VI część maratonu
***
Kilka następnych dni nie
przyniosło niczego nowego w śledztwie bliźniaków. Ten "psychopata"
faktycznie zdawał się na dobre zapomnieć o całej sprawie, lecz bliźniacy póki
co nie mieli ochoty o tym słyszeć. Tak czy inaczej miałam nadzieję, że mecz
gryfonów ze ślizgonami chociaż na chwilę pozwoli im porzucić karierę prywatnych
detektywów - za ich usługi nie miałam zamiaru zapłacić ani knuta.
Znajdowałam się już na trybunie
nauczycielskiej, gdzie za zgodą McGonagall Wood kazał mi przebywać. Przez to,
że trybuna nauczycielska była wyższa od pozostałych, byłam w stanie szybciej
dotrzeć do naszych zawodników i przekazać im swoje uwagi dotyczące gry. Świetna
rola stratega.
"Tak, jasne"
Bardziej przejmowałam się tym, że
byłam nieznacznie oddalona od ziemi, a obok mnie znajdował się natarczywy
Jordan, który patrzył na mnie i co chwilę trącał łokciem. Przysięgałam sobie w
duchu, że jeżeli chłopak dotknie mnie jeszcze raz, to osobiście wyrzucę go
przez barierkę!
Gdybyśmy dobrze rozpoczęli ten
sezon, zapewne zdobylibyśmy tak przez nas wyczekiwany puchar Quidditcha. Wood
stawał na głowie od lat, aby tylko zdobyć to złote wiadro.
Spojrzałam w kierunku szatni.
Zaczynali stamtąd powoli wynurzać się zawodnicy.
- Zawodnicy wchodzą na murawę
boiska, prosimy o wielkie brawa! - wydarł się Jordan do megafonu, przez co aż
podskoczyłam.
- Lee, błagam cię, ciszej!
Wszyscy i tak świetnie cię słyszą! - zwróciłam się do niego, zatykając ucho
będące bliżej niego.
- Chciałbym, Suz, ale nie mogę.
Widownia tego ode mnie oczekuje - wyjaśnił. - Jeszcze raz proszę o gromkie
owacje!
- A moje ucho oczekuje
sprawności! - fuknęłam, odsuwając się od chłopaka na trzy łokcie. - Nie
ułatwiaj mi, proszę, stania się kaleką!
- Oczywiście, Suz, wedle życzenia
- przytaknął drwiąco i chciał zrobić krok w moją stronę.
- O, nie! Tej granicy nie możesz
przekraczać. - Wskazałam na przestrzeń między nami.
- No weź, nie możesz mnie od
siebie odtrącać - oburzył się, krzyżując ręce na piersi.
- I druga sprawa, dzięki, że mi
przypomniałeś. Czy nie mógłbyś podrywać Angeliny nie angażując w to mnie? Ja
przez twój zabójczy plan dostaję powoli nerwicy! A po za tym, ona nas teraz nie
widzi! Czy mógłbyś przynajmniej teraz zaniechać podrywu?
- I co? - spytał, jakby brak
dziewczyny nie stanowił żadnego problemu. - Ktoś inny może nas widzieć. Musimy
zachowywać wiarygodność. - Przybliżył się do mnie odrobinę.
- Czy nie mógłbyś zachowywać
wiarygodności tam? - Wskazałam na dwa metry dalej. Chłopak jednak zrobił hardą
minę i udawał, że nie słyszał mojej uwagi. - Oczywiście, Lee, bo wszyscy
zamiast na mecz będą się patrzeć na komentatora Jordana, starającego się o
względy panny Lupin! - zadrwiłam, odsuwając się ponownie od chłopaka, który już
mnie nie słuchał.
Jordan rzucił się w wir
komentowania meczu, który rozpoczął się sekundy temu.
- Wystartowali! Gryffindor
momentalnie przejmuje kafla. Brawo gryfoni, skopcie tym przeklętym ślizgonom
ich napuszone zadki! - chłopak powiedział to tak szybko, że McGonagall nie zdążyła
nawet zainterweniować.
Ale od czego byłam tam ja?
- Nie bądź stronniczy, Lee! -
zwróciłam się do niego, a czarodziejski mikrofon złapał mój głos, pomimo tego,
że byłam oddalona od chłopaka o kilka kilkanaście łokci. - Ślizgoni nie są
głupi, oni świetnie wiedzą, że przegrają! Nie musisz im tego przypominać! -
powiedziałam najszybciej jak umiałam, bo w naszym kierunku szła już
rozwścieczona McGonagall.
- Jordana to jeszcze rozumiem,
ale ty, Lupin!? - Przez mikrofon rozległ się także głos profesorki, na którego
dźwięk rozbrzmiały liczne wiwaty.
Posłusznie zamknęłam buzię na
kłódkę i dla pewności odsunęłam się jeszcze od chłopaka. "Lepiej nie kusić
losu".
Wood faktycznie odwalił kawał
dobrej roboty. Nasza drużyna była naprawdę zgrana przez co mogliśmy liczyć na
zwycięstwo. Tabela wyników wskazywała 30 do 10 dla nas. Zapowiadało się dobrze.
