa miłe słówka o Jamesie, ale to nie była jedynie moja zasługa. James na ostatnim roku bardzo wydoroślał... i tym samym przekonał do siebie Pannę Evans. Jak pewnie wiesz ze swoich źródeł, po szkole pobrali się, potem mieli syna...
- Harry'ego - wtrąciłam.
- A dalszą historię już znasz. Zabił ich Sam Wiesz Kto. Nie masz pojęcia, jak bardzo byłem załamany po ich śmierci. - Westchnął ciężko. - Na szczęście te czasy już minęły.
- A co miał Snape do głupiego zakochania Jamesa? - spytałam nagle.
- Wydaje mi się, że Severus podkochiwał się w Lily już dużo wcześniej od Jamesa. Znał ją od dzieciństwa i przyjaźnili się. Był o nią mocno zazdrosny, kiedy zadawała się z Jamesem... Przegrał i pewnie to go tak boli.
- Urządzili sobie we dwóch zawody o nią?
- Z pewnością na początku tak było. James robił wszystko, aby tylko dopiec Severusowi. Byliśmy głupimi dziećmi, nie rozumieliśmy wtedy swoich błędów. Cały ten spór z nim traktowaliśmy jak zabawę... do tej pory tego żałuje. - brat wyjaśniał mi wszystko bardzo powoli, lecz pewnie. Jednak wiedziałam, ile wysiłku go to kosztuje. - Potem James naprawdę się zakochał.
- Ale nie przestał dręczyć Snape'a?
- Niestety - westchnął smutno Remus. - Ale James miał powody, żeby tak postępować. Powiedzmy, że Snape nie zadawał się wtedy z dobrym towarzystwem... Po za tym był ślizgonem, to przesądzało o wszystkim.
- A co Snape miał na myśli wtedy... Gdy mówił, że to ty złączyłeś Huncwotów?
- Nie do końca zgadzam się z tym stwierdzeniem - odparł Remus z zastanowieniem, a następnie zrobił długą przerwę, jakby usiłował sobie przypomnieć jakąś daleką przeszłość. - Zaprzyjaźniliśmy się przez to, że dzieliliśmy ze sobą w czwórkę dormitorium. W innym przypadku ta relacja nie miała by racji bytu. Jednak faktem jest, że James wraz z takim jednym dogadywali się zupełnie jakby byli braćmi. I tak jakoś do drugiego roku staliśmy się nierozłączni. Jednakże, czy nazwałbym się początkiem tego wszystkiego? Nie, ale być może Snape'owi chodziło raczej o nasze spoiwo. Bo co racja, to racja... Mieliśmy różne charaktery i sposoby patrzenia na codzienność, na przykład na higienę czy porządek, i w tym aspekcie stałem się jakby taką osobą, trzymającą nas w ryzach.
- A... tylko się nie wściekaj... Kim byli pozostali dwaj huncwoci?
- A czy to istotne? - Wzruszył ramionami. - Powiem tyle: obaj nie żyją.
- Zostałeś ostatnim huncwotem - zauważyłam z błyskiem w oku.
- Na to wygląda. - Westchnął ciężko i posłał mi delikatny uśmiech.
...
Obudziłam się w zaskakująco dobrym nastroju, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że gdy tylko otworzyłam oczy, zorientowałam się, że jest bardzo wcześnie. Na zewnątrz było jeszcze dosyć ciemno, lecz śnieg nie próżnował i przez noc zdążył zasypać nasz cały ogródek.
Zamrugałam kilkukrotnie, starając się wybudzić, a w ramach desperacji, ruchem ręki sprawiłam, że lampka na biurku zapaliła się.
- Czas wstać - pogoniłam, lecz nawet nie ruszyłam się z miejsca. Przetarłam dłońmi zaspane oczy, a następnie licząc do trzech, zsunęłam się z łóżka i stwierdziłam, że jest mi okropnie zimno.
Drżącym krokiem podeszłam do kufra, którego nigdy nie rozpakowywałam przez czyste lenistwo, i wyjęłam z niego zielony sweter, otrzymany w zeszłe święta od pani Weasley. Był bardzo wygodny... a Remus powiedział, że jego kolor bardzo przypomina moje oczy, więc uchodziłam za znawcę mody. Jednak, każdy kto by mnie posądził o taką rzecz, znalazł by się w wielkim błędzie.
