piątek, 26 stycznia 2018

Rozdział 47



...
Helikopter przyleciał po nas zaskakująco szybko, jak na mugolskie ustrojstwo. Powiedzieliśmy, że Rice zemdlał przez przerażenie, jakie ogarnęło go po zobaczeniu linowego mostu. Zanim oczywiście ratownicy przylecieli, Remus naprawił i ulepszył linowy most, a ja zaleczyłam ranę na czole mężczyzny. Nie było śladów po tym specyficznym wypadku.
Gdy znaleźliśmy się pod pensjonatem, zapewniliśmy naszych wybawców, że zaopiekujemy się nieprzytomnym mężczyzną, dlatego ratownicy pomogli nam jedynie wnieść Rice'a do jego pokoju, a następnie zostawili nas z nim samym.
- Co robimy? - spytałam niepewnie, patrząc na nieprzytomnego mężczyznę. Jako śpiący wyglądał naprawdę niegroźnie.
- Kiedy się obudzi, powiemy mu to samo, co ratownikom. Zemdlał, bojąc się przejść przez most linowy.
- Myślisz, że nam uwierzy?
- Nie będzie miał innego wyboru - powiedział Remus, przykrywając mężczyznę kocem i kładąc przy jego łóżku tabletki na ból głowy i szklankę wody.
- Sama nie wiem, czy dobrze się stało. Nie powinniśmy używać przy nim magii.
- Przecież nie zrobiliśmy tego przy nim. Dopiero gdy zemdlał, uratowaliśmy go magią - zadrwił ze mnie i w tej samej chwili zabrzęczał jakiś dźwięk, brzmiący jak dzwonek telefonu. - Co to takiego? - spytał z irytacją.
- Dobiega z tej horrendalnie ciężkiej torby! - zauważyłam i podeszłam do niej.
- Suzanne, nawet nie próbuj! To nie należy do ciebie!
- Jeżeli zaraz tego nie wyłączę, to Rice wróci do żywych - zadrwiłam z podejścia brata, rozsuwając zapięcie bagażu.
Otwierając torbę, tkwiłam w przekonaniu, że kiedy zobaczę jej wnętrze, dojrzę ubrania i wibrujący na nich telefon. Jednak widok, jaki tam zastałam, sprawił, że poczułam się dziwnie nieswojo w tym samym pokoju z tym mężczyzną.
W jego bagażu znajdowało się mnóstwo metalowego sprzętu, na którym dojrzałam mnóstwo kolorowych przycisków. Jedno z tych ustrojstw wydawało ten uporczywy dźwięk dzwonienia. 
Jednak szybko go dojrzałam. Pomiędzy czymś, co wyglądało jak łapacz duchów, a fiolkami wypełnionymi kolorowymi miksturami, leżał drobny telefon z czymś, co wyglądało jak mała antena satelitarna. Wyłączyłam to pośpiesznie czarami, bo gdybym miała znaleźć na tym czymś wyłącznik, to zapewne Rice obudziłby się już dawno.
- Co tak długo wyłączasz ten telefon? - skarcił mnie Remus w momencie, w którym ten przestał dzwonić. Mężczyzna spojrzał na mnie od niechcenia, a wtedy zawartość torby sprawiła, że Remus prawie, że przetarł oczy ze zdziwienia.
- Obawiam się, że nasz przyjaciel ma bardzo zaskakujące hobby - powiedziałam niepewnie, wyjmując z torby jakiś miedziany wihajster. 
- O ile tępienie czarodziejów zaliczane jest do hobby. - Remus rzucił jakiś czar na Rice'a, a następnie podszedł do mnie i zabrał mi z rąk ten witchowizor. 
- Co zamierzasz z tym zrobić? - spytałam, co jakiś czas zerkając na unieszkodliwionego mężczyznę, jakby z obawy, że ten zaraz się obudzi.
- To, co powinienem - odparł zdawkowo i za pomocą nieznanego mi czaru utworzył kopię tego urządzenia.
Posłałam mu zdziwione spojrzenie.
- Tworzę nieszkodliwą wersję tych maszyn. Pamiętam, że służą one do wykrywania magii. 
- A co później? Wywieziesz z gór torbę pełną wykrywaczy czarów? - zadrwiłam.
- Powiadomię Ministerstwo - powiedział poważnie. - Oczywiście jako Anonim, nie chciałbym, aby później któryś z działów ścigał mnie za rzekomą pomoc czarodziejom.
- Rzekoma pomoc? Przed chwilą wykryliśmy mnóstwo ciężkiego sprzętu antymagicznego, a Ministerstwo ma ci jeszcze robić problemy?
- Uwierz mi, Suz, że nie za takie rzeczy Ministerstwo ściga czarodziejów.
...
Zanim jednak Remus postanowił zawiadomić odpowiednie służby w Dziale Przestrzegania Prawa, musiał najpierw przeciwstawić się swojej drugiej naturze, która dzisiaj znów miała zdobyć nad nim kontrolę. Po zdjęciu z Rice'a zaklęcia słodkiego snu, Remus nałożył na siebie swoje stare dresy oraz bluzę i wyszedł z ośrodka w kierunku lasu. Czekałam cierpliwie, aż nabrałam zupełnej pewności, że brat nie wyczuje, że ktoś go śledzi.
Z taką myślą opuściłam budynek. Bezszelestnie podążałam za bratem, rzucając na siebie uprzednio bezbarwną Colovarię. Nie było sposobu, aby ktokolwiek mnie dojrzał. Gdy znaleźliśmy się w odległości jakiegoś kilometra od hotelu, postanowiłam zmniejszyć odległość, dzielącą mnie od brata. Nie byłam jednak na tyle blisko niego, aby temu udało się wyczuć czyjąś obecność.
Szliśmy przez las, oddaleni od siebie, powolnym krokiem. Remus nie mógł się teleportować w nieznane mu miejsce w jego obecnym stanie. Musiał iść pieszo. Dlatego wyszedł odpowiednio wcześniej, przez co słońce było jeszcze dostatecznie wysoko na niebie, aby dojść odpowiednio daleko. Gdy poczułam, że moje nogi powoli nie dają już rady, a granica lasu jest daleko w tyle za moimi plecami, Remus zatrzymał się na polanie. Momentalnie przystanęłam i instynktownie skryłam się w pobliskich zaroślach. 
Remus rozejrzał się dookoła i nie zauważając nikogo, przysiadł na kamieniu i zapatrzył się w niebo, biorąc głęboki oddech.
Bał się. Było to po nim widać. Kolejna noc w ciele potwora przerażała go i nie pozwalała o sobie zapomnieć. Czułam, że miał dość. Że chciał uciec daleko i nigdy nie wrócić, skryć się przed światem. I przestać dla niego istnieć. 
A wtedy byłby tylko on - Remus Lupin oraz jego mordercza natura, nigdy nie dająca forów. Zawsze zabierająca z ciała wszystko, zostawiając go nad ranem ledwo żywego. Prawie martwego.
Była jak pasożyt, który zjada swojego żywiciela i w trosce o siebie łaskawie pozwala mu żyć. Ale co to było za życie?
Mężczyzna siedzący parę metrów przede mną na kamieniu westchnął po raz kolejny. Brakowało mu tylko papierosa, aby wyglądać jak ci członkowie sławnych kapeli, którzy ćpają i zapijają się na śmierć. Między nimi a Remusem była jedna zasadnicza różnica. On tego nie chciał.
Nie chciał choroby, która wydzierała z niego człowieczeństwo. Miałam wrażenie, że z każdą pełnią Remus stawał się coraz bardziej kimś innym, kimś obcym, kimś, komu z łatwością można się poddać.
Poczułam na swoim ciele pierwszy powiew nocnego wiatru. Znaczyło to, że pełnia jest niesamowicie blisko. Nie czekając na specjalne zaproszenie, zmieniłam się w wilka za pomocą jednej myśli, zrzucając tym samym z siebie zaklęcie niewidzialności.
Nie było mi ono z resztą już potrzebne. Już chwilę później światło księżyca padło mściwie na całą polankę.
Brat momentalnie poczuł tego skutki.
Targany jakąś dziwną siłą upadł na ziemię i klęcząc, patrzył w stronę księżyca, który w tamtym momencie miał nad nim pełną władzę.
Początkowo ciało Remusa jedynie się trzęsło, jednak był to najbardziej przeraźliwy widok, jakiego nie śmiałam przywołać nawet w snach. Potem było gorzej. Oparł dłonie o ziemię, a wtedy wszystkie jego kończyny zaczęły się wydłużać, czemu towarzyszył przeszywający jęk bólu. Ubrania rozdarły się na nim i opadły na ziemię, ukazując jego poranione ciało. Chwilę później porosła go szorstka, jasnobrązowa sierść, a twarz wyewoluowała w ohydny pysk wilka, z którego uleciał kawał śliny na kamień.