Widziałam jak Potter rozgląda się
ze spokojem za zniczem. Moim zdaniem powinien odczekać jeszcze chwilę, aby
różnica punktów ślizgonów i naszych była wręcz absurdalna.
Wtedy w oczy wpadła mi kolejna
postać.
- Maureen Store, nowy nabytek
gryfońskiej drużyny, leci z zawrotną szybkością w kierunku bramki ślizgonów!
Wraz z Angeliną Johnson i Katy Bell wykonuje świetne manewry i rozpoczęła
cudowną akcję, która zapewne... Zakończyła się bramką! - wydarł się Jordan. -
Ślizgoni przejmują kafla - dodał niechętnie.
Maureen po wbiciu bramki zrobiła
obrót w powietrzu, a następnie z szerokim uśmiechem rozpędziła się i przybijała
piątki z publicznością.
- Store! Mecz się jeszcze nie
skończył! - krzyknął Jordan. - A te niedorajdy ze Slyther... Auu - jęknął nagle
gdyż McGonagall zdzieliła go po głowie.
- Przeginasz, Jordan. -
Wyczytałam z ruchu jej warg, ale chłopak nic sobie z tego nie zrobił.
Mogłam się domyśleć, że Jordan
zachowa się w ten sposób. Oparłam się brodę o barierkę i rozejrzałam się po
boisku. Bliźniacy co chwilę posyłali tłuczki w stronę wrogich zawodników, ale
nagle coś mocno mnie zaniepokoiło.
Fred po raz kolejny uderzył kijem
o tłuczek, który z impetem poleciał w jednego z ślizgońskich graczy. Zawodnik
był odwrócony od bliźniaków, więc nie mógł zauważyć ich poczynać, ale gdy
zdawało mi się, że zaraz ma oberwać, tłuczek zatrzymał się w powietrzu, a
następnie zmienił trasę lotu, jakby nagle posiadł rozum i wolną wolę.
Zdawało mi się, że nie zauważył
tego nikt, nawet bliźniacy.
Tłuczek szarpał się w powietrzu,
jak byk podczas Corridy i omijał wszystkich zawodników, pozorując wrażenie
dręczenia tylko tego konkretnego.
"Oby to nie był kolejny
dowcip chłopaków" - mruknęłam w duchu.
Bliźniacy w tym czasie byli
zajęci odbijaniem jednego tłuczka. Po kilku chwilach zapewne zorientowali się,
że mają do dyspozycji o jedną piłkę za mało. Rozejrzeli się ze
zniecierpliwieniem po boisku, a wtedy utkwili wzrok we mnie, gdyż machałam do
nich jak oszalała.
- Chodźcie tu, chodźcie do jasnej...
- nagle urwałam, zauważając że ten zrewolucjonizowany tłuczek leci wprost w
Pottera. Moje ruchy momentalnie stały się jeszcze żywsze.
Bliźniacy, pilnując się by nie
walnął w nich tłuczek, podlecieli do mnie z mgnieniu oka. McGonagall posłała im
za to złowrogie spojrzenie, jednak nic nie powiedziała.
- Czy takie zachowanie tłuczka
nie jest lekko podejrzane? - rzuciłam na przywitaniu, wskazują w stronę
rozpędzonej torpedy, goniącej naszego szukającego. Bliźniacy spojrzeli tam z
ciekawością.
- Dziwne - skwitowali. - Ale
spokojnie. Zaraz uratujemy go z opresji. - Porwali się w kierunku Pottera i
zaczęli wymachiwać pałkami w celu odepchnięcia tłuczka.
Ich ruchy były jednak bardzo
uważne i jakby opracowane. To jednak nic nie dawało. Potterowi niby udało się uciec,
ale w zamian to bliźniacy zostali kolejnymi ofiarami piłki. Odganiali się od
niej, ale ona nie dawała za wygraną. W pewnej chwili któryś z nich uderzył w
nią z taką siłą, że ta lekko pisnęła, po czym porwała się pędem, okrążając
boisko.
Wytrzeszczyłam oczy na ten widok.
Tłuczek omijał wszystkich
zawodników w poszukiwaniu Pottera. Bliźniacy wtedy wymienili porozumiewawcze
spojrzenia. Cokolwiek wymyślili, ten pomysł ani trochę nie przypadł mi do
gustu.
Fred poleciał za tłuczkiem, a
George znów pojawił się obok mnie.
- Co mamy robić? - rzucił z
żalem, jakby to była moja wina.
- Nie mam pojęcia - odparłam,
myśląc gorączkowo. - W teorii tłuczek może wybrać sobie jednego zawodnika i
atakować go, ale... Ten ma parcie na Pottera niesamowite!
Wtedy zauważyłam, że Harry leci w
naszym kierunku za zniczem. Zaraz za nimi leciał rozpędzony tłuczek, a za
tłuczkiem podążał Fred, odgrażając się pałką na piłce. Widownia skandowała ich
nazwiska.
- O, nie! - wydałam z siebie,
zdając sobie sprawę z tego, że Potter leci wprost na mnie.
Ta parada miała zaraz w nas
uderzyć!