Ziewając głośno, wyszłam z pokoju i momentalnie dotarł do mnie zapach, gotowanych jabłek.
"Co jest, do diaska" - spytałam samą siebie, bo taki aromat w naszym domu nigdy nie występował.
Moje zdziwienie było tym większe, gdy zobaczyłam, kto stoi przy kuchence, mieszając w garnku.
- Remus? - rzuciłam, a mój ton zabrzmiał bardzo sennie.  - Co ty właściwie robisz?
- Gotuję - odparł z uśmiechem, co przeraziło mnie jeszcze bardziej.
- Kim jesteś i co zrobiłeś z moim bratem? - Przekręciłam głowę z niedowierzaniem. - Prawdziwy Remus rozgotowywał nawet wodę na herbatę! A ty robisz powidła jabłkowe, do tego ze spokojem na twarzy!
- Sam się zdziwiłem, ale pani Julia jest najwidoczniej dobrą nauczycielką - oznajmił i parsknął śmiechem na widok mojej miny.
- Dobrze się czujesz? Jak chcesz, możemy pójść do uzdrowiciela...
- Suzanne, spokojnie. Zamiast zastanawiać się nad moją autentycznością, możesz zająć się, proszę, tymi brukselkami z lodówki.
- Jabłka zrobisz, ale nie poradzisz sobie z brukselką? - zadrwiłam.
- Widzisz, jakiego mam pecha? - odparł z uśmiechem, cały czas mieszając owoce.
Chwilę jeszcze obserwując brata z niemałym zaskoczeniem, w końcu zajęłam się tą nieszczęsną brukselką, której to Remus nie potrafił przyrządzić.
Takie wspólne gotowanie był dla nas obojga miłą odmianą. Zwykle to ja zajmowałam się rzeczami w kuchni, a Remus ewentualnie nadzorował, czy wszystko jest aby w porządku. A teraz spędzaliśmy czas razem, od czasu do czasu wybuchając śmiechem.
Zwłaszcza, gdy zbliżała się już dziesiąta, a kaczka jeszcze nie została wstawiona do ogrzewacza.
- Powinna wystarczyć na naszą dwójkę - stwierdził Remus, wyjmując z lodówki wielkiego ptaka w ziołach. - Marynuje się tak od zeszłego piątku - dodał z dumą.
- Ty chyba żartujesz? - parsknęłam śmiechem. - Jak dobrze pójdzie, to starczy na przyszłe święta! - zauważyłam, a Remus postawił kaczkę na stole, mało jej nie przewracając.
- Prawie było - zaśmiał się, a ja przewróciłam oczami.
Następnie przyszedł czas na dekorowanie salonu. Remus jak zwykle wyczarował sporą choinkę, którą postawiliśmy między komodą, a kominkiem, a wtedy dopiero zaczęły się schody. Brat stwierdził, że należy ją udekorować profesjonalnie... czyli po mugolsku: Bombka, po bombce.
Kilka się zbiło, w między czasie trzeba było kilka przewieszać, ale efekt był godny podziwu, zwłaszcza, że nie było to łatwe zadanie.
Jednakże przy akompaniamencie świątecznych piosenek, praca poruszała się naprzód.
~Rudolf, czerwononosy renifer, to ponoć opowiastka...
Remus zaczął przymierzać się do powieszenia łańcuchów na drzewku i swoim krytycznym okiem lustrował je uważnie.
~Dla dzieci rybaków, co zebrała się garstka...
Udało mu się to tylko i wyłącznie dlatego, że użył magii. Inaczej nie sforsował by tej gryzącej choinki.
~Skrzat Mikołaj jednak, zrobił wtedy swoje...
Następnie poczuliśmy przyjemny zapach, piekącej się kaczki i rozmarzyliśmy się na chwilkę.
~Dał tym biednym dzieciom prze magiczne zwoje...
Jednak, krótko ubolewając, musieliśmy powrócić do pracy, bo było jeszcze sporo przed nami.
~W których napisano jasno i wyraźnie...
Idąc po nasze skarpety, nagle potknęłam się o jeden z łańcuchów, leżących bezwładnie na podłodze.
~Kto jest grzecznym brzdącem, temu będą baśnie...
Upadłam z głuchym łoskotem na podłogę, a obok mnie wylądowało drzewko.
~Spełniały się gromnie, tak jak zasłużono...