Remus podniósł się z trawy, lecz jego ruchy przypominały już stricte zwierzęce. Znów zawył przeraźliwym skowytem, a w jego oczach pojawiła się rządza mordu. 
Zaczął krążyć ślepiami po okolicy, aż jego wzrok utkwił prosto we mnie.
Nie widząc innego wyboru, wyszłam powolnym krokiem z zarośli, a wilkołak na mój widok zjeżył się i zawył po raz kolejny. 
Czując, jak moje serce przyspiesza rytm oraz wiedząc, że dla tej chwili uczyłam się animagii przez cztery ostatnie lata, podeszłam ostrożnie do brata. Nie wyglądało na to, aby był do mnie agresywnie nastawiony. Zakradł się do mnie od tyłu i obwąchał mnie starannie, co przyprawiło mnie o ciarki. 
Spojrzał na mnie pytająco. Przez moment zdawało mi się nawet, że jego ślepia zmieniają się w zielone tęczówki jego ludzkiej postaci, ale zdałam sobie sprawę, że to tylko złudzenie. 
W zasadzie nie wiedziałam, jak mam się przy nim zachować. Czy unikać prowokowania go, czy tym bardziej nakłaniać do zabawy. Na szczęście odpowiedź w bardzo szybkim czasie sama do mnie przyszła. Remus zaskomlał z utrapienia i ukłonił się lekko.
Czego by o nim nie mówić, zachowywał klasę także jako wilkołak.
Chcesz się bawić? - zawyłam w jego kierunku, co miałam nadzieję, że dobrze zrozumiał.
Brat zamerdał swoim owłosionym ogonem.
W takim razie mnie goń! - zdecydowałam i pobiegłam w stronę ciemnej strony lasu.
Remus co jakiś czas podgryzał mnie czule lub wywracał, aby polizać mnie z radością. Wydawało mi się, że od dawna nie zaznał już takiej zabawy. W sumie wyglądał na szczęśliwego. A ja miałam pewność, że jest bezpieczny i nie może ulec sidłom jakiegoś nieszczęścia.
Nasze gonitwy trwały prawie do rana. Gdy Remus padł zmęczony na trawę z uśmiechem na pysku, wiedziałam, że musze działać szybko.
Kierowana zapachem i instynktem ruszyłam pędem w kierunku pensjonatu. Musiałam znaleźć się w nim przed Remusem, który niewątpliwie tym razem użyje teleportacji. Wpadłam zdyszana na znany szlak i pobiegłam piaszczystą drogą wzdłuż koryta rzeki. 
Pod łapami czułam tarcie drobin piachu, ale nie miałam teraz czasu się nimi zajmować. Remus mógł obudzić się lada moment, doprowadzić się do porządku i teleportować się prosto do naszego pokoju. 
W ostatnich zaroślach dzielących mnie od budynku, przemieniłam się w siebie i starając się wyrównać oddech, weszłam spokojnie do środka.
- Witam serdecznie - przywitała mnie zgrabna blondynka stojąca na recepcji.
- Dzień dobry - odparłam pospiesznie i ruszyłam w kierunku klatki schodowej, która miała zaprowadzić mnie na drugie piętro.
Byłam już bardzo niedaleko. 
Pokój numer 201, pokój numer 202... 214 znajdowało się na końcu korytarza. Przyspieszyłam kroku i wręcz pokonując ostatnie dwa metry jednym skokiem znalazłam się przy naszych drzwiach. 
Ponownie się zatrzymałam i obadałam wzrokiem swój strój. Wyglądałam zwyczajnie, co oznacza nie za źle, nie za dobrze.
Z czystym sercem nacisnęłam pewnie na klamkę i weszłam do pomieszczenia.
W tej samej chwili usłyszałam dźwięk teleportacji, a przede mną pojawił się Remus.
- Suzanne? - zdziwił się na mój widok.
- Cześć - wydukałam jedynie. - Już wróciłeś? - spytałam pytaniem, które było najgłupszym z możliwych, jakie mogłam zadać.
- Jak widać - odparł zdziwiony. - Dlaczego nie jesteś jeszcze w łóżku? I gdzie wychodziłaś? - Zmrużył lekko oczy.
- Postanowiłam ...wcześniej wstać i... ponieważ stwierdziłam, że ...Zgłodniałam!
- Zgłodniałaś?
- Tak, a że tutaj od godziny szóstej serwują śniadanie, to postanowiłam to wykorzystać. Wiesz przecież, jak jest. Być może wcześniej robią lepsze tosty - kłamanie szło mi w tamtym momencie wprost wybitnie.
- Byłaś już na śniadaniu? - podchwycił Remus. - A nie chciałabyś przejść się ze mną na nie po raz drugi? - zaproponował.
- Dla ciebie zawsze, Remusie.
...
Siedzieliśmy w jadalni w stonowanych kolorach i jedliśmy nasz upragniony posiłek. Remus co kilka chwil posyłał mi zdziwione spojrzenie na moje dziwne, jego zdaniem, zachowanie.
- Suzanne, czy ty przypadkiem nie byłaś na śniadaniu kilka minut temu? - zagadnął w końcu.
- Ja? - zdziwiłam się. - No tak, a co? Odmawiasz mi jedzenia? - Zrobiłam głupią minę i wsunęłam kolejną kanapkę.
Po całej nocy biegania po lesie mój żołądek domagał się nadprogramowej ilości jedzenia, którego ja absolutnie nie chciałam mu odmawiać. Miałam też nadzieję, że zdążę się najeść do czasu, gdy zmorzy mnie senność. Nie spałam przecież całą noc!
Odwróciłam wzrok od świdrujących mnie oczu brata i na moje szczęście skupiłam się na obserwacji drzwi prowadzących do pomieszczenia. Chwilę później te otworzyły się i stanął w nich nasz korpulentny przyjaciel o osobliwym hobby.
Na nasz widok mężczyzna przez moment się zawahał, lecz później postanowił do nas podejść.
- Witam - przywitał się, przyglądając się tam niezwykle czujnie. - Wolne?
- Oczywiście - przytaknął mój brat. Rozpoczęcie tego dialogu przypominało mi nasze spotkanie sprzed dwóch dni.
- Znakomicie. - Maurice przysiadł się do nas i odkaszlnął znacząco. Jakby od dawna zbierał się na tą rozmowę, otworzył usta i spytał półszeptem. - Jak to zrobiliście?
- To znaczy?
- Jak uratowaliście mnie przed spadnięciem w przepaść? Które to zaklęcie zostało wykorzystane? 
- Spokojnie, Rice, odpocznij. - Mój brat zaśmiał się krótko, lecz przyjemnie. - Ratownicy ostrzegli nas, że po tym wypadku możesz dochodzić do siebie przez kilka dni.
- Nie próbujcie mnie mamić, czarodzieje! - zagroził, złowrogo ściszając głos. - Wiem, co zrobiliście.
- Nikt cię nie próbuje oszukać. Mówimy ci tylko jak jest. Zobaczyłeś linowy most i zemdlałeś.
- Zemdlałem? - powtórzył szyderczo. - Przechodziłem tamtędy mnóstwo razy i akurat wtedy zemdlałem.
- Mówię ci tylko to, co widziałem. Ratownicy stwierdzili, że musiałeś odczuć jakiś stres przed tym, jak nas znaleźli.
- Bo tak było! Spadłem z tego mostu i trzymałem się niego tylko za pomocą jednej liny obwiązującej moją nogę.
- Gdyby się tak naprawdę wydarzyło, to nie sądzę, abyśmy teraz ze sobą rozmawiali - stwierdził pewnie Remus, kończąc ostatni kęs jajecznicy.
- Nie uratowaliście mnie czarami? - rzucił z obłędem w oczach. - W takim razie, jak znaleźliśmy się  z powrotem tutaj?
- Już ci mówiłem. Wezwałem helikopter.
- Jak go wezwałeś?
- Telefonem - Remus wyjął z kieszeni czarną Nokię. - Chyba każdy posiada taki gadżet w swoim ekwipunku - dodał z uśmiechem.
- Ekwipunku? - powtórzył z rezerwą mężczyzna. Jakby sobie coś uświadamiając, wstał gwałtownie od stołu i ruszył w kierunku wyjścia.
- Co on robi? 
- Idzie sprawdzić torbę - powiedział błyskawicznie brat. - Trzeba, jak najszybciej powiadomić ministerstwo.
...
Około czterdzieści minut później, siedząc cicho w pokoju, obserwowałam z bratem, jak dwaj czarodzieje pod kryptonimem mugolskiej policji wyprowadzali Rice'a z budynku. Ten tylko szarpał się, jak wściekły i rzucał we wszystkich obelgami.
Prawie każdego przechodnia oskarżał teraz o powiązanie z magią.
- Co teraz z nim będzie? - spytałam, niepewnie wtulając się w Remusa.
- Wykasują mu pamięć, Suz. Tak będzie dla niego najlepiej.
...
Kilka tygodni później, gdy wróciliśmy do domu w Yorku, Prorok Codzienny napisał:


29 lipca 1993r.
3 lipca br. pracownicy Ministerstwa zatrzymali, z anonimowego zgłoszenia, podejrzanego o szkalowanie magii Maurice'a Prospector'a. 
Mężczyzna ten był bardzo niebezpiecznym maniakiem z kilkunastoma wyrokami Sądu Mugolskiego o zakaz zbliżania się. Maurice Prospector regularnie nękał ludzi (zarówno czarodziejów jak i mugoli) za uprawianie magii, co mogło przyczynić się do ujawnienia naszego świata.
Jak się później okazało, był on bratem jednego z członków Rady Wizengamotu z rodziny czarodziejów półkrwi (matka czarownica, ojciec mugol). Z naszych źródeł wynika, że charłactwo mężczyzny spowodowało u niego ciężką chorobą psychiczną, objawiającą się dziką niechęcią do Świata Magicznego. 
Obecnie przebywa w Klinice Magicznych Chorób i Urazów Świętego Munga, gdzie jest poddawany licznym testom. Po wszystkim zostanie mu usunięta pamięć przez co nie będzie już stanowił zagrożenia dla naszej społeczności.
Rita Skeeter 
***
I jak wrażenia?
Następny rozdział = Tom V
Dziękuję Wam, że jesteście ze mną już tyle czasu - wielkimi krokami zbliża się 50 rozdział!



piątek, 19 stycznia 2018

Rozdział 46

Wilgotne lochy, w których każdy najcichszy krok odbijał się głośnym echem zdradzającym nasze zamiary. Głośny, niestabilny oddech i samotność niesprzyjające narastającemu zagrożeniu. Zimny pot spływający z czoła i finalnie zakrwawiona szata czarodzieja i ciało martwego potwora przed sobą. To Harry Potter sprawił, że 29 maja Bazyliszek wydał w komnacie swoje ostatnie tchnienie.

Tak to widziałam w swojej wyobraźni, kiedy rozemocjonowany Ron opowiadał mi te fantastycznie brzmiące wydarzenia.

Ginny została uratowana, a osoby spetryfikowane uzdrowione.

...

Wygrzewałam się na błoniach, opierając głowę na ramieniu Cedrika.

Do zakończenia roku szkolnego zostało naprawdę niewiele czasu, dlatego starałam się spędzać każdą wolną chwilę z puchonem. Jego umiarkowany oddech przynosił mi utęskniony spokój.

Przekręciłam głowę, przez co widziałam zarys jego wysuniętej żuchwy. Uśmiechnęłam się na ten widok, przez co chłopak spojrzał na mnie pytająco.

- Masz zabawną brodę - stwierdziłam, na co chłopak rozpromienił się nieco.

- Masz szansę podziwiać błonia wiosną, a ty koncentrujesz się na mojej brodzie? - zakpił. - Co jest w niej takiego zabawnego?

- Tak po prostu - wtuliłam się bardziej w chłopaka.

Cieszyło mnie to. Nie musieliśmy za wiele ze sobą rozmawiać, aby rozumieć się bez słów. To była jedna z cech, której nigdy nie potrafiłam się nauczyć z bliźniakami. Ich charaktery były tak ekscentryczne, że nigdy nie mogłam za nimi nadążyć.

Ced był ich przeciwieństwem. Spokojna wyspa, mająca swój własny, niepowtarzalny urok.

- Nie chciałabyś przyjechać do mnie w wakacje? - wydało się z ust chłopaka, na co znów spojrzałam na jego żuchwę.

- Chyba nie mogę - powiedziałam ze smutkiem. - Remus ostatnio napisał do mnie list, w którym wspominał coś o wyjeździe w góry albo w podobne miejsce w lipcu. Sierpień także mam cały zajęty.

- Cóż, najwyżej w przyszłym roku - pocieszył mnie, obejmując mnie mocno ramieniem.

...

Wszyscy uczniowie ze zniecierpliwieniem wyczekiwali rozpoczęcia przemowy Dumbledore'a. Tak naprawdę tylko te kilka słów dyrektora dzieliło nas od upragnionych dwóch miesięcy laby. Ja osobiście nie mogłam się już doczekać, aby zobaczyć wesoły uśmiech brata na jego postarzałej twarzy.

Miałam mu tyle do opowiedzenia, chociaż obawiałam się, że McGonagall w listach streściła mu absolutnie wszystko.

- Jeżeli on zaraz nie zacznie, to osobiście stanę przy mównicy i pożegnam uczniów - warknął Lee, chcący jak najszybciej zakosztować uczty.

- Jordan, jestem pewna, że zaraz zatopisz zęby w tych twoich przeklętych kiełbaskach. Cierpliwości.

- A ty co, Suz, taka wyrozumiała ostatnio! - naskoczył na mnie George. - To już przesada, abyśmy musieli czekać na dyrektora już ponad kwadrans!

- Mówię tylko, że to na pewno długo już nie potrwa! - odparłam, mierząc chłopaka ostrym spojrzeniem.

Od kiedy bliźniacy dowiedzieli się, że Cedrik jest dla mnie kimś więcej (ich zdaniem) niż oni, George zaczął się mnie dosłownie o wszystko czepiać.

Nie dało się wtłoczyć do jego tępego łba, że ci dwaj są dla mnie jak bracia i nigdy nie miałam zamiaru stawiać kogoś wyżej nich.

...

Brat przywitał mnie na peronie jeszcze bardziej wylewnie niż zwykle i już na samym początku zapowiedział, że następnego dnia wyjeżdżamy w Grampiany, najwyższe pasmo górskie Wielkiej Brytanii.

Informacja ta zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Dlatego też, gdy tylko znaleźliśmy się w domu, spakowałam się w swoją turystyczną torbę w kolorze brudnej zieleni. Okazało się, że Remus także był już spakowany dużo wcześniej przed naszym wyjazdem, więc kiedy pierwszego dnia lipca na niebie pojawiły się pierwsze promienie słońca, wyskoczyłam z łóżka i w zaskakująco dynamicznym tempie ubrałam się i opuściłam pomieszczenie.

Rzuciłam niedbale plecak w naszym wąskim korytarzu, gdzie poza trzema wieszakami na kurtki i jedną parą kapci Remusa nie mieściło się nic innego, i skierowałam się do kuchni, gdzie Remus zaskoczył mnie kolejną rzeczą.

- Ja się nadal nie mogę nadziwić, Remusie, jak pani Julia zrobiła z ciebie prawdziwego kucharza - zaśmiałam się, kiedy brat opierał się nonszalancko o blat i pił gorącą herbatę.

- Po prostu zmądrzałem, Suz. Kiedy człowiek dobędzie pewnego wieku, nagle wszystko wydaje się bardzo proste - odparł z typową dla siebie skromnością i sprawił, że drugi kubek z napojem przelewitował w moje dłonie.

- Dziękuję - pociągnęłam spory łyk gorącego Earl Greya. - Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że właśnie się zdradziłeś?

- Przepraszam, ale nie rozumiem - zarzekł się mój brat, uśmiechając się głupkowato do swojego kubka.

- Nie rozumiesz? - powtórzyłam. - A zdawało mi się, że jesteś bardzo pojętnym człowiekiem. No dobrze, w takim razie cię oświecę. Spójrz - stwierdziłam, robiąc szybki ruch ręką. Już chwilę później przed Remusem pojawił się talerz pełen pączków.

- Doprawdy, nie wiem skąd to się tu wzięło. - Remus zrobił zaskoczoną minę i poczęstował się jednym z ciastek. - Z różanym nadzieniem. Moje ulubione - pochwalił.

- Zdaję sobie z tego sprawę. Żyję z tobą już piętnaście lat. - Także wzięłam jednego pączka. - O której mamy pociąg? - rzuciłam jeszcze z ciekawością.

- O ósmej - stwierdził spokojnie brat.

Momentalnie spojrzałam na zegarek.

- Mamy jeszcze pół godziny!

- I teleportację do pomocy - uspokoił mnie, oblizując palce z pudru.

...

Usadowiliśmy się wygodnie w jednym z przedziałów mugolskiego pociągu i w momencie, gdy maszyna powoli zaczynała ruszać do głowy wpadła mi taka dygresja.

- Remusie - zwróciłam się do mężczyzny, który z rozmarzeniem wyglądał przez okno. - Dlaczego jedziemy pociągiem? Czy nie prościej byłoby teleportować się w pobliże tego pensjonatu?