Byli coraz bliżej, rozpędzali się
do niewyobrażalnej prędkości i gdy zdawało mi się, że Potter zaraz we mnie
uderzy, on zmienił kurs lotu. Tylko i wyłącznie dlatego, że zrobił to samo
znicz. Takiego uniku nie byłam jednak ja w stanie zrobić. Tłuczek znajdował się
w prostej linii przede mną i poza mną i bliźniakami chyba nikt nie zdawał sobie
z tego sprawy.
Instynktownie rzuciłam proste
zaklęcie tarczy i odwróciłam wzrok, nie chcąc na to patrzeć. Gdyby bariera nie
zadziałała piłka rozniosła by mnie w proch.
Na samą myśl o tym skuliłam się w
sobie i zamknęłam ciasno oczy. Jednak przewidywane uderzenie nie następowało.
Było to zjawisko o tyle dziwne, że siła z jaką tłuczek uderzyłby choćby o moją
barierę sprawiłby, że przewróciłabym się.
Kiedy sekundy zdawały mi się
przedłużać w nieskończoność i nie czułam żadnej siły napierającej na moje
ciało, powolnie odwróciłam głowę w tamtym kierunku.
Zauważyłam tam Georga, który z
wyciągniętym, lekko zgiętym kijem, parę sekund temu skierował tłuczek w innym
kierunku. Jego szczęka była mocno zaciśnięta, a palce ciasno przytrzymywały
pałkę. Zdawał się być wściekły. Rude włosy były zmierzwione przez wysiłek i
wiatr bardziej niż zwykle. Pomimo tak groźnego wyglądu, oczy chłopaka
przypatrywały mi się z troską.
- O mały włos - rzuciłam,
uśmiechając się mało przekonująco.
- Nic ci nie jest? - George
zdążył jedynie wydać z siebie, gdyż nagle po boisku rozniósł się gwizdek
profesor Hooch.
Skołowani spojrzeliśmy w kierunku
kobiety, a następnie Wooda, z którego oczu ciskały gromy.
- Przegraliśmy? - spytałam z
delikatną nutą zawiedzenia.
- Nie, Lee by protestował -
mruknął George, a wtedy Wood zamachnął się dłonią w naszym kierunku. - To chyba
do nas - powiedział, a po chwili namysłu dodał. - Zapewne przerwa w meczu.
Musimy zrobić zebranie drużyny!
- Zaraz do was dołączę -
zadeklarowałam, mając zamiar ruszyć w kierunku schodów.
- Nie! - Chłopak złapał mnie za
ramię. - Będzie szybciej, jak zlecisz ze mną.
- Zlecisz? - podłapałam z kpiną.
- Wiesz, co mam na myśli -
skarcił mnie, a ja, pomimo licznych protestów, w końcu znalazłam się na miotle.
Przelot nie był taki najgorszy.
Złapałam się mocno chłopaka i dałam radę do przeżyć, jednakże bardziej
obawiałam się Wooda. A raczej tego co może zrobić.
- Co jest grane? - znalazłam
zdolność mówienia, gdy tylko znalazłam się na ziemi i zanim Oliver zdążył do
mnie podbiec.
- Szalony tłuczek - zadrwiła
Maureen, a jej swobodny ton wywołał w zgromadzonych konsternacje. W zasadzie
wiedziałam dlaczego.
Panna Store zdawała się być
szarą, nieśmiałą myszką przy pierwszy spotkaniu. Jednak im bardziej się ją
poznawało, tym bardziej nabierało się przeświadczenia, że dziewczyna jest
istnym żywiołem. Zdawało mi się czasem, że brała wszystko bardziej na
niepoważnie niż bliźniacy.
- W dosadnym skrócie - Westchnął
Wood. - Hooch powiedziała, że nie da się z nim nic zrobić, ale ubłagałem ją na
chwilową przerwę. Musimy szybko obmyślić nowy plan działania.
- Jeden pałkarz zajmie się
zawodnikami, a drugi obroną Pottera - Wydało się z moich ust.
- Nie! - obruszył się Potter. -
Nie zgadzam się na to. Kontynuujcie grę taką, jak do tej pory, a ja poradzę
sobie sam...
- Nie ma mowy! - warknęli
bliźniacy. - Jak cię stracimy, to Suzanne będzie musiała cię zastąpić!
- Dziękuję za wsparcie -
odparłam, siadając na posadzce. - Wiedziałam, że wasza troska zabierze mnie do
grobu.
- Nie musisz dziękować. - George
uśmiechnął się drwiąco.
- Cisza! Możecie to załatwić
kiedy indziej! - upomniał nas Oliver. - Suzanne, co myślisz? - W tle dało się
słyszeć protesty chłopaka.
- Skoro Potter nie chce obstawy,
to zróbmy tak, jak on mówi. - Wzruszyłam ramionami, na co bliźniacy, Angelina,
Maureen i Katy spojrzeli na mnie z zaskoczeniem. - No co się tak patrzycie?
Jeżeli wie, że podoła, to nie mamy prawa mu tego zabronić.
...
