wtorek, 5 grudnia 2017

Rozdział 38

VI część maratonu
***

Kilka następnych dni nie przyniosło niczego nowego w śledztwie bliźniaków. Ten "psychopata" faktycznie zdawał się na dobre zapomnieć o całej sprawie, lecz bliźniacy póki co nie mieli ochoty o tym słyszeć. Tak czy inaczej miałam nadzieję, że mecz gryfonów ze ślizgonami chociaż na chwilę pozwoli im porzucić karierę prywatnych detektywów - za ich usługi nie miałam zamiaru zapłacić ani knuta.

Znajdowałam się już na trybunie nauczycielskiej, gdzie za zgodą McGonagall Wood kazał mi przebywać. Przez to, że trybuna nauczycielska była wyższa od pozostałych, byłam w stanie szybciej dotrzeć do naszych zawodników i przekazać im swoje uwagi dotyczące gry. Świetna rola stratega.
"Tak, jasne"
Bardziej przejmowałam się tym, że byłam nieznacznie oddalona od ziemi, a obok mnie znajdował się natarczywy Jordan, który patrzył na mnie i co chwilę trącał łokciem. Przysięgałam sobie w duchu, że jeżeli chłopak dotknie mnie jeszcze raz, to osobiście wyrzucę go przez barierkę!
Gdybyśmy dobrze rozpoczęli ten sezon, zapewne zdobylibyśmy tak przez nas wyczekiwany puchar Quidditcha. Wood stawał na głowie od lat, aby tylko zdobyć to złote wiadro.
Spojrzałam w kierunku szatni. Zaczynali stamtąd powoli wynurzać się zawodnicy.
- Zawodnicy wchodzą na murawę boiska, prosimy o wielkie brawa! - wydarł się Jordan do megafonu, przez co aż podskoczyłam.
- Lee, błagam cię, ciszej! Wszyscy i tak świetnie cię słyszą! - zwróciłam się do niego, zatykając ucho będące bliżej niego.
- Chciałbym, Suz, ale nie mogę. Widownia tego ode mnie oczekuje - wyjaśnił. - Jeszcze raz proszę o gromkie owacje!
- A moje ucho oczekuje sprawności! - fuknęłam, odsuwając się od chłopaka na trzy łokcie. - Nie ułatwiaj mi, proszę, stania się kaleką!
- Oczywiście, Suz, wedle życzenia - przytaknął drwiąco i chciał zrobić krok w moją stronę.
- O, nie! Tej granicy nie możesz przekraczać. - Wskazałam na przestrzeń między nami.
- No weź, nie możesz mnie od siebie odtrącać - oburzył się, krzyżując ręce na piersi.
- I druga sprawa, dzięki, że mi przypomniałeś. Czy nie mógłbyś podrywać Angeliny nie angażując w to mnie? Ja przez twój zabójczy plan dostaję powoli nerwicy! A po za tym, ona nas teraz nie widzi! Czy mógłbyś przynajmniej teraz zaniechać podrywu?
- I co? - spytał, jakby brak dziewczyny nie stanowił żadnego problemu. - Ktoś inny może nas widzieć. Musimy zachowywać wiarygodność. - Przybliżył się do mnie odrobinę.
- Czy nie mógłbyś zachowywać wiarygodności tam? - Wskazałam na dwa metry dalej. Chłopak jednak zrobił hardą minę i udawał, że nie słyszał mojej uwagi. - Oczywiście, Lee, bo wszyscy zamiast na mecz będą się patrzeć na komentatora Jordana, starającego się o względy panny Lupin! - zadrwiłam, odsuwając się ponownie od chłopaka, który już mnie nie słuchał.
Jordan rzucił się w wir komentowania meczu, który rozpoczął się sekundy temu.
- Wystartowali! Gryffindor momentalnie przejmuje kafla. Brawo gryfoni, skopcie tym przeklętym ślizgonom ich napuszone zadki! - chłopak powiedział to tak szybko, że McGonagall nie zdążyła nawet zainterweniować.
Ale od czego byłam tam ja?