- Nie sądzę, Suz - stwierdził. - Poza tym nie możemy się wyręczać magią w każdej czynności. A zresztą podróżowanie sprawia mi niesamowitą przyjemność, dlatego też stwierdziłem, że moglibyśmy udać się tam w bardziej mugolski sposób.

- Tak jak podróżowanie do Hogwartu? - zauważyłam. - Tęsknisz za szkolnymi czasami, czyż nie?

- Chciałbym po prostu jeszcze jeden raz znaleźć się w pociągu Hogwart Express. Z tą szkołą wiążą się niesamowite wspomnienia.

Uśmiechnęłam się pod nosem i nagle przypomniały mi się słowa Dumbledore'a - "Nie omieszkam oczywiście poinformować Remusa jeszcze dzisiejszej nocy".

- Otrzymałeś list od Dumbledore'a? - rzuciłam po dłuższej chwili milczenia.

- Co? - zdziwił się. - A, tak. Już podpisałem dokumenty wypisania cię ze szkoły. - Spojrzał na mnie ironicznie.

- Mówię poważnie. Dumbledore powiedział mi, że na pewno cię poinformuje o tym, że...

- Wiem o podrzuconym artykule - uspokoił mnie. - Jednak wraz z dyrektorem doszliśmy do wniosku, że była to jednorazowa prowokacja. Nic ci już nie grozi.

- Dyrektor nie chciał mi za wiele powiedzieć, ale... Remusie, ja czuję, że to znowu się powtórzy. To z pewnością miało jakiś głębszy sens.

- Nie powinnaś się tym zadręczać - doradził. - Nawet jeżeli ktoś ci zagrażał, to już tak nie jest.

- Ale, Remusie. - Wzięłam głęboki wdech. - Bliźniacy mieli podejrzenia, że to miało związek z Sam Wiesz Kim i jego zwolennikami.

- Sam Wiesz Kogo już nie ma! - stwierdził dobitnie.

- Ale jego zwolennicy nadal są na wolności. Sam mi kiedyś mówiłeś, że nie wszyscy Śmierciożercy dostali wyroki w Azkabanie!

- Posłuchaj mnie, Suz - Remus pochylił się do mnie. - Nie ma już Śmierciożerców! Ci, których nie złapano, pomogli nam dorwać Voldemorta! - Na dźwięk tego imienia przeszły mnie dreszcze.

W tej samej chwili drzwi od przedziału otworzyły się i stanął w nich jakiś mugol.

Był średniego wzrostu, lekko pulchnym mężczyzną o wyjątkowych, schowanych za okularami oczach. Jedno z nich było brązowe, drugie zaś intensywnie niebieskie z naleciałościami zieleni.

- Witam. - Uśmiechnął się do nas wyrafinowanie i obrzucił swym krytycznym wzrokiem cały przedział. - Wolne, mam rację?

- Oczywiście - odparł mój brat, prostując się i posyłając mi spojrzenie mówiące, że rozmowę uznał za zakończoną.

- Wiedzą państwo, jak trudno znaleźć w tych czasach wolny przedział? - uskarżył się mężczyzna o długich włosach związanych w niski kucyk o kolorze ciemnego blondu. Przez chwilę szarpał się z załadowaniem swojej podejrzanie wielkiej walizki na miejsce nad fotelami, ale gdy mu się to udało, usiadł zadowolony z siebie obok mojego brata, stawiając swoją drugą torbę w liczne wzory obok swoich nóg. - A właśnie, wybaczcie, gdzie moje maniery. Nazywam się Maurice Prospector. - Skłonił głowę w naszym kierunku.

- Remus Lupin - odparł uprzejmie mój brat, powtarzając ruch młodego mężczyzny. - A to moja...

- Zapewne córka - wtrącił się mężczyzna. - Mniemam, że wyruszyli państwo na wspólne wakacje. Dokąd konkretnie?

- To moja siostra - Remus wyprowadził go z błędu. - I tak, jedziemy teraz w kierunku Grampianów.

- Doprawdy? - zachwycił się. - Cóż za zbieg okoliczności, ja także się tam udaję. W konkretnie jakie rejony?

- Zatrzymamy się w wiosce Baile-beinne (czt. Bajli-Bejn)

- Niemożliwe? - Mężczyzna z wrażenia strącił swe oprawki z nosa. Nie zawracając sobie jednak głowy podniesieniem ich, postanowił kontynuować swoją zapewne złotą myśl. - Toż to Bóg musiał w tym mieć swoją rękę. Ja też właśnie tan zmierzam. Cóż za niesamowity zbieg okoliczności.

Domyślając się, że mężczyzna prędzej nadepnie na okulary przy wstawaniu, niż przyjdzie mu do głowy podnieść je z ziemi, postanowiłam sama go w tym wyręczyć.

- Coś pan upuścił - stwierdziłam, podając mu przedmiot.

- Ja? - zdziwił się. - Ach, tak, dziękuję ci bardzo. Jestem czasem tak roztargniony, że nie zauważam takich drobnostek, jak upuszczone okulary! - zachichotał nerwowo. - Dziękuję ci... Jak ci na imię?

- Suzanne - powiedziałam.

- Suzanne - powiedział mężczyzna. - Jak Suzanne Farrington! Mam rację? Och, niebywała jest jej historia, oglądaliście film jej matki: Przeminęło z wiatrem? Wybitne dzieło!

- Oczywiście, proszę pana, to przecież klasyka kinematografii - stwierdził mój brat z miłym uśmiechem.

"Klasyki mugoli" - przeszło mi przez głowę, chociaż trzeba było przyznać, że ich kultura była dużo barwniejsza od naszej.

- Remusie, mów mi po prostu Rice, tak zwą mnie przyjaciele.

- Oczywiście ...Rice - przytaknął brat.

...

Kiedy pociąg po kilku godzinach zatrzymał się na właściwej stacji, podnieśliśmy się szybko z miejsc i chcąc jak najszybciej opuścić naszego lekko denerwującego już rozmówce, ruszyliśmy w kierunku wyjścia.

- Zaczekajcie, kochani! - zawołał za nami Rice, a nadmierna uprzejmość Remusa nie pozwoliła mu zrobić nawet kroku więcej. - Mam bagaże dużo cięższe niż wasze!

- Zaczekaj, pomogę ci - zaoferował mój brat, oddając mi swój lekki plecak. Nic dziwnego, że można było go trzymać z taką łatwością. Rzucono na niego czar zmniejszający, który zdecydowanie ułatwiał życie przeciętnego czarodzieja.

Z trudem, ale w końcu dwie ciężkie torby mężczyzny zostały wyniesione z pociągu. Remus po takim wysiłku otarł pot z czoła, ale mężczyzna zdawał się tego nie zauważać i wskazał na jakiś daleki punkt przed nami.

- Widzicie tamten samochód? To jedna z licznych taxówek w tym mieście. Dzięki niej dostaniemy się do naszego pensjonatu!

- To wynająłeś pokój w tym samym miejscu co my? - spytałam z niedowierzaniem i drwiną.

- W Baile-Beinne jest tylko jeden ośrodek, to chyba logiczne. Przecież tam mieszka zaledwie 2 tysiące mieszkańców i nie jest to zbytnio uczęszczana okolica.

- Przecież znajduje się tam kurort i uzdrowisko - stwierdził Remus.

- Racja, ale nie są to zbyt znane okolice - zaargumentował Prospector i chwycił rączkę jednej z lżejszych walizek. - No chodźcie żwawo! Nie chcecie tu chyba zostać do nocy? - Ruszył w kierunku samochodu, zostawiając nas z tyłu.

- Remusie - szepnęłam do brata, który z trudem niósł torbę mężczyzny. - Czy ten facet nie wydaje ci się jakiś podejrzany? Jest jakiś taki... bardzo nachalny?

- Co ty mówisz, Suz? Uff - Westchnął ciężko. - Chyba rzucę na tę walizkę jakieś zaklęcie do utraty kilogramów.

- Nie teraz, on nas obserwuje - powiedziałam, patrząc na mężczyznę, który zatrzymał się gdzieś w połowie drogi do postoju aut i machał do nas dynamicznie rękoma.

- Zrobię to dyskretnie, uff. Mam przecież wprawę - zapewnił Remus i już chwilę później mógł złapać oddech.

- Halo, kochani, pośpieszcie się! Nie mamy całego dnia! Przecież muszę was jeszcze oprowadzić po Baile-Beinne! - zarzekał się.

- Już idziemy - odparł brat, przyspieszając kroku, jednak nie przestając sapać. Widziałam jednak po nim, że noszenie torby nie sprawia mu już tak wielkiego problemu. Byłam z niego dumna, bo okazał się bardzo dobrym aktorem!

