piątek, 29 czerwca 2018

Rozdział 97


...
Podążając po szkolnych korytarzach skąpanych w świetle popołudniowego słońca z trudem udawało się przechodniom zachowywać powagę. Po jakimś czasie już nikt jednak nie chciał podtrzymywać tej iluzji i na widok kolejnego plakatu z Dolores Umbridge wybuchali gromkim śmiechem, z ciekawością zastanawiając się, czy afisz za rogiem będzie jeszcze lepszy od tego.
Uśmiechnęłam się pod nosem, gdy po raz kolejny twarz Umbridge ukazała się na korytarzu. Kobieta miała wałki we włosach, ogórki na twarzy, a pod nią znajdował się napis: "Niektórym złość zaszkodziła aż za bardzo". Nie miałam zamiaru zgadywać, kto był pomysłodawcą tego żartu.
Mugolskie wykończenia tej kampanii reklamowej wskazywały mi jednoznacznie pewnego ślizgona o buntowniczych predyspozycjach. A kiedy zobaczyłam go w towarzystwie bliźniaków naklejających kolejną kartkę na ścianę, byłam już pewna, że to on wykazał wiele inicjatywy dla tego pomysłu.
- Wiecie, że to oznacza wojnę - mruknęłam, podchodząc do nich i uśmiechając się na widok podpisu kolejnego zdjęcia kobiety: "Lubię różowy kolor, ale przebieranie się za prosiaka to chyba już lekka przesada".
- Jesteśmy na nią gotowi - odparł George, posyłając mi promienny uśmiech. Od kilku dni zachowywał się normalnie wobec mnie. To znaczy tak, jak we wcześniejszych latach. Z jednej strony czułam ulgę, ale z drugiej odczuwałam jakąś dziwną pustkę: jakby kłótnie z nim były pewnego rodzaju zaspokojeniem czegoś. - Jak myślisz, ostro się wnerwi? - Wskazał głową na plakat.
- Sądzę, że jeżeli dowie się, że to wy, to nie macie życia  w tej szkole. - Na moje słowa Vincent prychnął lekko.
- A ona w Ministerstwie - mruknął z zadowoleniem. - Mój ojciec przekazał mi wczoraj wiadomość, że Knot i Umbridge mają ze sobą na pieńku od ostatniego spotkania ministrów w zeszłym tygodniu. Ciekawe co też tam się mogło stać? - Zaśmiał się zwycięsko, a w jego oczach pojawiły się diabelskie cienie.
Przełknęłam ślinę.
- Prowokujecie ją - stwierdziłam, przygryzając wargę. - Jeżeli jest wnerwiona, jak mówisz, to gdy zobaczy te plakaty... współczuję osobie, która będzie wtedy blisko niej. - Zlustrowała chłopaków wyraźnie wzrokiem. Byli spokojni. Nawet za bardzo, jakby nie zrobili właśnie nic godnego nagany. - Pozbyliście się wszystkich dowodów? - Skinęłam głową na plakat z wściekłą podobizną Umbridge.
- Suzanne, czy ty masz nas za nowicjuszy - prychnął Fred, niby to z oburzeniem. - Ta kobieta prędzej posądzi siebie niż nas. Nie ma na nas nic.
Zerknęłam na afisz.
- Unieruchomione - stwierdził George, jakby czytając mi w myślach. - Nie zdejmiesz czarami, żebyś nie wiem jak się postarał.
- Dumbledore nie da rady? - Uniosłam wyzywająco brew.
- Dumbledore podrzucił nam ten pomysł - wyjaśnił, na co instynktownie zaśmiałam się kpiąco. Jakby śmiech miał zapewnić mi jakąś obronę. - Oczywiście nie dosłownie, ale to jemu to zawdzięczamy.
- Jasne - potaknęłam, przypominając sobie, dlaczego w ogóle znalazłam się tutaj z nimi. - W właśnie, za chwilę mamy spotkanie GD - przypomniałam, na co bliźniacy zesztywnieli, spoglądając z przekąsem na Vincenta.
Ten tylko uśmiechnął się w sowim stylu, pokazując swoje wystające kły.
- Spokojnie, nie wygadam - zarzekł się poważnie, co chyba ich nie przekonało. - Obiecuję, poza tym: odrobinę zaufania - dodał ślizgon, a na jego twarzy pojawiła się powaga. - Przecież nie polecę z tym do Umbridge, tak powalony nie jestem.
Widziałam na twarzach rudzielców, że chwilę mocno biją się z myślami. Po chwili rozluźnili się i przytaknęli lekko.
- A nie chcesz iść z nami? - zaproponował Fred. - Harry powinien ucieszyć się z nowego członka.
- Nie sądzę. - Westchnął Vincent. - Ślizgon na takim spędzie nie wróży nieco dobrego. - Wskazał na logo na swojej szacie. - Poza tym nauka magii to nie moja sprawa. Jeszcze stanę się lepszy niż Voldemort, a przecież wtedy nie wiadomo, co takiego strzeli mi do głowy. Dobrze jest tak, jak jest teraz. - Znów wykrzywił usta w grymasie radości, a następnie skinął na mnie i odszedł w przeciwnym kierunku.
- Suzanne - mruknął do mnie George. - Masz gust do ludzi. - stwierdził z uznaniem, wyszczerzając się łobuzersko.
Pomimo tego, że często tak robił, teraz poczułam, że na ten widok uginają się pode mną kolana.
...
Minęliśmy dyskretnie korytarz na siódmym piętrze i znaleźliśmy się w pokoju życzeń, gdzie przebywali już prawie wszyscy. Znowu się spóźniliśmy, chociaż w sumie nie za bardzo mnie to obchodziło. W moim interesie leżało to, aby ci ludzi zaraz się nie pozabijali.
- Co robimy dzisiaj? - rzuciłam do Harry'ego na przywitanie, a moje usta wykrzywiły się w uśmiech. Byłam bardzo ciekawa, czego też pan Potter jest w stanie nas nauczyć lub, bardziej konkretnie, czy w ogóle będzie umiał tego dokonać.
- Yyy - z jego ust wydał się długi jęk namysłu, co jeszcze bardziej poprawiło mi humor. Potter po kilku chwilach postanowił się jednak odezwać. - Spróbujemy dzisiaj od małych pojedynków - obwieścił, na co większość przytaknęła z zadowoleniem. - Wiecie, o co mi chodzi: Expelliarmus i tak dalej. - Większość znów przytaknęła, a ja wywróciłam oczami. - Dobierzcie się w pary! - mruknął jeszcze, przez co instynktownie rozejrzałam się za Maureen, a ludzi podnieśli się z podłogi i w pomieszczeniu zrobił się chwilowy harmider.
Na moje szczęście czarnowłosa także szukała mnie wzrokiem, a po natknięciu się na mnie, uśmiechnęła się kpiąco i podeszła nieśpiesznym krokiem.
- Będę tego żałowała? - rzuciła na przywitanie, a ja uniosłam wyzywająco brwi.
- Możesz już powoli zaczynać - odgryzłam się, wyciągając z kieszeni różdżkę i kątem oka obserwując, że uczniowie powoli robili to samo. Oddaliłyśmy się od siebie o kilka metrów, a wtedy dziewczyna zmrużyła lekko oczy. - Pękasz? - prychnęłam w momencie, gdy dziewczyna trafiła mnie zaklęciem.
- Drętwota!
Był to pierwszy czar, który został rzucone. W amoku upadłam na podłogę, nie spodziewając się tak nagłego ataku z jej strony. Czułam na naszej dwójce zaciekawione spojrzenia.
- Tak chcesz się bawić? - parsknęłam, odzyskując władzę nad ciałem i gdy jeszcze nie podniosłam się z ziemi, oddałam jej chyba najgłupszym zaklęciem, jakie w tamtej chwili mogło przyjść mi do głowy. - Anteoculatia!
W czarnowłosą uderzyło żółte światło i pozornie nic jej się nie stało. Gdy dziewczyna ponownie chciała zaatakować, z jej głowy zaczęły wyrastać jelenie rogi. Kilka osób parsknęło śmiechem.
- Co do jasnej... - mruknęłam, przykładając dłoń do czubka głowy. Pod palcami wyczuła poroże, co skomentowała cichym jęknięciem. - Suzanne? - warknęła, patrząc na mnie z nienawiścią
- Przepraszam - mruknęłam, zasłaniając usta przed niepotrzebnym śmiechem.
- Zaraz nie będziesz taka zadowolona! - zagroziła Maureen i wycelowała we mnie różdżką. - Expel...
- Rictusempra! - zareagowałam natychmiastowo, a dziewczyna z silnie postawionymi nogami na podłodze, cofnęła się do tyłu.
W między czasie zainteresowanie nami spadło, ponieważ Wybraniec zaczął pouczać kolejne pary w sprawie jakichś zaklęć. Było to o tyle korzystne, że nie mając niepotrzebnych gapiów, mogłam użyć w pojedynku z Maureen bardziej zaawansowanych form.
Przypomniały mi się słowa Alexa o psychologii w pojedynku - nigdy nie należy sądzić, że się już wygrało. Bo właśnie w tym momencie się przegrywa.
- Expelliarmus! - Maureen wyrwała mi różdżkę z ręki, a ja zdziwiłabym się, gdyby tego nie zrobiła. Uśmiechnęłam się w duchu, gdy zobaczyłam w jej oczach tą satysfakcję.
To się jeszcze zdziwisz - pomyślałam, ostatni raz zerkając na moją różdżkę, która powoli toczyła się po ziemi i traciła rozpęd.
- Reducto! - warknęłam, łącząc z sobą palec wskazujący z środkowym. Z ich końca wydobyła się jasna poświata i promień uderzył w rogi dziewczyny, niszcząc je.
- Denerwowały mnie - odpowiedziałam beztrosko, czując, że moja koncentracja teraz będzie lepsza.
- Regino!
- Protego! - Zasłoniłam się ręką, wzdłuż której powstała błękitna bariera. Czar odbił się od niej i uderzył w ścianę luster. Wtedy te zaskrzypiały lekko, a następnie jedne po drugich zaczęły odczepiać się od muru i z hukiem opadały na ziemię, niszcząc się na miliony drobnych kawałków.
Ten hałas usłyszeli wszyscy, a ich zaskoczone spojrzenia znów padły na mnie i Maureen.
- Chciałaś mnie tym walnąć? - fuknęłam na nią, ostatkiem sił powstrzymując śmiech.
- Nie specjalnie przecież. - Wzruszyła ramionami, parskając pod nosem.
Kręcąc głową, wyciągnęłam dłoń w kierunku różdżki i przywołałam ją do siebie. Po chwili znów na skórze czułam tą cudowną moc, a mój zachwyt trwałby znacznie dłużej, gdybym nagle nie usłyszała pewnego westchnienia zmieszanego z zachwytem.
Skarciłam się w myślach, że w tak jawny sposób dobyłam różdżki, leżącej kilka metrów ode mnie. Niechętnie odwróciłam wzrok, a wtedy ukazała mi się zdziwiona twarz Rona. No, spodziewałabym się takiej reakcji po każdym, ale nie po nim.
- Tak? - Zmarszczyłam lekko czoło.
- Zaklęcia niewerbalne są bardzo trudne - stwierdził, a osoby wokół niego przyznały mu rację. - Ale magia bezróżdżkowa i niewerbalna to przecież... - Nagle zamilkł, uważnie lustrując mnie wzrokiem.
- Reparo! - rzuciłam z rezygnacją, kierując różdżkę na popękane lustra na podłodze. Po chwili zlały się w jednolitą, srebrną masę i zaczęły wspinać się po murze. Gdy każda z kropel znalazła swoje miejsce, zastygły w bezruchu i na ścianie znów pojawiło się lustro. Już miałam przygryźć wargę ze zdenerwowania, ale w ostatniej chwili się opamiętałam. - Masz rację, to trudne. - Skinęłam. - Ale nie zapominaj, że większość ludzi, których znasz robi to bez problemu. - Zmrużył oczy, jakby mi nie wierzył. - Twój rodzony brat, na przykład. - Wskazałam krytycznie na George'a, który spiął się na mój nagły gest.
- Ja? - powtórzył, a ja wewnętrznie skarciłam jego skromność. - Ja - dodał już pewniej. - W sumie racja.
Na jego słowa kilka dziewczyna zachichotało cicho, a on jeszcze bardziej się wyszczerzył. Przewróciłam oczami, zwracając się tym razem do Harry'ego.
- Może już wystarczy tych pojedynków, hmmm? - Chłopak pośpiesznie przyznał mi rację i wołając do wszystkich, zwrócił na siebie uwagę.
- Jest dobrze - powiedział, a jego słowa wcale mnie nie zachęciły. - Spróbujemy teraz czegoś trudniejszego. W tych samych parach zacznijcie rzucać zaklęcia z drugą parą, rozumiecie?
- Oczywiście - mruknęłam, spostrzegając, jak do bliźniaków podchodzą jakieś dwie dziewczyny, co w duchu skwitowałam siarczystym śmiechem. - Jordan, Angelina! Chodźcie, zobaczymy, kto jest lepszym czarodziejem!
I rozpoczęliśmy drugą serię pojedynków. Później Potter zadał nam jeszcze jakieś zadanie, jednak mi nie chciało się już go wykonać. Usiadłam pod ścianą, patrząc, jak moi przyjaciele atakowali się zaklęciami. Swoją drogą byli dobrzy, bardzo dobrzy - co absolutnie mnie nie dziwiło po sześciu latach magicznej edukacji. Jednak poziom niektórych uczniów nie sprawiał mi tego samego ciepła na sercu.
Niektórzy znajomi Pottera byli wręcz okropni i przez swoją niezdarność trafiali zaklęciami w siebie. Piąty rok jest już naprawdę poważnym wiekiem. Poziom Longbottoma lub, o zgrozo, Rona Weasleya był bardzo słaby. A przecież wojna już trwała!
Może nie w murach szkolnych, ale trwała. Coraz częściej ludzi ginęli, nie wracali do domów, a  nad budynkami widniały mroczne znaki. Przymknęłam oczy, czując, że powoli odpływam.
I przez kilka minut miałam spokój. Potem jednak zaczęły dochodzić do mnie dźwięki - słyszałam je, jednak jak przez cholerną mgłę, więc wpadały mi tylko pojedyncze słowa.
- Patrz, jaka bidula - powiedział Fred rozczulająco. Chyba Fred.
- Aż żal się robi - zakpił z niego George. Tak, bez wątpienia jego głos poznałabym wszędzie.
- Suzanne, pora wstawać. Spotkanie się skończyło. - Poczułam szturchającą mnie dłoń Freda na ramieniu... a cichy śmiech Angeliny i Maureen lekko otrzeźwił mój umysł.
Podniosłam delikatnie powieki, a zaspane oczy dostrzegły zarys czyjej twarzy.
- Fred? - wychrypiałam, czując, że na pewno nie leżę na ziemi.
- Blisko. - Doszedł do mnie męski głos jego brata, a wtedy z moich ust wydobyło się ciche ziewnięcie.
- Przecież mogę sama iść - zapewniłam, próbując wyrwać się z objęć chłopaka. Ten jednak mocno przytrzymywał mnie za plecy oraz pod kolanami.
- Właśnie widzę, jak to świetnie potrafisz - skarcił mnie, ale jego głos nie brzmiał groźnie.
- Co się stało? - spytałam, bezwiednie układając głowę na torsie chłopaka. Poczułam, jak ten spina się delikatnie.
- Skończyliśmy spotkanie GD - wyjaśnił cierpliwie, ponownie się rozluźniając. - Spałaś, a...
