wtorek, 30 października 2018

Rozdział 113 - I

Czy informowanie czytelników o depresji jest nieprofesjonalne?

Chyba nigdy nie miałam się za profesjonalistę.

Na szczęście długi weekend przed nami.
Cieszcie się przedwczesnym rozdziałem.
Buziaki ;*

***

Na srebrnej tarczy zegara dochodziła szósta. Idealny czas, aby urządzić sobie spacer prosto do paszczy lwa - stwierdziła Suzanne, poprawiając rękawy beżowego golfa i przyspieszając kroku. Sklep bliźniaków był już widoczny zza dachów budynków przed nią, więc nie mogła być daleko.

Po głowie kołatały dziewczynie słowa Freda - zastąp mnie w pracy, a nie w kłótniach z nim. Tak właśnie zamierzała zrobić. Być miłą i nie powodować kłótni. Żadnego sarkazmu, żadnych dwuznaczności, żadnych przytyk - zamieniamy się w siebie sprzed dwóch miesięcy. Kiedy nie pamiętała absolutnie nic.

Westchnęła ciężko, przeglądając się w czarnej szybie jakiegoś mijanego klubu. Miała wory pod oczami; nie spała pół nocy, tylko starała się wyczerpać limit ciętych ripost na ten dzień. Niekoniecznie okazało się to sukcesem. Poprawiła włosy, przeczesując je dłonią, i przyspieszyła kroku, aby zdążyć przed wpół do dotrzeć na miejsce.

O ósmej otwierali, a przecież trzeba było jeszcze rozłożyć towar. Po drodze minęła jakiegoś chłopaka, który podobnie jak ona spieszył się do pracy. Wymienili łagodne uśmiechy, zapewne insynłując podłość swoich szefów. George nigdy nie będzie mną rządził - zaprzeczyła dziewczyna, przywdziewając bojową minę. 

Zanim się obejrzała, stała już przed lokalem opatrzonym nazwą Magiczne Dowcipy Weasley'ów. 

Wyjęła klucze z kieszeni rurek i wsadziła jeden z nich do zamka. Przekręciła go cicho i weszła do środka, gdzie momentalnie otuliła ją ta słodka nuta nadchodzącego dowcipu. Poczuła się jak mała dziewczynka, która patrzy na swoich przyjaciół z nadzieją i czeka, aż zdradzą jej swój najnowszy pomysł. Uśmiechnęła się krzywo, napominając się, że ona już nie jest tą dziewczynką, a jej najlepsi przyjaciele specjalizują się w czymś więcej, jak przefarbowywanie kotów na zielono.

Dzwoneczek cichutko zapowiedział jej obecność, jednak nikt go nie usłyszał. Zapewne chłopak szykował się jeszcze na górze.

Suzanne rozejrzała się dookoła i dostrzegła przy ladzie kilka kartonów zaklejonych taśmą. Każdy z nich był opatrzony etykietką - produkt niedorzecznie niebezpieczny. Podeszła do paczek i podniosła jedną, po czym położyła na blacie kasy. Chwyciła za niedaleko leżący nóż do listów i rozcięła opakowanie w odpowiednim miejscu i zajrzała do jego środka.

- Rzutki śmietankowe - przeczytała, dostrzegając rysunek na plakietce zabawki. 

Były to strzałki, inspirowane najprawdopodobniej mugolską grą w rzutki. Z instrukcji wynikało, że należało powiedzieć czyjeś imię, a następnie rzucić strzałką, aby ta z szatańską precyzją trafiła w tę osobę i tuż przed nią przemieniła się w dozownik bitej śmietany. Tak, ofiara tego pomysłu kończyła z bitą śmietaną na twarzy.

- Pora obudzić tego lenia - upomniała siebie, gdy zegarek wskazywał za piętnaście siódmą, a chłopak jeszcze nie schodził. 

Dziewczyna wzięła głęboki wdech, a następnie weszła za ladę i pchnęła szklane drzwi, oddzielające sklep od klatki schodowej. 

Spojrzała w górę, gdzie na suficie znajdował się szeroki świetlik, oświetlający pomieszczenie. Białe ściany w zestawieniu z czarnymi, okrągłymi schodami z metalu wyglądały nawet elegancko. Postawiła krok na pierwszym stopniu, a ten dźwięk poniósł się delikatnym echem dalej.

- Alarm antywłamaniowy - mruknęła do siebie, zaczynając wspinaczkę.

Minęła pierwsze piętro z pracownią bliźniaków i już po chwili znalazła się oficjalnie w ich mieszkaniu. 

- Przychodzę w pokoju - rzuciła przezornie, aby nie dostać od rudzielca opieprzu za szarganie jego samotni bez ostrzeżenia.

...

George i Myrmidon siedzieli naprzeciwko siebie przy kuchennym stole i w milczeniu jedli skrzydełka kurczaka, jakie zostały im jeszcze z wczorajszego rosołu. Jedyne dźwięki rozchodzące się po pomieszczeniu pochodziły z ciamkających ust mężczyzn oraz garnka Molly, w którym partolił się eliksir wielosokowy, na kuchence.

Rudzielec i Jay mięli na sobie spodnie i buty; przez swoją niedbałą egzystencję stwierdzili, że koszule mogliby pobrudzić o tłuste palce po mięsie. 

George co jakiś czas posyłał nerwowe spojrzenie na dzwonnice katedry, jaką mógł zobaczyć z okna. Na jej srebrnej tarczy widniała już prawie godzina siódma, odejmując kwadrans. 

- Jedz szybciej - mruknął Weasley, podnosząc się z miejsca i opłukując dłonie w zlewie. Następnie chwycił za łyżkę i zamieszał nią gotowaną substancję w naczyniu. 

Spartańskie warunki - pomyślał - Żeby w domu czarodzieja nie było porządnego ogniska na kociołek. 

Eliksir prykał radośnie i wydobywały się z niego coraz wybredniejsze zapachy. Sam George nie chciałby tego wypić, gdyby znalazł się na miejscu Jaya.

- Równy z ciebie gość - powiedział, odwracając się w kierunku mężczyzny.

Ten spiorunował go wzrokiem.

- Przyjacielska przysługa - Wzruszył ramionami, oblizując palce a następnie kąciki ust. - Jestem ci to winien za to, że gościsz mnie już drugi tydzień. - Puścił mu oczko.

George westchnął ciężko, ale uśmiechnął się w duchu. Nie wiedział, jak poradziłby sobie z ogarnięciem sklepu, gdyby Myrmidon nie zechciał mu pomóc. 

Pierwszy września zbliżał się wielkimi krokami, a przez to hogwartczycy coraz szumniej odwiedzali jego sklep. Nie narzekał na finanse; w zasadzie cieszył się, że odniósł wraz z bratem taki sukces, jednak przez natłok obowiązków czuł się osłabiony. I to nie tyle fizycznie co psychicznie. Ta inwestycja była pierwszą rzeczą, w którą zaangażował się tak bardzo. 

Czasem zostawał w ich pracowni do późna i wypełniał wszystkie księgowe powinności. Fred w tym czasie zajmował się szerszą reklamą sklepu. Odwalili razem świetną robotę.

- Przychodzę w pokoju! - Do jego uszu dobiegł głos, którego absolutnie się nie spodziewał usłyszeć. Przełknął ślinę, podnosząc wzrok na Myrmidona, który był równie zaskoczony do niego.

Co ona tu robi? - spytał Jay na migi.

A bo ja wiem - odparł rudzielec, łapiąc mężczyznę za rękę i wpychając go za drzwi kuchni. Jay wydał z siebie zduszony jęk, bo George nieopatrznie trącił drzwi, mocniej przyciągajac je do ściany. 

Odskoczył od Jaya w momenacie, gdy w drzwiach kuchni pojawiła się Lupin. 

- Przepraszam, że tak nachodzę, ale nie było cię na dole, a nie wiedziałam, za co mam się najpierw zabrać - rzuciła dziewczyna, a jej wzrok przeskoczył na chwilę z twarzy chłopaka na jego tors. Ku zaskoczeniu George'a, na jej twarzy nie pojawiło się zakłopotanie. Raczej drwiący uśmiech, którego nie widział już od bardzo dawna. A może tylko mu się zdawało, że nie widział? Nie dostrzegał - tak, to lepsze określenie.

- Najpierw zabrać? - powtórzył George, mimowolnie lustrując dziewczynę wzrokiem. Wyglądała na zmęczoną. Żeby tu dotrzeć o tej porze musiała sie zerwać conajmniej o piątej.

- Tak, zastępuję Freda - stwierdziła, nagle sobie coś uświadamiając. Jej wzrok stał się niepewny, a ona zagryzła wargę ze zdenerwowania. - To znaczy... myślałam, że tak będzie, ale ty chyba nic o tym nie wiesz. - Posłała mu smutne spojrzenie.

Kurwa, nie patrz tak na mnie - jęknął rudzielec w myślach.

Był teraz w cholernie kłopotliwej sytuacji. Stał półnagi przed Lupin, która w każdej chwili mogła zdemaskować Myrmidona, dla którego na kuchence partolił się eliksir wielosokowy!

Najpierw priorytety, George! - skarcił go ostatni głos rozsądku w jego głowie, gdy drzwi poruszyły się lekko przez nacisk ciała Jaya na nie.

- Zejdź na dół, zaraz tam do ciebie zejdę. Przy ladzie stoją pudła, które trzeba otworzyć. 

- Otworzyć pudła przy ladzie... - Zamyśliła sie na chwilę, jakby starając się to zrozumieć. - Jasne - przytaknęła i posłała mu lekki uśmiech. Wycofała sie z kuchni, a po chwili jej kroki rozbrzmiewały już na schodach.

- Wyszła - mruknął Jay, wychylając sie z ulgą zza ściany.

- Wyszła - zawtórował George, czując nagle dziwny zapach spalenizny. Jego otępiałe zmysły nagle ożyły. Podbiegł do kuchenki i wyłączył gaz, a następnie zaczął mieszać w garnku desperacko.

- Nie przejmuj się, George. - Zatrzymał go Jay i wyczyścił naczynie z przypalonego eliksiru. - I tak nie będę musiał już udzielać ci pomocy.

George westchnął ciężko. Dziewczyna tu przyszła, żeby mu pomóc. To dawało jakąś iskierkę nadziei.

- Poprosił ją o to Fred. - Jay sprowadził rudzielca na ziemię, wkradając się w jego myśli.

- Nie wchodź do mojej głowy! - skarcił go George z uśmiechem, wychodząc z kuchni w kierunku pokoju, gdzie leżała jego koszula.

...

Z Freda buchało wręcz podniecenie, wywołane informacjami, jakich się dowiedział z przesłuchania pluskwy w sklepie Phineasa. Charczący głos klienta do tej pory rozbrzmiewał mu w głowie i z każdym razem, gdy Fred odtwarzał w pamięci jego wypowiedź, nabierała ona coraz więcej sensu.

Wiedział, kto nabył czaszkę! Dobry przyjaciel Lucjusza Malfoya, niejaki Andrew Snake, który prowadzi swoją knajpę na ulicy Śmiertelnego Nokturnu.