...

Remus położył się na łóżku i westchnął ze zmęczenia.

- Jeżeli przyjdzie mi spędzić z tym człowiekiem jeszcze chwilę, to osobiście ugodzę go zaklęciem! - zarzekł się, miarkując swój oddech.

- Powiedział, że zaraz tu przyjdzie. Chciał pokazać nam miasto - sprowadziłam brata na ziemię.

- Nie dam rady zrobić dzisiaj już ani kroku!

- Może uda mi się go spławić. Odłożymy to na jutro.

- On nie jest tym typem człowieka. Prędzej nas zacznie nosić, niż zrezygnuje z oprowadzenia po mieście.

- To może... - zastanowiłam się chwilę. - Tylko ja z nim pójdę. Ty w tym czasie poszedłbyś zorientować się w tym uzdrowisku.

- Nie zgadzam się! - zaprotestował. - Nie znamy tego mężczyzny, a jeżeli zrobi ci krzywdę?

- To osobiście ugodzę go jakimś zaklęciem! - podsunęłam słowa brata sprzed chwili.

- Nie sądzę, aby był to dobry pomysł.

Rozległ się w pomieszczeniu dzwonek do drzwi.

- Nic mi nie będzie, a jakby co, będę się potem tłumaczyć za spowodowanie obrażeń na mugolu. - Puściłam mu oczko.

...

- Twój brat nie idzie z nami? - mężczyzna spojrzał na mnie niepewnie.

- Podróże źle na niego działają. Stanowczo musi odpocząć! - zapewniłam.

- Skoro tak mówisz - Rice rozejrzał się po okolicy. - W takim razie proponuję najpierw udać się do pobliskiej kapliczki. Wiąże się z nią bardzo interesująca historia.

"Oby Remus bawił się lepiej niż ja" - przeszło mi przez głowę.

Dobrze znałam powód naszego przyjazdu tutaj. Tutejsze powietrze dobrze robiło na niektóre choroby, a Remus dowiedział się, że uśmierza też skutki przemiany w wilkołaka.

Nim się spostrzegłam, znajdowaliśmy się przed zarośniętą bluszczem kapliczką o miedzianym kolorze.

- Przypatrz się jej dobrze, moja droga - powiedział mężczyzna. - Mieszkańcy tej wioski postawili ją tutaj kilka stuleci temu, aby odgrodzić się przed wiedźmami, które pożerały ich potomstwo.

- A w czym to miało im pomóc?

- Skropiono ją wodą święconą, co odstraszało czarownice - pochwalił się wiedzą.

- Ale... Niby dlaczego te wiedźmy miałyby się obawiać wody święconej? - ciągnęłam dalej.

- Woda święcona po zetknięciu ze skórą czarownicy paliła ją. Kilka chwil i z wiedźmy zostawała kupka popiołu.

- To legenda oparta na faktach?

- Legenda? - powtórzył Rice z niedowierzaniem. - To szczere fakty. Kojarzysz taką czarownicę Mantiflorę? - Oczywiście, że ją kojarzyłam. Binns opowiadał nam o niej, w czasach dżumy uleczała ona swoimi ziołami chorych na nią wieśniaków.

- Coś się obiło o uszy - powiedziałam.

- Właśnie! - ucieszył się. - Była odpowiedzialna za pojawienie się epidemii Czarnej Śmierci na Wyspach Brytyjskich.

- Naprawdę? - spytałam, nie mogąc w to uwierzyć.

Chciałam, jak najszybciej zaprzestać tej "fascynującej" lekcji historii.

- Tak, tak, młoda damo. A wiedziałaś, że średniowieczne czarownice były palone na stosach? Okropnie przy tym cierpiały. Niedaleko stąd znajduje się polana, gdzie do tej pory są tam takie paleniska.

- Chyba spasuję - stwierdziłam, czując jak ciarki przechodzą moje ciało.

To także pamiętałam z lekcji z Binnsem. Czarodzieje byli szkalowani za uprawianie magii i faktycznie skazywano ich na śmierć na takich stosach, jednakże nie bolał ich sam proces palenia. Moi przodkowie rzucali na siebie zaklęcia ochraniające przed ogniem, co powodowało, że czuli przyjemne gilgotanie, zamiast morderczych płomieni. Kiedy ogień ucinał im dostęp do tlenu, teleportowali się oni i zmieniali swój wygląd i tożsamość. Niektórzy z nas byli na tyle szaleni, aby specjalnie podkładać się mugolom, bo "palenie się" sprawiało im ogromną przyjemność.

- Suzanne, powiedz mi, dokładnie w której jesteś klasie?

- Teraz idę do... - zamyśliłam się przez chwilę, pamiętając, że mugole inaczej ode mnie chodzą do szkoły. - Do trzeciej klasy w Secondary School. - odetchnęłam z ulgą, gdy mężczyzna przyznał mi rację.

- A która to konkretnie placówka? - dopytywał.

- Myślę, że nie będzie jej pan znał.

- Powiedz mi, być może kojarzę - drążył, gdy znów znaleźliśmy się na głównej drodze.

- Mieszkam w szkole z Internatem w Szkocji.

- O doprawdy, to niedaleko stąd, mam rację?

- Szczerze to nie mam pojęcia.

- Rozumiem. - Przytaknął, poprawiając swoje okulary. - Ściemnia się, powinniśmy wracać do pensjonatu.

...

Zdawało mi się, że słońce nawet nie wychyliło się dobrze zza widnokrąg, gdy głos Rice'a rozbrzmiał pewnie w naszym pokoju.

- Wstajemy, wstajemy! Szkoda tak pięknego dnia! Zbierajcie się szybko, bo później nie będzie dało się przejść przez nadmiar turystów!

Podniosłam się bezwiednie na łokciach i pierwszą rzeczą jaką ujrzałam były oczy młodego mężczyzny.

- Witaj, Suzanne! Gotowa, aby zacząć piękny dzień?

- Przecież słońce nawet nie wstało! - zauważyłam błyskotliwie, pragnąc snu.

- Jeżeli nie wyjdziemy za piętnaście minut, to nici będą z naszej górskiej wycieczki! Nie wyrobimy się wtedy z wyjściem ze szlaku po zmroku, a przecież dzisiaj jest pełnia! Chyba nie chcemy, aby napadła nas jakaś niesforna bestia!

- Wierzysz w te zabobony? - zadrwiłam, podnosząc się z łóżka i dostrzegając dwie różowe podkolanówki na nogach Prospectora.

- Szybko, szybko! Zbierajcie się! - zakrzyknął jeszcze i zniknął za drzwiami, prowadzącymi na główny korytarz.

- To nie jest normalne - stwierdził mój brat, zwlekając się z łóżka. Wyjął swoją różdżkę z dna torby i jednym zaklęciem sprawił, że stał silny, zwarty i gotowy do wędrówki.

- Ej! Ja też tak chce! - zaperzyłam, zazdroszcząc bratu tak szybkiego dojścia do siebie.

- Kiedy byłaś mała nie było innego sposobu, aby przebrać cię z piżamy, więc ciągle używałem tego typu trików. Habitu!

W jednej chwili byłam przebrana.

- Habitu, zapamiętam - stwierdziłam, chwytając swój plecak i wychodząc za bratem z pokoju.

...

Szliśmy w, o dziwo, dobrych nastrojach wyznaczonym szlakiem, raczeni kolejnymi bzdurnymi anegdotkami na temat ciekawej historii tego miejsca. Jedno byłam w stanie stwierdzić o tym człowieku po ostatnich dwudziestu czterech godzinach spędzonych z nim. Miał niebywałą obsesję na temat wszystkiego co magiczne i jak on to nazywał, wynaturzone.

- Nieopodal stąd znajdowała się chatka średniowiecznego szarlatana. Merlina, czy jakoś tak. Zginął marnie od ostrza króla Artura, który nie dał się zwieść pogłoskom o jego rzekomym darze.

- A czy to Merlin przypadkiem nie wprowadził króla Artura na tron? - zauważyłam.

- Dokładnie, Suzanne. Dzięki swoim szarlatańskim sztuczkom i brataniu się z magią. Dobrze, że teraz jest już coraz mniej takich rzeczy.

- Chce nam pan powiedzieć, że czarodzieje istnieją nawet i dzisiaj? - podchwycił Remus, którego powoli zaczynały bawić dywagacje mężczyzny.

- Wiem, że to bardzo nieprawdopodobne, ale współcześni czarodzieje są wyjątkowo sprytni. Nie dadzą się wykiwać i bardzo trudno ich namierzyć, wierzcie mi! - zarzekł się i w tym samym momencie na naszej drodze pojawił się zakręt, za którym ukrywał się linowy most o długości kilku metrów.