- Nie bądź stronniczy, Lee! - zwróciłam się do niego, a czarodziejski mikrofon złapał mój głos, pomimo tego, że byłam oddalona od chłopaka o kilka kilkanaście łokci. - Ślizgoni nie są głupi, oni świetnie wiedzą, że przegrają! Nie musisz im tego przypominać! - powiedziałam najszybciej jak umiałam, bo w naszym kierunku szła już rozwścieczona McGonagall.
- Jordana to jeszcze rozumiem, ale ty, Lupin!? - Przez mikrofon rozległ się także głos profesorki, na którego dźwięk rozbrzmiały liczne wiwaty.
Posłusznie zamknęłam buzię na kłódkę i dla pewności odsunęłam się jeszcze od chłopaka. "Lepiej nie kusić losu".
Wood faktycznie odwalił kawał dobrej roboty. Nasza drużyna była naprawdę zgrana przez co mogliśmy liczyć na zwycięstwo. Tabela wyników wskazywała 30 do 10 dla nas. Zapowiadało się dobrze.
Widziałam jak Potter rozgląda się ze spokojem za zniczem. Moim zdaniem powinien odczekać jeszcze chwilę, aby różnica punktów ślizgonów i naszych była wręcz absurdalna.
Wtedy w oczy wpadła mi kolejna postać.
- Maureen Store, nowy nabytek gryfońskiej drużyny, leci z zawrotną szybkością w kierunku bramki ślizgonów! Wraz z Angeliną Johnson i Katy Bell wykonuje świetne manewry i rozpoczęła cudowną akcję, która zapewne... Zakończyła się bramką! - wydarł się Jordan. - Ślizgoni przejmują kafla - dodał niechętnie.
Maureen po wbiciu bramki zrobiła obrót w powietrzu, a następnie z szerokim uśmiechem rozpędziła się i przybijała piątki z publicznością.
- Store! Mecz się jeszcze nie skończył! - krzyknął Jordan. - A te niedorajdy ze Slyther... Auu - jęknął nagle gdyż McGonagall zdzieliła go po głowie.
- Przeginasz, Jordan. - Wyczytałam z ruchu jej warg, ale chłopak nic sobie z tego nie zrobił.
Mogłam się domyśleć, że Jordan zachowa się w ten sposób. Oparłam się brodę o barierkę i rozejrzałam się po boisku. Bliźniacy co chwilę posyłali tłuczki w stronę wrogich zawodników, ale nagle coś mocno mnie zaniepokoiło.
Fred po raz kolejny uderzył kijem o tłuczek, który z impetem poleciał w jednego z ślizgońskich graczy. Zawodnik był odwrócony od bliźniaków, więc nie mógł zauważyć ich poczynać, ale gdy zdawało mi się, że zaraz ma oberwać, tłuczek zatrzymał się w powietrzu, a następnie zmienił trasę lotu, jakby nagle posiadł rozum i wolną wolę.
Zdawało mi się, że nie zauważył tego nikt, nawet bliźniacy.
Tłuczek szarpał się w powietrzu, jak byk podczas Corridy i omijał wszystkich zawodników, pozorując wrażenie dręczenia tylko tego konkretnego.
"Oby to nie był kolejny dowcip chłopaków" - mruknęłam w duchu.
Bliźniacy w tym czasie byli zajęci odbijaniem jednego tłuczka. Po kilku chwilach zapewne zorientowali się, że mają do dyspozycji o jedną piłkę za mało. Rozejrzeli się ze zniecierpliwieniem po boisku, a wtedy utkwili wzrok we mnie, gdyż machałam do nich jak oszalała.
- Chodźcie tu, chodźcie do jasnej... - nagle urwałam, zauważając że ten zrewolucjonizowany tłuczek leci wprost w Pottera. Moje ruchy momentalnie stały się jeszcze żywsze.
Bliźniacy, pilnując się by nie walnął w nich tłuczek, podlecieli do mnie z mgnieniu oka. McGonagall posłała im za to złowrogie spojrzenie, jednak nic nie powiedziała.
- Czy takie zachowanie tłuczka nie jest lekko podejrzane? - rzuciłam na przywitaniu, wskazują w stronę rozpędzonej torpedy, goniącej naszego szukającego. Bliźniacy spojrzeli tam z ciekawością.