- A George uparł się, że nie będziemy cię budzić! - wtrącił Fred, a ja momentalnie uniosłam gwałtownie powieki. Rozbudził mnie tym cholernym, radosnym tonem.
- Śpij. - George od razu zauważył moje nagłe wybudzenie.
- Przez tego bałwana już nie zasnę - usprawiedliwiłam się. - George, proszę, postaw mnie na ziemię.
Chłopak zrobił to niechętnie, a następnie wydawało mi się, że mówi coś do siebie pod nosem. Wolałam nie pytać, dlaczego po raz kolejny go zirytowałam.
...
Nazajutrz wszystko wróciło do normy - George się do mnie nie odzywał, a ja siedziałam z jego bratem na kanapie w pokoju wspólnym i czekałam na wybicie odpowiedniej godziny i chociaż reedukacje ze Snape'em były dla mnie cholernie istotnym elementem dnia, nie miałam zamiaru się na nie spóźnić. Musiałam mieć szacunek do tego człowieka, poświęcał przecież dla mnie swój cenny czas.
- Nie martw się, Suz, do końca semestru zostało już bardzo niewiele czasu. Cztery tygodnie, a potem przerwa świąteczna i masz spokój... tak naprawdę już do końca życia.
- Nie mów tak, bo łzy zbierają mi się w oczach - skarciłam go, przenosząc zaszklony nagle wzrok na płomienie ognia.
- Suzanne? - podchwycił Fred ze śmiechem. - Wszystko okey?
- Wyobrażasz sobie, że za pół roku kończymy szkołę? - odparłam nieadekwatnie.
- Mogę z tym żyć - stwierdził, układając dłonie za głową i patrząc na mnie z zaintrygowaniem.
- Fred! - warknęłam, uderzając go w kolano. - Ja mówię poważnie. Czas, który został nam w tych murach, a czas, który już spędziliśmy w nich wydaje się teraz taki mały.
- Jesteś cholernie sentymentalna. Powinnaś cieszyć się nadchodzącym dorosłym życiem.
- Może i jestem, ale... Też coś, dorosłe życie. Kiedy mój brat zaczął dorosłe życie, został ojcem. Też mi dorosłe życie!
- Ojcem? - powtórzył z zaskoczeniem. - Acha, mówisz o sobie! Nie mów mi, że masz wyrzuty sumienia.
- Nie, ale gdyby nie ja... jego życie potoczyłoby się kompletnie inaczej.
- Nie odzyskałby przyjaciela - prychnął Fred, siadając bliżej mnie i obejmując mnie pociesznie ramieniem. - Poza tym twój brat ma z tobą niezłą zabawę. A skoro nie znalazł sobie dziewczyny to znak, że już niedługo sobie znajdzie.
- On nie chce dziewczyny - stwierdziłam. - Najchętniej w ogóle nie wychodziłby z pokoju. No, ewentualnie Black. Czasem myślę, że oni nawet między sobą coś ten, ale potem jak mi się przypominają ich nastoletnie czasy i to, jak bawili się dziewczynami, to jest to po prostu niemożliwe.
Kiedy uniosłam wzrok na chłopaka, ten patrzył na mnie jak na kompletną idiotkę.
- Suzanne, ta twoja główka ma za wiele myśli do przetworzenia. - Stuknął mnie palcem w czoło, przez co odskoczyłam od niego, pokazując język. - Poza tym... nie wiem, czy zauważyłaś, ale Remus i Tonks mają się ku sobie.
- Oni? - Moje oczy wytrzeszczyły się nienaturalnie. - Chyba sobie żartujesz? Oni się nienawidzą!
- A myślisz, że jak poznać, czy chłopak leci na jakąś dziewczynę? - Fred posłał mi chytry uśmiech. - Jest takie powiedzenie: Kto się lubi, ten się czubi?
- Nie potrafię sobie tego wyobrazić - pokręciłam głową, a Fred jeszcze szerzej się uśmiechnął. - Zaraz! - przerwałam mu, chociaż nawet nie otworzył ust. - czy to miała być jakaś aluzja?
- Aluzja? - powtórzył z oburzeniem. - Niby do kogo? Przecież między tobą i George'em niczego nie ma!
Zamarłam, co chłopak świetnie zauważył. A więc moje zachowanie względem chłopaka było tak bardzo widoczne? Nie, po prostu chce mi dopiec. Na pewno!
- Nie wiem, o czym mówisz. - Ułożyłam ręce na piersi.
- Naprawdę? A ja myślę, że dokładnie zdajesz sobie z tego sprawę - rzekł i już zamierzałam mu odpowiedzieć, lecz wtedy usłyszałam śmiech dwójki ludzi.
Kiedy wraz z Fredem odwróciłam wzrok w stronę przejścia do pomieszczenia, ujrzałam George'a, żegnającego się z jakąś dziewczyną. Chyba krukonką.
Po chwili drzwi się zamknęły, a rudzielec przechylił na nas głowę. Uśmiechnął się kpiąco i podszedł bliżej.
- Gdzie byłeś, bracie? - zawołał Fred mocno przesadzonym tonem.
- Widziałem się z taką jedną. - George wzruszył ramionami, a ja poczułam nagłą suchość w gardle.
- Strasznie długo wam zeszło - kontynuował jego brat, robiąc dwuznaczny ruch brwiami.
- Pewnie nie mógł się odnaleźć w nowej sytuacji - wtrąciłam, wstając z kanapy.
Zaraz, czy ja to powiedziałam na głos!?
- Raczej nie mogłem się oderwać od nowej sytuacji - zripostował mnie George, a ja czując, że moje uszy płoną żywym ogniem, zacisnęłam usta w cienką linię i skierowałam się w stronę lochów. Nie mogłam się spóźnić na eliksiry.
Wychodząc z pomieszczenia, żegnał mnie głośny śmiech Freda, którego właściciel wręcz skręcał się z rozbawienia.
...
Weszłam do klasy Snape'a, jednak na pierwszy rzut oka nie mogłam go nigdzie zauważyć. Nie przejmując się jednak jego nieobecnością, podeszłam do  jednej z pierwszych ławek i usiadłam na wolnym krześle - było puste, tak samo jak wszystkie inne.
Westchnęłam ciężko, wpatrując się w zielonkawą tablicę. Smugi po niestartej kredzie wyglądały niechlujnie, a zacieki po gąbce skapywały na metalową płytkę z białymi pisakami.
Podparłam głowę na splecionych dłoniach i przymknęłam lekko oczy, zastanawiając się nad tym głupim cholerstwie. George wcale mi się nie podobał. Sympatia do niego była spowodowana tylko chemią mózgu, z której zaraz miałam się wyplątać. Musiałam, bo od tego zależało nasze dalsze być albo nie być. Gdyby tylko znaleźć na to jakiś genialny sposób, którego ten rudzielec by nie utrudniał.
Bo co ja mogłam poradzić na to, że łaknęłam jego dotyku, brzmienia jego śmiechu, wymownego spojrzenia. Oczy to on miał akurat ładne. W kolorze mlecznej czekolady, chociaż kiedy się denerwował przypominały bardziej gorzką. Faktycznie, gdy wtedy lustrował mnie wzrokiem, czułam, ze po moim ciele rozchodzi się ten gorzki posmak. Jego włosy też mi się podobały. Płomiennorude, chociaż mające w sobie coś z wrześniowego kasztana. Uśmiech miękkich barw i... Och, nie oszukujmy się! Podobało mi się w nim wszystko. Nawet ten zakuty łeb, w którym tak naprawdę leżało sedno całej tej sprawy.
George był jednocześnie irytujący i przyjazny. Chciałam znaleźć się w jego ramionach, a jednocześnie rzucić na niego zaklęcie niewybaczalne. Miał w sobie tą pradawną energię, która zwracała na niego uwagę i przyciągała ludzi. Serdeczny, szczery do bólu i tak pieruńsko rozrywkowy. Niby zachowywał ten zdrowy umiar (czego absolutnie nie można było powiedzieć o jego bracie), ale to jego ślepe podążanie za adrenaliną. Inteligencja, humor, nawet ta mania ciągłego drapania się za prawym uchem. Ech, zrobiłam się cholernie sentymentalna.
Nagle poczułam siłę, która zaczęła napierać na mój umysł. Wkradała się do mojego mózgu i pragnęła się w nim zagnieździć. Przejąć go, poznać i skontrolować. Instynktownie złapałam się za głowę i starałam się odeprzeć tę moc.
W sumie nie wydawała się taka silna. Nie, poprawka! Była bardzo potężna, jednak ja mogłam się jej przeciwstawić. Wytężając umysł, napięłam całą siłę woli, aby przegonić z siebie niechcianego intruza. Ale obca ręka się nie poddawała i penetrowała wierzch moich myśli, który był zaledwie czubkiem góry lodowej.
Moc namawiała. Kusiła, abym poddała się jej i zdradziła swój umysł. Starała się dostać coraz głębiej i nagle przerwała.
Przełknęłam ślinę, zaskoczona z takiego obrotu spraw, jednak w tej samej chwili znów uderzyło mnie to przeświadczenie. Siła jak wąż plątała się po granicach mojej świadomości, chcąc dostać się do wnętrza. Jej drugi atak był tak nagły, że przewróciłam się na podłogę, a lewą ręką uderzyłam mocno o ławkę.
Mój jęk sprawił, że siła natarła jeszcze nachalniej.
- Odejdź! - wysyczałam, opierając czoło o lodowatej podłodze lochów. - Odejdź! - powtórzyłam, przepędzając ją dalej.
I ponownie zaczęła ustępować, lecz ja nie zamierzałam jeszcze przerywać. Nadal wypychałam ją ze swojej głowy i gdy nabrałam pewności, że już nie wróci, zabrałam dłonie z głowy.
Przełknęłam ślinę, czując spokojne bicie swojego serca. Westchnęłam ciężko, z ulgą podnosząc się z podłogi, ale kiedy chciałam oprzeć się o ławkę, mój wzrok przeciągnęła postać Snape'a, stojąca niedaleko mnie.
- Panie profesorze - wydało się z moich ust. Mężczyzna skinął głową.
- Dobrze, Lupin - pochwalił, a komplement w jego ustach zyskał szczególne dla mnie znaczenie.
- Ale... - zaczęłam, po raz kolejny biorąc głębszy wdech.
- Pomyślałem, że powinienem cię sprawdzić - wyjaśnił tylko czarnowłosy i podszedł do swojego biurka.
- Sprawdzić? - powtórzyłam, podchodząc do niego.
- Oklumencja jest bardzo przydatną umiejętnością w walce. Lepiej mieć pewność, że wróg nie majstruje w twoim umyśle.
- Ale... - mruknęłam znowu, po chwili rezygnując z pewnej myśli. - Myśli profesor, że dobrze mi poszło.
- Gdybyś się nie wywróciła, dałbym ci Powyżej Oczekiwań - przyznał, na co moja brew powędrowała w górę. - Nikomu nie daję Wybitnych. Wybitny oznacza, że już nie potrzebujesz się szkolić, a to nigdy nie jest prawdą. Nawet Czarny Pan cały czas się uczy.
- Zadowalający nie jest wbrew pozorom satysfakcjonujący.
- Cieszę się, to oznacza, że chcesz nad sobą pracować. - Podał mi pergamin. - Napiszesz wypracowanie o eliksirze prawdy.
- Viritaserum. - Potaknęłam, utrwalając sobie zadanie.
- Umbridge musi mieć pewność, że będziemy robić tutaj coś z szóstego roku.
- Jak zawsze - powiedziałam, przypominając sobie utarty schemat Snape'a. Wypracowania były dla Umbridge zaświadczeniem mojej wiedzy.
- Profesorze Snape - powiedziałam jeszcze, zanim usiadłam w ławce. - Naprawdę nie mógł pan się dostać do mojego umysłu?
- Skąd to pytanie?
- Ponieważ... - zawahałam się, po chwili zbierając w sobie całą odwagę. - Jest pan uważany za prawdziwego mistrza Oklumencji. Równającym się może nawet z Dumbledorem i... Sam Wiesz Kim.
Snape uśmiechnął się pod nosem.
- Potrzebujesz jeszcze wiele pracy nad sobą - powiedział. - ale to nie oznacza, że już nie jesteś zdolną czarownicą. I tak, nie mogłem się dostać do twojego umysłu.
Skinęłam lekko głową.
...
Wracałam do dormitorium dużo później niż zwykle. Tarcza mojego zegarka wskazywała za piętnaście północ, a ja powoli traciłam zmysł orientacji - nie to że kiedykolwiek go posiadałam. Westchnęłam ciężko, dostrzegając na końcu korytarza kamienną chimerę prowadzącą do gabinetu dyrektora. Gdyby Umbridge nie wypytywała mnie o jakieś głupoty, zapewne teraz nie szwendałabym się po opuszczonych korytarzach.
Nagle dostrzegłam przed rzeźbą McGonagall prowadzącą bliźniaków, Ginny i Rona. Mocno zaintrygował mnie ten widok, bo zobaczenie wszystkich Weasleyów w jednym miejscu w tym zamku graniczyło wręcz z cudem. Zmarszczyłam lekko, przyspieszając kroku.
- Pani profesor - rzuciłam, a mój głos podniósł się echem. Gdy wzrok kobiety spoczął na mnie, zrozumiałam, że na pewno nie byłą to gładka sprawa. Podeszłam do nich jeszcze szybciej. - Dlaczego... - zaczęłam, wskazując na jej towarzystwo, ale kobieta jedynie machnęła na mnie ręką i reaktywując tajne przejście, kazała nam wejść do środka.
- Dobrze, że się zjawiłaś, Suzanne - poinformowała mnie półgłosem, przez co głos ugrzązł mi w gardle.
W gabinecie znajdował się już Dumbledore, a obok niego stał Harry, którego humor był tak samo zły jak pozostałych. Bez zbędnych pytań, które niestety rzucały mi się na język, poddałam się uściskowi McGonagall stawiającej mnie pomiędzy George'em a Ginny.
- Na Grimmauld Place dostaniecie się świostoklikiem - poinformował Dumbledore, podając Harry'emu czajnik. Wybraniec wystawił go przed siebie, a wtedy wszyscy złapaliśmy za jego powierzchnię.
- Suzanne, zapanuj nad nimi - mruknęła do mnie McGonagall, ale jej słowa nie miały dla mnie żadnego sensu. Najprawdopodobniej byłam najmniej poinformowaną osobą w tym towarzystwie.
Po chwili świstoklik aktywował się, a wtedy poczułam lekki skurcz w żołądku, towarzyszący mi także przy teleportacji. Barwy rozmazały się, a gdy po chwili wszystko znów wróciło do normy, zrozumiałam, że znajdowaliśmy się w kuchni Blacków.
Stworek oczywiście musiał nas powitać falą niewybrednych uwag, przez co z świstem wypuściłam powietrze z ust. Rzuciłam w niego zaklęcie, a wtedy oczy skrzata zaszły mgłą, a po chwili ten zemdlał. Upadłby na ziemię, gdyby nie złapał go Syriusz, od którego poczułam już lekko przetrawioną woń whisky.
- Co się dzieje? - zapytał, podnosząc delikatnie Stworka. - Fineas Nigellus powiedział mi, że Artur jest ciężko ranny...
Nie wiem, która informacja bardziej zwaliła mnie z nóg. Ta, że martwy pradziadek Blacka przekazał mu wieści o wypadku Artura, czy właśnie ów wypadek Artura!
- Spytaj Harry'ego - mruknął rozeźlony Fred.