Wyglądał na wyjątkowo niestabilny, a kilka desek już dawno z niego powypadało.

Rice aż zatarł ręce i zwrócił się do nas:

- To jest bardzo niebezpieczna przełęcz - stwierdził, wskazując na uskok przed nami. - Pójdę pierwszy, a wy zobaczycie, jak to powinno wyglądać.

I mężczyzna wykonał pierwszy krok w kierunku drugiej strony mostu. Szło mu bardzo dobrze, deski nie skrzypiały i nie łamały się jak dotychczasowo myślałam.

Wszystko było porządku. Jednak do czasu, gdy mężczyzna zrobił jeden zbyt pewny ruch zdaniem desek i jedna z nich złamała się z trzaskiem i spadła w dół przepaści.

Rice był tak skołowany tym wydarzeniem, że zachwiał się niepewnie i przez utratę równowagi złapał się za jeden ze sznurów, który stanowił szkielet mostu. Jego masa ciała nie była dla niego pomocną. Lina z piskiem zatoczyła nim w dół i już chwilę później mężczyzna wisiał głową w dół do przepaści, zaplątany stopą o sznur.

Z jego gardła wydał się jedynie przeszywający krzyk.

- Zaczekaj, zaraz ci pomożemy! - zapewnił Remus, stawiając niepewnie stopę na pierwszej desce. Niestety to spowodowało, że Rice opuścił się jeszcze bardziej na linie.

Ponownie jego wrzask wypełnił uskok.

- Remusie, on zaraz spadnie! - krzyknęłam w kierunku brata, jakby on sam sobie z tego nie zdawał sprawy.

- Pomóżcie mi - głos wrócił do gardła mężczyzny.

- Już do ciebie idę! - zapewnił Remus, ale Prospector zaniósł się głośnym wrzaskiem, z którego niczego nie dało się zrozumieć. - Nie panikuj!

Niestety to dało odwrotny skutek.

Maurice zaczął wierzgać drugą nogą i dłońmi, aby tylko dosięgnąć do liny, co spowodowało, że osunął się jeszcze niżej.

- Pomóżcie mi! - warknął. - Musicie znać jakieś diabelskie sztuczki, aby mi pomóc!

- O czym pan mówi? - zdziwił się Remus, starający zbliżyć się do niego.

- Wy czarownicy znacie jakieś sztuczki, aby mi pomóc! - krzyknął groźnie w tym samym momencie, w którym jego lina zaczęła się rozhuśtywać przez jego niesforne ruchy.

Przez zbyt małą odległość mężczyzny do ściany skalnej Rice szybko uderzył w nią i zemdlał, co chociaż w pewnym stopniu pozwoliło nam działać.

- Accio! - krzyknęłam w kierunku Prospectora, dzięki czemu mężczyzna znów był bezpieczny.

Remus natychmiast znalazł się przy mnie.

- Musimy go jak najszybciej zabrać do pensjonatu - zauważył. - jednak bez użycia magii. To może wywołać w nim jeszcze więcej podejrzeń.

- Helikopter? - rzuciłam pospiesznie. - Dobra, ale gdzie schowałeś swoją komórkę?

piątek, 12 stycznia 2018

Rozdział 45


Mam szalony pomysł!

Czy nie chcielibyście czytać rozdziałów w poniedziałki rano i piątki wieczór :)

Chciałabym rozpocząć rok 2018 pełną parą i przyspieszyć wstawianie notek.

Napiszcie w komentarzach, czy podoba wam się ten pomysł, ponieważ już w lutym to zamierzenie mogłoby zostać wcielone w życie!

...

Bliźniacy wpadli rozpromienieni do mojego pokoju, taszcząc za sobą zdezorientowanego Neville'a.

- E, chłopaki, nie pomyliły wam się dormitoria? - rzuciła Angelina z kpiną, na co rudzielce obrzucili ją ostrym spojrzeniem.

- Przyszliśmy specjalnie do was, bo wiemy, że w taką niedzielę jak ta z pewnością nie macie nic do roboty. - George wyszczerzył zęby.

- Skąd przypuszczenia, że nic nie robimy? - podchwyciłam. - Przez ostatnie lata nie zauważyliście, że odrabianie prac domowych zostawiamy sobie na siódmy dzień tygodnia?

- Jestem pewny, że dzisiaj zaprzestaniecie tej tradycji. - W oczach bliźniaków dostrzegłam mordercze ogniki, które zawsze były zwiastunem czegoś niekoniecznie dobrego.

- Jeżeli to wykracza poza regulamin, to wybaczcie, ale spasujemy.

- Nie dzisiaj. - Machnął George drwiąco. - Kojarzycie taką grę, jak Szklana Kula?

- Coś się obiło o uszy - stwierdziłyśmy.

- Znakomicie, bo mamy tu takiego delikwenta, który posiada takowy gadżet.

- Neville? - zwróciłam się do pucołowatego drugoklasisty.

- Mam przypominajkę. - Chłopiec wyjął z kieszeni kulę wielkości mojej dłoni.

- Piszę się na to - zadeklarowałam, wychodząc z pokoju.

- To w takim razie, gdzie idziesz?

- Po Maureen, nie mam zamiaru odpuścić jej takiej rozrywki.

...

Gdy wróciłam do pokoju z czarnowłosą, okazało się, że w pomieszczeniu pojawiło się jeszcze kilka nowych osób. Tym oto sposobem nasz skład liczył dziewięciu uczniów, a mianowicie mnie, bliźniaków, Angelinę, Jordana i Maureen, Neville'a oraz ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu - Bell.

Usiedliśmy wszyscy w sporym kółku, a następnie Fred złapał za przypominajkę.

- Powtarzam zasady, jakby ktoś zapomniał. Gra szklana kula polega na tym, że otrzymujecie pytanie i musicie na nie odpowiedź, bez ściemniania - podkreślił. - Jeżeli oszukacie, kula przybierze kolor fioletu. Jeśli poprawnie: zielony.

- Wszyscy zrozumieli? - rzucił George. - Znakomicie, pierwsze pytanie do Neville'a. To przecież jego kula. - Fred rzucił w kierunku chłopca przedmiotem, który mało co, a zostałby upuszczony. Na twarzy bruneta pojawiły się pierwsze krople potu. - Suzanne, dawaj pytanie. Będziemy iść w kierunku wskazówek zegara.

- Jasne - potwierdziłam, patrząc z ukosa na Neville'a. Przez myśli przeszła mi pokusa spytania o jego rodziców, bo zostali oni wspomnieni przez Dumbledore'a a propos wrogów Snape'a, ale szybko wyzbyłam się tego pomysłu. - No dobrze, to może odrobinę zabrzmieć banalnie, ale skąd wziąłeś niezapominajkę? To przecież bardzo rzadki przedmiot.

- A więc - Neville rozluźnił kołnierzyk bluzki. - Babcia dała mi ją, bo jestem bardzo zapominalski. - Oblał się rumieńcem.

- W takim razie skąd wzięła ją twoja babcia? - pytałam dalej.

- Ej, Suz! Tylko jedno pytanie! - skarcił mnie George.

- Ach, tak. Zapomniałam, wybacz - zadrwiłam. - To w takim razie teraz ty. Pytaj, zniosę wszystko.

- Otóż, moje pytanie brzmi - Chłopak chrząknął niedbale. - Jaki masz kolor oczu?

- Zawiodłeś mnie, bracie - stwierdził Fred. - Myślałem, że dasz coś o jej romantycznych schadzkach z Cedrikiem, a ty po prostu pytasz o oczy - zakpił.

- Śmiało, Suz. Wiem, że chociaż tyle potrafisz - ponaglił mnie drugi bliźniak.

- Zielone - odparłam bez satysfakcji, czując ogromny zawód.

- Ha, nie prawda! - George podniósł się z miejsca i zaczął podskakiwać w miejscu, co miało być jakimś tańcem zwycięstwa.

- Ale to prawda, mam zielone oczy - zapewniłam, zerkając na kulę, która znajdowała się w moich dłoniach i była... w kolorze fioletu. - Ona jest jakaś wadliwa. - Postukałam paznokciem w przedmiot.

- Nie, Suzanne - George już się uspokoił. - Ponieważ twoje oczy mają jedynie zielone obwódki wokół źrenic. Tak naprawdę są błękitne! - Cieszył się jak dziecko.

- Kiedy przybyłam do Hogwartu, były całe zielone. To pewnie ta atmosfera głupoty pozbawiła je koloru.

- Nie martw się, Suz - pocieszyła mnie Maureen. - Z błękitem też ci jest do twarzy.

- Dzięki za pocieszenie. George, twoja kolej. - Podałam mu kulę.