W ostatniej chwili, gdy już
Malfoy miał złapać znicza, wyprzedził go Potter i w wielkim stylu poszybował
wprost na murawę boiska, gdzie ponoć złamał rękę. Ponoć, ponieważ Lockhart
zatarł wszelkie ślady tego wydarzenia i całkowicie usunął uszkodzoną kość z
organizmu chłopaka. Pompfrey dała naszemu nauczycielowi obrony ostrą reprymendę
i zabrała Pottera do Skrzydła Szpitalnego, bo szukający bez ręki nie przynosił dla
drużyny zbyt wiele pożytku.
Mieliśmy zamiar po meczu wrócić
do pokoju wspólnego, gdzie chciano w większości świętować zwycięstwo. Jednak
nasze plany zostały w bardzo drastyczny sposób przerwane.
Na naszej drodze stanął
rozjuszony Snape, którego domowa drużyna właśnie zaprzepaściła mecz, a z jego
nozdrzy wręcz buchał ogień. No tak, przecież sobotnie szlabany u profesora aż
do świąt obowiązywały nas także w czasie rozgrywek Quidditcha.
Na widok mężczyzny z naszych
twarzy momentalnie spełzły uśmieszki, a nasze sylwetki naprężyły się jak
jeszcze nigdy. Przez moją głowę w jedną sekundę przepłynęło miliony myśli, z
jaki to sposób moglibyśmy zbiec profesorowi, ale w tej samej chwili Snape
znalazł się przy nas i złapał mnie mocno za ramię. W zasadzie był to bardzo
strategiczny ruch, gdyż przez to, że zatrzymał mnie, lojalność bliźniaków nie
pozwoliła im się od nas oddalić.
- A teraz, jeżeli pozwolicie,
odbędziecie wasz szlaban - Jak zwykle chłodny i przeszywający głos wydał się z
ust Snape. W mojej głowie pojawiła się niestosowna myśl, że byłby on idealnym
mordercą. Niestosowna, ponieważ znajdowałam się w jego silnym uścisku.
Syknęłam cicho, gdy palce
profesora wręcz zaczęły wypalać mi dziury w ramieniu, a ten dopiero teraz
zdawał się zorientować, co robi. Niespiesznie zabrał dłoń.
- Za mną - rozkazał jeszcze i
zarzucając za siebie czarną pelerynę, ruszył w stronę zamku. Niechętnie
ruszyliśmy za nim, chociaż w głowach ostro sprzeciwialiśmy się podejściu
profesora.
Otaczały nas radosne okrzyki
zwycięstwa, które zagłuszały jęki ślizgonów. I nie tylko ich, bo my poniekąd
także użalaliśmy się nad swoim losem.
Kiedy znaleźliśmy się w sali od
eliksirów, momentalnie dopadł nas swąd dziwnych wywarów oraz wilgotne powietrze
pachnące stęchlizną. Snape nawet nie zwrócił uwagi na nasze skrzywione twarze.
Jedynie machnął ręką i znikąd pojawiły się ścierki, miotły i wszystkie te
"fajne" gadżety to sprzątania.
- Oto wasza praca na najbliższe
godziny - Wskazał na misternie porozrzucane miotły na podłodze. - Panna Lupin,
o ile się nie mylę, jest w posiadaniu różdżki. Poproszę - Z niechęcią oddałam
mu przedmiot. - Wspaniale, Lupin, a teraz żegnam. Pan Filch będzie zaglądał do
was od czasu do czasu, więc bez żadnych podejrzanych ruchów. - Zmierzył nas
krytycznie wzrokiem, a następnie wyszedł z sali, głośno trzaskając drzwiami o
futrynę.
Zostaliśmy sami.
- Świetnie - mruknęłam, z
niechęcią podnosząc z podłogi miotłę. - Zróbmy to szybko, to może wcześniej uda
nam się wyrwać. Ktoś z was ma pomysł, co tak paskudnie śmierdzi? - Zatkałam nos
mimochodem.
- Żartujesz sobie? Mamy swoją
godność! Nie będziemy sprzątać zatęchłego lochu! - fuknęli bliźniacy.
- Oczywiście, że nie - zadrwiłam.
- Usiądziemy na ławce i będziemy strajkować. Co wy na to? Dzięki temu zarobimy
jeszcze drugi semestr szlabanów. Ale będzie zabawnie. - Parsknęłam, lecz
chłopcy wydali się być urażeni moimi słowami.
- Suzanne - skarcił mnie George,
przywołując do siebie miotłę. Przez chwilę byłam lekko zdezorientowana. -
Uważasz, że czarodziej bez różdżki nie jest już nic wart? - Teraz on ze mnie
drwił, a jego brat zawtórował mu, sprawiając, że miotła znalazła się także w
jego dłoniach. - Przez te cztery lata jak się znamy, zdążyliśmy się od ciebie
nauczyć tyle, że magia potrafi bardzo ułatwić życie - sprostował, bawiąc się
trzonem swojej miotły.
Kiedy nie odpowiedziałam na słowa
chłopaka, a jedynie stałam jak słup soli i wgapiałam się w nich, postanowił
kontynuować.
- Zero wyobraźni! - warknął
prześmiewczo w moją stronę i uderzył miotłą w podłogę. Zapewne dla zrobienia
lepszego efektu. - Patrz... I ucz się. - W jego oczach dostrzegłam
charakterystyczną iskrę, tę zabójczą, która nigdy nie przynosiła niczego
dobrego.