- Tak, ja też chcę to usłyszeć - dodał George, a jego wzrok przeniósł się na Wybrańca.
- To było... - zawahał się przez chwilę. - Miałem coś w rodzaju... wizji. Śniło mi się, że Artur przebywa w jakimś pomieszczeniu, a wokół niego... znajdują się szklane kule. Nagle został uwiązany i zaatakowany... - Przełknął ślinę. - Przez ogromnego stwora, nie wiem, co to było. Jego krew była wszędzie i... Oddychał, a potem ten potwór uciekł i... obudziłem się.
Wszyscy słuchali go z ogromną powagą.
- Co to był za stwór? - rzucił Black, lecz Harry tylko pokręcił głową.
- Jest tu mama - zagadną po chwili Fred, rozglądając się po pomieszczeniu, jakby w nadziei że jego matka siedzi pod stołem i ukrywa się przed nami.
- Prawdopodobnie jeszcze nawet nie wie, co się stało - odrzekł Black. - Trzeba było przede wszystkim zabrać was ze szkoły, aby Umbridge nie zdążyła się wtrącić. Myślę, że Dumbledore zadba o to, by powiadomić Molly.
- Musimy udać się zaraz do Świętego Munga! - zaapelowała nagle Ginny, a jej bracia momentalnie się z nią zgodzili. - Syriuszu, masz tutaj jakieś płaszcze do pożyczenia?
- Daj spokój, przecież nie możecie się stąd ruszyć! - zaperzył się Black.
- Ależ oczywiście, że możemy. Kiedy tylko chcemy - zaprotestował buntowniczo George. - To nasz ojciec!
- A jak zamierzacie im wytłumaczyć, skąd wiecie, że Artur został zaatakowany, skoro szpital nie powiadomił o tym nawet jego żony? - wtrąciłam się, a Weasleye spojrzeli na mnie z trwogą. Na szczęście Black mruknął do mnie w ramach aprobaty.
- A jakie to ma znaczenie? - upierał się dalej rudzielec.
- A takie, że nie chcemy zwracać uwagi wszystkich na to, że Harry widzi to, co odbywa się kilkaset mil od niego! - powiedział ze złością Syriusz. - Czy wy w ogóle macie pojęcie, co dla ministerstwa znaczyłyby te informacje?
- Mógł nam to powiedzieć ktoś inny - stwierdził Fred.
- Niby kto taki? - parsknął Black. - Zrozumcie, wasz ojciec został ranny podczas wykonywania misji dla Zakonu, przez co ta sprawa śmierdzi już z daleka! A wy chcecie jeszcze pogorszyć sytuację, trąbiąc naokoło, że jego dzieci wiedziały o wypadku już po paru sekundach.
Bliźniacy zacisnęli dłonie w pięści, przez co instynktownie chwyciłam ich za nadgarstki. George jakby się uspokoił, ale Fred wyrwał się jedynie i westchnął głośno.
- Mamy w nosie cały ten głupi Zakon! - krzyknął. - Nasz ojciec właśnie umiera!
- Wiedział na co się pisze, gdy przystępował do Zakonu - mruknęłam.
- Bo co? - zasępił się Fred. - Może ci członkowie składają jakąś przysięgę, która...
- Przysięgę na Fawkesa - przerwałam, a mój głos nagle się załamał, czym przyciągnęłam na swoją osobę wzrok wszystkich.
- Żartujesz? - George także wyrwał się z mojego uścisku.
Przełknęłam ślinę, unosząc wzrok na chłopaka. Jego oczy pociemniały i przypominały gorzką czekoladę, a dłonie wylądowały na moich ramionach.
- Ja, Suzanne Lupin, od dzisiaj zobowiązuję się do walki przeciw Lordowi Voldemortowi i jego zwolennikom. Będę walczyć, pomimo konsekwencji, które za tym idą. Jestem gotowa ponieść śmierć w obronie idei Zakonu! - wyrecytowałam część przysięgi bez zająknięcia, oczywiście pomijając większość co ważniejszych fragmentów. - Każdy z nas musiał przysięgać i wiedział, na co takiego się pisze.
- Jesteś w Zakonie? - powtórzył George, a ja dostrzegłam w jego oczach troskę i zranienie. - I nic nam nie powiedziałaś? - Zabrał dłonie.
- Nie było dobrego momentu. - Przygryzłam dolną wargę, przenosząc wzrok na Syriusza.
- Co miało ci pomóc w dochowaniu przysięgi? - spytał z zaciekawieniem spokojnym, chrapliwym głosem.
- Przyjaźń - odparłam, na co bliźniacy spojrzeli na mnie z jeszcze większym zaskoczeniem.
- Ciekawe - stwierdził. - Mi miał pomóc wybuchowy charakter. Mam chyba cięty język zdaniem Dumbledore'a.
- Niewyparzony język. - Skinęłam głową, przypominając sobie słowa dyrektora. - Mi ją proponował, ale stwierdził też, że ta funkcja była już dawno zajęta.

niedziela, 24 czerwca 2018

Rozdział 96


...
Jedyną widoczną wadą palenia było to, że zapach, który po sobie zostawiało, był niejprzyjemniejszy. Na szczęście sprytne zaklęcie wyciszające sprawiało, że dym papierosowy przyjmował aromatyczną woń deszczu, co, patrząc na pogodę za oknem, było wyjątkowo na miejscu.
Angelina dała się przekonać do oddania mi paczki Oriona Blacka. Żart, dzięki Accio znów stałam się posiadaczem tego skarbu i nie miałam zamiaru nikomu już go oddawać.
Przeniosłam wzrok na śpiące dziewczyny. Uśmiechnęłam się do siebie, widząc ich spokojne twarze. Była nawet wczesna godzina, ale prace domowe jakimś cudem zdołały mocno je wykończyć. Chciałam parsknąć, jednak w ostatniej chwili się powstrzymałam. Gdyby się obudziły, od razu wyrwałyby mi papierosa, a przecież jego dym był tak zbawienny dla moich zszarganych nerwów.
Na mojej szafce nocnej leżało kilka listów. W głównej mierze od Alexa, w których pisał, co też musi robić w tej Kanadzie - biedactwo. Obok nich były też dwa pergaminy, częściowo już zapisane. Jeden z nich zawierał odpowiedź na wiadomości blondyna, a w drugim pisałam szczegółowy opis swoich poczynań w sprawie pogłosek o Voldemorcie wśród uczniów. Westchnęłam ciężko, wykrzywiając lekko usta. Tego typu sprawozdania pisało się dużo łatwiej od wypracować do szkoły. I kto mi jeszcze śmie wmawiać, że szkoła była mi do czegoś potrzebna?
Odwróciłam spokojnie głowę, kierując wzrok na widok za szybę. Jednak wtedy przeszedł mnie zimny dreszcz, a z ust wydobył się niemy krzyk. Spadłam z niewygodnego parapetu, upadając na drewnianą podłogę dormitorium. Mój upadek nie był na tyle głośny, by moje przyjaciółki obudziły się, jednak i tak spojrzałam w ich kierunku.
Po chwili przełknęłam ślinę i podeszłam niechętnie do okna, na którego całej powierzchni stał demon o czarnych skrzydłami i diabelskich czerwonych ślepiach. Usta uśmiechały się kpiąco i ukazywały białe, ostre zęby. Język był dłuższy niż zwykle i przypominał mi teraz organ węża. Sięgał lekko za trójkątną brodę chłopaka.
- Jesteś porąbany - stwierdziłam, wpuszczając to wynaturzenie do pomieszczenia.
- Widzisz, jacy jesteśmy podobni - odparł głosem przypominającym złowieszczy szept i wszedł do środka, a po chwili przybrał swoją normalną postać. Przewróciłam oczami na jego nędzne popisy.
- Po cholerę tu przylazłeś o tej porze? - mruknęłam, ale w tej samej chwili Vincent odwrócił się w moim kierunku, a w jego zielonych oczach pojawiło się szatańskie olśnienie.
- Nie chcesz dorwać Umbridge? - szepnął.
- O tej porze? - zdziwiłam się. - Chyba sobie podaruję, bo...
W tej samej chwili Vincent znów przemienił się w tego pierzastego demona, a z jego ust ponownie zaczęła lecieć lepka ślina.
- Chodź, kurwa - warknął, łapiąc mnie mocno za nadgarstek i kierując się do okna. - Te koty się mnie boją i nie chciały mi niczego powiedzieć - dodał lekko zirytowany, a następnie stanął na parapecie i spojrzał z satysfakcją  w dół.
- Vincent? - powiedziałam, rozumiejąc, co ten psychol planuje zrobić. - Ani mi się waż, ja mam lęk wysokości, a poza tym...
- Zamknij się, Suzy... - Tylko tyle zdążyłam usłyszeć, bo w następnej chwili Vincent wskoczył w ciemną przepaść, ciągnąc mnie za sobą.
Po chwili poczułam na ciele dziki wiatr, który w okrutny sposób smagał je i przeistaczał się w okrutne bicze powietrzne. Na moim nadgarstku nadal był mocny uścisk tego psychola, a jego pazury powoli zaczynały wbijać się boleśnie w skórę. Moje włosy częściowo zasłaniały mi eter przed nami, a wzdłuż pleców przeszedł mnie dreszcz paniki!
Czy on doszczętnie oszalał!
Zamknęłam ciasno oczy, czując pod palcami pióra chłopaka. Jeśli dane nam było przeżyć, to przysięgłam sobie, że go zabije - i nie będę po tym miała wyrzutów sumienia.
Syknęłam w momencie, gdy Vincent rozpostarł skrzydła i sprzeciwił się grawitacji.
Teraz poszybowaliśmy w górę, a ja poczułam pulsujący ból wewnątrz mojej czaszki. Cząsteczki powietrza atakowały moje ciało, a cienka piżama nie miała wręcz szans w starciu z listopadowym wiatrem.
Wtedy moje nogi z ulgą opadły na kamienny parapet. Vincent zbił okienną szybę i weszliśmy na korytarz, który spowity był w ciszy. Westchnęłam z ulgą, po chwili mocno zaciskając wargi.
- Zabiję cię - warknęłam, rzucając się w stronę chłopaka.
Ten jednak złapał mnie zręcznie za nadgarstki, a następnie przewrócił na posadzkę.
- Cicho - skarcił mnie, przemieniając się w siebie. - Zaraz obudzisz cały Hogwart, a przecież to ma być misja incognito.
Przewróciłam oczami.
- Jaka misja? - podchwyciłam, czując rosnącą niechęć do tego cynika.
- Jesteś tępa jak zawsze - mruknął czarnowłosy, podążając wzdłuż korytarza. Po chwili ja także zrozumiałam, gdzie się znajdowaliśmy.
Drzwi sali od Obrony stały przed nami niewzruszenie i nie miały zamiaru nas puścić.
- Co ty planujesz? - fuknęłam w momencie, gdy Vincent przetransmutował swoją dłoń w szpony i wsadzić jeden z pazurów do zamka w drzwiach.
- Zwariowałeś? Przecież takie rzeczy działają tylko w mugolskich filmach! Poza tym nie możesz zwyczajnie użyć magii?
- Są odporne na magię - wyjaśnił ze spokojem, kręcąc zacięcie pazurem. Po chwili po korytarzu rozległ się cichy trzask, a drzwi ustąpiły. - A poza tym ta sztuczka działa też w prawdziwym życiu. - Posłał mi drwiący uśmiech i wszedł do środka.
Niechętnie ruszyłam za nim, bo pomimo tego, że mieliśmy wiele do stracenia, ciekawiło mnie, co też chłopak zamierzał zrobić.
- Po co tu przyszliśmy? - spytałam, zrównując się z chłopakiem, który przykucnął przed zamkiem do gabinetu Umbridge.
- Żebyś pogadała z tymi pieprzonymi sierściuchami. - Jęknął, bo pazur wszedł głębiej, niż Vincent początkowo zamierzał.
- Zapomniałeś chyba o jednym - upomniałam go. - Umbridge może się tu pojawić w każdej chwili. - Tupnęłam nogą.
Drzwi do gabinetu Landryny także ustąpiły.
- Widzisz tę szafę. - Wskazał normalną już ręką na pobliski mebel. Skinęłam lekko. - Za nim znajduje się tajne wejście do pokoju Umbridge. Stanę na czatach i będę je obserwował, a ty w spokoju wysłuchasz tych kotów, rozumiemy się?
- Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy? - Uniosłam brew.
- Zależy mi na tobie, Suzy - powiedział to tak ironicznym tonem, że prawie zrównał go z poziomem swojego spojrzenia. Uśmiechnął się chytrze. - Chociaż tak naprawdę mam to w dupie. Po prostu jestem ciekaw, ile takie koty są w stanie wygadać i czy nie pozbyć się przypadkiem swoich totemów.
- Ty też masz takie coś? - zdziwiłam się.
- Pamiętasz moje motyle w dormitorium? - rzucił. - To właśnie były totemy, a teraz szybko, bo chcę się jeszcze wyspać dzisiejszej nocy. - Wepchnął mnie do gabinetu Umbridge.
Rozejrzałam się sceptycznie po pomieszczeniu. Było puste, chociaż na biurku paliła się jedna świeczka, oświecająca sylwetki kotów. Przemieniłam ucho w wilcze, aby lepiej słyszeć ich szepty.
- Co ona tutaj robi? - spytał jakiś czarny dachowiec.
- Biedactwo, powinna szybko stąd uciekać! - powiedział jeszcze inny.
Przełknęłam ślinę, przyglądając się im uważnie i poszukując wśród nich białego persa i syjama.
- Po co tu przeszłaś, dziecko? - Doszedł do mnie jednak nieprzyjemny pomruk maine coona. Jego oczy dokładnie lustrowały moją twarz. Wiedziałam, że jego pytanie było czysto retoryczne, ale warto było spróbować.
- Kim naprawdę jest Dolores Umbridge? - rzuciłam, chociaż mój głos bardziej przypominał ciche warknięcie. Poczułam, że moje ciało instynktownie przechodzi przemianę w wilka.
Część stworzeń uśmiechnęła się do mnie chytrze. Na maine coonie nie zrobiło to jednak wrażenia.
- A więc się rozumiemy - powiedział, ziewając irytująco. - To może trochę ułatwić nam komunikację, ale i tak niczego nie możemy ci powiedzieć.
- Wiąże nas nieskładana przysięga - wtrącił syjam, a jego oczy znów zadziałały na mnie hipnotycznie. - Na tę żabę nie możemy złego słowa powiedzieć. - Prychnął pogardliwie, wyginając ciało w łuk.
- Nawet gdybyśmy bardzo chciało - zawtórował mu pers, a jego ogon poruszył się lekko.
- Przecież nikt się nie dowie, że to wy!
- My to będziemy wiedzieć. To wystarcza - syknął maine coon. - Poza tym nie mamy najmniejszej ochoty na zdradzanie tobie takich informacji.
- Mów za siebie, Scott - warknął syjam, znów wracając wzrokiem do mnie. - Mówiłem ci przecież. Spinka, moja droga. Ona wyjaśni ci wszystko.
Zacisnęłam zęby.
- A czy w tym gabinecie znajdują się jej jakieś papiery? Istotne papiery, które wskażą na jej współpracę z Voldemortem.
Koty nie przeraziły się tego imienia, co było w sumie logiczne, bo nie był dla nich zagrożeniem.
- Cóż, widzę, że już dużo wiesz - przyznał Scott z uznaniem. - Czego jeszcze zdążyłaś się dowiedzieć?