- A zatem pytanie do Georga - stwierdził Fred, przyglądając się krytycznie bratu. - Czy ...i mówię tu całkowicie poważnie... byłeś kiedyś zakochany?

- Tak - odparł swobodnie rudzielec i przekazał kulę bratu, która przez chwilę miała barwę zieleni.

Na usta rzucała mi się jakaś kąśliwa uwaga, ale stwierdziłam, że chłopak może wykorzystać to przeciwko mnie.

- Fred, pytam się ciebie - powiedział Lee. - Jeżeli miałbyś do wyboru: Być gwiazdą w quidditch, najlepsza na świecie, czy być niezmiernie bogatym, co byś wybrał?

- Wybrałbym bycie gwiazdą Quidditcha! - po namyśle powiedział z dumą. - Ponieważ jako zawodnik takich Harpi z Oxford's Bridges miał bym ogromną zdolność kredytową!

- Zdolność kredytowa? - zakpiłam

- Było ostatnio na mugoloznastwie. Im więcej zarabiasz tym na więcej możesz się zadłużyć. Czyż to nie ironia?  No ale wracając, kiedy byłbym już tym zawodnikiem, bank Gringotta pozwoliłby mi wziąć ogromny kredyt, przez co zostałbym najbogatszym człowiekiem na świecie!

- Wiesz, że kredyt jest z oprocentowaniem - podchwyciłam.

- A co to takiego? - zdziwił się chłopak.

- Oprocentowanie to taki gadżet, który wymyślili mugole. Im dłużej nie oddajesz, tym więcej naliczają ci odsetek. Cudowna sprawa! Uwierz - zadrwiłam.

- Okey, następna osoba - stwierdził George, wyrywając Jordanowi kulę i podając ją Bell.

- Ej, a ja? - zdziwił się chłopak.

- Ty później, Jordan.

- Angelino, ty mi zadajesz pytanie - powiedziała Bell z lekkim zmieszaniem.

- A więc, Katy, jeśli miałabyś wybrać osobę, którą chcesz bliżej poznać, to kto to by był?

Na twarz szatynki wpłynął czerwony rumieniec.

- Chyba... George - stwierdziła z opóźnieniem, a kula zaczęła mienić się intensywnie zielonym kolorem.

- Gratuluję za szczerość - stwierdziła Angelina. - Maureen, daj mi jakieś pytanie.

- Tylko na to czekałam - Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko. - A więc powiedz, czy podchody Jordana chociaż odrobinę ci się podobały?

Angelina skamieniała.

- Nie sądzę, aby tak było - odparła poważnie, na co kula zabarwiła się na fioletowo. - To znaczy... fajnie było mieć adoratora, ale... - Odcień kuli coraz bardziej przybierał na intensywności. - Och, tak podobały mi się. Bierz tę kulę, dziewczyno! - fuknęła Johnson.

Wtedy drzwi otworzyły się i stanęła w nich Alicja Spinnet, przyjaciółka Bell.

- Katy, Angelino, mogłybyście przyjść na chwilę do nas. Muszę się was w czymś poradzić.

- Ależ, Alicjo. My jesteśmy skorzy ci doradzić - wyskoczył rozpromieniony Fred.

- Nie sądzę, abyś nadał mi się do wybierania sukienki - oświadczyła Spinnet i zabierając nasze dwie zawodniczki, trzasnęła drzwiami.

- Ja was, baby, nigdy nie zrozumiem! - żachnął się chłopak.

- Okey, Jordan, spóźnione pytanie do ciebie - stwierdziła Maureen, rzucając kulą w Lee. Ten na szczęście złapał ją gładko. - Serio Yaxley ci się podoba?

- Co to znaczy serio? - dopytywał Jordan. - Yaxley jest ładna, zgrabna i...

- Należy do Slytherinu! - zauważyłam.

- Tak, Olivia ostatnimi czasy mi się podoba - stwierdził poważnie chłopak, lekceważąc moją uwagę.

- Okey, w takim razie Neville, pytanie do Georga - rozkazał Fred.

- Jaką to idzie kolejnością? - spytałam.

- Naszą kolejnością, tak jest ciekawiej - przyuważył George, najwyraźniej sądząc, że Longbottom da mu banalne pytanie.

- Czy Katy Bell jest tylko twoją przyjaciółką? - zapytał chłopak i według mnie trafił prosto w punkt.

- Oczywiście, że tak! - stwierdził pospiesznie George, przez co kula znów przybrała fioletową barwę.

Fred zaniósł się głośnym śmiechem.

...

Po grze udzielił mi się wyjątkowo dobry humor. Wraz z bliźniakami, Maureen, Angeliną i Lee żartowałam i śmiałam się z głupich historyjek bliźniaków. Spędzaliśmy swobodnie czas w pokoju wspólnym, gdy nagle obraz Grubej Damy otworzył się, a do środka wbiegła McGonagall, a jej mina wskazywała na to, że znów stało się coś niedobrego.

- Co się stało, pani profesor? - spytało kilka osób zgromadzonych w pomieszczeniu.

- Ktoś został spetryfikowany, mam rację? - rzuciłam tylko, tak bardzo bojąc się odpowiedzi.

- Fred, George, chodźcie do mojego gabinetu, natychmiast! - rozkazała, nie zwracając uwagi na nasze pytania.

- Ale... dlaczego? - oburzyli się bliźniacy. Najwyraźniej nie wyczuli tej złej energii w powietrzu.

- Powiedziałam coś, chłopcy. Chodźcie do mojego gabinetu w tej chwili.

- Jeżeli to dotyczy nas, to także oni powinni o tym wiedzieć. - Bliźniacy wskazali na mnie, dziewczyny i Jordana.

Stan kobiety nie pozwalał jej na odmowę.

Zaprowadziła nas pospiesznie do gabinetu i zamknęła za sobą szczelnie drzwi.

- Wasza siostra... - wydało się z ust kobiety, a jej oczy naszły łzami. - Została uprowadzona przez potwora do Komnaty Tajemnic!

...

Jedynym rozsądnym miejscem, jakie w tamtej chwili przychodziło mi do głowy, było drzewo, które kiedyś pokazał mi Cedrik. Nie zastanawiając się nad tym wiele, wybiegłam w zamku i skierowałam się w stronę tamtego skweru.

Tą porą roku kwiaty rosły tam wyjątkowo bujnie, a gałęzie Matki rzucały na ziemię przyjemny cień. Ułożyłam się na jednym z konarów drzewa i zamarłam w bezruchu. Bezwiednie zapatrzyłam się w jezioro.

Na jego tafli dryfował drobny liść o fioletowej barwie. Był nieco pomarszczony i wywinięty, ale pomimo tego defektu unosił się na wodzie. Jak maluteńka łódeczka. Z wierzchu fioletowa, lecz na spodzie różowa niczym walentynkowe serca. Dostrzegłam na jego powierzchni wręcz niezauważalne do tej pory drobiny piasku. Ciekawe skąd się tam wziął? Być może ktoś rzucał w jego kierunku ziemią, aby zatonął? Tylko pytanie po co?

W jego stronę podpłynęła znikąd krzyżówka i chwilę przyglądając się mu, od niechcenia trąciła go dziobem. Liść na chwilę zanurzył się w błękitną otchłań wody, lecz po sekundzie wynurzył się, a kaczka odpłynęła. Płynął on powoli, swobodnie, niesiony przez wiatr w nieznanym nikomu kierunku. Spostrzegłam, że takich listków, jak on, jest więcej na tafli jeziora. Są ich tysiące. Każdy z nich podróżował w innym kierunku. Być może kiedyś dane im będzie z powrotem się spotkać.

Wtem mój listek uderzył w inny. Tamten był dużo większy - zielony od góry i pożółkły od spodu. Odpoczywało na nim kilka muszek, których skrzydełka mieniły się kolorami tęczy. Mój liść był bardzo odważny. Po raz kolejny uderzył o nowospotkałego, lecz wtedy woda napłynęła na jego pokład. Zatonął bezpowrotnie.

Po moim policzku spłynęła pojedyncza łza. Spojrzałam w kierunku Hogwartu i wtedy zdałam sobie sprawę z tego, że zamek znajduje się na purpurowym tle. Niemożliwe, aby było już tak późno. Musiałam spędzić na konarze kilka godzin, ale...

Moje nogi były całe zdrętwiałe. Nieświadomie pociągnęłam nosem, a wtedy poczułam czyjąś dłoń na ramieniu. Odwróciłam się momentalnie, myśląc, że to być może któryś z bliźniaków jakimś cudem mnie znalazł. Jednak wtedy zdałam sobie sprawę, że patrzę na dwumetrowego centaura o pomarszczonej twarzy otoczonej smolistymi włosami.