Rudzielec skupił się całym sobą
na przedmiocie, a następnie ruchem ręki, którego nigdy nie widziałam, sprawił,
że miotła tak jakby ożyła i zaczęła tańczyć po pomieszczeniu, zamiatając kurze.
Pozostawiała za sobą smugi czystości, których ta posadzka nie zaznała już od
bardzo dawna.
Fred w tym samym czasie ożywiał
ściereczki, które z zadowoleniem zaczęły dryfować najpierw w powietrzu, by
opaść na blaty i półeczki pełne eliksirów i zacząć polerować okurzone
przedmioty.
- Zaskoczona? - rzucili w moim
kierunku, kiedy nie mogłam oderwać oczu od ruszających się w koło mioteł i
ścierek.
- Tak - powiedziałam. - Myślałam,
że zatrzymaliście się na pojmowaniu magii bezkręgowca, a okazuje się, że nieźle
wam wychodzi. - Bliźniacy uśmiechnęli się zadziornie. - Ale magii bezróżdżkowej
bym się po was nigdy nie spodziewała - stwierdziłam.
- My też się tego nie
spodziewaliśmy. Zwłaszcza tego, że Snape się nie zorientował - prychnął Fred,
wyciągając zza rękawa swoją różdżkę.
- A zwłaszcza tego, że TY się nie
zorientowałaś. - George szturchnął mnie w ramię, a ja spiorunowałam go
wzrokiem. Jednak nic nie powiedziałam.
Bardziej niż oni, interesowała
mnie scena rozgrywająca się za nami. Ścierki urządziły sobie coś podobnego do
powstania goblinów z tysiąc pięćset któregoś. Za amunicję wybrały sobie swojego
koleżanki i tym oto sposobem powstała całkiem niezła krzątanina. Na razie nic
nie ucierpiało, chociaż dwie ze szmatek leżały bez życia na podłodze. Cóż, tak
to jest, jak się da szmacie wolną wolę.
- Suzanne! Na co się tak
patrzysz? - spytali, chyba po raz kolejny, ale ja zdobyłam się jedynie na
wybuch śmiechu, gdyż jedna ze ścierek trafiła w miotłę, która z rozjuszeniem
przedziurawiła jej koleżankę.
- Powiedzcie, że wiecie, jak to
zatrzymać - wydałam z siebie, siląc się na w miarę spokojny ton, chociaż salwy
rozbawienia cały czas starały się ze mnie wydostać.
Bliźniacy w tym samym momencie
odwrócili się w tamtym kierunku, a wtedy w twarz Freda i brzuch Georga uderzyła
z całej siły miotła. Chłopcy jęknęli z bólu. Ogarnięcie niesfornych gadżetów do
sprzątania zostało na mojej głowie.
...
Po tak udanym zakończeniu
szlabanu postanowiliśmy jak najszybszą drogą znaleźć się w pokoju wspólnym.
Chciałam prędko odnaleźć Collina, gdyż chłopak podczas meczu zrobił zapewne
wiele ciekawych zdjęć, które wraz z bliźniakami koniecznie musiałam zobaczyć.
Szliśmy szybkim krokiem w
kierunku wieży Gryffindoru i chociaż śpieszyło nam się tak bardzo, byliśmy
skorzy jeszcze odwiedzić Pottera w Skrzydle Szpitalnym.
- Suzanne, ale czy ty nie
rozumiesz? To z pewnością musiał być zamach! Ktoś chciał cię zabić! - George
postanowił wrócić do tematu meczy i zanudzać mnie swoimi absurdalnymi teoriami
na temat zbuntowanego tłuczka.
- Oczywiście! Bo pod nosem
Dumbledore'a ktoś ośmieliłby się zabić ucznia - zadrwiłam.
- Nie zabić! Poturbować. Założę
się, że Potter był jedynie przykrywką, a prawdziwym celem tego tłuczka byłaś
ty!
- Fred, powiedz bratu, że jego
założenia są wyssane z palca - zwróciłam się do chłopaka, który jednak nie miał
zamiaru zostać moim sojusznikiem.
- Wiesz - Przeczesał włosy
dłonią, bo właśnie minęły nas jakieś dziewczyny z Ravenclawu. - ja zgadzam się
z Georgem. A po za tym powinnaś się już nauczyć, że w Hogwarcie dzieje się
wiele rzeczy tuż pod nosem dyrektora, a on jednak nie ma o tym pojęcia. Czasami
nawet myślę, że stary Malfoy ma rację. Ta szkoła faktycznie schodzi na psy!
- Powiedz mi jeszcze, że Malfoy
specjalnie mnie tak nastrasza, żeby zamknęli Hogwart - zadrwiłam.
- Kto wie, co kryje się w jego
bladej makówce - odparł tym razem George i wtedy napotkaliśmy drzwi skrzydła
szpitalnego, które były otwarte. Momentalnie przerwaliśmy dyskusje i
podeszliśmy bliżej, aby zobaczyć co przyciągnęło takie zbiegowisko.