- Że pracowała w departamencie przestrzegania prawa. Tak samo jak... Berta Jorkins, która była jej podwładną! - stwierdziłam, z zaskoczeniem rozumiejąc, że Dumbledore dał mi coś w rodzaju szerszego poznania.
- Połącz fakty i wszystko złączy się w całość. - Ziewnął ospale maine coon.
Zmarszczyłam lekko nosem.
- Umbridge wysłała Jorkins na pewną śmierć... wprost w szpony Voldemorta, gdzie ten zrobił z niej kolejnego horkruksa! - myślałam na głos, a kot przyglądał mi się z coraz większym zaciekawieniem. - Berta miała być podarkiem zadośćuczynnym! Miała być gwarancją i sposobem na przekupienie Voldemorta, aby ten nie czepiał się później Umbridge!
Nagle zaległa między nami cisza.
- Jestem pod wrażeniem - mruknął kot, kładąc się na miękkim dywanie na swojej fotografii. - I powiedz mi teraz, po co przychodziłaś do nas, skoro już wcześniej znałaś te fakty? - Uśmiechnął się drwiąco.
- Potrzebuję dowodów.
- Jak już mówiłem, my nie możemy ci ich dać.
- Ale Umbridge tak - przerwał mu syjam, kręcąc lekko głową. - W tej jej kiczowatej broszce na głowie znajdują się wszystkie dokumenty, które mogłyby... - Nagle urwał i zjeżył sierść na swoim grzebiecie.
Wszystkie koty zareagowały podobnie, a ja zdezorientowana odwróciłam głowę w stronę drzwi. Nadal były lekko uchylone, lecz zza nich wydobywały się czyjeś głosy.
Przeszedł mnie zimny dreszcz, gdy zrozumiałam, że był to minister magii i Umbridge!
Rozmawiali spokojnie, przez co poczułam nagle wszechogarniającą panikę. Nie słyszałam głosu Vincenta! Uciekł! Tak po prostu uciekł i zostawił mnie na pastwę Knota i tej różowej Landryny. Przełknęłam ślinę, podchodząc do przejścia.
W między czasie przemieniłam się w siebie, a następnie wyjrzałam przez szparę.
Istotnie w klasie była Umbridge i Knot. Jednak sytuacja, w jakiej ich zobaczyłam, była dość dwuznaczna. Minister magii przypierał kobietę do ściany, a jego dłoń łaskotała lekko jej policzek.
Zaistniała sytuacja była wprost niesmaczna, a ja poczułam do siebie obrzydzenie, że musze być świadkiem tak okropnej sceny.
- Dolores - wychrypiał Knot w stronę kobiety, a ja widziałam, jak ona bardzo się spina. Na jej twarzy widać było jednak pożądanie.
Zaklęłam pod nosem, rzucając na siebie bezbarwną Colovarię, a następnie opuściłam gabinet i zaczęłam po cichu schodzić po schodach. Wzdychania profesorki bardzo ułatwiały mi sprawę, chociaż musiała być bardzo niewyżyta. Knot na razie tylko gładził ją po biodrze! Ponownie zaklęłam, słysząc pod sobą skrzypiącą deskę.
Umbridge momentalnie spojrzała w moim kierunku. Moje serce waliło jak młot, a ja modliłam się w duchu, aby mnie nie zauważyła. Niby to zaklęcie było skuteczne, a jednak miałam pewne wątpliwości.
- Dolores! - sapnął Knot w jej włosy, chwytając ją za twarz i sprawiając, że spojrzała na niego.
Cudem powstrzymywałam coraz większą niechęć do tego wszystkiego. Kiedy dotknęłam obiema stopami kamiennej podłogi, zostało mi do przejścia tylko piętnaście metrów sali, dzielących mnie do wyjścia.
- Wiesz... chciałem ci to powiedzieć już dawno... - Mężczyzna dyszał coraz głośniej. Strasznie niezaspokojeni ci urzędnicy państwowi!
Zatrzymałam się, czując walenie swojego serca.
- Korneliuszu - Kobieta odchyliła głowę to tyłu, a mężczyzna zjechał dłonią na jej grube udo.
Zawartość mojego żołądka zrobiła fikołka z obrzydzenia. Zaczęłam iść dalej.
- Zależy mi na tobie, Dory - wychrypiał, na co stanęłam jak wryta i natychmiastowo odwróciłam się w ich stronę. - Rozumiesz, Dory! - Podkreślił. - Zależy mi na tobie, Dory!
Kobieta złapała jego otyłą twarz w dłonie i pocałowała, przez co moje ciało przeszedł dreszcz zniesmaczenia. Chciałam wybuchnąć śmiechem. Najbardziej cynicznym i głośnym, na jaki tylko mogłoby mnie stać.
Ale nie zrobiłam tego, obserwując tylko, jak dłonie pana ministra błądzą po ciele Umbridge.
Kurwa, to się nie dzieje naprawdę! - pocieszyłam się w duchu, gdy Knot sięgnął do włosów Umbridge i smagnął je lekko palcami.
Profesorka zawyła, a przecież cały czas mieli na sobie ubrania! Bardzo niewyżyta kobieta, ciekawe czy ona kiedykolwiek... Suzanne, zamknij się, bo ci wypali oczy!
Palce Knota dotknęły spinki Umbridge, jednak jej właścicielka nie zainteresowała się tym zbytnio.
Nie chcąc patrzeć na to dłużej, pośpiesznie wymknęłam się z pomieszczenia. Cieszyłam się, że kiedy wchodziłam tu z Vincentem, zostawiliśmy otwarte drzwi.
- Dolores - Usłyszałam stłumiony głos ministra, a mi znów zachciało się roześmiać. - Muszę już iść, ale widzimy się niedługo w pracy. Liczę na to, że zaskoczysz mnie jakoś... Konkretnie - Jego głos zabrzmiał wręcz obrzydliwie.
Ruszyłam w kierunku rozwidlenia.
Kiedy znalazłam się dostatecznie daleko od tych dźwięków, przycupnęłam pod ścianą i schowałam twarz w dłoniach. Próbowałam uspokoić oddech i zapomnieć o tej ohydzie.
Po chwili jednak usłyszałam kroki na korytarzu. Podniosłam wzrok i ujrzałam Knota, zbliżającego się w moją stronę. Momentalnie się podniosłam, a kiedy mężczyzna znajdował się kilka stóp ode mnie, parsknęłam drwiąco.
- Jesteś powalonym idiotą - mruknęłam w momencie, gdy Vincent znów przemienił się w siebie i zasłonił mi usta dłonią.
- Kurwa, zamknij się - skarcił mnie szeptem, spoglądając nerwowo w stronę klasy.
- Nie martw się, była tak zachwycona, że teraz nie wyjdzie z pokoju do śniadania - mruknęłam, wyrywając się spod jego ręki.
- Zamknij się - warknął, przecierając swoje usta ręką. - Nigdy więcej nie zrobię dla ciebie czegoś takiego. To było gorsze niż całowanie się z testralem.
- Próbowałeś? - parsknęłam.
- Bardzo zabawne, kurwa. Wolałbym już to, niż dotykać gęby tej ropuchy. - Splunął na ziemię.
- Spokojnie, może nie będziesz potrzebował przeszczepu.
- Już czuję paraliż warg - syknął, ponownie wycierając usta. - Kurwa, wpiła się we mnie jak pijawka. Jestem tylko ciekawy, czy na następnym podsumowaniu półrocza pojawi się w gabinecie Knota w seksownej bieliźnie - zażartował, na co przewróciłam oczami.
- Raczej w stroju ogra.
- W jej przypadku nie dostrzegam różnicy. - Wzruszył ramionami, zatrzymując się nagle. - A właśnie, bo przecież nie zrobiłem tego tylko po to, aby odwrócić od ciebie uwagę. Chociaż powiem szczerze, że zaskoczyłaś mnie tym zaklęciem. - Wskazał na mnie, a ja pośpiesznie zdjęłam z siebie czar. Pocałunek Umbridge z Knotem wywołał we mnie tak ogromne emocje, że zapomniałam o odczarowaniu.
- Co zrobiłeś? - Zmarszczyłam brwi, a Vincent uśmiechnął się szeroko.
- Spójrz na to - mruknął, pokazując mi różową błyskotę.
...
Mijając Jordana, który gadał z jakąś dziewczyną na kanapie, wpadłam na korytarz męskiego dormitorium i nie mogąc się powstrzymać, weszłam bez pukania do pokoju bliźniaków. Towarzyszył temu trzask drzwi, które odrobinę za mocno skierowałam ku futrynie.
Fred spojrzał na mnie karcąco, a George rozsunął zasłony swojego łóżka.
- Jordan, coś ty wymyślił tym razem? - warknął, a na jego twarzy malowała się irytacja. - Wiesz, która jest godzina... - Wtedy urwał, spostrzegając mnie kilka metrów od siebie.
Przełknęłam ślinę, mimowolnie uśmiechając się w duchu na jego widok.
Nie, Suzanne! Miałaś się ogarnąć - jednak opinająca jego tors bluzka wcale mi sprawy nie ułatwiała. Na moje nieszczęście nie miał też na sobie spodni, a jakieś cholerne bokserki. Włosy i tak wyglądały dobrze, pomimo tego, że jeszcze przed chwilą spał. Z jego oczu ciskały gromy w moim kierunku.
- Chłopaki - zaczęłam w końcu, znajdując język w swoim zaschniętym gardle.  Przez zagadkowy wzrok George'a przeszedł mnie delikatny dreszcz. Kurwa! - Wiem, dlaczego Berta Jorkins została zamordowana.
Na moje słowa bliźniacy zmarszczyli brwi. Fred otwierał i zamykał usta, jakby chcąc powiedzieć coś, co jednocześnie jest i ważne, i głupie.
- Skąd wiesz? - spytał George, siadając na materacu i zakrywając nogi kołdrą.
- Vincent zabrał spinkę z włosów Umbridge. - Pokazałam im pobłyskujący przedmiot. - Przepatrzyliśmy ją jakąś chwilę temu, ale pomyślałam, że wy także chcielibyście zobaczyć jej zawartość.
- Jaką, kurwa, spinkę? - warknął opadając na poduszkę i zasłaniając twarz dłońmi.
- Spinkę, która zawiera w sobie dowody na to, że Umbridge jest sojuszniczką Voldemorta - mruknęłam, przez co wzrok chłopaka znów padł na mnie.
- Żartujesz? - rzucił. - Umbridge? Ta baba spiskuje z Voldemortem?
- Przecież mówię - fuknęłam, a wtedy obaj bliźniacy wyskoczyli ze swoich łóżek i usiedli na podłodze przede mną. Przełknęłam ślinę, uśmiechając się pod nosem.
Nie zadając więcej pytań, położyłam broszkę naprzeciw nich, a wtedy wypadło z niej jasne, różowe światło, które po chwili zamieniło się w coś na kształt półki z książkami.
Tyle że zamiast książek, stały na niej wspomnienia Umbridge, które kobieta najchętniej zabrałaby ze sobą do grobu. Dotknęłam pierwsze z nich.
Przed bliźniakami pojawił się obraz młodej Umbridge, która już wtedy wyglądała jak gruba ropucha. Siedziała w ciasnym biurze, wokół którego walały się sterty śmieci. Tuż obok niej znajdował się jakiś stary urzędnik.
- I mówi pani, że nadaje się na to stanowisko, skoro nawet dobrej kawy nie potrafi uparzyć? - zwrócił się do niej nieuprzejmym głosem, a dziewczyna spuściła wzrok. W jej błękitnych oczach dostrzegałam zranienie, wyjątkowo głębokie.
- Kiedyś to ty będziesz parzył kawę, Chamberlain - mruknęła pod nosem, przez co mężczyzna się zatrzymał.
- Coś ty powiedziała?
- To co pan najwyraźniej usłyszał. - Podniosła się z krzesła.
- Za tak ogromną niesubordynację zwalniam cię - ryknął jej przełożony. - Nie znajdziesz pracy w tym ministerstwie!
- To się zobaczy.
Wtedy scena się rozmyła i automatycznie pojawiła się kolejna.
Na tle deszczowej pogody w opuszczonej uliczce stała ta sama młoda kobieta, lecz na przeciwko niej znajdował się wyglądający na czterdziestolatka mężczyzna, o hipnotyzujących czarnych oczach i brunatnej czuprynie. Nie miałam wątpliwości, że był to Tom Marvolo Riddle w początkach I wojny czarodziejów.
- Czego ode mnie chcesz? - spytał kuszącym tonem, a ja mimowolnie zerknęłam na bliźniaków. Obaj unieśli wyzywająco jedną brew.
- Chcę, abyś dał im nauczkę - odpowiedziała pewnie Umbridge.
- Komu konkretnie?
- Całemu ministerstwu.
- Zdajesz sobie sprawę, że taka przysługa będzie słono kosztować.
- Mam pieniądze, o to nie musisz się martwić - Voldemort pokręcił głową.
- Interesuje mnie bardziej jakiś akt, który pozwoli mi uwierzyć, że będziesz mi oddana. - Umbridge nagle się wyprostowała. - Z tego, co wiem, twój ojciec jest szlamą.
- Jest synem czarodziejów, to dziadkowie byli... - Zawahała się. - szlamami. - Na twarzy bruneta pojawił się sztuczny uśmiech, a w oczach iskra nieprzypominająca w niczym ludzkich uczuć.
- Jednak to on mi przeszkadza. Ponoć kandyduje na ministra magii. Chce zapewnić szlamom równe życie. - Zbliżył się do niej, a jego palce ścisnęły szyję przerażonej Umbridge. - Jeżeli go wykończysz, to dam ci wszystko, czego zapragniesz.
Następna scena.
Umbridge została mianowana wiceministrem Wizengamotu, ale z jej rąk spływały hektolitry krwi, układające się na podłodze w sylwetkę jej martwego ojca.
- Avada Kedavra! - jej głos rozdarł ciszę w kaplicy, co tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że tak wyglądała psychika Umbridge po zamordowaniu ojca.
Przenieśliśmy się do czasów bardziej współczesnych.
Umbridge otworzyła list, na którego białej tafli znajdował się mroczny znak. Przełknęła ślinę, dobrze wiedząc, co to oznacza.
Voldemort potrzebował siły, aby żyć. Potrzebował czegoś, co ułatwi mu milczenie.
- Berta Jorkins - mruknęła Umbridge, a do jej gabinetu weszła szczapowata kobieta. - Należy ci się wolne. Co powiesz na Albanie?
- Naprawdę? - zaświergotała blondyna. - Mam tam rodzinę, wie pani, to byłoby naprawdę urocze, gdybym tam pojechała...
- Wiem, że masz tam rodzinę - mruknęła Umbridge pod nosem, czego kobieta już nie usłyszała.
Berta nie musiała ginąć. Została wysłana Voldemortowi tylko dlatego, że rodzina była dobrym argumentem jej wyjazdu w tamte rejony.
Berta Jorkins zginęła, Voldemort stworzył nowego horkruksa, którym był wąż albański. Potem udał się do domu Riddle'ów, gdzie przebywał kilka miesięcy. Kiedy Fletcher tam polazł wysłany tam przez Umbridge, miał za zadanie rozejrzeć się za medalionem Slytherina, który miał być naiwną próbą urzędniczki do szantażowania Czarnego Pana. Jednak Mundungus znalazł tam tylko (a może aż) kieł kolejnego horkruksa Voldemorta - węża albańskiego.
Wtedy pojawiło się przed nami zaświadczenie Berty o urlopie. Następnie ukazał się uniewinniający akt oskarżenia dotyczący użycia Zaklęcia Niewybaczalnego na ojcu.