Rozpoznałam go do razu. Ten chłód bijący z jego ciemnych oczu. Był to ten sam stwór, którego spotkałam podczas ostatniej wyprawy tutaj.

- Witaj, Suzanne, siostro Remusa Lupina - pozdrowił mnie przybysz. Jego obecność nie pozwalała mi na nic więcej, poza lekkim przytaknięciem. - Nie musisz się mnie obawiać, nie zrobię ci dzisiaj krzywdy - zapewnił, siadając obok mnie na kępie traw.

- Ja... - zaczęłam. - Przepraszam, nie powinnam tu przychodzić, już sobie idę - stwierdziłam, schodząc z konara rozłożystego drzewa. Moje nogi okazały się jednak tak zdrętwiałe, że upadłam na ziemię nieopodal centaura.

Ten nie odrywając wzroku od jeziora uśmiechnął się kpiąco.

- Wy ludzie zawsze mnie zaskakiwaliście - powiedział, a przez jego niski głos przeszły mnie dreszcze. - Nawet gdy odstąpi wam się skrawek swojego miejsca, wy nie chcecie go przyjąć. Nie chcecie, ponieważ go otrzymaliście, a nie wywalczyliście.

- To nie prawda, ja po prostu... - zdecydowałam się wreszcie zabrać głos.

- Boisz się mnie? - ponownie parsknął śmiechem. Nie był to jednak serdeczny dźwięk. Raczej drwiący, czujący nade mną wyższość. - Twój brat początkowo także się mnie bał, gdy Albus przyprowadził go do nas po raz pierwszy, mało nie krzyczał ze strachu. A swoją drogą, przekazałaś mu pozdrowienia ode mnie?

- Niestety nie miałam okazji, Margorm - odparłam zdawkowo.

- A więc pamiętasz moje imię? - Ta informacja najwyraźniej połechtała ego tego starego centaura.

- Oczywiście, że pamiętam. Groziłeś mi zastrzeleniem mnie!

- To nie moja wina, że znalazłaś się na naszym terenie. Nie powinnaś tu zaglądać.

- Dzisiaj postanowiłam zrobić wyjątek - bąknęłam.

- A czemuż to? Czyżbyś przechodziła kryzys wieku przedszkolnego? - zadrwił ze mnie.

- Przedszkolnego? - powtórzyłam. - Piętnaście lat nie daje już panu prawa do nazywania mnie przedszkolakiem.

- Gdybyś wiedziała, ile ja mam lat, od razu zmieniłabyś zdanie, moja droga - upomniał mnie. - Tak więc dowiem się twojego powodu do zawitania do tej części lasu?

- Moja bardzo bliska znajoma została porwana.

- Pewnie bawi się w chowanego, moja droga. Nic jej nie będzie.

- Uprowadził ją potwór mieszkający w Komnacie Tajemnic! - podniosłam głos. - Zapewne właśnie teraz jest przez niego mordowana! Dlatego pan wybaczy, ale wrócę już do Hogwartu. Na jej pogrzeb, jak by pan zapewne za chwilę to określił.

- Komnata Tajemnic znów została otwarta? - spytał mnie centaur, po raz pierwszy od rozpoczęcia naszej rozmowy podnosząc na mnie wzrok.

- Nie wiem, co oznacza to pańskie "znów", ale tak. Jakiś potwór pałęta się teraz po naszej szkole - odparłam, stawiając pierwsze kroki w kierunku zamku. Było mi bardzo ciężko, bo każdy mój kolejny ruch kończył się moim cichym sykiem.

- A więc bazyliszek znów jest w Hogwarcie - powiedział Margorm, bardziej do siebie niż do mnie.

- Bazyliszek? - powtórzyłam. - Wiesz co kryje się w Komnacie?

- Oczywiście, że wiem. Tylko tacy głupcy jak wy, czarodzieje, nie zdajecie sobie sprawy z tak prostych faktów! - fuknął na mnie i podniósł się z trawy.

- Dlaczego nie powiedziałeś o tym Dumbledore'owi? On by wiedział, co należy w takiej sytuacji robić!

- On wie, moja droga. Niestety ta wiedza jest bezsilna, bo to ten, kto otworzył Komnatę, ma prawdziwą władzę nad bestią!

- Powinnam jak najszybciej wrócić do zamku - powtórzyłam, znów wykonując kilka desperackich kroków.

- Pomogę ci, Lupin. - Usłyszałam nagle nad swoim uchem i już po chwili znalazłam się na grzbiecie centaura. - Pamiętaj tylko, że robię to tylko i wyłącznie ze względu na twojego brata. Nie darzę cię, dziewczyno, nawet najmniejszą dozą sympatii.

- Obejdzie się - wydałam z siebie zanim zdążyłam ugryźć się w język. Jednak Margorma to nie obeszło, bo zmierzał już galopem w kierunku zamku.

...

Kiedy centaur zniknął za zasłoną lasu, nadal stałam w miejscu, w którym mnie zostawił. Nie miałam ochoty wracać do wieży gryfonów, chociaż na niebie pojawiały się już pierwsze gwiazdy. Było mi dostatecznie ciepło, abym nie musiała zbierać się do powrotem. Westchnęłam głośno i rozejrzałam się wkoło, a wtedy ujrzałam postać szybko zbliżającą się w moim kierunku.

- Cedrik? - rzuciłam z daleka, na co nadchodzący przyspieszył kroku i już po chwili trzymał mnie mocno w ramionach.

- Suzanne, nawet nie masz pojęcia jak się martwiłem! - szepnął mi brunet do ucha, przez co delikatnie się zarumieniłam. To jednak nie trwało długo.

- Dlaczego mnie szukałeś?

- Dyrektor zlecił zebranie wszystkich uczniów do Wielkiej Sali, jednak ciebie nie było! Spytałem bliźniaków o to, gdzie jesteś, a gdy oni nie potrafili tego stwierdzić, postanowiłem jak najszybciej cię znaleźć. Dobrze, że się tak szybko odnalazłaś. - Ponownie przytulił mnie mocno, wtulając twarz w moje rozwiane włosy. - A tak w ogóle gdzie byłaś?

- Poszłam pod twoje drzewo. Musiałam sobie coś przemyśleć - odparłam, wymuszając uśmiech.

- Cieszę się, że jesteś bezpieczna. Gdyby coś ci się stało, nie wiem, co bym wtedy zrobił - wyznał, przytulając mnie jeszcze mocniej.

Nagle poczułam, że mam drobne zawroty głowy. Upadłam bezwiednie na ziemię, lecz Cedrik szybko znalazł się przy mnie.

- Suz, wszystko w porządku? - spytał z troską, dokładnie lustrując moją twarz.

- Tak, tylko... to chyba ten nadmiar złych zdarzeń i... - Złapałam się za pulsującą głowę.

- Powinniśmy jak najszybciej wrócić do zamku.

- Nie! To znaczy ja... nie jestem w stanie się ruszyć - stwierdziłam, czując jednak, że ból ustępuje.

- Zaopiekuję się tobą, spokojnie - zapewnił mnie i wtedy momentalnie oblał się rumieńcem. Nie spodziewał się najwyraźniej po sobie takiego wyznania.

Od czasu jego pojedynku z bliźniakami starałam się spędzać jak najwięcej czasu z brunetem. Mimo tego, że chłopak bardzo szybko wrócił do zdrowia fizycznego, odnosiłam dziwne wrażenie, że stał się bardziej zamknięty w sobie, co doskonale wyczułam w obecnej sytuacji.

Spojrzałam w oczy chłopaka, które w tamtej chwili wyrażały zmieszanie.

- Ja nie powinienem tak... chyba powinniśmy się już zbierać - stwierdził Cedrik, podnosząc się z trawy i podając mi dłoń, abym wstała. Starał się jednak nie patrzeć na moją twarz.

- Dzięki - powiedziałam, kiedy na dobre stałam o własnych siłach. Chłopak nie zareagował. Złapał mnie jedynie za rękę i ruszył w kierunku szkoły.

Wtedy poczułam, że druga taka okazja może się już nie wydarzyć. Dlatego nie wiedząc, co innego mogłabym zrobić, złapałam się go kurczowo za ramię i zmusiłam chłopaka, by spojrzał mi w oczy.

Kiedy już to zrobił, a jego szare tęczówki wyrażały ogromne zmieszanie, złączyłam nasze usta delikatnym pocałunkiem. Na moje szczęście chłopak po krótkiej chwili odwzajemnił go nieśmiało, a wtedy wszystko inne przestało dla mnie mieć znaczenie.

Wtedy Cedrik przerwał.

- Suzanne, czy my właśnie... - zaczął niepewnie.

- Tak mi się zdaje - odparłam, ponownie łącząc nasze wargi i powtarzając tym samym swój pierwszy pocałunek.