Zajrzeliśmy z wahaniem do środka,
gdzie przy jednym z łóżek znajdowało się kilka osób. Wśród nich był Dumbledore,
Snape, McGonagall, Sprout, Flitwick i oczywiście Lockhart oraz Pompfrey.
Bardzo zaintrygował nas ten
widok. Czyżby Potter stanowił jakiś problem w królestwie pielęgniarki? A może
zaszły jakieś komplikacje?
- Albusie, to wymyka się spod
naszej kontroli! - powiedziała McGonagall smutnym głosem, który przypominał ten
z dnia, gdy spetryfikowano panią Norris.
- Istotnie dzieje się coś złego,
Minerwo - odparł Dumbledore i chyba się pochylił, gdyż straciłam jego sylwetkę
z oczu.
- Może sfotografował napastnika?
- podrzuciła profesor Sprout, powstrzymując się od płaczu.
Wtedy usłyszeliśmy dźwięk
otwieranego aparatu, a następnie nad zbiegowiskiem uniosła się delikatna fioletowa
chmura dymu.
- Obawiam się, że nie, profesor
Sprout - odparł chłodno Snape i ruchem
ręki sprawił, że obłok szybko zniknął.
- Trzeba to przerwać! Uczniowie
czym prędzej powinni wrócić do domu! W Hogwarcie z pewnością nie jest już
bezpiecznie! - rzekła McGonagall poważnym tonem.
- Nie sądzę, aby to było
konieczne - odparł spokojnie Dumbledore, którego głowa znów była dla mnie
widoczna. - Madame Pompfrey, bardzo proszę o dobre zajęcie się chłopcem.
- Tak jest, panie dyrektorze -
odparła instynktownie kobieta i odeszła od łóżka tego chłopca, tym samym robiąc prześwit w tłumie.
W przerwie pomiędzy profesor
Sprout, a Flitwickiem dojrzałam zarys czyjejś sylwetki. Gdy przyjrzałam się jej
bliżej, zrozumiałam, że jest to nikt inny, jak Colin Creveey.
Zatkałam sobie usta dłońmi, aby
żaden dźwięk się z nich nie wydobył, ale w tej samej chwili drzwi skrzypnęły, a
Dumbledore i reszta towarzystwa spojrzała na naszą trójkę.
Zanim rozwścieczony Snape lub
McGonagall zdążyli na nas nawrzeszczeć, głos zabrała madame Pompfrey, która
pojawiła się znikąd.
- Co wy tu robicie?! Tyle razy
wam powtarzam, że wolno wam tu przychodzić, gdy od śmierci będzie was dzieliło
jedynie kilka minut życia! - wydała z siebie, a ja jeszcze nigdy nie widziałam
jej w takim stanie. Brakowało niewiele, aby na drzwiach do skrzydła pojawiły
się nasze zdjęcia z podpisem: KATEGORYCZNY ZAKAZ WSTĘPU.
- Madame Pompfrey, my to możemy
wyjaśnić... - zaczęli bliźniacy, ale najwidoczniej nie mieli żadnego logicznego
argumentu, gdyż zamilkli.
- Colin jest naszym przyjacielem
i mamy prawo wiedzieć, co się z nim stało - powiedziałam za chłopaków, a mój
głos zabrzmiał bardzo zdecydowanie.
- Przyjaciele? - powtórzyła
kobieta, zwracając się do Dumbledore.
- Tak, przyjaciele - powtórzyłam,
utkwiwszy wzrok w dyrektorze. - Znam go prawie od zawsze.
Mężczyzna westchnął ciężko, ale
przywołał nas ruchem ręki. Niepewnie podeszliśmy do zgromadzonych.
Na łóżku leżała drobna sylwetka
chłopca, który jeszcze parę godzin temu nie mógł wytrzymać chwili w jednym
miejscu. Jego dłonie trzymały mocno aparat, a twarz zastygła w wyrazie
ciekawości wymieszanej z zaskoczeniem. W jego błękitnych oczach była pustka.
- Colin został spetryfikowany -
rzekł Snape, a w jego głosie po raz pierwszy w życiu usłyszałam troskę.
...
Pod opieką McGonagall zostaliśmy
eskortowani do pokoju wspólnego. Finalnie nie dostaliśmy żadnej reprymendy.
Teraz w ciszy siedzieliśmy przed kominkiem w pokoju wspólnym, a pobliski zegar
pokazywał pierwszą za kwadrans.
Nie wiedziałam, co miałam o tym
myśleć. Chyba po prostu nic nie myślałam. Wpatrywałam się tylko w ciepłe
płomienie ognia i usilnie starałam się nie rozpłakać. Czułam, jak ogromna gula
utworzyła się w moim gardle i nie pozwalała mi nawet zająknąć się o tym, jak
jest mi w tej chwili źle.
Colin. Ten mały Colin został
spetryfikowany przez jakiegoś potwora, którego wypuszczono z nie wiadomo skąd.
Czy bał się w chwili spotkania z bestią? Chyba tak, ale nie było tego po nim
widać. Co teraz myślą sobie jego rodzice? Czy zostali w ogóle poinformowani, że ich syn leży teraz w
kamiennej śpiączce w chłodnym skrzydle szpitalnym?