Rudzielec nie mógł się doczekać, kiedy spojrzy w oczy temu gburowi, który pragnął użyć tego artefaktu. Przemierzał brudne alejki w poszukiwaniu charakterystycznego - jak wysnuł z rozmowy - napisu nad knajpą. Tak jak ostatnim razem, mijał szczątki gryzoni oraz połamane krzesła, ktore wypadły z okolicznych pubów podczas nocnych bójek pijaków. 

Żaden z lokali nie wskazywał jednak na należność do szanownego Andrew Snake'a. Chłopak dowiedział się, że nie był on drobnym kieszonkowcem, lecz na jego koncie leżały zbrodnie większego kalibru. Zasłynął on w procesie o nękanie nieletnich czarownic, który poprowadził Lyall Lupin!

Ta informacja naprawdę wprawiła Weasleya w szybsze bicie serca. Przecież ojciec dziewczyny zajmował się procesami stworzeń magicznych. A skoro tak, Fred wysnuł jeszcze jeden wniosek. Miał do czynienia nie z czarodziejem, a z jakimś upiornym stworem. Co prawda w ciele człowieka, ale to określenie wprawiało go w lepszy klimat śledztwa.

Nagle zatrzymał się, bo drzwi przed nim zostały otwarte na oścież, a ze środka wypadł jakiś karzeł. Chłopak wytrzeszczył oczy na ten widok, bo facet naprawdę mocno uderzył o przeciwległą ścianę, jednak chrapliwy głos szybko sprowadził go na ziemię.

- Ej, ty - warknął, a Fred spojrzał w tamtym kierunku z niepokojem. Znajdował się przed nim wysoki, tyczkowaty mężczyzna o długich prostych włosach związanych w kucyk. - Tak, do ciebie mówię! Wchodzisz, czy razem z nim oglądasz szczury? - Zaśmiał się perfidnie.

- Wchodzę - mruknął zdecydowanie Fred i ruszył za nim, nasuwając na siebie mocniej płaszcz Holmesa.

- Nigdy cię tu nie widziałem, skąd jesteś? - rzucił kucyk, a jego ton zabrzmiałby przyjaźnie gdyby nie ta mocna chrypka.

- Liverpool - odparł Fred zgodnie z CV, jakie nabazgrał sobie na kolanie trzy noce temu.

- Ładne miasto, przynajmniej tak słyszałem. - Skinął z aprobatą mężczyzna, wchodząc za bar. 

Fred usiadł na przeciw niego i rozejrzał się dyskretnie po gościach.

Większość z nich wyglądała na margines społeczny. Złodzieje, krętacze lub czarnoksiężnicy; niewątpliwie wielu z nich miało styczność z Czarnym Panem.

- Na długo przyjechałeś? - spytał znowu, przecierając szklankę wilgotną szmatką.

- Czas pokaże - odparł Fred. - Koniak, proszę.

Kucyk spojrzał na niego spod byka.

- Koniak, może jeszcze croissanta do tego? - rzucił szyderczo, chociaż jego oczy pozostały czujne. Kilka osób zaśmiało się głośno. - Dam ci Londyński rum, koleszko. Od razu zrozumiesz, czemu w stolicy żyje się najlepiej. - Przelewitował w kierunku chłopaka szklankę z białą cieczą. Fred złapał ją zręcznie, a następnie udał, że wypija wszystko. Tak naprawdę przetransmutował trunek w wodę, dzieki czemu się nie skrzywił.

- Twardy zawodnik z ciebie. - Uśmiechnął się wrednie barman, nalewając mu drugą porcję. - Lubię takich jak ty. Przyjechałeś w interesach?

- Można to tak ująć. - Skinął Fred, starając się zaintrygować mężczyznę swoją wymyśloną osobą.

- Można to tak ująć, czyli jak? Nielegalny biznes? Proszę cię, jesteśmy na nokturnie. - Wskazał do okoła. - Tutaj śmierć wymierza się publicznie!

Fred westchnął, udając zrozumienie.

- Cóż... - Rozejrzał się przezornie po knajpie i obniżył ton głosu. - Nazwę to tak, poszukuję cennego artefaktu, który byłby w stanie zadowolić mojego zleceniodawcę.

- Zleceniodawcę, mówisz. To coś konkretnego czy szukasz na ślepo?

- Bardziej na ślepo, chcę go zaskoczyć. - Wykrzywił usta w uśmiech, gdy oczy mężczyzny pociemniały z rozkoszy.

- Jeszcze jedną? - Wskazał mężczyzna na szklaneczkę, maskując zadowolenie pod podłym grymasem styranego człowieka.

- Nie, dzięki - Pokręcił głową, kładąc na ladzie kilka srebrnych sykli. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że płacenie złotym galeonem w tym miejscu będzie czystą głupotą.

Mężczyzna skinął głową na zapłatę, akceptując jej wysokość.

Fred podniósł się ze stołka z zamiarem opuszczenia pomieszczenia i wypełnienia zakonnych papierów. Tak, dzisiak szczególnie mu się poszczęściło. Ten człowiek być może kumplował się ze Snake'iem, któremu spodoba się jego oferta.

- Nie przedstawiłeś się - Usłyszał za sobą zadowolony ton mężczyzny.

- Adam Mantle, do usług. - Posłał mężczyźnie pewne spojrzenie.

Czuł na sobie wzrok zgromadzonych na sobie pijaczyn. Schlebiało mu to, bo było to znakiem, że go kupili. Kupili kreację, którą stworzył!

- Andrew Snake - odpowiedział mężczyzna, uśmiechając się nonszalancko.

Fred starał się zamaskować zaskoczenie. A więc to on? Człowiek, który stanowi ścianę dla powodzenia jego misji. Poradzi sobie z nim. Nie ważne jakich by musiał użyć sposobów.

- Do zoboczenia - rzucił Fred, odwracając się w kierunku drzwi i wychodząc na zewnątrz. Dopadł go swąd starego alkoholu i brudu.

Spojrzał na chodnik, gdzie nadal znajdował się karzeł.

- Współczuję - mruknął, nasuwając na twarz czapkę i teleportując się do kwatery głównej Zakonu.
...

Suzanne przelewitowała ostatnie opakowanie wymiotków na wysoką półkę i odwróciła się w kierunku poręczy, za którą widać było cały parter sklepu.

Swoje spojrzenie utkwiła w George'u, który obsługiwał właśnie jakąś młodą kobietę. Suzanne poczuła drobne mrowienie w dłoniach. Te miłe uśmiechy... Ona zaśmiała się na jakiś jego nieśmieszny żart o jajkach. Suzanne uśmiechnęła się na samą myśl. 

Momentalnie zganiła się w duchu i nagle dostrzegła ostatnie pudełko ciągutek, jakich George w końcu nie dopuścił do sprzedaży.

- Czyli wy wracacie do pracowni - stwierdziła dziewczyna, biorąc paczkę w ręce i kierując się do samotni bliźniaków.

Weszła do przestronnego pomieszczenia, w którym stały dwa szerokie stoły utrzymane w nawet przyzwoitycm porządku. Jedna ze ścian służyła chłopakom za tablice, na której wieszali kartki z projektami. Było dosyć urokliwe miejsce.

Tak samo jak cały sklep Weasleyów.

Suzanne szybko złapała rytm pracy i po godzinie praktyk doskonale wiedziała, co ma robić. To miejsce miało w sobie coś magicznego. Swój niepowtarzalny rytm, w który każdy potrafił się wpasować i poddać mu. To dlatego ten sklep okazał się tak ogromnym sukcesem. Ludzi ciągnie do takich miejsc jak to.

Nagle dziewczyna usłyszała kroki nad swoją głową. Zmarszczyła nos, kiedy zorientowała się, że ten dźwięk dochodził z mieszkania bliźniaków. Czyżby Fred wrócił tak szybko? Pewnie czegoś zapomniał. Albo Molly wpadła z wizytą. Tak czy inaczej Suzanne poczuła się w dziwnym obowiązku, sprawdzenia tego.

Stanęła na klatce schodowej, dalej nasłuchując odgłosów dochodzących stamtąd. Kroki zadudniły i znów ucichły. To z pewnością nie był ani Fred, ani Molly.

Ruszyła w tamtym kierunku, sięgając po różdżkę, aby była w pogotowiu. Znalazła się na korytarzu mieszkania bliźniaków.

Zajrzała ostrożnie do kuchni, gdzie stała świeżozaparzona cherbata.

- Skąd ty się tu wzięłaś? - mruknęła, uchylając drzwi sypialni Freda. Pusto. Salon.

Jedynie porozrzucane gazety na podłodze - wszystkie artykuły dotyczyły ataków, więc była to zapewne robota George'a. Jego sypialnia...

Kiedy do niej weszła, momentalnie spodobał jej się klimat, z jakim została urządzona. Suzanne stwierdziła nawet, że przyjemnie byłoby się w niej budzić i...

Skarciła się w momencie, gdy z łazienki doszedł ją dźwięk spuszczanej wody.

Zacisnęła palce na różdżce, szukając sensownego zaklęcia, gdy nagle poczuła dłonie na swoich nadgartkach.

Z płuc dziewczyny wydał się głośny pisk, a następnie Lupin zaczęła się wyrywać z silnego uścisku. 

Wygrany mecz... impreza w dormitorium... taniec z George'em. Pocałunek!

Przełknęla ślinę w momencie, gdy napastnik przyparł ją do ściany i zasłonił dłonią jej usta.

- Suzanne, kurwa - syknął George tuż nad jej uchem, smagając gorącym oddechem jej szyję. Przeszedł ją dreszcz. - To tylko ja, spokojnie. - Wypuścił ją z objęć, a wtedy dziewczyna odwróciła się przodem do niego.

- George? - wydusiła z siebie, dotykając dłonią swoich ust. - My... - Przełknęła ślinę, a rudzielec zmarszczył brwi.

Była w ostrym szoku, ale chyba nie spowodowanym Myrmidonem w łazience. Sądząc po jej zachowaniu, chłopak stwierdził, że to znów była jego wina.

Tylko czemu patrzyła na niego z tą nutą niepewności w oczach.

- Przypomniałaś coś sobie? - spytał z nadzieją, uśmiechając się mimowolnie na tę myśl.

Dziewczyna potaknęła głową.

Starała sie odnaleźć w tym wspomnieniu coś jeszcze. Potem o tym nie rozmawiali. Zapomnieli o pocałunku. To było najrozsądniejsze wyjście. Przełknęła ślinę. Poczuła się jednocześnie tak lekko i ciężko zarazem. To dlatego traktowała George'a inaczej niż innych. Ona się w nim, kurwa, zakochała! Te myśli brzmiały cholernie nieprawdziwie. No bo... jak można zapomnieć o tym, co czuje się do drugiej osoby? I wtedy uświadomiła sobie, że jest to możliwe.

- Co to było? - rzucił chłopak, ciekawy jej nowego wspomnienia. Musiało być mocne, bo dziewczyna zareagowała na nie bardzo emocjonalnie.

- Wygraliśmy mecz na 7 roku... - Suzanne pociągnęła nosem. - potem była impreza, tańczylismy na niej. - Uśmiechnęła się na tą myśl.

- A potem? - George wyraźnie zbladł.

- Obudziłam sie z kacem następnego dnia. - Suzanne wzruszyła ramionami w momencie, gdy drzwi od łazienki otworzyły się i stanął w nich jakiś niski, aczkolwiek przystojny mężczyzna.