Westchnęłam ciężko, kiedy obraz się skończył.
- I jak wrażenia? - rzuciłam do bliźniaków, którzy patrzyli na mnie jak zaklęci.
- Co teraz zamierzasz zrobić z Umbridge? - spytał Fred bez ogródek.
- Szantaż na razie nie wchodzi w grę. Są to bardzo słabe dowody. - Przygryzłam wargę.
- Wcale nie! - zaprzeczył George, ożywiając się. - Są za słabe, aby ktokolwiek mógł wziąć je za poważne - Prychnęłam pogardliwie. - Jednakże są wystarczająco mocno, aby wydały się poważne Umbridge.
- Czyli co, mam trzymać ją w garści? - spytałam drwiąco.
- Zaczekaj na odpowiedniejszy moment - poradził Fred. - A jak zamierzasz teraz oddać tę błyskotkę, aby Umbridge się nie zorientowała? - Zerknął krytycznie na broszkę.
- Tą część planu zostawiam Vincentowi. Żeby ją zdobyć, poświęcił się tak bardzo, że teraz będzie musiał mieć amputację twarzy.
- Co się stało? - parsknęli.
- Powiedzmy, że wczuł się w rolę i mało co nie wziął jej na ścianie w klasie. Już nigdy nie spojrzę w tamtym kierunku. - Teatralnie zasłoniłam oczy dłonią.
- Pozostaje jeszcze jedna ważna kwestia - wtrącił George. - Jak udało ci się w tak prosty sposób dostać do środka tej błyskotki. - Wziął ją w dłonie i zaczął ją obracać. - Nie miała żadnego kodu dostępu?
- Koty w jej gabinecie powiedziały, że nie ma - odparłam, a rudzielcy spojrzeli na mnie jak na wariatkę. - Wystarczającym zabezpieczeniem tych wspomnień było umieszczenie ich w pozornie nic nieznaczącej błyskotce, po czym noszenie jej na swojej głowie. Poza tym te dokumenty oficjalnie w ogóle nie istnieją.

piątek, 22 czerwca 2018

Rozdział 95 - II


...
George "Feorge" Weasley
...
Kiedy dziewczyna jest zła, to krzyczy na wszystkich, a wtedy zostaje jej to wybaczone. Ba, znajomi nawet pogłaskają po główce, dadzą czekolady i powiedzą, że jest najwspanialszą księżniczką na świecie. Faceci mają lekko inną sytuację. Chociaż lekko to złe słowo i powinienem zamienić go na: horrendalnie diametralnie inną sytuację!
Po pierwsze: faceci się nie złoszczą, bo tak im nie wypada - oni się wkurwiają. Po drugie: kiedy mężczyzna jest zły (pardon, chciałem użyć stwierdzenia horrendalnie wkurwiony), wtedy dostaje po łbie od wszystkich, bo ich księżniczka musi mieć teraz spokój, ponieważ, cytując taką jedną, ma okres! Po trzecie: facet nie może sobie ulżyć krzyczeniem na innych i płaczem. On nie może robić takich rzeczy.
Dlatego nie rozumiałem, o co czepiał się Fred, który, wychodząc z łazienki, zobaczył mnie z butelką ognistej w ręce i mnie opieprzył. Spokojnie wpatrywałem się w brązowe oczy brata i zastanawiałem się, czy ja także wyglądam tak fatalnie, kiedy się na kogoś wnerwiam. Zapewne tak - skoro byliśmy identyczni.
- George, co ty mi tutaj z tym alkoholem! - Po pomieszczeniu rozniósł się anielski głos mojego brata. Uśmiechnąłem się z satysfakcją. Chociaż mutacja do Freda przyszła wcześniej, to u mnie rozwinęła się dosyć ciekawiej, przez co ja miałem seksowniejszy głos niż on. Było się, kurwa, czym chwalić.
- Leczę nerwy, Freddie - mruknąłem, upijając z butelki znaczną część złotego płynu. Na Merlina, jakie to było ohydne! No tak, tego facetowi także nie wypada już mówić.
- Oddawaj to, idioto! - warknął Fred, irytując się jeszcze bardziej przez to zdrobnienie. Ach, przepraszam! Tylko Johnson mogła do niego tak mówić. A właśnie... już nie mogła.
- Nie widzisz, że chcę po męsku zatopić smutki w alkoholu. - Mój język zaczął się odrobinę plątać. Kurwa, jednak przegiąłem z tą whisky.
- A pamiętasz, co się ostatnio stało, jak piłeś? - warknął mój cholerny klon. Czasem tak bardzo mnie denerwował.
- Pamiętam - mruknąłem, wykrzywiając usta w uśmiech. Ale mój brat gówno wiedział. Nie mogłem mu przecież wygadać, że całowałem się z tą pieprzoną Lupin. Dostałbym wtedy opierdziel stulecia. - Już nie będę. - Rzuciłem w jego kierunku pustą flaszką, ale niestety mój brat się uchylił. Butelka uderzyła z hukiem o ścianę i rozbiła się w drobny mak. Albo przynajmniej tak widziałem.
- Grzeczny chłopiec - jęknął Fred, chociaż wcale nie pochwalał mojego czynu. Ruchem dłoni zasłoniłem firanki wokół swojego łóżka.
Opadłem plecami na materac, który ugiął się pod moim ciężarem. Tak, mięśnie muszą coś ważyć. Dotknąłem ręką brzucha, uśmiechając się z zadowoleniem. Te pompki robione rankiem jednak coś dawały. Jeszcze kilka miesięcy i żadna dziewczyna mi się nie oprze.
Nie to co teraz!
Prychnąłem pogardliwie, wywracając oczami.
- Kurwa - mruknąłem na głos, przez co Fred mruknął coś do mnie o pójściu spać.
Położyłem się na boku, starając uspokoić. Nawet gdy nie chciałem o niej myśleć, myślałem o niej. Za takie gadanie powinni mnie gdzieś wsadzić. Psychiatryk, Azkaban - gdziekolwiek, aby tylko jak najdalej od tej dziewuchy.
Wszystko było ze mną normalnie, dopóki nie stanąłem w progu tej cholernej kuchni na Grimmauld Place. Widząc ją po roku, poczułem, że żołądek wiąże się w ciasny supeł. Aż się zdziwiłem, że odważyłem się powiedzieć tak rozbudowane dwa zdania do swojej matki. Widziałem w jej szafirowych oczach te iskierki czegoś, czego nie można tak po prostu opisać.
Cholera jasna!
Starałem się ją ignorować, unikać, zasłaniać się Bell - swoją drogą ta zaczęła mnie ostatnio wnerwiać.
Bogin Suzanne kompletnie namieszał mi w głowie. Wpadłem do tego pokoju, słysząc, że dziewczyna mnie woła, a kiedy stanąłem w przejściu, zobaczyłem przed sobą martwego siebie! Martwego Freda! Kurwa, to były najdłuższe chwile mojego życia, dopóki nie zdałem sobie sprawy, że był to tylko bogin. A potem Suzanne powiedziała coś, co po raz kolejny zwaliło mnie z nóg.
"Ty... żyjesz! George, ja... ja cię zabiłam!"
Pomyślałem wtedy, że to jakaś mugolska ukryta kamera. Suzanne kuliła się w moich ramionach i wypłakiwała się w mój T-shirt, szepcząc, że nie chciała mnie zabić. Szepcząc i dając mi do zrozumienia, że jej największym lękiem jest moja śmierć. A raczej to, że będę ją atakował, a ona będzie zmuszona się bronić.
W moje nozdrza dostał się jej słodki zapach. Kokos i ten intensywny aromat jej różanych perfum. Miałem wtedy ochotę ją przytulić jeszcze mocniej - wtedy też pojawiła się pierwsza myśl o jej pocałowaniu, a potem... Mój debilny brat wpadł do pokoju.
Wróciliśmy do Hogwartu, a ja naiwny myślałem, że wybiję sobie ją z głowy. Poszedłem do Bell, ale gdy usłyszałem pierwsze słowo wypowiedziane tym flegmatycznym głosem, od razu mi się odechciało. Czułem taką satysfakcję, kiedy odesłałem ją z kwitkiem do jej psiapsiółek, a Suz patrzyła na mnie z tymi swoimi charakterystycznymi iskierkami w oczach.
Wmawiałem sobie, że zdołam się jej oprzeć, jednak kiedy Fred (kompletny idiota) tego samego dnia zaproponował mi najazd na dormitorium dziewczyn, zgodziłem się jak najgorszy naiwniak.  Wchodząc do ich pokoju i widząc Suzanne odwróconą do mnie tyłem bez koszulki po prostu nie mogłem się oprzeć. Jak zaklęty podszedłem do niej, a kiedy pochyliłem się nad nią, momentalnie otulił mnie ten słodki posmak. Nie wiem, co mnie napadło, ale jakoś tak samo wyrwało się z moich ust.
"Po prostu powiedz, że jesteśmy niebezpiecznie przystojni" - oczywiście nawet tutaj musiał ujawnić się mój syndrom bliźniaka i wspomniałem przy okazji o Fredzie.
Już miałem skarcić się wtedy w myślach, jednak zauważając na jej jasnej twarzy czerwone wykwity, poczułem się królem świata! I oczywiście nie mogłem się powstrzymać przed zlustrowaniem jej wzrokiem. Gdyby nie obecność Freda, Angeliny i Maureen, nie wiem, czy mógłbym tak po prostu nad sobą zapanować. Chciałem jej dotknąć, przytulić. Pocałować! A nawet patrzeć się nie mogłem, bo widziałem na twarzy brata ten dwuznaczny uśmiech.
- Kurwa - szepnąłem w poduszkę, karcąc się za swoje myśli. Mój braciszek i nieobecny Jordan tego nie usłyszeli.
Ciekawe, gdzie jest Jordan?
Ale później czułem się jeszcze gorzej. Ta podła, wredna czarownica zdawała się świetnie zdawać sprawę ze swojej przewagi nade mną. Podczas treningu Quidditcha musiałem na nią patrzeć. Dodatkowo tryb samca wziął nade mną górę i zacząłem wszystkich zrzucać z mioteł tym pieprzonym kijem! Ale ona się uśmiechała, więc czy mogłem tego tak po prostu zaprzestać?
I w końcu musiałem. Jak ostatni idiota skierowałem tłuczka w stronę tej cholernej manipulatorki, która tak zaangażowała się w grę, że nie mogła zauważyć piłki, która leci wprost na nią. I oczywiście musiała przyprawić mnie o zawał, gdy złapała tłuczka w dłonie. W te drobne, szczupłe dłonie, które na ostatniej imprezie...
- Kurwa! - warknąłem odrobinę głośniej niż powinienem i nagle usłyszałem stłumiony pomruk Freda.
- No nie wytrzymam! - jęknął, a po chwili moja kotarka rozsunęła się i zostałem oblany wodą ze szklanki Jordana.
- Co ty wyrabiasz? - spytałem, momentalnie się prostując.
- Co TY wyrabiasz? - odbił piłeczkę Fred, a mi zachciało się z tego śmiać. Byliśmy prawie dorośli, a zachowywaliśmy się jak dzieci. I tak było z nami lepiej niż we wcześniejszych latach. - Rozumiem, że Suzanne w twoich fantazjach to zapewne jeszcze gorsze ziółko niż normalnie, ale na litość! Nie podniecaj się tak. - Odwrócił się na pięcie i zaczął kierować do łóżka.
Przełknąłem ślinę, kolejno zaciskając a następnie luzując dłonie w pięści.
- Co ma z tym wspólnego Lupin? - rzuciłem, starając się o obojętny ton.
- Nie udawaj głupszego niż jesteś. Wszędzie bym to po tobie poznał, George. - Stałem jak sparaliżowany. - To się nazywa bliźnięca telepatia.
- Że niby czytasz mi w myślach? - fuknąłem, przypominając sobie, że Suz opanowała tą sztuczkę.
- Widzę, co się z tobą dzieje, George.
- Niby co takiego? - zapytałem, czując, że będę tego żałował.
- Suzanne jest bardzo ładna i zgrabna, nie sądzisz? Gdybym tylko mógł... - Nagle urwał, ponieważ poruszyłem się niespokojnie. - od razu wysłałbym was na randkę - dokończył, uśmiechając się chytrze. - Chociaż patrząc, jak bardzo hormony ci buzują, to po prostu wyszedłbym z tego pokoju i rzucił na nie skuteczne zaklęcie wyciszające i zamykające. - Poruszył sugestywnie brwiami, na co wręcz zamarłem.
- Jeżeli myślisz, że chciałbym...
- Tak, tak uważam - potaknął, ponownie kładąc się do łóżka. Przez tlącą się świeczkę, widziałem jedynie zarys jego twarzy. - Oddałbyś duszę diabłu za to, by Suzanne mogła teraz stać obok ciebie.
Przymknąłem oczy, aby w spokoju policzyć do dziesięciu.
- Mylisz się bracie - odparłem, osuszając się w końcu zaklęciem i kładąc się z powrotem do łóżka.
- Wmawiaj sobie, ale mnie nie oszukasz... - Zdążyłem usłyszeć, zanim zaciągnąłem zasłonki.
Gdy tylko przymknąłem powieki, zobaczyłem jej arogancką twarz. Na tej imprezie puściły mi wszelkie hamulce. Najpierw pojawiła się w sukience, która tak bardzo podkreślała jej świetne nogi, że tylko cudem trzymałem ręce przy sobie. Potem oczywiście musiała się potknąć (niezdara jedna), a ja po prostu musiałem ją złapać. Jeszcze nigdy nie byłem tak blisko jej różanych ust jak w tamtej chwili. Ale powstrzymałem się.
Tańczyłem z nią i żartowałem, a potem zaproponowałem ten pieprzony spacer! Jedną z najgorszych decyzji mojego życia.
Kiedy stała przy tym oknie, a księżyc tak bardzo podkreślał jej... wszystko, po prostu w pewnym momencie musiałem to zrobić. Wyglądała zbyt cudownie, żebym mógł się powstrzymać, a fakt, że widziałem ją w sukience, tylko wzmagał ten efekt. Chciałem tego i widziałem w jej oczach, że ona też tego chce.
A alkohol nie był argumentem, mającym nas przed tym powstrzymać.
Pocałunek okazał się lepszy niż sobie wyobrażałem. Czułem się, jakbym latał i jakby w moich ramionach znajdowało się najwspanialsze zjawisko na świecie. Moje dłonie spoczęły na jej talii i były wręcz wniebowzięte tym, że nareszcie mogą dotknąć jej bez skrępowania. Każde kolejne złączenie naszych warg sprawiało, że pragnąłem więcej.
W pewnym momencie ona się ode mnie oderwała. Wyglądała na przerażoną i zdezorientowaną. Zrozumiałem, że zrobiłem źle. Uciekła, na prawdę okazując się tylko widmem.
Budząc się następnego dnia, miałem potwornego kaca. Nie po alkoholu! Kaca moralnego, a on jest wyjątkowo złośliwy. Zwlokłem się na śniadanie i przysięgałem sobie, że już nigdy nie spojrzę na tę dziewczynę. I wtedy jak na złość ona pojawiła się obok.
Nie podniosłem wzroku, ale czułem, że ona zachowuje się normalnie. Nie pamiętała o incydencie, więc w duchu ucieszyłem się, a jednocześnie rozwrzeszczałem jak dziecko. Mruknąłem jakąś wredną uwagę do brata, bo jego gadanie zaczęło mnie wnerwiać, a później po prostu nie mogłem się oprzeć. Zerknąłem na Suz i poczułem się jak debil, który goni za czymś, czego nigdy nie zdobędzie.