W końcu zdecydowałam się na
miarowe pociągnięcie nosem, czym od razu zaskarbiłam sobie uwagę bliźniaków.
- Co? - bąknęłam w ich kierunku,
a oni momentalnie podsunęli się bliżej mnie. Poczułam dłoń Freda na ramieniu.
Jego brat zrobił to samo, chociaż z lekkim ociągnięciem.
- Będzie dobrze, Suz -
powiedzieli w tym samym momencie, co tym razem wywołało u mnie uśmiech.
- N-n-n-ie p-p-p... - wyjąkałam,
chcąc powiedzieć dalszą część zdania, ale zabrakło mi mocy w gardle.
- Nie potrafimy pocieszać. Tak,
niestety zdajemy sobie z tego sprawę - zgodził się z tym Fred i cmoknął mnie
lekko w policzek. - Ginny też tak mówi, ale przecież bracia nigdy nie są dobrzy
w pocieszaniu. - zapewnił.
Zdobyłam się jedynie na
przytaknięcie głową.
- Powinnaś się położyć. To był
ciężki dzień. Jutro na pewno będzie lepiej - Głos zabrał także George i nie
patrząc na mnie, wstał z kanapy i odszedł.
- D-zię-k-k-k... - wydałam z
siebie, a Fred uśmiechnął się delikatnie.
- Tak, tak, wiem. Ale lepiej
będzie jeśli zastosujesz się do jego rady. - Wskazał na cień brata, który
powolnie opuszczał pokój. - Idź spać, to ci dobrze zrobi. - stwierdził, a ja
podniosłam się z kanapy i po krótkiej chwili mijałam już schody do damskiego
dormitorium.
Zatrzymałam się, gdy miałam już
pewność, że chłopak opuścił pomieszczenie. Nie tracąc nawet chwili, przywołałam
z dormitorium Mapę Huncwotów, a następnie udałam się w miejsce, gdzie zawsze
mogłam poczuć się bezpiecznie.
...
Nogi prowadziły mnie same wzdłuż
zacienionych korytarzy, a głowa nie musiała się zastanawiać nad tym, gdzie
skręcić. Już po chwili znajdowałam się przed ogromną ścianą. Z pozoru taką samą
jak inne. Przeszłam wzdłuż niej trzy razy, a wtedy mur ustąpił i ukazał mi się
pokój życzeń. Gdy znalazłam się w środku, przejście za mną zniknęło, ukazując
jedynie długi rząd luster.
Wtedy wszystkie hamulce puściły.
Wybuchłam głośnym szlochem, zdającym się nigdy nie zatrzymać. Taką samą miałam
reakcję, gdy dowiedziałam się, że Remus jest wilkołakiem. Z początku wszystko
było w porządku, ale gdy doszła do mnie ta bezradność...
Mój płacz wypełnił pomieszczenie
i szedł dalej echem, chociaż nigdy nie miał opuścić murów pokoju. Po moich
policzkach spływał chyba cały wodospad, a ja nie mogłam zrobić nic innego, jak
tylko upaść na kolana i schować twarz w dłoniach.
Pustka, strach i złość zlały się
nagle w jedno i stały się straszną mieszanką. Poczułam, jak wszystkie negatywne
emocje nagle osiągnęły punkt krytyczny, że nie dam rady znieść już niczego więcej.
Stan, gdy ciało miało zostać rozerwane właśnie nastąpił, ale nie czułam
niczego. Po prostu kolejne łzy spływały po policzkach.
Nie miałam siły by to
powstrzymać. A może zbyt długo już to powstrzymywałam? Złość i żal do świata
nie miały zamiaru powstrzymać siebie i ustąpić choćby na chwilę.
Ta niesprawiedliwość. Ta cholerna
niesprawiedliwość. Niewinne osoby!
Czułam się tak, jakby zbierana od
tylu miesięcy negatywna energia nagle osiągnęła apogeum i to wszystko miało
teraz znaleźć ujście.
Miałam serdecznie dość. Kolejnych
tajemnic Remusa, które ciągnęły nas w stronę końca i wzajemnej eksplozji. Brak
dostępu do prawdy, który trzymał nas zawsze w ryzach, teraz stał się dla mnie
zabójczy. Czy nie mógł powiedzieć wszystkiego? A nie opowiadać mi po jednym,
pieprzonym zdaniu, które na chwilę ostudzi ciekawość! Skoro jego przyjaciele
nie żyją, to powinien przestać żyć przeszłością. Wyrzucić to z siebie, a nie
wplątywać się dalej w zakłamanie i żyć płonnymi nadziejami. One nigdy się nie
ziszczą!
Te podrywy Jordana, wywołujące u
Angeliny pseudo zazdrość! Nie wywiązywanie się z obietnicy daną Molly. Mieliśmy
się zajmować Ginny, a tymczasem od ostatniego czasu dziewczyna bardzo
przycichła i stała się inna. Do tego nauczyciele stali się jeszcze gorsi. Nie
wyrabiali się z materiałem.