Część jego ozdób poturlała się z łoskotem po podłodze, upodabniając się odrobinę do gry w bilard.
~Więc na byciu niegrzecznym, nie marnujcie snów!
Remus posłał mi zniesmaczony uśmiech i pokręcił chwilę głową z niedowierzaniem. Następnie jednym ruchem ręki sprawił, że wszystko znów znajdowało się na swoim miejscu, łącznie ze skarpetami, które przed chwilą niosłam, kaczką na stole i ogólnie całą nakrytą zastawą.
- Wyłącz tę głupią melodię! - zażądał z powagą, a ja wyciszyłam radio.
...
- Teraz ty otwórz swój prezent! - zawołałam, odkładając na stolik parę nowych, lazurowych trampek. Były identyczne jak moje stare z tą różnicą, że czyste.
- Nie powiem, jestem bardzo ciekawy, co też takiego sprezentowałaś mi w tym roku - powiedział, starając się przebić przez sterty papieru do pakowania, którym owinęłam paczkę. - Patrząc, na jakość opakowania to pewnie jakiś cenny artefakt... Czyżby jeden z Insygniów? - Potrząsnął teatralnie paczką.
- Nie gadaj tyle, a się dowiesz - odparłam, przewracając oczami, a brat uśmiechnął się cwaniacko.
Wreszcie dotarł do ostatniego materiału. Przerwał go z łatwością i z pewnym ociągnięciem wyjął ze środka opakowanie z czekoladą.
- Nananka! - zawołał z przejęciem. - Moja ulubiona! - Spojrzał na mnie z radością.
- Wiem - powiedziałam niedbale, ale po chwili wyszczerzyłam zęby.
- Nigdy nie zapomnę tego smaku... - Wziął do ust kostkę czekoladowego łakocia. - Czekoladowe Żaby się do niej nie umywają - mruknął z przejęciem, delektując się smakołykiem.
- Jesteś komiczny - parsknęłam, ale Remus zbył mnie machnięciem ręki.
- Nie widziałaś komicznych osób, Suzanne - odparł, robiąc minę znawcy.
- Mam rozumieć, że rzucasz mi wyzwanie? - powiedziałam, robiąc urażoną minę. - Ty jesteś komiczny... a po za tym zadaje się z dwoma największymi błaznami na tej planecie.
- Fred i George? - zakpił Remus. - Pobiję cię. Szanowny pan Marrant.
Momentalnie moja mina stała się inna.
- Twój szef?! - zdziwiłam się.
- Właśnie. Ten człowiek zachowuje się w taki sposób, że cała fabryka się z niego śmieje.
- Z pewnością nie jest aż tak źle - zadrwiłam.
- Uważa, że Cromwell był amerykańskim prezydentem.
- Każdy ma prawo do błędu.
- Kazał wtrzymać prace w całej fabryce, tylko dlatego, że w jego mieszkaniu hydraulik zaklinował sobie palec w róże pod kranem.
- To pewnie dlatego, że jest mugolem. - oświadczyłam pewnie. - Gdyby bliźniacy byli mugolami, w środku Londynu już dawno znajdowałaby się winda do jądra ziemi!
...
Od kilku minut siedziałam w ciszy obok brata. Dookoła nas prószył gęsty śnieg, a my czuliśmy się jak pod magiczną otoczką, chronieni przez rodziców. Przyglądaliśmy się z uwagą grobowi rodziców, pogrążeni we własnych myślach. Jego część została opatulona przez gęsty puch, którego nie zdążyliśmy uprzątnąć.
Ich grób zdawał się dla mnie taki obcy. Jego lodowata czarna płyta wręcz zrażała do siebie, a pojedynczy znicz, mający pozorować uczucie pamięci, tylko pogłębiał rosnącą trwogę. Starałam się porównać te dwie osoby z portretowych fotografii na nagrobku, do tych żywych ludzi ze zdjęcia. Stwierdziłam, że niby się niczym od siebie nie różnią... a właściwie, że różnią się od siebie wszystkim.
Rodzice ze zdjęcia na mojej komódce zdawali się tacy realni. Uśmiechali się i przede wszystkim oddychali. Jednakże nadal pozostawali dla mnie obcymi ludźmi. Ich charaktery, historie z życia oraz zachowania znałam jedynie z opowieści brata, które nie miały żadnego namacalnego odpowiednika.