Nie oczekiwałem od niej związku. Nawet wyznania, że też coś do mnie czuje. Chciałem tylko, aby pamiętała o wczorajszym. Ale zdawała się nie pamiętać.
Wiedziałem, że gdybym patrzył na nią chociaż odrobinę dłużej, to po prostu rzuciłbym się na nią. Więc odwróciłem wzrok - jak ostatni tchórz i gapiłem się w rozmoknięte płatki. A potem chyba mi przeszło. Poczęstowaliśmy ją z Fredem Żujką: wtedy z jej ręki zaczęła lecieć krew, a Suzanne zaczęła się dusić i zemdlała. Przypomniał mi się incydent z piątego roku, kiedy była z Diggorym na imprezie. Miała ranne ramię, ale teraz było o wiele gorzej.
Po nieprzespanej nocy oczywiście musiałem otrzymać od niej opieprz za to, że pomyślałem, że się tnie. Każdy by tak pomyślał! Każdy, komu zależy na drugiej osobie. Kiedy wychodziłem, planując zemstę na Umbridge, prychnąłem "najlepiej na czole, Suzanne", a ona odparła: "na dupie".
Robię się cholernie sentymentalny, ale te dwa słowa nieznacznie poprawiły mi nastrój. Suzanne w spodniach miała znakomity tyłek i w sumie cieszyłem się, że nosiła te swoje jeansy.
Dzisiaj jednak to wszystko było jedną wielką olbrzymią porażką.
Przyparłem ją do tego cholernego muru, wiedząc, że jestem obdarty ze wszystkiego: godności, godności, godności! Chciałem tylko jednego. Znów poczuć jej miękkie wargi na swoich. Zatopić się w ich smaku i ruchach. Zapamiętać to wszystko, aby wracać do nich i wspominać z rozmarzeniem - nie z goryczą jak teraz.
Już przymykałem oczy, aby to zrobić, jednak wtedy usłyszałem tego cholernego Filcha. Instynktownie przyszpiliłem Suzanne do ściany, w głębi duszy bojąc się, że mogę jej coś zrobić. Pomimo, że udawała twardą, wcale taka nie była. Traktowałem ją jak jakiś pieprzony płatek róży. Róży z Małego Księcia. Suzanne była taka sama jak ona!
Rozkapryszona, myśląca, że wszystko się jej należy. Mająca w dupie tego małego chłopca, poświęcającego się dla niej - w tym przypadku to byłem ja.
Kiedy Filch odszedł, zrozumiałem coś.
Nie mam nerwów na tą dziewczynę. Wrócę do tego, co było między nami dawniej - nic, tylko poprawne stosunku kolega: koleżanka - choćbym musiał przypłacić to wszystkim. Nie chciałem w niej widzieć tych oczu, dłoni, nóg. Tej pieprzonej osobowości, która chce zbawić cały świat swoją arogancją.
Dam jej spokój - tak, jak tego chciała.
I oczywiście pod koniec i tak musiała stwierdzić, że nie wie jak dojść do dormitorium.
Nienawidzę jej całym sercem za to, że tak cholernie jej obecność na mnie działa.
Dlatego od tej chwili będę robił wszystko, aby to w sobie zdusić. Zdusić w sobie to uczucie do niej. Uczucie, też coś. Raczej pociąg fizyczny, którego nie powinno być. Suzanne powinna być dla mnie jak cholerna siostra. Dla Freda była drugą siostrą, jednak ja nigdy nie traktowałem jej jak kogoś takiego. Wiedziała o mnie prawie tak wiele jak mój szanowny brat bliźniak. Za to właśnie jej nienawidziłem. Siebie z resztą też
Muszę się wydostać z tego czegoś. Znaleźć pocieszenie u innej. Nie pocieszenie! Raczej odrobinę doznać, bo w takim stanie to ja długo nie wytrzymam.
Westchnąłem ciężko, dochodząc do pewnego wniosku. Rozumiałem już, co zrobił Fred. Chcąc zapomnieć o Angelinie, podrywał wszystko co się ruszało. Jego stan z każdym dniem był coraz lepszy, więc dlaczego mnie miało się to nie udać?
Nagle usłyszałem głośny trzask, a następnie czyjeś kroki w pokoju.
- Jordan, coś ty wymyślił tym razem? - warknąłem, rozsuwając zasłony. - Wiesz, która jest godzina... - Urwałem wpół zdania.
Kilka metrów ode mnie stała ona! Miała na sobie to samo ubranie co kilka godzin temu, gdy przypierałem ją do muru. Nogi jak zwykle świetnie wyglądały w jeansach, a sweter był zsunięty z jej lewego ramienia, ukazując tym samym jedną bliznę, przez którą dostałem chwilowych zawrotów głowy. Dłonie układała w piąstki, a włosy sterczały we wszystkich możliwych kierunkach. Jednak najgorsze były te oczy. Cholerne, niebieskie oczy, które patrzyły to na mnie, to na mojego brata z rosnącą ekscytacją, a jednocześnie z tą pieprzoną arogancją.
- Chłopaki - zaczęła z zachwytem, a jej głos sprawił, że przeszedł mnie dreszcz. Kurwa! - Wiem, dlaczego Berta Jorkins została zamordowana.







niedziela, 17 czerwca 2018

Rozdział 95 - I


...
Westchnęłam ciężko, wpatrując się w kamienną ścianę, która (o dziwo) kończyła się wraz z wystąpieniem sufitu. Na pozór wyglądała identycznie i niepozornie jak wszystkie inne mury tego ogromnego budynku, jednak była ona świadkiem wielu makabrycznych zdarzeń, jakie wydarzały się w pomieszczeniu, którego drzwi wychodziły centralnie na nią.
Drzwi sali od obrony przed czarną magią zawsze stały niewzruszone i nie wpuszczały do środka niepowołanych ludzi. Chroniły klasę Umbridge, jej gabinet oraz sypialnię, której położenia nie poznałam do tej pory - nawet pomimo faktu, że Remus sypiał w niej rok!
Jednak teraz drzwi były otwarte na oścież. Ze środka wydobywały się głosy: stłumione bliźniaków, dudniący Umbridge i opanowany profesor McGonagall. Kobieta emanowała spokojem, za co w głębi duszy dziękowałam całym niebiosom.
Moja obecność tutaj była absolutnym zbiegiem okoliczności, który wydarzył się przez mój powrót do Hogwartu i moją pogawędkę z Flitwickiem chcącym przeprowadzać nasze zajęcia jak najwcześniej, gdyż później, jak to on się wyraził, miał na głowie inne bardzo pilne sprawy. Kierując się w stronę wieży Gryffindoru i wspominając pewien incydent sprzed trzech dni, nagle natrafiłam na otwarte drzwi, ukazujące klasę w pełnej okazałości.
Wszystko pokrywała zielona maź, która aż do złudzenia przypominała Gluciaki bliźniaków, testowane przez nich pod koniec wakacji w ich pokoju na Grimmauld Place. Ich wybuch skutkował oblepieniem wszystkiego w pomieszczeniu zielonkawą substancją, której nie można było usunąć czarami. Zastosowano na niej zaklęcie podobne do trwałego przylepca. Polegało ono na uodpornieniu jakiegoś przedmiotu na magię, więc z tego wynikało, że klasa Umbridge musiała zostać posprzątana gołymi rękami. Bez magii.
Bliźniacy nie wydawali się być skruszeni. Na ich twarzach nawet na chwilę nie pojawiła się niepewność, a jedynie coraz większe rozbawienie. Tylko cudem powstrzymywali śmiech na widok kłócących się profesorek.
Mi niestety nie było do śmiechu. Pomimo że kobiety dyskutowały o wątpliwej niewinności bliźniaków (McGonagall opowiedziała się za chłopakami, Umbridge zapewne chciała zobaczyć ich u siebie na szlabanie), ja dobrze wiedziałam, że to oni stali za tym wszystkim. I nie był to zwykły dowcip. Była to zemsta. Zemsta na Umbridge, że odważyła się wysłać mnie na szlaban.
Westchnęłam ciężko, przeklinając się w głowie. W zasadzie mogłam się zgodzić na to samookaleczanie. Dowcipy bliźniaków względem Landryny z pewnością nie mogły okazać się czymś dobrym. A jeżeli to oni będą musieli się u niej stawić? Na tę myśl przełknęłam głośno ślinę. W co oni się wpakowali?
- Witaj, Suzanne. - Usłyszałam tuż nad głową głos Freda, a kiedy podniosłam wzrok, wręcz zderzyłam się z jego wyłupiastymi oczami. Prychnęłam pogardliwie. - To nie komisariat, nie musisz nas z niego odbierać - dodał, wskazując niedbale na już zamknięte drzwi.
- To bardziej przypominało Azkaban, bracie. - George szturchnął go w bok, na co oboje zanieśli się lekkim śmiechem. Skarciłam ich wzrokiem.
- Dlaczego to zrobiliście? - spytałam, krzyżując ręce na piersi.
- Co masz konkretnie na myśli? - Na twarzy George'a pojawiła się drwina. Oparł się niedbale o ramię brata dłonią i zlustrował mnie niechętnie wzrokiem.  Po chwili dodatkowo przejechał ręką po włosach, wywołując na nich przemyślany rozgardiasz.
Jego zachowanie było co najmniej dziwne.
- Gluciaki, George, mam na myśli. Mówiłam wam: żadnej zemsty na Umbridge.
- Jakiej zemsty? - George podniósł wyzywająco brew, jednak na twarzy jego brata dojrzałam zmieszanie. - Myślisz, że kierowaliśmy się tylko twoim szlabanem? Proszę cię! Chcieliśmy mieć tylko trochę rozrywki.
Zagryzłam dolną wargę, czując na sobie jego nieprzyjemnie palące spojrzenie. Widziałam to po nim: był mocno zirytowany i... zły. Jakbym zrobiła najgorszą rzecz na świecie, mówiąc im o tym.
- Rozrywki? - powtórzyłam, kiwając lekko głową.
- Tak, rozrywki! - znów na mnie naskoczył, a ja odsunęłam się od niego gwałtownie.
- Uspokój się, bracie. - Fred złapał go za rękę, przyciągając go bliżej siebie. Także nie rozumiał jego zachowania. Następnie spojrzał na mnie przepraszająco. - Suzanne, powinniśmy już iść - mruknął niechętnie. - Zaraz się spóźnimy.
- Niby gdzie? - Zdziwiłam się.
Fred przez chwilę spoglądał pytająco na moją twarz. Po chwili jednak doznał jakiegoś olśnienia.
- No tak, przecież ciebie nie było ostatnio w szkole! - Złapał się za głowę wolną ręką. - Ty przecież nic nie wiesz!
- Niby o czym?
- Potter, Ron i Granger organizują spotkanie - powiedział, sięgając dłonią do kieszeni. Wyciągnął z niej drobny mugolski pieniążek.
- Co oni, składkę sobie urządzają? - Parsknęłam, biorąc monetę w palce.
Na jej powierzchni nie było jednak daty wydania, a godzina - wpół do piątej.
- W sprawie czego to spotkanie? - Podniosłam zaciekawiona wzrok.
- Chcemy zbuntować się przeciw Umbridge - wyjaśniał szeptem Fred, a jego brat jedynie milczał, mocno zaciskając przy tym szczękę. - Chcą zorganizować własne zajęcia Obrony, abyśmy nieco się podszkolili.
- Ile osób przyjdzie na to zebranie?
- Ja wiem? Z czterdzieści. - Wzruszył ramionami, na co moje usta rozchyliły się nieświadomie.
- Żartujesz? Przecież to prawie cały nasz rocznik!
- Nasz, a nie zapominaj jeszcze o innych. Na początku jednak nie możemy liczyć na więcej.
- Czy mogę zgłosić kogoś jeszcze do tego przedsięwzięcia? - spytałam nagle z nadzieją, dostrzegając na końcu korytarza postać Vincenta. Chłopak gwizdał pod nosem melodię kojarzącą mi się z baśnią o Kosarzu Dusz Czyśćcowych.
- Zależy kogo.
- Vincent! - rzuciłam, wychylając się w kierunku ślizgona i machając do niego dłonią.
- We własnej osobie - powiedział, a na jego twarzy pojawił się jeszcze szerszy uśmiech niż dotychczas.
Bliźniacy skrzywili się na jego widok, jednak chłopak, nie zawracając sobie nimi głowy i nie przyspieszając tempa kroków, podszedł do mnie. Jak zwykle biło od niego to absurdalne lekceważenie i mienie wszystkiego w głębokim posiadaniu.
- Zależy kogo, Suzanne - powtórzył Fred, a jego głos stał się prawie tak samo irytujący jak jego brata. Stop! Nikt nie miał tak irytującego głosu jak George.
- Masz do mnie jakąś sprawę? - W  oczach Vincenta pojawiła się iskra, a na twarzy cały czas gościło zadowolenie.
- Nie masz ochoty utrzeć nosa Umbridge? - odparłam pytaniem.
- Właśnie zamierzam to zrobić. - Uśmiechnął się w ten charakterystyczny, szatański sposób.
- Jak to?
- Mam szlaban za... - Spojrzał na nieistniejący zegarek na swojej dłoni, aby odczytać godzinę. - Teraz. - Potaknął radośnie.
Momentalnie zmarszczyłam brwi, tworząc na moim czole jedną zmarszczkę. Ostatnio, gdy o tym mówił, był tym przygnębiony! Teraz zaś zdawał się wręcz skakać ze szczęścia.
- Wiem, że to oczywiste, ale czy ty przypadkiem nie jesteś masochistą? - Zlustrowałam go uważnie. Długie czarne włosy spływały lekko na jego szerokie ramiona, a na czarnej koszulce znajdował się krzyż celtycki. Wokół prawej dłoni miał obwiązany różaniec ze złą ilością koralików, a sznurówka od prawego glana pląsała luźno po podłodze.
Wyglądał jak zwykle, a jednak...
- Czy jeżeli cieszę się ze spotkania z Umbridge, to muszę nim być?
- Tak, ponieważ... - zaczęłam, jednak szybko mi przerwał.
- Może źle to ująłem. - Jego wzrok tylko na krótką chwilę przeniósł się na bliźniaków, których irytacja na szczęście jeszcze nie zaczęła się udzielać i mnie. - Cieszę się z przebywania w gabinecie Umbridge.
- To nie logiczne... - Pokręciłam głową.
- Gadanie z kotami też przecież jest bez sensu. - Wyminął mnie, zanim zdążyłam przyswoić jego słowa.
Gdy ich sens dotarł do mojej świadomości, odwróciłam się za nim, jednak chłopaka już nie było. Zniknął za drzwiami klasy od Obrony.
- Cholera - mruknęłam, czując, że źle się to dla mnie skończy.
...
Przechodząc przez próg Gospody pod Świńskim Łbem, doszedł do mnie intensywny zapach whisky oraz szmer rozmów. Następnie poczułam na sobie uważny wzrok, a szczególnie intensywnie badała mnie postać starca stojącego za ladą.
Uważny wzrok Aberfortha Dumbledore'a poznałabym wszędzie. Przełknęłam ślinę, czując w gardle nagłą suchość. Mężczyzna był wiernym członkiem Zakonu i znając życie, zaraz o naszym spisku będzie wiedział każdy z członków.
Skinęłam na niego głową, co mężczyzna podsumował jedynie lekkim uśmiechem. Następnie nie zwracając uwagi na moich towarzyszy, mruknął coś do zakapturzonego mężczyzny siedzącego obok.