- Ty - powiedziała Suzanne, gdy jej tęczówki zetknęły się z twarzą Myrmidona.

- Suzanne Lupin - mruknął z przejęciem Jay, posyłając George'owi zakłopotane spojrzenie.

Rudzielec podrapał się po karku z zakłopotania.

- Tak... - przyznał niechętnie. - To dość kłopotliwa sytuacja i...

- Co w twoim mieszkaniu tobi pracownik ministerstwa? - wyrzuciła z siebie dziewczyna, patrząc na George'a oskarżająco.

...

- Cześć - mruknął Remus, gdy tylko minął próg mieszkania kobiety. Instynktownie pokierował się do salonu i położył papiery Zakonu na blacie.

- Nawet żadnego całusa w policzek? - zachmurzyła się Dora i krzyżując dłonie na piersi, skierowała się za partnerem. 

- Wybacz, to nagła sprawa - mówił zestresowany Remus.

Kobieta jednak stała nieugięta. Patrzyła na niego swoimi miodowymi tęczówkami i dotykała zaborczo palcem swojego policzka, w którego to domagała się otrzymać całusa.

- Jeżeli to pozwoli mi kontynuować - rzucił wilkołak z uśmiechem, podchodząc do fioletowowłosej, i nachylił się nad nią. W ostatniej jednak chwili kobieta przekręciła głowę, przez co usta mężczyzny złączyły się z wargami kobiety. 

Nimfadora odwzajemniła pocałunek z satysfakcją.

- Intrygantka - szepnął Remus, odsuwając się od niej.

Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Od ponad dwóch miesięcy był w związku ze wspaniałą kobietą, która każdego dnia pociągała go coraz bardziej. 

Niestety nie mógł wyobrazić sobie ich wspólnego życia razem. Za każdym razem, gdy starał się puścić wodze fantazji, kobieta kończyła finalnie martwa, rozrywana przez niego kłami wilkołaka podczas pełni.

Wrócił do stołu i rozłożył kolejno papiery.

- Za tydzień Dumbledore planuje zebranie. Omówimy na nim... - przerwał, gdy poczuł obok siebie ciepło jej ciała. Spojrzał na nią z miłością i uśmiechnął się delikatnie.

- Remusie, proszę cię. Chociaż dzisiaj nie mów mi o Zakonie.

- To ważne - zaprzeczył.

- Nasza miesięcznica jest ważniejsza - stwierdziła kobieta.

- Miesięcznica? - powtórzył Remus. - Wybacz, kochanie, ale to słowo kojarzy mi się tylko z żałobą państwową, więc...

- Dzisiaj trzydziesty. - Wilkołak skinął głową, szukając w głowie trzydziestego dnia jakiegoś miesiąca.

- I...? - Mężczyzna domagał sę wyraźniejszej wskazówki.

- Może to sentymentalne i dziecinne, ale dokładnie trzy miesiące temu powiedziałeś mi, że mnie kochasz, Remusie - powiedziała kobieta, a z każdym słowem na jej twarzy pojawiał się szerszy uśmiech.

- Kocham cię, Doro - odparł Remus, czując szybsze kołatanie serca i obejmując kobietę, złożył na jej wargach czuły pocałunek.

- Kocham cię, Remusie - wyznała kobieta między pocałunkami.

piątek, 26 października 2018

Rozdział 112


Myrmidon usiadł na kolorowym fotelu w salonie, gdzie jeszcze parę sekund wcześniej siedziała Suzanne. Uśmiechał się krzywo do samego siebie, wpatrując się w swoje odbicie w filiżance, którego nie było widać.

Czekał, aż goście jego wybawiciela z rąk brzydkiego ogra wyjdą, a on będzie mógł dać mu niezłą reprymendę. Taka szansa zrodziła się, kiedy usłyszał dźwięk zamykanych drzwi, a następnie szybkie kroki na schodach.

- Jay, zamorduję cię - syknął chłopak, a raczej jego głos, bo ciało rudzielca mijało właśnie pierwsze piętro; wysnuł mieszaniec przez słabą słyszalność głosu.

I chociaż słowa były niewyraźne, ton, z jakim zostały powiedziane, zdradzał ich intencje. 

Mężczyzna chwycił za ledwo ruszoną kawę Suzanne i pociągnął z niej spory łyk jeszcze ciepłego naparu. Na myśl przyszła mu nostalgiczna myśl, że jako nastolatek miał kategoryczny zakaz spożywania ludzkich wynalazków. Całe szczęście jego matka już nie żyła, a on mógł ładować w siebie całe sterty mugolskiego, wysoce zmodyfikowanego żarcia! 

Uśmiechnął się, kiedy w progu salonu ujrzał rozwścieczoną sylwetkę Weasleya. Pojawiła się w jego głowie nawet bardzo satysfakcjonująca myśl, że zapewne lewitująca filiżanka wygląda teraz obłędnie. Przywołując się do porządku, odstawił ją na stolik i zrzucił z siebie czar niewidzialności.

- Jak wnioski po wizycie przyjacioł? - spytał ostro przesłodzonym tonem, wyginając wargi w kaczy dziób.

George prychnął na to wstrętne określenie i padł obok na kanapę, materializując w swojej dłoni butelkę wina z pokoju obok.

- Nawet ty nie jesteś po mojej stronie - warknął, otwierając alkohol i wyrzucając korek w eter schludnego salonu.

- Tego nie było w naszej umowie - dogryzł mu złośliwie Jay, wykrzywiając usta w półuśmiechu. George, cały czas nie spuszczając z niego wzroku, pociągnął solidnego łyka z ciemnozielonej butelki. 

- Kretyn! - rzekł Myrmidon, podnosząc się z fotela i wyrywając George'owi wino z rąk. - A do tego zakochany! Wiesz ilu ludzi wpadło w alkoholizm przez takie użalanie się mad sobą?

- Alkoholizm - powtórzył George z drwiną, puszczając mimo uszu wyzwisko o zakochanym kretynie. - Jak raz na jakiś czas napiję się wina, nie stanę się od razu uzależniony. - Skrzyżował ręce na piersi.

- Nie? - podchwycił Myrmidon. - Bo co? Bo ta choroba jest tylko domeną mugoli? O nie, nie, nie, chłopcze. Jeśli tak myślisz, jesteś jeszcze bardziej naiwny niż myślałem! - fuknął.

- Nie zachowuj się jak moja matka.

- Przynajmniej to znak, że jest ona rozsądną kobietą. - Na te słowa przez głowę chłopaka przebiegły wszystkie chwile z jego życia, kiedy poczciwa Moly Weasley zachowała się w sposób, jaki leżał daleko od miana 'rozsądna kobieta'. Uśmiechnął się w duchu.

- Mniejesza - uciął George, a Jay zmarszczył srogo brwi. Spojrzał na butelkę, a następnie przetransmutował ją w tabliczkę czekolady i podał ją chłopakowi. - Masz, jako grubas przynajmniej znajdziesz jakiś sensowny powód, dla którego Suzanne nie miałaby zostać twoją dziewczyną.

- Co ty pieprzysz? - warknął rudzielec, urywając sobie rządek słodkiej łakoci.

- To czego ty nie chcesz usłyszeć, mój drogi. Zdaję sobie sprawę z tego, że to powoli staje się nudne, ale... - Zamyślił się na chwilę. - To jak z nią postępujesz wygląda gorzej niż w twoich opowieściach.

- Jak mam być dla niej miły, kiedy ty bawisz się w ducha!? - wybuchł George, podnosząc się z kanapy i rzucając na nią czekoladę, krusząc ją. - Nie masz pojęcia, co by się stało, gdyby dowiedziała się, że cię tutaj przetrzymuję! 

- Przecież nie zorientowali się. - Wzruszył ramionami.

- Bo im powiedziałem, że w mieszkaniu jest przeciąg! Jak twoim zdaniem mam wyluzować, jeśli poszukiwany przez ministerstwo koleś kręci się po domu!?

- Jestem przestępcą 3 klasy, oni z pewnością nie wiedzą o moim istnieniu. Tak samo jak i ty do zeszłego tygodnia.

- Co nie zmienia faktu, że Suzanne ma teraz syndrom chwalenia się wszystkim Blackowi! On z pewnością pochwaliłby się Remusowi, a dalej... Dalej poinformowano by Dumbledore'a! Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak ogromne by to miało konsekwencje. Spiskowanie z wrogiem jest traktowane jako zdrada.

- Jakim wrogiem?

- Współpracowałeś z ludźmi Voldemorta, więc współpracowałeś też z Nim. Jesteś naszym wrogiem, a fakt, że nie powiedziałem o tobie nikomu także miesza mnie do twoich zbrodni.

- Robisz z igły widły. Dumbledore jest równym gościem, poznałem go osobiście. Nie wyrzuciłby cię z Zakonu.

- A co z innymi członkami? - mruknął George, biorąc głęboki wdech. - Po takim numerze stracą do mnie zaufanie. Nie mogę do tego dopuścić.

- Czyli rozumiem, że co... że nie masz zamiaru im o mnie powiedzieć? Przecież na samym początku mówiłeś, że...

- Pamiętam, co mówiłem. - Oparł się głową o zagłówek. - Problem leży w tym, że nie jest teraz dobry czas na takie akcje.

...


Dziewczyna wpadła do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Chciała mieć teraz cholerny spokój i nawet obecność Blacka doprowadziłaby ją do szewskiej pasji. Jęknęła, opierając się o zimną ścianę, i zsunęła się na podłogę. 

Odgarnęła włosy z twarzy i splotła je na szybko w nierównego koka, z którego kosmyki i tak opadały na jej czoło. Westchnęła, sięgając do kieszeni po paczkę od Freda.

- Pieprzony nałóg - parsknęła, zaciągając się dymem, świeżo odpalonego papierosa.

Jednak tym razem dym nie przyniósł ulgi i nie ukoił zszarganych nerwów. Suzanne zaciągnęła się po raz drugi, aby nikotyna dostała się głębiej do jej ciała. Z ust dziewczyny wypadł dym w kształcie litery "G". Pokręciła głową, zasysając się na papierosie i zaczadzając prawie całe płuca dymem.

Ochydne uczucie - stwierdziła, rzucając o podłogę papierosem, gdzie ten zgasł.

Uśmiechnęła się do siebie chłodno. 

Co ona robiła nie tak, że rudzielec postanowił się na nią uwziąć?

...

Wysoki facet, przez niektórych nawet określany za 'niczego sobie' przechadzał się z głupkowatym uśmiechem po Pokątnej i co jakiś czas poprawiał guziki swojego płaszcza, który przypominał ten, należący do Sherlocka Holmesa. Gdy brunet nie zajmował się płaszczem, poprawiał swoje czarne włosy i mierzwił je niestarannie.

Fred, jesteś geniuszem - pochwalił się w duchu Weasley, nadal zmierzając przed siebie. 

Od ulicy Śmiertelnego Nokturnu oddzielały go zaledwie dwa skrzyżowania i conajmniej horda ludzi, robiąca zakupy szkolne dla swoich pociech. Zaledwie rok temu Fred był jedną z nich. 

Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, ale był już dorosłym mężczyznom. Westchnął cieżko, mocniej wciskając się w detektywistyczny płaszcz. Nie pora na wspomnienia - skarcił się - Zakon cię potrzebuje!