Nie znałam własnych rodziców. Imiona takie jak Hope i Lyall były jedynie jakimś dziwnym zwrotem, od którego dostawałam kurczy żołądka. Emocje związane z nimi były powodowane jedynie wyuczeniem się ich na pamięć, jak alfabetu, i po pewnym czasie stały się dla mnie obowiązkowym smutkiem.
Musiałam pogodzić się z tym, że słowa takie jak: mama i tata już na zawsze pozostaną dla mnie jedynie nic nie znaczącymi rzeczownikami, których definicja powinna być rozumiana przez wszystkich, bez względu na jego sytuację.
Remus stanowił za nich zastępstwo. Był nie tylko bratem i najlepszym przyjaciele, ale także i opiekunem: takim dobrym wujkiem, żeby nie powiedzieć ojcem. Pewnie wydawało mu się, że źle przekazał mi wyobrażenie rodziców, ale to nie była prawda. Zrobił to jak należy i dlatego już zawsze będę miała do nich szacunek. Jednak to Remus mnie wychował i to jemu zawdzięczałam to wszystko. Był jedną z najlepszych rzeczy, jaka mnie w życiu spotkała.
- Nad czym tak rozmyślasz? - zapytał Remus, a ja wybudziłam się z tego transu.
- O nich. - Wskazałam głową na grób. - Zastanawiam się, jak by to był, gdyby...
- Oni żyli - przerwał mi.
- Niekoniecznie - rzekłam, lustrując uważnie nagrobek. - Zastanawiam się, jak by to było, gdyby oni wiedzieli, że jesteśmy szczęśliwi i cali i zdrowi.
- Oni to wiedzą.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Nie wiem, ale czuję, że każdego dnia opiekują się nami i nie opuszczają nas. Ponieważ są oni częścią nas i zawsze będą w pobliżu - zapewnił.
- Zabrzmiało poetycko. - Spojrzałam na Remusa, a ten parsknął śmiechem.
- Być może tak musiało to zabrzmieć - odparł i przez chwilę patrzyliśmy w ciszy na grób.
- Remusie? - rzuciłam.
- Tak?
- Opowiesz mi o rodzicach? Jacy oni byli, co robili?
- Znowu? - spytał z uśmiechem, a ja skinęłam głową. - No dobrze, a więc... mama była osobą łagodną, opiekuńczą, wybaczającą wszelkie moje przewinienia. Zawsze starała się robić tak, aby dla każdego wyszło dobrze. Pamiętam, że kiedy wróciłem w lipcu do domu po skończeniu Hogwartu, zastałem ją w kuchni z tobą, robiącą obiad. Było ona nieco wyczerpana, ale i tak szczęśliwa. Nazywała cię swoim małym płatkiem róży...
- Ach, te róże - westchnęłam, uśmiechając się do kobiety ze zdjęcia na nagrobku. - A tata?
- Tata był kompletnym przeciwieństwem mamy. Zawsze opanowany, poważny, obowiązkowy, ale i troskliwy. Był autorem niesamowicie wymyślnych historii o różnych stworach magicznych. Pracowity i inteligentny... takim go zapamiętałem.
- Wzorcowy borsuk - parsknęłam śmiechem, nawiązując do patronusa ojca. - Ale chwileczkę... przecież on nie był w Huffleputhie!
- Ravenclaw - zgodził się Remus. - Tata często żartował, że Tiara pomyliła się w przydzieleniu jego dziedzica Helgi Huffleputh do domu Krukonów. Oczywiście te jego historyki o dziedzictwie były czystymi bredniami.
- A szkoda. - Zrobiłam strapioną minę. - Powiedz coś jeszcze.
- Tata bardzo cię kochał, oddał za ciebie życie - powiedział w końcu, a ja spojrzałam na niego z wyrzutem.
- Czemu znów nie mówisz "nas".
- Bardzo nas kochał, oddał za nas życie - poprawił się błyskawicznie. - Jako pierwszy rzucił się na tego człowieka, kiedy ten włamał się do naszego domu.
- Był niezwykle odważny.
- Tak - zgodził się, a na jego twarzy dostrzegłam wręcz niezauważalny grymas. - Pora wracać do domu.
 ***
Jak myślicie...
...co Suzanne zrobi z nabytą wiedzą o Huncwotach?