Uderzyłam się wewnętrznie w głowę, rozumiejąc, że Aberforth niczego nie przekaże już swojemu bratu. Ponieważ on to właśnie zrobił - wraz z pojawieniem się pierwszego ucznia Hogwartu w tym budynku. Skoro nie wyganiał nas stąd, to oznaczało, że się zgadzali. Wiedzieli, że spiskujemy i wyrażali na to zgodę. Z jednej strony było to dobre, ale...
- Suzanne - rzuciła Maureen radosnym głosem, podnosząc się z krzesła. Moje imię w jej ustach spowodowało, że wszyscy uczniowie zwrócili na nas uwagę.
- Hej - mruknęłam, podchodząc do dziewczyny, która najwidoczniej zajęła mi miejsce. Usiadłam niechętnie na nim, spoglądając z rezerwą na bliźniaków, którzy po chwili dostawili sobie krzesła i usiedli tuż obok mnie.
Bliska obecność George'a sprawiła, że wszystkie moje mięśnie stały się nagle dziwnie napięte. Przygryzłam wargę. Wzrok chłopaka nawet na chwilę nie spoczął na mnie, a jedynie był twardo utkwiony w Pottera i jego dwójkę przyjaciół. Zmuszał się do tego - widziałam to po nim. Na jego miejscu już dawno rozejrzałabym się po zgromadzonych.
Nagle Harry wstał i wygłosił długą i wyczerpująco nudną przemowę na temat tego, jak to Umbridge była beznadziejna i nie nauczy nas niczego dobrego. Nie nauczy nas niczego - wtrącił Seamus, prychając. Wszyscy zgromadzeni zgodzili się z nim niemo i znów oddali się słuchaniu tego, jak to Potter przekonuje ich do założenia tajnej organizacji kształcącej na nowo nasze zdolności magiczne.
Podniosłam się z miejsca w momencie, kiedy po raz kolejny podczas tej rozmowy jakiś denerwujący Puchon wypomniał wszystkim śmierć Cedrika. Na mój ruch wszyscy skierowali wzrok w moim kierunku, a ten Justin czy jak mu tam było nagle się zamknął.
- No co? - parsknęłam. - Idę po piwo. Ktoś chce? - rzuciłam, rozglądając się po wszystkich.
Większość wyraziła co do tego pomysłu aprobatę, więc czym prędzej ruszyłam w kierunku lady. Jednak już po chwili poczułam obok siebie czyjąś obecność - nie musiałam odwracać głowy, aby wiedzieć z kim mam do czynienia.
- Czego chcesz? - fuknęłam, siadając przy stołku barowym i przywołując młodszego Dumbledore'a ruchem głowy.
- Sama nie udźwigniesz tylu piw kremowych - zakpił ze mnie chłopak, przez co przewróciłam oczami.
- W czym mogę pomóc, Lupin? - przywitał mnie Aberforth krzywym uśmiechem, tym samym na moment przerywając naszą głupią wymianę zdań.
- Trzydzieści pięć piw - mruknęłam, na co mężczyzna skinął i poszedł na zaplecze.
- Co się tak dąsasz? - Dłoń Freda wylądowała na moim ramieniu, przez co momentalnie ją strząsnęłam. - Okres ci się zbliża? - zadrwił orzekająco.
- Żeby tobie się zaraz okres nie zbliżył - odparłam, przenosząc na niego wzrok. - Po co za mną polazłeś?
- Nie udźwignęłabyś...
- Nie bawi mnie twój wolontariat. - Pokręciłam głową.
Rudzielec westchnął ciężko, opierając się o blat baru.
- Pomyślałem, że nie chcesz teraz zostać sama.
- Nie potrzebuję wsparcia przez...
- Wcale nie mówię, że będziesz mogła płakać w moje ramię - powiedział. - Nie wspominając o tym, że nigdy być czegoś takiego nie zrobiła przez chłopaka - dodał pośpiesznie pod wpływem mojego chłodnego wzroku. - Po prostu smutek po stracie kogoś bliskiego jest dosyć trudny, a Remus nam mówił, że...
- Nam? - powtórzyłam. - Tobie i George'owi. No przecież, że powiedział to Remus. Black wie, kiedy ma trzymać język za zębami... wbrew pozorom.
Fred na parę chwil ułożył usta w cienką linię, a następnie jego dłoń znów znalazła się na moim ramieniu. Tym razem nawet nie chciałam jej strącać.
- Nie przeżywałaś po śmierci Cedrika, Suz - zauważył.
- Nie było po co płakać.
- Tak myślisz? - Uniósł brew wyzywająco. - Nie znamy się od wczoraj, moja droga. W rzeczywistości nie jesteś taka twarda, jak pokazujesz to na co dzień.
- Nie będę ci płakać w ramię - powtórzyłam, zaciskając zęby.
- Przecież nie tego oczekujesz - rzekł, zgadzając się z moją odpowiedzią. - Ale powinnaś się wypłakać... chociaż może w kogoś innego obecności.
Momentalnie uniosłam na niego wzrok. Co on właściwie planował?
- Nie podoba mi się strona, w którą zmierza ta rozmowa - poinformowałam.
- Jesteś smutna, kiedy wspominają Cedrika. - Wskazał ostentacyjnie w stronę stołu, na co kilka osób spojrzało w naszym kierunku. Na szczęście byliśmy dostatecznie daleko od nich by niczego nie usłyszeli.
Odwróciło się kilka osób... ale wśród nich nie było George'a.
- Ale jesteś też  smutna od czasu tej imprezy. - Ten chłopak był bardziej spostrzegawczy niż sądziłam.
- Nie rozumiem, o czym mówisz...
- Nie wiem, co się wydarzyło między tobą a Georgem - Tym razem pokazał palcem na swojego brata, który, jakby na rozkaz, odwrócił się w naszą stronę. Zmarszczył brwi, powoli podnosząc się z miejsca. - na tej imprezie, ale jestem przekonany, że było to spowodowane... - Nagle urwał, czując obecność swojego brata obok.
- O czym tak plotkujecie? - rzucił George z udawaną radością i spokojem.
- Wiesz co, Fred? - ignorując rudzielca, zwróciłam się do jego brata. - George'a znasz sto razy lepiej niż mnie! Może powinieneś jego spytać, dlaczego ciągle się o coś boczy - fuknęłam w momencie, gdy Aberforth postawił na blacie butelki z kremowym piwem.
- Na koszt firmy - mruknął, kiedy Fred sięgnął po portfel do tylnej kieszeni spodni. - Dobrze robicie, dzieciaki, ale to miejsce nie nadaje się do waszych spotkań. Dzisiaj jest tu tylko Dominic, ale normalnie możecie się tu natknąć na bardziej podejrzane typki. - Mężczyzna siedzący po drugiej stronie baru uśmiechnął się do nas lekko, przez co rozpoznałam w nim jednego z członków Zakonu. A jednak się nie myliłam.
- Dziękujemy, Dumbledore - mruknęłam, unosząc w powietrze kilkanaście butelek piwa kremowego. Rudzielce posłali mi zaskoczone spojrzenia. - No co, ja bym tego wszystkiego nie uniosła? - prychnęłam. - Weźcie pozostałe. - Wskazałam głową na resztę butelek, a bliźniacy wzięli je w dłonie i ruszyli za mną posłusznie.
Opuściłam na stół szklane opakowania, czym znów zaskarbiłam sobie uwagę zgromadzonych. Albo zdziwili się tym, że potrafię wykonać najprostsze zaklęcie w świecie magii, albo po prostu omawiali jakąś ważną kwestię.
- Wisicie nam po dwa sykle - obwieścił Fred z uśmiechem, stawiając na stole pozostałe piwa. W duchu zaśmiałam się z jego podejścia do przysługi Aberfortha.
- Suzanne - rzuciła do mnie wtedy jakaś puchonka: przyjaciółka Cedrika, która grała w drużynie Huffleputhu. - Wierzysz Potterowi... no wiesz, że Sam Wiesz Kto powrócił? - spytała, utkwiając we mnie swoje spojrzenie. Zaraz za nią podążyli inni uczniowie.
Rozejrzałam się w skupieniu po ich twarzach. Ciekawe, jakiej odpowiedzi ode mnie oczekiwali? Że przyznam rację Potterowi, czy całkowicie zaprzeczę jego doniesieniom? Wiedziałam, jakie jest moje zdanie, ale bardzo też chciałam poznać ich punkt widzenia.
Wkradłam się w umysł poblisko siedzącego Seamusa. Był niestrzeżony, więc zrobiłam to bez jakichkolwiek trudności.
"Kolejna urwała się z choinki! Powrót Sam Wiem Kogo przecież jest niemożliwy. Ministerstwo przecież całkowicie neguje te plotki!"
Przeniosłam wzrok na puchonkę, która zadał mi to pytanie.
"Jeżeli to nie Voldemort zabił Cedrika, to czy to oznacza, że był on niekompetentnym czarodziejem? Może Harry nie mówi nam prawdy, bo nie chce, abyśmy zmienili o nim zdanie? Może nie chce, abyśmy wiedzieli, że Cedrik był niekompetentnym czarodziejem"
Wydostałam się z jej umysłu, powracając do realnego świata.  W zasadzie nie miałam już ani siły, ani ochoty na to, by włamywać się do myśli innych. Te dwie udzieliły mi wystarczającą ilość informacji.
- A mam jakiś wybór? - odparłam pewnie, wybudzając co poniektórych z zamyślenia. - Jeżeli Voldemort nie wrócił... - Prawie wszyscy wytrzeszczyli oczy na brzmienie tego imienia. - znaczy Sami Wiecie Kto, to niczego nie stracimy, jeżeli przystąpimy do tych zajęć. Jeżeli wrócił, w co nie wierzę... Ja to wiem, ponieważ faktów nie należy wyznawać a po prostu przyjmować je do wiadomości, to i tak musimy zrobić wszystko, abyśmy nie okazali się słabym wrogiem. On jest potężniejszy niż kiedykolwiek.
- Skąd wiesz? - podchwycił znajomy puchonki.
- Wyślizgnął się Śmierci. To wystarczy, aby wierzyć w jego moc - odparłam, przypominając sobie, co wydarzyło się na cmentarzu w Little Hangleton.
Wszyscy zebrani przytaknęli na moje słowa, dzięki czemu już pewniej usiadłam nareszcie na krześle.
Fred podał mi butelkę piwa, którą pośpiesznie ujęłam i zwilżyłam gardło obrzydliwym smakiem jej zawartości.
- Mądre słowa - wyszeptał niemo, co rozchmurzyło mnie trochę.
- Okey - wtrąciła się Hermiona. - Następnym punktem będzie wybranie nam nazwy. Jest to bardzo ważna sprawa, gdyż wtedy poczujemy się bardziej zżyci.
- Słusznie - skwitowali równo bliźniacy, a wtedy do Hermiony zaczęły napływać kolejne pomysły na nazwę.
Za każdym razem jednak brakowało im polotu lub były po prostu głupie.
- Może Gwardia Dumbledore'a - rzuciła nagle Ginny, na co cały stół zamilkł.
- Zgrabnie - stwierdziła Hermiona, zapisując coś na kartce.
- I głupie - wtrąciłam, tym samym ściągając na sobie wzrok zgromadzonych.
- Dlaczego? - zdziwiła się rudowłosa, a Ronowi momentalnie włączył się tryb starszego brata i zrobił się cały czerwony.
Chcąc kontynuować, najpierw zerknęłam na bliźniaków, w których oczach widziałam nieme przyzwolenie. I tak bym to powiedziała, ale ich akceptacja była pewnym odciążeniem.
-  Gwardia Dumbledore'a sprawi, że dyrektor będzie uważany za założyciela tej grupy. Nie możemy przecież zwalić tego na niego. Sama mówiłaś, Hermiono, że to był twój pomysł.
- No tak, ale...
- To tylko moja opinia, ale wiara, że prędzej czy później nie wyda się, że to robimy jest po prostu naiwna.
- Co ty mówisz! - zdziwiła się szatynka.
- To co słyszysz. Liczmy się z konsekwencjami, jakie będzie za sobą niosła ta organizacja.
Dziewczyna wypuściła głośno powietrze z ust.
- W takim razie jaką nazwę proponujesz?
- Nie mam pojęcia. - Wzruszyłam ramionami, bo szczerze mnie to nie obchodziło. - Po prostu mówię, że Dumbledore jest złym określeniem.
- Zostajemy przy tym! - warknął Ron, zapisując coś na kartce Hermiony, a następnie biorąc to w okrąg.
- Żeby się potem nie okazało, Weasley - prychnęłam, na co chłopak pokazał mi język i odwrócił wzrok na siostrę.
Zaśmiałam się w duchu. Ten chłopak wydawał się tak inny od bliźniaków! A niby płynęła w nich jedna krew.
- Okey, ale pozostaje jeszcze ostatnia kwestia - wtrąciła się Granger. - Kto zostanie naszym dowodzącym?
- Dowodzącym? - powtórzyła jakaś Azjatka.
- Jakiegoś przywódcę, który mógłby nas uczyć tego wszystkiego. Harry, myślałam tu o tobie. - Hermiona spojrzała z nadzieją na bruneta.
Na jego twarzy momentalnie pojawił się czerwony rumieniec.
- Ja? - wyjąkał, a jego skromność powaliła mnie wewnętrznie na kolana.
- Jakby nie patrzeć, walczyłeś z Voldemortem - wtrąciłam, wyszczerzając się do niego wrednie.
- Dobrze wiesz, jak wyglądała ta walka. - Zmarszczył brwi.
- Właśnie dlatego typuję ciebie - zapewniłam, co wywołało na twarzach pozostałych lekkie zdziwienie.
- A ty, Suzanne? - wtrącił Creveey, siedzący w kącie stołu. Dopiero teraz go zauważyłam.
- Ja? - powtórzyłam zdezorientowana niczym Potter, ale moja twarz pobladła. - Też cię lubię, Collin, ale nie przesadzajmy.
- Dobra jesteś - mówił dalej, a jego słowa dziwiły mnie tym bardziej, że był zagorzałym fanem Harry'ego Pottera.
- Bardzo cię lubię, Collin. I nie chcesz, aby to się zmieniło. - Moje dłonie pod stołem zacisnęły się w pięści.
Blondyn nagle zamilkł, ale z jego twarzy nie znikał uśmiech.
- To prawda? - podłapał Justin (czy jak mu tam było).
- Nie odpowiadam na idiotyczne pytania - mruknęłam, kończąc temat o moich rzekomych umiejętnościach.
Zakon nie potrzebował mnie na czele jakiejś uczniowskiej organizacji. Potrzebował mnie ukrytej w cieniu - żeby wróg nie wiedział, z kim tak naprawdę będzie miał do czynienia.
...
Opuszczając Gospodę na dworze zastaliśmy ciemność. Niepostrzeżenie dotarliśmy do zamku i kiedy chciałam udać się do dormitorium i beztrosko upaść na łóżko i zasnąć, poczułam na swoim nadgarstku zdecydowany uścisk Angeliny.
- Chyba oszalałaś? - fuknęła na mnie, przez co przewróciłam oczami.
- Daruj, że chce mi się spać - odparłam, uśmiechając się sztucznie. Mój humor nie mógł być gorszy. Wiedziałam, że byłam wredna, ale nie mogłam tego w sobie przezwyciężyć. Chwilowe bycie suką poprawiało mi nieco myślenie o ludziach: ich cierpliwość w stosunku do mnie była wręcz zadziwiająca.