Przyspieszył kroku, mijając czarodzieji, którzy w ogóle nie zwracali na niego uwagi. W zasadzie dlaczego mieliby to robić? Fred był ubrany prawie tak samo osobliwie jak oni. Nikomu z nich nie przyszło nawet do głowy, że taki mężczyzna może coś kombinować. Nikt nie wpadł na to, że ten mężczyzna tak naprawdę nie istnieje, a byt, który widzą, to pocziwy Fred Weasley; ten przystojniejszy bliźniak.

Rudzielec uśmiechnął się lekko, mijając sklep z magicznymi stworzeniami i skręcając w boczną uliczkę. Minął kilka stromych stopni, a kiedy jego świeżowypastowane buty zanurzyły się w błocie, wiedział, że jest na miejscu.

Momentalnie dobiegł do niego zapach spalonej siarki. Tak charakterystyczny dla pewnego eliksiru, do którego George zawsze kategorycznie zabraniał mu się zbliżać. Ludzie z Nukturnu nie przypominali sprzedawców z Pokątnej. Chowali się w swoich sklepach, których szyby były osmolone kurzem i zaschniętym błotem. Pod niejedną rynną leżały zdechłe szczury, które potem jadły koty okolicznych żebraków. 

Przełknął ślinę, widząc małą dziewczynkę w zeszmaconej sukience siedzącą na lekko podgnitej desce, służącej kiedyś za drzwi jednego z tych sklepów. W swoich brudnych rączkach trzymała metalowy garnuszek.

Fred zbliżył się do niej, a wtedy ujrzał w jej fioletowych oczach rozpacz i nędzę. Sięgnął powoli do kieszeni, a każdy jego ruch był obserwowany przez dziewczynkę z ogromną uwagą. Siedziała w takiej pozycji, że w każdej chwili mogła uciec.

Bystre dziecko - pomyślał, znajdując poszukiwane pieniądze. Wrzucił do skarbonki dziewczynki złotego galeona, na którego widok jej fioletowe oczy zalśniły żarliwie. Fred dostrzegł, że na dnie garnuszka znajdował się wypalony papieros, guzik i pół sykla; ktoś wrzucił jej połamaną monetę.

- Dziękuję - wydusiła z siebie dziewczynka z przejęciem. Fred pomyślał, że pewnie nigdy nie widziała geleona aż z tak bliska. Sięgnął dłonią do drugiej kieszeni, jednak zrobił to zbyt szybko. Mała podniosła się z drzwi i uciekła, chowając się za rogiem, z którego Fred przybył.

Rudzielec zagryzł dolną wargę, wyjmując z drugiej kieszeni małą lalkę. Ostrożnie postawił ją na starej desce i nacisnął jej klatkę piersiową. Marionetka otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego, po czym pomachał ręką. Zaczęła tańczyć, a kiedy Fred spojrzał w kierunku rogu, ujrzał wystającą główkę dziewczynki. Jej oczy skrzyły się jeszcze bardziej.

- Powodzenia, mała - rzucił w kierunku dziecka, odwracając się do rozwidlenia ulicy.

Musiał skupić się na misji, chociaż przysiągł sobie, że gdy wykona zadanie od Dumbledore'a, przyjdzie na Nokturn jeszcze raz i pomoże tym dzieciakom.

Skręcił w lewo i szedł, starając się utrzymać dostojny krok, aż nie napotkał sklepu Phineasa Crouge'a. Pokonał trzy schodki, odzielające go od drzwi, a następnie pchnął je lekko i przekroczył próg. 

W czarnym pomieszczeniu rozległo się skrzeczenie kruka. Jedynym świecącym się przedmiotem były oczy czaszki, stojącej na ladzie. Podszedł do niej, naciskając ją mocno. Chwilę później lampy zapaliły się, ukazując mu wysokie półki pełne podobnych czaszek do tamtej; wykonanych jednak z innych materiałów.

Fred dostrzegł na jednej z półek twarz, której ślepia wpatrywały się bacznie w jego postać. Przełknął ślinę, rozumiejąc, że był to własciciel sklepu.

- Witaj - mruknął w jego kierunku, a wtedy staruszek wyłonił się z regału niczym duch i...

Lewitował prawie trzy stopy nad ziemią.

- Własciciel Phineas, jak mniemam? - starał się zachować pewny ton.

- Mniemanie w twoim przypadku poprawne. - Skinął na niego upiór. Miał na sobie posrebrzany płaszcz pełen kocich kłaków. Jego głowa była łysa jak kolano, a przez szerokie dziurki jego spiczastego nosa mogły wypadać śliwki. - Czego sobie mości mag życzy?

- Czaszkę świętego Hektora, jeśli można - odparł Fred, przypominając sobie słowa Hagrida. Niezdecydowanie denerwowało takich ludzi (czy duchów) jakimi był Crouge.

Właściciel zmarkotniał.

- Wyszła - stwierdził, przechodząc przez stół, na którym stały już zapakowane szczątki głów.

- Nie ma? - zdziwił się Fred, dobrze o tym wiedząc, że ów przedmiot został już kupiony. 

- Sprzedałem - wyjaśnił. - Jakiś tydzień temu bodajże. Ale mogę zaproponować... - zanurzył się w stercie leżącej na blacie i po chwili wyciągnął z niej białą czaszkę, w której ubytki zastąpiono diamentem. - Głowa samego Marka Aureliusza. Dam zniżkę. - Wyszczerzył się, ukazując swój bezzębny uśmiech.

- Interesowała mnie tamta. - stwierdził Fred. - Czy mogę wiedzieć, kto ją nabył? Może jeszcze uda mi się zdobyć...

- Nie zdradzam tożsamości moich interesantów. - Zaśmiał się pod koniec zdania, jakby rozbawił go własny żart. - Ale Aureliusz to dobry wybór. Przynosi szczęście. Zetrzesz trochę skroni - Wskazał to miejsce na czaszce. - I już jesteś silniejszy! Rozkruszysz potylicę i dodasz do obiadu. - Klepnął czaszkę w tył kości. - Wszystkie uroki odczynione! Albo to... diamentowe wstawki, skończy się czaszka, a kamienie sprzedasz. Genialna inwestycja! - Posłał mu czujne spojrzenie, a Fred westchnął z rezygnacją. 

- Nie skorzystam z oferty - rzucił oschle, zły na siebie, że jego pierwsza poważna akcja dla Zakonu kończy się fiaskiem. 

- Nie? - Phineas zmarszczył skórę w miejscu, gdzie powinny być brwi. - Jesteś głupcem, toż to wspaniała oferta!

- Święty Hektor był moją wspaniałą ofertą - mruknął Fred, siadając na krześle i kładąc dłonie na blacie. Kciukami objął dębowe drewno i polaskotał je lekko. Uśmiechnął się, czyjąc wybrzuszenie.

Rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu.

Każda z czaszek była inna, niektóre tonęły w dziwacznych kolorach, inne zaś miały osobliwe kształty. Każda była wyjątkowa, to na pewno. Niestety nie każda sprawiała tyle problemów Zakonowi, co tamta. 

- No dobrze - westchnął, podnosząc się z miejsca. - Dziękuję za gościnę. Może w przyszłości... - Skierował się do wyjścia, lecz poczuł nagle nóż na swoim gardle. Przełknął ślinę.

- Ani mi się waż, panie - syknął duch. - Nikt nie opuszcza tego pomieszczenia bez nabycia produktu.

- Słucham? - wyjęczał Fred.

- Uważasz, że jesteś sprytny? - rzucił Phineas, zmuszając Freda do ponownego zajęcia miejsca na krześle. - Myślisz, że nikt mnie wcześniej nie oskubał w taki sposób? Po co ci ta cholerna czaszka Hektora? Przecież 
Aureliusz ma takie same właściwości!

- Ja...

- Powiem ci, po cholerę! - warknął tamten. - Znam każdą z tych czaszek, jakby była jedyna. A Hektor miał to do siebie, że nie wyróżniało go nic. Rozumiesz, NIC. - Zagrzmiał. - Oczywiście nie licząc tylko drobnego faktu, że działał on lepiej niż zaklęcie Fideliusa. Więc gadaj! Kogo chcesz ukryć? Gadaj! - Zbliżył się do jego twarzy tak blisko, że odór z jego bezzębnnych ust dostał się do nozdrzy rudzielca.

- Po co miałbym kogoś ukrywać? - spytał Fred, odsuwając się jak najdalej od twarzy starca.

- Zaczęła się wojna z takimi porządnickimi jak ty. Na pewno chcesz się ukryć tchórzu! - warknął.

- Ukryć? - powtórzył Fred, czując, jak ostrze przecina jego skórę. Zaklął w myślach, rozglądając się wokół.

- Tchórz z ciebie, to widać. Tacy jak ty nie bawią się w wojnę, tylko poddają się durnemu systemowi.

Tego było za wiele. 

Fred chwycił za czaszkę Aureliusza i wytrącił nią sztylet z ręki upiora, aż zachrzęściła. Odrzucił ją na podłogę, gdzie potoczyła się z łoskotem. Zerwał się z krzesła i pognał w kierunku drzwi, czując na swoim karku oddech Phineasa. Słyszał piski rozwścieczonego handlowca, który prędzej zabijłby swojego klienta, niż wypuścił go ze swojego lokalu z pustymi rękami.

Nacisnął na klamkę i pchnął drzwi. Przekoziołkował po schodach i upadł na ubłocony chodnik. Nim duch zdążył go dopaść kolejnym nożem, teleportował się niedaleko Grimmuald Place, psiocząc na debila, który wymyślił zablokowanie magii w takich miejscach.

...

- Suzanne - Usłyszała głos przyjaciela, poprzedzony skrzypnięciem drzwi.

Odwróciła się w jego kierunku, lecz kiedy zastała przed sobą wysokiego bruneta o bladej twarzy, zmrużyła brwi i zacisnęła dłonie na swojej różdżce.

- Na jaki znowu durny pomysł wpadłeś? - rzuciła, powstrzymując uśmiech, gdy chwilę później rudzielec zmienił się w siebie.

- Byłem na misji dla Zakonu - wydusił, zrzucając z siebie ubłocony płaszcz Sherlocka Holmesa.

- Chwali się - stwierdziła, podchodząc do niego, i podniosła okrycie z ziemi. Spojrzała też na ubłocone buty chłopaka. - Sama ci je pastowałam, a ty z takim szacunkiem do nich podchodzisz? - jęknęła, lewitując płaszcz do pralni.

- Użyłaś do tego magi.

- Przez ciebie nadwyrężę nadgarstek - usprawiedliła, zauważając u przyjaciela ranę na szyi. - Jak poszło? - rzuciła, przystawiając wyczarowany opatrunek. 

- Nie poszło. Ale zostawiłem w sklepie tego buca pluskwę. Wszytkiego się jeszcze dowiem - zapewnił w momencie, gdy alkohol dotknął jego jabłka adama. Syknął głośno, odsuwając się od dziewczyny. - Co ty robisz?

- Oczyszczam ranę - mruknęła dziewczyna, wyczarowując kolejny lekarski przyrząd.

Chłopak westchnął ciężko, magią zasklepiając ranę.