Miałam dość. Jego choroby, która
blokowała go przed wszystkim! Problemów finansowych. Remus nie miał nawet szans
na normalne życie! Wspominania rodziców, których nie znałam i nigdy nie miałam
już poznać! Nie potrzebowałam tego, chciałam brata, który ich zastępował, a nie
imitacji wspomnień z nimi! Ich nieszczęsnej śmierci! Ciekawe czy gdyby żyli,
byłoby mi prościej? Z pewnością nie. Miałabym nadopiekuńczą matkę jak Maureen,
która nie chce puścić mnie do Hogwartu.
Stokrotne dość pamiątek po
wojnie, którą brat traktował jako coś, co zaraz miało wrócić ponownie. A
przecież niebezpieczeństwa już nie ma. ON przecież miał zginąć na zawsze!
Ten przeklęty wycinek z gazety!
Pozdrowienia dla Remusa od tego centaura! Głupie śledztwo bliźniaków! Lucjusz
Malfoy, zdający się znać historię Remusa! Jeszcze ten dzisiejszy tłuczek i
spetryfikowanie Colina!
Spojrzałam na swoje odbicie w
lustrze.
Przejechałam po zimnej tafli
szkła, jakby była zaparowana i przypatrzyłam się sobie.
Wyglądałam żałośnie. Zmierzwione
włosy, podkrążone oczy, czerwona, zapuchnięta twarz. Do tego moje ubranie było
ubrudzone kurzem, błotem z błoni i lekko mokre przez nadal intensywnie
spływające łzy.
Podniosłam się z trudem z
posadzki. Zrobiłam kilka kroków w kierunku środka pomieszczenia.
W sumie dopiero teraz zdałam
sobie sprawę, że znajduję się w pokoju stworzonym do mojej animagii, a nie w przytulnym
salonie, w którym można by było wypłakiwać swoje żale.
Może był to znak od Pokoju
Życzeń? Taka przyjacielska podpowiedź? Coś w rodzaju: "Ćwicz, Suz, to pozbędziesz się jednego problemu".
Jednak wtedy pojawiłby się
następny. Być może jeszcze trudniejszy i bardziej ryzykowny. Jakieś wyzwanie.
Wzięłam głęboki oddech, aby się uspokoić.
"Spróbuję tylko raz, a potem
rzucę się na poduszki i będę spać. Snem jeszcze gorszym od Colina, bo obudzę
się jutro rano i będę miała świadomość wczorajszego dnia"
Przymknęłam wilgotne oczy i od
razu stanął mi przed oczami obraz nieruchomego chłopaka. Poczułam przeszywający
dreszcz i siłę, która odrzuciła mnie do tyłu.
Upadłam na podłogę. Oparłam się
na rękach, żeby wstać, ale...
Podniosłam powieki. I wtedy
okazało się, że wcale nie upadłam. A świat znajdował się z innej perspektywy.
Spojrzałam za siebie i ujrzałam rudawo czarny grzbiet wilka. Odskoczyłam od
samej siebie, ale czy można uciec przed własnym ciałem?
Z zaskoczeniem patrzyłam na swoje
tylne łapy i mimowolnie spojrzałam także w kierunku lustra.
Z zaskoczeniem patrzyłam na całą
siebie.
A był to widok, który zdawał się wryć
tak mocno w pamięć, że będę go widziała już zawsze.
W lustrze widziałam wilka! Był
duży, majestatyczny, jego łapy wyglądały na silne, a ogon sprawiał wrażenie
puchatego pióra o mocy bicza. Zamachnęłam się nim, przez co ten uderzył mnie w
łapę. Zaskamlałam cicho. Podeszłam bliżej do lustra.
Moje zęby były ostre jak
sztylety, a sierść układała się w cudowny sposób.
Przestraszyłam się siebie.
Następnie rozejrzałam się po pomieszczeniu i przebiegłam wzdłuż niego kilka
razy. Moje kończyny z gibkością odbijały się od śliskiej posadzki, jednak nie
poślizgnęłam się ani razu.
Zatrzymałam się przy lustrzanej ścianie.
Niepokoiła mnie jednak jedna rzecz. Wilczy pysk i wilcze ślepia patrzyły na
mnie z przeszywającym smutkiem. Skrzywiłam swoim pyskiem. Wilcze ślepia...
Ich kolor do złudzenia
przypominał oczy Suzanne Lupin, a nie dzikiego wilka z misją.
Zawyłam z żałości, mając
nadzieję, że zaklęcie wyciszające nadal działa.
Powiadomienie. Patrzę - o kurczę, blogger. Pewnie znowu jakiś błąd systemu. Wchodzę w okienko, wyświetla się Twój komentarz!
OdpowiedzUsuńJuż pierwsze zdanie zwala z nóg (z perspektywy kwadransa cieszę się, że siedziałam). Dziękuję bardzo serdecznie za skomentowanie mojej pracy i szczerze mówiąc, poprawiłaś mi tym wpisem nastrój na najbliższe kilka dni :) Na moich policzkach cały czas płoną wręcz szkarłatne rumieńce. Dziękuję ci serdecznie raz jeszcze, opinie takie jak Twoja naprawdę bardzo podbudowują człowieka :) Postaram się nie zawieźć i nadal utrzymywać te postaci "w ryzach", a Tobie życzę weny do nauki. Pozdrawiam cieplutko :) :) :)
Autorka - Suzanne Lupin ;)