- Nie mamy na razie czasu na spanie! - kontynuowała. - Słyszałaś, co mówiła Hermiona. Musimy znaleźć odpowiednie miejsce na spotkania Zakonu!
- Ja już mam takie miejsce. - Wzruszyłam ramionami. - Mogę więc iść spać? - Ziewnęłam nieśpiesznie, pokazując dowód na moje zmęczenie.
- Już masz miejsce? - powtórzyła wyraźnie zbita z tropu. - Niby jakie? - Założyła ręce na piersi.
- Pokój życzeń - wyjaśniłam, odwracając się od nich na pięcie i zmierzając w kierunku schodów. Ponownie poczułam na swoim nadgarstku czyjąś rękę. Nie była to jednak Angelina. - Fred, mam ci przypomnieć o moim rzekomym okresie? - Wyrwałam się z jego uścisku i nakreśliłam cudzysłów w powietrzu.
- Może najpierw pokażesz ten cały pokój życzeń, a dopiero później przejdziesz się zdrzemnąć? - zaproponował, czym doprowadził mnie do zaciśnięcia dłoni w pięści.
- Zgoda - mruknęłam, znów kierując się na górę.
- Nie potrzebujesz towarzystwa? - Usłyszałam za sobą jego rozbawiony głos.
- Obejdzie się! - warknęłam, stawiając na stopniach coraz szybsze kroki. W pewnym momencie zorientowałam się jednak, że unoszę się nad ziemią. Zaklęłam w duchu, spoglądając na Freda z nienawiścią.
- Nie ufam ci, Suzanne za grosz - usprawiedliwił się, a moje ciało zaczęło przybliżać się do nich. Po chwili znajdowałam się nad ziemią tylko kilka stóp od chłopaka..
- Chcesz być naocznym świadkiem? - rzuciłam ironicznie, próbując się wyrwać.
- Nie. - Odpowiedź Freda ponownie zadziałała mi na nerwy. - Ale George wręcz pali się do tej roboty! - Popchnął brata w moim kierunku, przez co rudzielec znalazł się tuż przed moim lewitującym ciałem.
- Dosyć! - warknęłam, wyrywając się antyzaklęciem. Mój wzrok instynktownie skierował się na bliźniaka. Jęknęłam wkurzona. - Chodź - rzuciłam do niego, ponownie się odwracając. - Nie mam zamiaru spędzić na tej sprawie całego wieczora!
...
Czułam na sobie uważne spojrzenie George'a. Jeżeli Fred nie wiedział, co pomiędzy nami zaszło podczas tej cholernej imprezy, to jest chyba lepszym wróżbitą niż Trelawney! Okey, każdy byłby od niej lepszy. Podążałam naprzód, starając sobie przypomnieć, gdzie znajdował się ten korytarz. Hogwart zmienił się przez ten rok - zdawało mi się, że wszystkie korytarze zmieniły swoje położenia.
Przełknęłam ślinę, czując na sobie palący wzrok George'a. Cały czas lustrował mnie wzrokiem i chyba nie zdawał sobie sprawy z tego, że ja o tym świetnie wiem! Czego ode mnie chciał? Przypominał sobie ten głupi incydent sprzed dwóch tygodni, czy też myślał, czemu jestem taka wnerwiona. Na jedno i na drugie pytanie nie mógł sobie odpowiedzieć, bo jedno wynikało z drugiego. A on przecież z tej imprezy nic nie pamiętał!
- Daleko jeszcze, Suz? - Jego spokojny głos rozniósł się po korytarzu. Wzruszyłam ramionami.
- Nie mam pojęcia - przyznałam szczerze, naprawdę nie wiedząc, gdzie jesteśmy.
W tej samej chwili chłopak zrównał się ze mną i założył mi swoją ciężką rękę na ramiona. Zrobił to z taką naturalnością, że przez kilka pierwszych sekund nawet się nie zorientowałam, że było coś nie tak. Potem już nie wypadało się wykręcać. Jego skóra ocierająca się o mój kark była w sumie bardzo wygodna.
Suzanne! Ogarnij się, jesteś teraz z Alexem! - skarciłam siebie. - Przespałaś się z nim! Daj sobie spokój z George'em.
Te dwa słowa sprawiły, że poczułam się, jakbym oberwała w twarz. Ja przecież przespałam się z Alexem! Było to bardzo przyjemne przeżycie (i o dziwo nie doszło do niego po alkoholu - ostatnimi czasy wiele dziwnych rzeczy robiłam po alkoholu: jak np. całowanie się z własnym przyjacielem). Ale jaki właściwie miałam w nim cel?
Uleczyć tęsknotę za blondynem - to na pewno. Jednakże było coś jeszcze, co nie pozwalało o sobie zapomnieć. Zrobiłam to głównie dlatego, aby zagłuszyć w sobie to, co czułam to George'a. Albo to co zaczynałam czuć. Alex został przeze mnie podle wykorzystany tylko po to, aby utrzeć nosa George'owi i aby ten stał się o mnie zazdrosny.
Nie, to były już farmazony, stwarzane przez mój dziecinnie głupi umysł. Nadal byłam cholernie naiwna. Problem teraz był z tym taki, że doskonale zdawałam sobie z tego sprawę.
Westchnęłam ciężko, zatrzymując się nagle. Rozejrzałam się wokół siebie, ale żadna ze ścian nie wyglądała znajomo.
- George - rzuciłam półgłosem, co momentalnie wytrąciło chłopaka z zamyślenia. Pośpiesznie zabrał rękę z moich ramion, jakby dopiero teraz zauważył, że położył ją na nich. - Wiem, że to brzmi idiotycznie, ale... Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy - przyznałam ze skruchą.
Zamiast pocieszającego słowa, usłyszałam tylko chichot chłopaka.
- Żartujesz sobie, prawda? - zakpił ze mnie, jednak ja się nie uśmiechałam. Z wielkim trudem starał się przywrócić na twarz powagę, co niestety dawało zupełnie odwrotny efekt. - Cóż... a nie pam... pamiętasz może... gdzie on był tak mniej więcej... - zaniósł się gromkim śmiechem.
- Och, zamknij się! - warknęłam, odskakując od niego i zaczynając zmierzać w nieznanym mi kierunku. Coraz bardziej przestawała mnie bawić ta sytuacja!
- Ej, Suz! Przepraszam, ja nie chciałem... - krzyknął za mną George, doganiając mnie. Jednak kiedy odwrócił mnie w swoją stronę, znów starał się nie wybuchnąć śmiechem.
- Nie chichocz jak hiena, bo ci tak zostanie! - fuknęłam, wyrywając się z jego dłoni na moich ramionach.
- Suzanne, co cię ugryzło?
- A co ciebie ugryzło?
- Mnie nic nie ugryzło - odparł. - Ale ty okropnie mnie bawisz - przyznał, ale już się nie zaśmiał. Jego usta były wykrzywione w drwiący grymas.
- A ja jestem po prostu wkurzona. Okres, jak ładnie zasugerował mi twój kochany braciszek! - warknęłam, zdając sobie sprawę, że wspominam o tym cholerstwie już trzeci raz tego dnia! Dość, Suz, przekroczyłaś już limit upokorzenia.
Chłopak otworzył usta, aby odpowiedzieć na moje słowa jakąś zabawną, jego zdaniem, ripostą, jednak wtedy z końca korytarza usłyszeliśmy charczący głos woźnego.
- Kto znowu pałęta się po korytarzach?
- Cholera - syknął pod nosem rudzielec i łapiąc mnie za rękę, rzucił się biegiem w jakimś kierunku.
Niechętnie musiałam ruszyć za nim, przez co nasze palce złączyły się trwalej.
Kroki odbijały się cichym echem po szkolnych korytarzach, jednak teraz nie mieliśmy na to czasu. Musieliśmy zwiać temu szalonemu człowiekowi. Nie myśląc wiele, wbiegaliśmy w każdy napotkany korytarz, licząc, że nie będzie on ślepą uliczką.
Nasze oddechy stawały się płytsze z każdym kolejnym zakrętem i dzięki temu niosły się dalej. Po kilku minutach przystanęliśmy w bocznym korytarzu, w którym gościł jedynie granatowy półmrok.
Oparłam się o lodowatą ścianę, starając się ustabilizować oddech. George znajdował się tylko pół kroku ode mnie i także ciężko dyszał. Po chwili nasze spojrzenia się spotkały, a wtedy chłopak uśmiechnął się szeroko i oparł dłonie na ścianie po obu stronach mojej głowy.
- Nie sądziłem, że tak szybko biegasz, Lupin - szepnął, podrażniając oddechem moją skórę szyi. Momentalnie się naprężyłam, nie chcąc takich reakcji mojego zdradzieckiego ciała.
Mimowolnie niestety parsknęłam śmiechem i zerknęłam na jego twarz, tłumacząc sobie, że to tylko na chwilę.
Włosy jak zwykle były w nieładzie, a usta co kilka sekund rozchylały się w kuszą... zwyczajny sposób, aby nabrać powietrza. W radosnych oczach krążyła ta chęć adrenaliny, jednak czoło marszczyło się co jakiś czas.
Nagle zdałam sobie sprawę, że stoimy niezwykle blisko siebie. Klatka piersiowa chłopaka prawie na mnie napierała i stykała się z moją tylko wtedy, gdy ja brałam głębszy wdech powietrza. Przez palenie miałam fatalną formę. Odczuwałam to bardzo mocno zwłaszcza podczas pełni, gdy musiałam gonić Remusa.
Pora rzucić to cholerstwo!
Nagle twarz George'a zaczęła zbliżać się do mojej. Jego powieki opadły, tym samym zasłaniając mi widok jego piękny... zwyczajnych oczu i gdy zdawało mi się, że zaraz nasze wargi się spotkają, a ja wydam z siebie jęk zachwytu, usłyszałam kroki woźnego - tak charakterystyczne przez te odpadające podeszwy.
Momentalnie George uniósł powieki i przyparł mnie do muru całym swoim ciałem. Kiedy miałam głośno zaprotestować, położył mi na ustach rękę, przez co zacisnęłam je (w miarę możliwości) w cienką linię.
Nasze serca znów zaczęły bić szybciej. Czułam to wyraźnie przez cienką warstwę ubrań jaka nas od siebie oddzielała. Nagle chłopak naparł na mnie jeszcze brutalniej, a ja miałam wrażenie, że zaraz wgniecie mnie w mur. Usta chłopaka znalazły się tuż nad moim uchem, a dłoń mocniej przyciskała usta.
- Cicho sza - wyszeptał, a jego wargi przez sekundę musnęły lekko płatek mojego ucha. Gdyby nie silny uścisk chłopaka, zapewne upadłabym na podłogę przez nagłe ugięcie się pode mną kolan.
Przełknęłam ślinę, wiedząc, że chłopak świetnie to wyczuł.
- Dobrze ci idzie - mruknął znowu, a kroki woźnego stały się coraz wyraźniejsze.
Zaraz miał nas nakryć na tej... nieco dwuznacznie wyglądającej sytuacji.
Miał, jednak w ostatniej chwili nawiedziła mnie genialna myśl! Jesteśmy przecież cholernymi czarodziejami! Magia przydawała się szczególnie w takich sytuacjach.
Odepchnęłam George'a od siebie tak gwałtownie, czemu chłopak nie mógł zapobiec, więc cofnął się, a przez to jego kroki poniosły się echem po korytarzu.
Filch ruszył pędem w naszą stronę.
Zdecydowanie sięgnęłam po różdżkę do tylnej kieszeni, jednak, kiedy moje palce dotknęły materiału spodni, nagle zrozumiałam, że zostawiłam ją w dormitorium.
Momentalnie przeszła mnie fala gorąca. W takiej chwili nie miałam ze sobą różdżki!
Zajebisty pomysł, Suzanne! Po prostu powinszować!
Wręcz czułam oddech Filcha na swoim karku.
Posłałam George'owi przepraszające spojrzenie, na co chłopak przygryzł lekko dolną wargę. To była moja wina. Gdybym siedziała cicho i dała się przypierać do tej cholernej ściany, to nie doszłoby do tego.
Kątem oka ujrzałam sylwetkę Filcha, patrzącą wprost na nas, jednak w tej samej chwili uderzyło mnie zaklęcie.
- Colovaria! - warknął George w moim kierunku, a wtedy dostrzegłam, że moje ciało nagle znika. Niekoniecznie! Przyjęło kolor bezbarwny.
Jednak George cały czas był widoczny.
Zaklęłam pod nosem.
- Colovaria! - rzuciłam w chwili, gdy Filch zaczął podchodzić w stronę rudzielca.
Jednak go zauważył! Widziałam to w jego oczach. Tę satysfakcję na jego starej twarzy.
Podeszłam do George'a i złapałam go za dłoń, tym samym splatając razem nasz palce.
Mogłam się założyć o wszystko, że George w tym właśnie momencie podnosi wyzywająco prawą brew.
- Mówiłem ci, Olivio, że to będzie głupi pomysł pałętać się po korytarzach - powiedziałam do chłopaka, a mój głos brzmiał jakby należał do jednego z dobrych znajomych Yaxley. - Ale sądziłam, że się uda! Filch jest przecież taki głupi - dodałam po chwili, przybierając brzmienie ślizgonki.
Przeniosłam wzrok na Filcha, na którym malowała się ogromna satysfakcja.
- Ślizgoni! - wysapał, opluwając sobie przy tym włosy na twarzy. - Już nie mogę się doczekać, kiedy przekażę Snape'owi, że pałętacie się po szkole. Pani Norris, pilnuj ich. - Wskazał w naszym kierunku. - Niedługo zjawię się tutaj z Severusem. - Odszedł, a zielone ślepia pani Norris wpatrywały się w nas zacięcie. Była kotem: doskonale wiedziała, gdzie jesteśmy.
W tej samej chwili George wyrwał dłoń z mojej i odszedł ode mnie o kilka kroków. Kompletnie ignorując kota, warknął Finitate, przez co znów był dla mnie widoczny. Zrobiłam to samo i posłałam mu lekki uśmiech.
- Zwariowałaś - stwierdził szeptem. - Wiesz, że gdybyś nie umiała tych swoich sztuczek, właśnie teraz szlibyśmy na szlaban do Filcha?
Zadowolenie momentalnie spełzło z mojej twarzy.
- Twoim planem było przyduszanie mnie do ściany. Nie powiesz mi chyba, że tak wygląda dobry plan?
- Nie był tak bardzo ryzykowany jak twój! - jęknął i nawet nie dając mi dojść do słowa, spojrzał na Panią Norris. W jego dłoniach pojawiła się zielona farba.
Kotka momentalnie prychnęła i uciekła, jakby się czegoś przestraszyła.
- Co ty jej zrobiłeś? - spytałam niechętnie.
- Ma fobię - mruknął. - Ten żart, co przefarbowaliśmy ją w pierwszej klasie na zielono, odbija się na niej do dziś - dodał i wykrzywiając usta w jakiś dziwny grymas, skierował się w jakimś kierunku.
- Idziesz do Wieży Gryffindoru? - spytałam z nadzieją.
- A gdzie indziej miałbym iść? - prychnął, chowając dłonie do kieszeni. - Co to w ogóle za głupie pytanie?
- Wiesz... - Podrapałam się nerwowo po karku, przez co chłopak odwrócił głowę na mnie. - Nie wiem jak wrócić do dormitorium. - Poczułam, jak moja twarz oblewa się rumieńcem.
Widziałam w oczach George'a zrozumienie. Po chwili jednak zastąpiła je obojętność.
- Chodź, Lupin - warknął, przez co przeszedł mnie dreszcz niepokoju.