- Ale ja w innej sprawie. Potrzebna mi twoja pomoc. - Spojrzał na nią zbolałym wzrokiem.

- To znaczy? - zdziwiła się.

- Będę zajęty w najbliższych kilku dniach. Może dłużej. Bardziej akcja w terenie. Nie chcę, aby mnie coś rozproszyło. Problem leży w tym, że nie mogę zostawiać George'a samego w sklepie.

Suzanne zrobiła zaskoczoną minę.

- Zaraz. - Wystawiła rękę przed siebie, uciszając go. - Czy ty właśnie prosisz mnie o to, żebym zastąpiła cię w robocie i spędziła z tym idiotą parenaście nadprogramowych godzin?

- Cieszę się, że mnie zrozumiałaś. - Uśmiechnął się do niej promiennie, na co Suzanne pociągnęła łyka z wyczarowanej przez siebie wódki i oparła się o blat stołu z rezygnacją. 

Zapowiadał się ciekawy tydzień.

sobota, 20 października 2018

Rozdział 111


Suzanne przeciągnęła się na łóżku, nieświadomie wyginając się w łuk. Jej kręgosłup strzelił cicho, a przez jej ciało przeszedł słodki impuls rozbudzenia. Uniosła lekko powieki, pod którymi ukrywał się ciemny błękit.

Uśmiechnęła się sama do siebie, kiedy pierwszą osobą tego dnia, jaką mogła zobaczyć, był George, wykrzywiający usta w uśmiechu na fotografii przy jej łóżku. Podobał jej się ten wyraz twarzy. Rudzielec wyglądał wtedy tak pociągająco i...

Pokręciła głową ze zdziwieniem. Dlaczego taka myśl pojawiła się w jej głowie? Przecież w tych oczach i ustach nie było nic niezwykłego. Sprawiały one tylko, że chciało się w nich zatopić na zawsze.

- Idiotka - syknęła Lupin do samej siebie i położyła ramkę fotografią do dołu, aby nie musieć patrzeć dłużej na twarz Weasleya. 

Na szafce znajdowały sie też inne zdjęcia jej przyjaciół. Była to wczorajsza inicjatywa Freda - zrobił jej ołtarzyk przyjaźni przy łóżku, aby sobie prędzej przypomniała.

Dziewczyna podniosła się z łóżka i przeczesała dłonią włosy, przez co wykręciły się w różne strony i utworzyły zgrabne fale, okalające jej twarz oraz ramiona i plecy.

I tak było z nią lepiej niż na samym początku. Wtedy nie pamiętała nic. A teraz odczuwała do osób dookoła siebie różne emocje; niekoniecznie zawsze były one pozytywne. Dziewczyna wiedziała jednak, że jej umysł i ciało na pewno należą do niej. Czuła się dobrze w swoim życiu i zapragnęła być na nowo jego częścią. Sen z powiek zsuwał jej jedynie jeden chłopak, którego nijak nie mogła zrozumieć.

Zirytowana tą myślą, założyła na umyte ciało bieliznę a następnie przylegającą czarną koszulkę i długą spódnicę w kwiaty aż do kostek. Na nogi włożyła trampki i wypiła resztek czarnej herbaty, którą zaparzyła sobie wczorajszego wieczora. 

George Weasley - przyjaciel. PRZYJACIEL! Nijak to pieprzone słowo nie pasowało jej do tego człowieka. Jako jedyny z osób, które podawały się za serdecznych wobec niej, był opryskliwy w stosunku do dziewczyny. I tylko do niej. O ile jeszcze Moody prychał na wszystkich, tak George tylko Suzanne trzymał na dystans, co ją cholernie wkurwiało...

Przygryzła dolną wargę.

Ale to była prawda. Wkurwiało ją to, że chłopak miał ją w dupie! Że z początku troskliwy, we wspomnieniach wzbudzający zaufanie, a teraz wrogi i nieprzyjemny - trzymający na cholerny dystans.

Wzięła głęboki wdech, podnosząc jego zdjęcie do pozycji stojącej. Miał coś w sobie. Jako ten jedenastoletni chłopiec miał coś w sobie, a teraz miał to w sobie jeszcze bardziej. Zanurzała się we własnych wspomnieniach, w których wreszcie czuła się sobą, i starała się znaleźć chłopaka w sytuacjach, gdzie on też był prawdziwym sobą. Miała wrażenie, że jego obecne wrogie zachowanie jest sztuczne.

- Robisz się sentymentalna, Suz - Z zamyślenia wybudził ją chrapliwy głos Blacka, lustrującego ją uważnie. 

Suzanne uniosła oczy w górę i zmarszczyła brwi. Siedziała w kuchni, a przed nią stała miska chrupek kukurydzianych. Całkowicie rozmoczonych.

- Jestem dzisiaj nieprzytomna, przepraszam - mruknęła, ruchem ręki odstawiając naczynie do zlewu.

- Nie przepraszaj mnie tylko siebie, kochana - odparł Syriusz. - Wyglądasz jak wrak - dodał po zastanowieniu.

Suzanne wydała z siebie krótki jęk. Wrak? I to przez myślenie o tym głupim Weasleyu! W jej oczach zakotłowaly się łzy, ktore po chwili zaczęły spływać po policzkach.

Syriusz właśnie zdał sobie sprawe z tego, jaką palnął gafę.

- Suz - mruknął, klękając przed nią. - Suz, przepraszam, nie chciałem. - Obtarł łzę z jej brody i wytarł o materiał swojej marynarki.

- Jestem wrakiem - wyjąkała dziewczyna. - A najgorsze jest to, że to prawda - zaskomlała, chowając twarz w dłoniach. - Jestem tylko ciężarem. Nie mogę brać udziału w misjach. Całymi dniami przesiaduję tutaj, bo wszyscy się boją, że coś mi się stanie.

Syriusz objął ją mocno.

- Zabawne... - mruknął, całując ją w czoło. - Kiedy też użalałem się nad sobą ostatnio, ty powiedziałaś mi, że: to jedynie strata dla Zakonu. Wtedy się na ciebie żachnąłem, ale tak sobie myślę, że w sumie to prawda. Podczas takiej przerwy zyskujesz pokłady energii, Suz, które potem możesz dobrze wykorzystać. - Pogłębił uścisk.

- Ale mnie to wykańcza - wyznała dziewczyna, wydostając się z jego ramion. - Cała ta idiotyczna sytuacja... jest śmieszna. Mam czekać w nieskończoność, aż Dumbledore się zgodzi mnie wypuścić?

- W nieskończoność nie. - Pokręcił głową Black. - Do końca wojny na pewno nie będą cię trzymać w zamknięciu, uwierz. Ten dom nie przetrwa do końca wojny.

Lupin wypuściła z trudem powietrze z ust.

- Potrzebuję zapalić - mruknęła, na co Black się uśmiechnął. 

- Niestety mam dla ciebie złą wiadomość - mruknął. - Papierosy mojego ojca pożyczyłem ostatnio Fredowi.

...

George spojrzał na niskiego mężczyznę karcąco. Wykrzywił usta w grymasie kpiny i wystawił w jego kierunku łyżkę z bezbarwnym wywarem.

- Nie zachowuj się jak dziecko. W twoim wieku już nie wypada, Jay - powiedział, kryjąc uśmiech.

- Nie wypiję czegoś, co smakuje jak smarki ogra!

- Uwierz mi, że smarki ogra przy tym to czysta ambrozja. No już, szeroko usta, am. - Usta Myrmidona zetknęły się z lepką substancją.

- Nie każ mi tego... - George wtedy wykorzystał sytuację. Wepchnął lekarstwo w otwarte usta mieszańca i nie wyciągał łyżki stamtąd, póki nie miał pewności, że wszystko z niej zniknęło. 

- Grzeczny chłopczyk - zadrwił, opuszczając pomieszczenie. 

Jay uśmiechnął się na to stwierdzenie. Od dawna nikt go tak nie nazywał. A raczej nikt nigdy go tak nie nazywał. Westchnął ciężko, rozglądając się po pomieszczeniu, które od przeszło tygodnia zdążył już poznać bardzo dobrze. 

Miało szare ściany, na których zawisło kilka obrazów, gdzie czarnym tuszem były wypisane składniki różnych eliksirów; opatrzono je ramkami w gorących barwach słońca. Nietypowy człowiek z tego chłopaka, stwierdził Jay po raz tysięczny, znów przywołując myśl, że normalny facet w jego wieku miałby na ścianach swojego pokoju nagie kobiety z rozkładówki playboya - tak jak jego brat; Fred. George był jednak inny, on miał, co prawda urokliwe i szykowne, ale zawsze jednak przepisy na eliksiry!

Na przeciwległej ściane stał żółty regał z książkami. Niektóre z nich były częściami pradawnych tomów, inne zaś mówiły o nowoczesnym zielarstwie. Niedaleko tych półek stało niewielkie biurko, a następnie dwuosobowe łóżko z białą pościelą. 

Wszystko utrzymane w znakomitym porządku. Może tylko z wyjątkiem parapetu, na którym walały się niedokończone listy, uschnięte kwiaty, których pąki opadły na podłogę oraz stłuczone zdjęcie. Przedstawiało tylko George'a i tą całą Lupin.

Gdyby miał możliwość, właśnie teraz ruchem ręki Jay sprawiłby, że ta fotografia znów byłaby cała, jednak nadal nie odzyskał magicznych umiejętności.

I to nie wcale dlatego, że wynalazek bliźniaków był prototypem. Po prostu mężczyzna co parę godzin ponawiał aplikację perfum na skórę. Chciał udowodnić George'owi, a może nawet i samemu sobie, że można mu ufać. Że gdyby nie makabryczna sytuacja życiowa, nie przekazywałby tak cennych informacji dla Voldemorta. Poza tym przyzwyczaił się do aromatycznej nuty malin i kleju w tym pomieszczeniu. Nie chciał z niego tak szybko rezygnować.

Nagle George wpadł do pomieszczenia, a na jego twarzy malowało się blade przerażenie.

- Co się stało? - spytał Jay, marszcząc brwi w zastanowieniu. Z szacunku do chłopaka, przestał już czytać w jego myślach, chociaż początkowo było to trudne, ponieważ jego lepsza driadzia połowa była cholernie ciekawska i spragniona dalej wykorzystywać swoje umiejętności.

- Mój brat, Fred, będzie tu za godzinę - mruknął George.

- W czym problem, przecież był tutaj już kilka razy.

Nagle Myrmidon wkradł się do głowy chłopaka, a wtedy wszystko stało się jasne.

- Jednak do tej pory Fred przychodził tu tylko na chwilę - stwierdził George. - Jednak teraz on chce przyprowadzić Suzanne.

...

Słodki papierosowy dym dostał się do płuc dziewczyny i otulił szczelnie całe oskrzela. Po chwili Lupin wypuściła z ust ciemny kłąb gorzkiej pary, układającej się w zgrabne obręcze. Znów poczuła niewyobrażalną ulgę, związaną z przyjęciem nikotyny. Pamiętała, że miała to rzucić, ale jej obecny stan tego wymagał. Poza tym nic szczególnego jej nie groziło. Śmierć? Zabawne, przecież panowała teraz wojna.

- Czuję się jak najgorszy przestępca - mruknął Fred z zadowoleniem, także zaciągając się dymem. Wraz z dziewczyną siedział na huśtawkach w parku, nieopodal domu Blacków.

- Bo pokazujesz małym dzieciom, że palisz? - prychnęła. - Nie bądź śmieszny.

Dziewczyna rozejrzała się wokół nich. W zasięgu jej wzroku nie było żywego ducha, a co dopiero jakiegoś dziecka, które miałoby zaczerpnąć od nich szkodliwego przykładu.

- Nie, chodzi mi o palenie w miejscach publicznych. Nie wolno. - Pokiwał palcem, na co Suzanne spojrzała z zaskoczeniem na papierosa w ustach.

Zaciągnęła się mocniej dymem.

- Co za sukinkoty siedzą w tym rządzie mugoli - rzuciła, jeszcze mocniej wtłaczając dym do płuc. 

- W naszym nie jest lepiej, nie martw się - parsknął rudzielec.

- W czarodziejskim świecie można przynajmniej palić.

- Chcesz iść na Pokątną? - podchwycił Fred.

- Chcę zobaczyć ten twój legendarny sklep i mieszkanie. Miałam je odwiedzić jakiś miesiąc temu i co? - Uśmiechnęła się cynicznie.

- Cóż... - zamyślił się Fred, a po chwili zeskoczył z huśtawki i wyrzucił papierosa na piach, po czym zdeptał go butem. - W takim razie zapraszam panią w nasze skromne progi. - Wyciągnął dłoń w jej kierunku.

...

George schował ostatnie lekarstwa Myrmidona do skrytki pod swoim łóżkiem. Obok małych fiolek znajdowały się także niebieskie buty mężczyzny ze strusiej skóry o nieregularnych ostrych wypustkach. Pozostałe ubrania niskiego leżały złożone w kostkę w szafie George'a, do której i tak Fredowi nigdy by nie przyszło do głowy zaglądać.

- Jay, będziesz siedział w moim pokoju ukryty pod zaklęciem niewidzialności. Masz do dyspozycji wszystkie moje książki, tylko błagam, połóż je w miejscu tak, aby wygladały na odłożone, a nie czytane właśnie w tej chwili - Posłał mu nerwowy uśmiech.

- Poradzę sobie, George - skinął tamten. - Możesz mi tylko zostawić coś do przegryzienia. Będę cholernie dyskretny, mam to w genach. - Ułożył usta w dumny uśmieszek. - Ewentualnie ułóżmy jakiś szyfr.

- Szyfr? - George zmarszczył brwi z niedowierzaniem.

- Tak, szyfr. Chociażby głośniejsze kroki lub jakieś słowo. 

- Słowo... - mruknął George - Dobra, coś się wymyśli.

...

Czarne, lalczyne oczka, w których tańczyły mściwe ogniki, przeskakiwały po przechodniach ulicy Pokątnej w tak urokliwe niedzielne popołudnie. Marionetka obserwowała ich poczynania zza sklepowej witryny lokalu, który był jednym z częściej odwiedzanych w tej okolicy. 

Ledową zielenią swoich źrenic przykuwała ona uwagę mijających ją ludzi i zmuszała ich przez to do zawieszenia oka na choćby małą chwilkę nie tylko na niej, ale także na wystawie, jaka znajdowała się za hartowanym szkłem szyby. Kryły się na niej przeróżne zabawki i magiczne gadżety.

Uśmiech lalki poszerzał się tym bardziej, im większy wyraz zadowolenia pojawiał się na twarzy przechodnia.

Z tego powodu tego dnia nie można było uznać za bardzo udanego. 

Na ulicy nie występowały wielkie tłumy i nic też nie wskazywało na to, że owy stan rzeczy miał uledz jakiejkolwiek zmianie. Od czasu do czasu kolorowe alejki mijali jedynie pojedynczy, zbłąkani bądź ślepi magowie, którym do głowy nawet nie przyszło, aby oderwać swój wzrok od kostki chodnika i spojrzeć na nią!

Małą, niepozorną laleczkę z waty w jedwabnej sukience, siedzącą na szczycie piramidy utworzonej z pudełek, odróconych dnem do "widzów".

Marionetka pociągnęła guzikowym noskiem w nadziei, że ktoś dostrzeże jej tragedię i oparła się o siedzącego tuż obok pajaca, który nigdy nic nie mowił, który się nie ruszał, który nawet nie mrugał!

Wybuchał tylko, i to też w drodze wyjątku, kiedy mocno rzuciło się nim o podłogę. Siła z jaką trzeba było to zrobić, była wystarczająca do uzyskania podczas lotu z zajmowanego przez nich stanowiska do podłogi.

Gdyby więc, czysto teoretycznie, pajac spadł - cały sklep wypełniłaby fioletowa farba. Laleczka nie wiedziała jednak, czy bliźniacy Weasley zrobili to specjalnie, czy też nieświadomie narazili lokal na poważne straty. Tyle czyszczenia!

Nagle w oczy wpadła jej drobna sylwetka zmierzająca w kierunku sklepu. Kukiełka momentalnie się ożywiła. 

...

Przed oczami dziewczyny wyrósł nagle budynek z czerwonej cegły, z którego dachu wyłaniała się ogromna głowa jednego z bliźniaków. Znajdował się na niej kapelusz podnoszący się od czasu do czasu i ukazujący przechodniom małego królika.

- To wasz sklep? - spytała Lupin z przejęciem, odwracając się w kierunku rudzielca, idącego kilka kroków za nią.

- Tak, to nasze królestwo - odparł z cieniem uśmiechu na ustach. Schlebiał mu entuzjazm dziewczyny.

Suzanne odwzajemniła uśmiech i ruszyła pewniej w kierunku lokalu, pozytywnie zaskoczona zastanym stanem rzeczy. Była święcie przekonana, że plotki o ich sklepie, jak to plotki, są nieprawdziwe i wyidealizowane przez samych bliźniaków. 

Kamienica, rozciągająca się przed Suzanne, miała w sobie coś z bajkowości. Wydawała się poruszać tylko w sobie znanym rytmie - zwłaszcza w porównaniu do statycznych sąsiadujących budowli.

Wzrok dziewczyny przeskakiwał z pierwszej witryny sklepu na drugą między szerokimi, szklanymi drzwiami. Na pierwszej wystawie znajdowały się sklepowe półki, gdzie ustawiono część towaru Magicznych Dowcipów Weasleyów. Wszystkie przedmioty poruszały się bądź wypuszczały z siebie parę, świsty i inne melodyjki - jeszcze bardziej sprawiając wrażenie, jakby budynek tańczył. Druga wystawa ukazywała stertę pudeł ustawionych w wysoką piramidę. Paczki były ustawione w sposób, że widz mógł dostrzec to, co znajdowało się w ich środkach. W jednych był niefortunnie tylko migoczący papier. W co szczęśliwszych znajdowały się figurki opatrzone malutkimi zwojami, zapewne z instrukacjami obsługi. Pozostałe stanowiły reklamę sklepu, a w nich można było dostrzec małych bliźniaków Weasley, którzy odgrywali sceny z przeróżnymi wybuchami. W jednej ze scenek uczestniczyła także pacynka złudnie podobna do Suzanne. Machała ona ręką, a wtedy mgła u góry pudełka zamieniała się w błękitne ogniki, które skakały przez parę sekund po pudełku. Bliźniacy wtedy wybuchali śmiechem. I tak od początku.

- Mortifeum fammis? - mruknęła dziewczyna z wyraźną dumą, na co Fred skinął delikatnie głową. - Cieszę się, że mam chociaż tak mały wkład w funkcjonowanie tego "cyrku". - dodała ze śmiechem.

- A mnie cieszy to, że pamiętasz ten epizod w lochach Snape'a - zawtórował rudzielec.

- Dobrze się wtedy bawiłam. Nie było wtedy żadnej mowy o wojnie - stwierdziła z goryczą.

Słowa te wywołały niezręczną ciszę między przyjaciółmi. Lupin powiodła smutnym wzrokiem na szczyt pudełkowego wzniesienia, gdzie ujrzała małą laleczkę o zielonkawych oczach. Westchnęła ciężko.

- Chodź, pokażę ci wnętrze. George czeka już na nas od dobrej godziny - zarządził Fred, pociągając przyjaciółkę w kierunku wejścia.

...

George siedział na dole schodów, mając świetny widok na ladę sklepową od 'strony kuchni' oraz na dalszym planie na wejście. 
Westchnął ciężko, czując narastające zdenerwowanie w sobie. Ostatnio zdecydowanie nie mógł być sobą. 

Kłótnie z bratem sprawiły, że już doszczętnie zaszył się w swojej samotni i od przeszło tygodnia Myrmidon był jedyną osobą, do której odzywał się z przyjemnością. Miało to też swoje dobre strony. Przez napiętą atmosferę z bliźniakiem, nie musiał na niego patrzeć w domu, bo Freda najzwyczajniej w świecie tam nie było. 

Przychodził każdego ranka do pracy, a następnie wychodził dzisięć minut przed zamknięciem, wypełniając wszystkie obowiązki. Robił to nadwyraz starannie, nie dając powodu George'owi, aby się na niego wściekał. Zazwyczaj podczas pracy wymieniali ze sobą tylko krótkie zdania. Były one przesycone profesjonalizmami, ale czego się nie robi, aby utrzymać interes w ryzach. Na szczęście ich konflikt nie przenosił się na klientów. Kiedy jeden z bliźniaków był na kasie, drugi miał zmianę "w terenie" i raz na jakis czas zamieniali się w tych rolach. 

- Do czego to doszło - mruknął cicho, aby szept nie zwabił tu Myrmidona. Mężczyzna powinien siedzieć w jego pokoju i zajmować się sobą dyskretnie; George miał nadzieję, że nie potrwa to bardzo długo.

Nigdy nie kłócił się z bratem o dziewczyny. Nigdy nawet nie kłócił się z bratem! Kto by więc pomyślał, że ta pieprzona Lupin będzie ich kością niezgody. Zapewne w najśmielszych wariacjach rudzielce by na to nie wpadli. A jednak!

Podniósł się z najniższego stopnia, kiedy rozbrzmiał cichy dzwoneczek, zwiastujący nowego klienta. Oczywiście nie był to potencjalny kupujący, a jego brat i Suzanne, ale dzwonek nie wydawał z siebie innego dźwięku specjalnie na tę dwójkę. Może należałoby zaprogramować go w taką funkcję, przeszło George'owi przez głowę.

W następnej chwili ujrzał w pomieszczeniu najpierw Suzanne, którą jego szarmancki brat postanowił przepuścić w drzwiach, a następnie jego słodko-wkurwiającą kopię.

- Witamy w Magicznych Dowcipach Weasleyów - powiedział George, wysilając się na miły ton. Dziewczyna chyba nie dostrzegła lekkiej goryczy w jego głosie, bo uśmiechnęła się na to stwierdzenie słodko... wkurwiająco i zaczęła przyglądać się zawartościom półek.

- Cześć, bracie - rzucił Fred w jego stronę, kiedy potrzedł do lady. Lupin stała w drugim końcu sklepu, więc nie miała prawa usłyszeć ich rozmowy.

- Cześć - mruknął przez zęby George, nabierając tlenu w płuca. - Musiałeś sobie wybrać akurat taki dzień na odwiedziny?

- A co, byłeś zajęty? - parsknął cicho Fred. - Nie mów, że samogwałt zajmuje ci cały boży dzień. - Uśmiechnął się wrednie.

- Z własnego doświadczenia powinieneś wiedzieć, że taka czynność może człowieka ostro wciągnąć - odgryzł się, mrużąc oczy.

Fred westchnął ciężko, widząc podły nastrój brata. Jeszcze zanim wszedł do ich slepu, podejrzewał, że George może być na niego lekko zły, ale nie sądził, że przyjęło to aż taką skalę.

- Posłuchaj mnie, stary - Nachylił się nad ladą. - Nie chcę, aby Suzanne widziała, że coś jest między nami nie tak, proszę. To będzie dla dobra twojego i nas wszytkich.

George przewrócił oczami.

- Będę grzeczny - rzekł, mierząc się z bratem chłodnym spojrzeniem. Zacisnął szczękę, powstrzymując się od otwarcia ust, na które rzucało mu się kilka cholernie niewybrednych uwag.

- Za ile to? - Usłyszał nagle rozpromieniony głos Lupin. Instynktownie spuścił na nią wzrok, lecz, ku swojemu niezadowoleniu, odczuł zawiść, kiedy zamiast zderzyć się z jej oczami, lustrującymi jego, ona wpatrywała się w brata.

- Jak dla tak pięknej nieznajomej... - rzucił zaczepnie Fred, puszczając jej oczko.

- Dwa galeony - wypalił, zanim zdążył się ugryźć w język. Momentalnie został spiorunowany przez wzrok brata.

Fred zaśmiał się krótko, posyłając mu ostrzegawcze spojrzenie:
- Taki żart - sprostował. - Za darmo, Suz. Jak dla mnie jesteś naszym współudziałowcem.

Dziewczyna przełknęła ślinę.

- Dwa galeony - powtórzyła, uśmiechając się w dziwnie niewinny sposób i sięgnęła do swojej kieszeni.

- Suzanne, zaręczam, że na koszt firmy... - tłumaczył Fred.

- Będę miała czystrze sumienie - Skinęła głową, kładąc pieniądze na ladzie. - Poza tym nie wiem, czy współudziałowiec nie jest zbyt poważnym określeniem dla przyjaciół.

Spojrzała na George'a, który momentalnie pożałował swojego pragnienia spojrzenia w jej oczy. 

Przełknął ślinę, zderzając się z ciemnym błękitem jej kocich oczu. Nazwałby to istną torturą, wiedząc, że gra dziewczyny opiera się na czymś podobnym co ta średniowieczna przyjemność. Przecież on też mógł to przerwać w każdej chwili; tym samym przyznając się do winy. Westchnął ciężko, pozwalając sobie zatopić się w jej słodkich tęczówkach. W jej źrenicach coraz mniej potrafił dostrzec tą początkową niewinność i dezorientację. Powoli pojawiała się w nich dawna Suzanne. 

Tylko czy ta dawna Suzanne była mniej denerwująca od tej? Na jedną i na drugą miał ochotę się rzucić w takim samym stopniu. 

- Może pokażemy ci górę? - zaproponował Fred, starając się zakończyć tą ponurą atmosferę. - Mamy tam pracownię i nasze mieszkanie. - Uśmiechnął się do dziewczyny krzepiąco.

Suzanne przeniosła wzrok za plecy George'a, dostrzegając schody.

- Jasne - przytaknęła, wymijając rudzielców.



piątek, 12 października 2018

Rozdział 110 - II

Jay uniósł powieki i zlustrował pomieszczenie, w którym się znajdował, nieufnym spojrzeniem swoich błękitnych oczu. Wokół niego roznosiła się woń kleju oraz malin. Jego serce, jak od dłuższego czasu spokojnie wybijające rytm, tak teraz nagle przyspieszyło, gdyż wzrok natrafił na nieznajomego rudzielca wpatrującego się w jego niską postać.

Marszcząc czoło, przełknął ślinę i zaczął desperacko rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu możliwej opcji ucieczki.

Gdyby tylko rzucił w chłopaka Drętwotą, mógłby przedostać się do korytarza przez otwarte na oścież drzwi albo...

- Nawet nie próbuj uciekać. - W głosie rudego Jay doszukał się nuty rozbawienia i drwiny.

Wyskoczył z łóżka, układając palce w znak epíthesi z zamiarem zaatakowania chłopaka i pozbawienia go przytomności. Jego przeciwnik jednak niczego nie zrobił, poza zamknięciem drzwi w teatralnie ignorancki sposób.

Jay był w pułapce.

Zamachnął się dłonią i wymierzył w rudzielca silnym urokiem, który wprawił by go w sen na kilka godzin. Jednak czar nie ugodził w niego.

Mężczyzna zmarszczył brwi. Wygiął mocniej palce, w myślach recytując pradawną inkantację. Dýnami, éla, ton chtýpise. Rudzielec wykrzywił usta w uśmiechu, gdy nic sie nie stało.

Niski zaparł się mocniej nogami o podłogę. Ton nikísei.

Strach wobec niebezpiecznej sytuacji przeradzał się w nienawiść do niedziałających zaklęć. Wykonał dwa chaotyczne ruchy ręką, aby z trwogą uświadomić sobie, że jest bezsilny.

- Wróć do łożka, jesteś strasznie słaby - upoamniał go George.

- Co mi zrobiłeś!? - warknął w odpowiedzi, chwytając w dłonie stojącą nieopodal lampę; była jego wysokości.

George uniósł brwi na nagły postępek mężczyzny i zanim on zdążył w ogóle zamachnąć się nowonabytym przedmiotem, rudzielec za pomocą jednego zaklęcia wyrwał mu go z rąk i przetransmutował w kota.

- Zwierzęciem chyba nie będziesz się bronił - rzucił do niskiego, na co tamten zacisnął dłonie aż te delikatnie chrzęstnęły.

Niepewnym wzrokiem rozejrzał się po pomieszczeniu, nie znajdując już innych opcji ucieczki.

Wystawił ułożone w pięści ręce przed siebie i ustawił się do zadania ciosu. Jay nie miał zamiaru poddać się bez walki, jednak jego zachowanie zamiast zreflektować rudzielca do ataku, wywołało w nim tylko większe rozbawienie. Niski tym bardziej poczuł się zirytowany.

Targnął się na chłopaka w dwóch krokach i zadał mu bolesny cios w bark (co wywnioskował po nagłym bólu swojego nadgarstka) jednak rudzielec nawet nie jęknął. Uderzył go po raz kolejny, czując, że niewielkie pokłady energii ulatują z jego ciała doszczętnie, a on staje się jeszcze bardziej bezsilny.

- Wróć do łóżka, proszę - Rudzielec najwidoczniej nie miał zamiaru ustąpić.

Jay wziął tęskny łyk powietrza w płuca i z wręcz dziecinną zawziętością, usiadł na skraju materaca.

- Przez zwrot 'wróć do łóżka' miałem na myśli, żebyś się położył. Jesteś cholernie słaby, powinieneś odpocząć.

- Niczego nie powinienem - odparł hardo, lustrując rudzielca uważnym spojrzeniem.
W tym obcym chłopaku było coś znajomego. Coś co nie pozwalało mu ufać.

Źrenice w jego błękitnych oczach rozszerzyły się.

- Gdzie jest Snake? - syknął, podnosząc się z łóżka i odsuwając się od chłopaka na maksymalną odległość. - Gdzie ten świr? - powtórzył z mocą. - On... on...

- Mało cię nie zabił - przerwał mu rudzielec, wskazując na łóżko. - Proszę, połóż się, a wszystko ci wyjaśnię - dodał już lekko serdeczniejszym głosem.

- Najpierw mi powiedz, kim jesteś? - warknął tamten, nie chcąc zmniejszać dystansu. - I czemu nic nie mogę zrobić? - dodał z pretensją w głosie do samego siebie.

- George Weasley - przedstawił się chłopak. - Ten cały Snake, czy jak mu tam było, wstrzyknął ci do krwi substancję ze swojej krwi i...

- Jaką substancję?

George westchnął ciężko.

- Robiłeś interesy z ogrem, który żyje na bagnach - Nic nadzwyczajnego, każdy ogr żyje w takim środowisku, dodał w myślach, lekko psiocząc na błękitnookiego mężczyznę.

- Nie pozwalaj sobie! - wybuchł znów tamten, a George zmarszczył zaskoczony brwi. - Słyszę twoje myśli! Bez takich numerów!

Chłopak przewrócił lekko oczami. Bez zbędnych pytań postanowił dalej kontynuować.

- W krwi każdego ogra znajduje się pozostałość po ich środowisku życia. Bagniak to roślina, której olejki eteryczne... - Na chwilę przerwał, dokładnie wpatrując się w oczy mężczyzny, aby wychwycić w nich niezrozumienie. On jednak wszystko rozumiał. - które wpływają odurzająco na układ nerwowy. Poza trucizną wstrzykniętą do twojej krwi, złamał ci także nadgarstki i rozbił czoło.

Jay zrozumiał już czemu tak bardzo zabolała go ręka podczas ataku.

- To poważne urazy. Musisz być dobry, skoro udało ci się mnie uleczyć.

- Kojarzę to i owo. Połączyłem fakty, ale nie myśl sobie, że twoja wizyta tutaj jest dla mnie przyjemnością. Gdybym nie wiedział jak cię uleczyć, a ponad to gdybyś nie znał tak utajnionych informacji o Zakonie, zostawiłbym cię w tamtym kiblu i wyszedł.

- Skąd wiedziałeś jak postępować z urazami? - dopomniał się Jay, nagle był dziwnie zaintrygowany tym młodym człowiekiem.

- Mój brat nie myje zębów, muszę wiedzieć co robić, gdy przez przypadek użyję tego samego widelca co on - odparł George wymownie, naprowadzając Jaya, że nie chce mu zdradzać odpowiedzi. Mężczyzna westchnął tylko.

- A mogę przynajmniej wiedzieć, jak zabrałeś mi moce? I kiedy znowu je odzyskam oczywiście? - mruknął, siadając z powrotem na łóżku.

- Prowadzę sklep z różnymi magicznymi gadżetami. Perfumy, którymi cię spryskałem, czynią cię całkowicie bezbronnym przez kilka godzin

- Sprytne - podsumował meżczyzna. - Jestem Jay. Jay Myrmidon.

...

Niski mężczyzna jadł z apetytem posiłek, który podał mu George. Na jego talerzu znajdowała się zielona ciecz z gdzieniegdzie pływającymi kwiatami brokułów i makaronem. Był głodny - dopiero teraz to zrozumiał, pochłaniając szybko znajdującą się na łyżce zupę.

Gdy skończył, starannie oblizał usta i wylizał talerz, a w jego oczach pojawiło się delikatne zadowolenie.

- Nalać ci drugą porcję? - zaoferował George. - Jest jej jeszcze całkiem sporo - Wskazał na pusty talerz zupy.

Myrmidon zagryzł dolną wargę.

- Nie chciałbym się narzucać - odparł, na co George uśmiechnął się w duchu na kulturalne słowa mężczyzny. Jeszcze godzinę temu wyzywał go od najgorszych, a teraz traktował z nadgorliwym szacunkiem.

- Przebywasz w moim domu już czwarty dzień. Gwarantuję ci, że jeśli miałbyś się narzucać, zrobiłbyś to już pierwszego dnia - mruknął rudzielec, wychodząc z pomieszczenia i kierując się do limonkowej kuchni, gdzie na jednym z palników partoliła się jarzynowa zupa.

Pomieszczenie było chłodne jednak George czuł bijące od niego pozytywne wibracje. Ściany oraz kredens miały kolor jaskrawej zieleni, natomiast kwadratowy stolik stojący pod ścianą otoczony trzema krzesłami i podłoga były w stalowych barwach.

Wbrew pozorom George lubił klasyczne rozwiązania. W tym pokoju nie dało się znaleźć na urządzeniach innych barw poza tymi dwiema oraz klasyczną czernią. Nawet sztućce wykonano z ciemnego tworzywa. Jedynym wyjątkiem były naczynia pozostawione w ich magicznej lodówce po wizycie matki. Wtedy na środkowej półce poza sokiem pomarańczowym znajdowała się też kolorowa, gliniana brytwanka o fikuśnych rączkach.

Uśmiechnął się delikatnie, nalewając do czarnej miski dwie łyżki warzywnego wywaru, a po chwili skierował się do swojej sypialni.

Jednak w pomieszczeniu nie znalazł niskiego mężczyzny. Rozejrzał się zapobiegliwie po pokoju, dostając nagle napadu białej gorączki. Czyżby uciekł? Przeraziła go ta myśl, ponieważ byłby tak blisko Voldemorta gdyby tylko...

Upuścił talerz zupy na podłogę i skierował się korytarzem do klatki schodowej, w której schody prowadziły najpierw do jego pracowni, a następnie do sklepu oraz wyjścia z budynku. Spojrzał w dół przez balustradę, jednak nie zauważył tam nikogo.

- Myrmidon - warknął, mijając pierwsze stopnie i docierając już na parter. Już miał otwierać drzwi i wybiegać na ulicę, gdy spostrzegł, że zamki są nieruszone.

"Te podłe sztuczki"

- Jestem tutaj - odparł głos mężczyzny. Dochodził z góry.

George westchnął ciężko, wbiegając po schodach i z powrotem znajdując się w swoim mieszkaniu. Z przejęciem rozejrzał się po wszystkich pięciu drzwiach znajdujących się na drugim piętrze. Kuchnia, jego pokój, łazienka, sypialnia Freda i...

Wpadł zdyszany do salonu, gdzie dostrzegł zgrabną sylwetkę Jaya na tle wysokiego okna balkonowego.

W rękach mężczyzny znajdowała sie niewielka czarodziejska fotografia.

- Kto jest na zdjęciu? - Wskazał w skupieniu na nie ręką, posyłając George'owi uśmiech. Pytał się, chociaż jego oczy mówiły coś innego.

- Przecież dobrze wiesz - odparł chłopak, lekko zirytowany; nie wiedział jednak czy tym, że obcy mężczyzna pałęta się po jego domu, czy też tym że tak łatwo wpadł w panikę.

- Nie wiedziałem, że masz brata... do tego bliźniaka. - Pokiwał z uznaniem. - Głupotą by było stwierdzić, że jesteście podobni, dlatego pozostawiam to bez komentarza.

George zmrużył oczy.

- Twoja odpowiedź brzmi wieloznaczna.

Jay uśmiechnął się.

- Jesteś bystry, George'u Weasley. To pewnego rodzaju zaszczyt, że jestem akurat twoim więźniem. - Jeszcze raz starannie zlustrował tę fotografię. Była na nim trójka nastolatków; dwóch pozornie identycznych rudzielców i jakaś dziewczyna. Nagle Jay uśmiechnął się przebiegle. - To dlatego mnie zabrałeś do siebie. - Spojrzał na rudzielca.

- Nie rozumiem, o czym mówisz. - Chłopak pokręcił głową.

- Gdybym powiedział, że ranny został Moody, napomknąłbyś o tym tylko podczas następnego spotkania Zakonu. Chodziło jednak o tę całą Suzanne Lupin. Nie mogłeś tego zostawić tak po prostu. - Odłożył zdjęcie na półkę. - Jesteście razem...? Nie, to by było za proste. Przyjaźnicie się. - Pytał i sam odpowiadał na postawione niewiadome.

George jęknął z irytacją.

- Wiesz co, zabawne ale nie słyszę czegoś takiego pierwszy raz - parsknął, przeczesując dłonią lekko przydługie rude włosy.

Jay tylko wzruszył ramionami i wyminął chłopaka. Skierował się na korytarz.

- Mieszkasz tu z bratem?

- Tak - przytaknął, chociaż było to niepotrzebne.

- I razem prowadzicie ten biznes na dole? Mogę się tam później rozejrzeć?

- Fred nie może się o tobie dowiedzieć - skarcił go George. - Ani on, ani żadna inna osoba. Kiedy cię wyleczę i wyciągnę od ciebie wszystkie ważne informacje, znikniemy ze swojego życia.

- Niezły z ciebie negocjator. Życie za informacje. Ciekawą masz walutę, przyznaję. - Zatrzymał się w przejściu pokoju chłopaka. - Taka dobra zupa, a tak źle potraktowana. - Pokręcił głową nad rozbitym talerzem.

George ruchem ręki sprawił, że znalazła się w rękach mężczyzny w całości.

- Tak lepiej - odmruknął z zadowoleniem, wkładając łyżkę cieczy do ust. - Wyborna. - Rozmarzył się przez chwilę. - Podasz przepis zanim nasze drogi... "się rozejdą" - Ułożył palce w cudzysłów.

- Jestem czarodziejem - przypomniał George. - Nie ma przepisu, jest magia.

- Są zaklęcia na udane zupy... świat mnie zadziwia coraz bardziej. - Zjadł kolejne dwie łyżki.

- A skoro już o tym mowa... - stwierdził chłopak, gdy mężczyzna zajął swoje miejsce w jego łóżku i przykrył się pierzyną. - Kim ty jesteś? Jakby nie patrzeć, ty wiesz o mnie już całkiem sporo a ja...? Nie wiem o tobie nic oprócz tego, że handlujesz informacjami z pomagierami z trzeciej ręki.

- Oni są najskuteczniejsi - odparł mężczyzna, odkładając talerz z niedojedzoną zupą na szafkę przy łóżku. - Ludzie najbliżej Voldemorta nie wierzą takim jak my.

- Mieszańcom? - mruknął George z nagłym smutkiem.

- Widzisz, nawet osoba, ktora się nie zna, potrafi nas rozpoznać. Co dopiero doradcy Czarnego Pana.

- Nie nazwałbym się osobą, która się nie zna.

- Bo jesteś młody i zarozumiały w sobie. Kiedy na tej twojej twarzy pojawi sie kilka zmarszczek, zrozumiesz, że życie jest trochę bardziej skomplikowany, niż czytamy w bajkach.

- Jesteś dzieckiem czarodzieja i driady - mruknął George, zastanawiając sie chwilę. - Ile już masz lat?

- Plus bycia mieszańcem z driadą - Uśmiechnął sie tamten cynicznie. - Równocześnie możesz mieć dwadzieścia jak i dwieście lat. Ja zachowałem póki co złoty środek. Dziewięćdziesiątka na karku to nie byle co. Cóż, zaliczam się już do osób, którym nie wypada zaśpiewać Sto Lat. - Uśmiechnął się lekko i podrapał po brodzie.

- Takie istoty jak ty powinny zajmować się czymś zgoła szlachetniejszym niż handlarze informacji. Jeszcze w sytuacji gdy kupującym jest ktoś ze strony Voldemorta. - rzekł chłopak z niezadowoleniem.

- Rzadna praca nie hańbi, George. - Po minie chłopaka mężczyzna jednak zrozumiał, że jego ironiczna odpowiedź nie ucieszyła go tym razem. - Voldemort ma wtyki w ministerstwie. Nikt mojego pochodzenia nie ma już szans na pożądne stanowisko. Powoli rozpoczynają się stare czasy... Niestety. - Jego oczy nagle posmutniały. - Porwania, szykanowania, anonimowe groźby. Ostatnio też tak było, ale wiedziało o tym mniej osób.

- Ile osób?

- Teraz? - prychnął mężczyzna. - Z całym szacunkiem do ciebie, George, ale czarodzieje to tchórze. Nie będą wierzyć w coś, co już stało się rzeczywistością. Wolą sobie wmawiać, że Voldemort nie wrócił, a ich życia nadal będą wygodne. Z resztą... - Spojrzał na chłopaka współczująco. - Otwórz oczy i sam zobacz. W Zakonie są osoby, które mają ciężkie życia. Nie należą do szlachty. To mieszańce, szaleńcy, biedacy. Wśród Śmierciożerców znajdują się rody czystej krwi, które nie chcą utracić pozycji. Nie liczy się cel ani środki, George. Chodzi tylko o to, żeby ocalić własną skórę. Z systemem walczyć będzie ten, kto nie ma nic do stracenia.

George przełknął ślinę. Było to prawdą. Gdyby wojna nie dotknęła żadnego z jego bliakich, nie walczyłby w niej. Gdyby Suzanne się nie zgłosiła, sam także nie przystąpiłby tak chętnie do Zakonu.

- Wiesz, że mam rację... niestety - stwierdził Myrmidon. - Aż czasem żałuję, że tak jest. Chciałbym czasem myśleć, że świat jest tak prosty jak to piszą w starych księgach. "Żywioły toczyły ze sobą wojny, a ludzie patrzyli z boku i obserwowali to z zapartym tchem. Pewnego dnia, najlichszy i najbardziej zakłamany z nich wtrącił się w ich konflikt i stał się jego częścią" - zacytował jedną z prastarych ksiąg.

- Był to człowiek, który nie miał nic do stracenia - mruknął George.

- Szybko się uczysz.

- Ale... - Chłopak starał się bronić coś, w co już dawno nie wierzył. - Ministerstwo wydało ostatnio oświadczenie. Że Voldemort wrócił.

- I część uwierzyła, racja. Ale co z mugolami? Co z istotami magicznymi, które nie potrafią czytać? Co z czarodziejami którzy nadal nie wierzą? Oni stanowią siłę i nasz słaby punkt. - Westchnął ciężko. - Ta rozmowa stała się strasznie ciężka. Moja zupa już wystygła. - poskarżył się.

George skinął głową, na co ciecz w misce znów nabrała temperatury.

- Dziękuję - mruknął Myrmidon, biorąc talerz w dłonie i wypijając całą jego zawartość. Nie chciał się już silić na machanie łyżką.

- Nie ma za co. - George wzruszył ramionami. - Za jakąś godzinę moc powinna ci wrócić. Wtedy sam będziesz mógł podgrzewać sobie zupę.

Jay uśmiechnął się posępnie.

- Wiesz co... - Jego słowa zatrzymały rudzielca, który opuszczał już pokój. - Nigdy nie ufałem nikomu. A zwłaszcza w tak krótkim czasie nie zaczynałem tego robić. Ale powiem ci jedno, nie przyjmuję twojej waluty. Życie za dozgonną wdzięczność i moją pomoc. To moja oferta. Skusisz się? - W jego oczach pojawiły się delikatne iskierki radości.

- Będę musiał to przemyśleć - odparł George, powstrzymując uśmiech.