- Dziwne - skwitowali. - Ale spokojnie. Zaraz uratujemy go z opresji. - Porwali się w kierunku Pottera i zaczęli wymachiwać pałkami w celu odepchnięcia tłuczka.
Ich ruchy były jednak bardzo uważne i jakby opracowane. To jednak nic nie dawało. Potterowi niby udało się uciec, ale w zamian to bliźniacy zostali kolejnymi ofiarami piłki. Odganiali się od niej, ale ona nie dawała za wygraną. W pewnej chwili któryś z nich uderzył w nią z taką siłą, że ta lekko pisnęła, po czym porwała się pędem, okrążając boisko.
Wytrzeszczyłam oczy na ten widok.
Tłuczek omijał wszystkich zawodników w poszukiwaniu Pottera. Bliźniacy wtedy wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Cokolwiek wymyślili, ten pomysł ani trochę nie przypadł mi do gustu.
Fred poleciał za tłuczkiem, a George znów pojawił się obok mnie.
- Co mamy robić? - rzucił z żalem, jakby to była moja wina.
- Nie mam pojęcia - odparłam, myśląc gorączkowo. - W teorii tłuczek może wybrać sobie jednego zawodnika i atakować go, ale... Ten ma parcie na Pottera niesamowite!
Wtedy zauważyłam, że Harry leci w naszym kierunku za zniczem. Zaraz za nimi leciał rozpędzony tłuczek, a za tłuczkiem podążał Fred, odgrażając się pałką na piłce. Widownia skandowała ich nazwiska.
- O, nie! - wydałam z siebie, zdając sobie sprawę z tego, że Potter leci wprost na mnie.
Ta parada miała zaraz w nas uderzyć!
Byli coraz bliżej, rozpędzali się do niewyobrażalnej prędkości i gdy zdawało mi się, że Potter zaraz we mnie uderzy, on zmienił kurs lotu. Tylko i wyłącznie dlatego, że zrobił to samo znicz. Takiego uniku nie byłam jednak ja w stanie zrobić. Tłuczek znajdował się w prostej linii przede mną i poza mną i bliźniakami chyba nikt nie zdawał sobie z tego sprawy.
Instynktownie rzuciłam proste zaklęcie tarczy i odwróciłam wzrok, nie chcąc na to patrzeć. Gdyby bariera nie zadziałała piłka rozniosła by mnie w proch.
Na samą myśl o tym skuliłam się w sobie i zamknęłam ciasno oczy. Jednak przewidywane uderzenie nie następowało. Było to zjawisko o tyle dziwne, że siła z jaką tłuczek uderzyłby choćby o moją barierę sprawiłby, że przewróciłabym się.
Kiedy sekundy zdawały mi się przedłużać w nieskończoność i nie czułam żadnej siły napierającej na moje ciało, powolnie odwróciłam głowę w tamtym kierunku.
Zauważyłam tam Georga, który z wyciągniętym, lekko zgiętym kijem, parę sekund temu skierował tłuczek w innym kierunku. Jego szczęka była mocno zaciśnięta, a palce ciasno przytrzymywały pałkę. Zdawał się być wściekły. Rude włosy były zmierzwione przez wysiłek i wiatr bardziej niż zwykle. Pomimo tak groźnego wyglądu, oczy chłopaka przypatrywały mi się z troską.
- O mały włos - rzuciłam, uśmiechając się mało przekonująco.
- Nic ci nie jest? - George zdążył jedynie wydać z siebie, gdyż nagle po boisku rozniósł się gwizdek profesor Hooch.
Skołowani spojrzeliśmy w kierunku kobiety, a następnie Wooda, z którego oczu ciskały gromy.
- Przegraliśmy? - spytałam z delikatną nutą zawiedzenia.
- Nie, Lee by protestował - mruknął George, a wtedy Wood zamachnął się dłonią w naszym kierunku. - To chyba do nas - powiedział, a po chwili namysłu dodał. - Zapewne przerwa w meczu. Musimy zrobić zebranie drużyny!
- Zaraz do was dołączę - zadeklarowałam, mając zamiar ruszyć w kierunku schodów.
- Nie! - Chłopak złapał mnie za ramię. - Będzie szybciej, jak zlecisz ze mną.
- Zlecisz? - podłapałam z kpiną.
- Wiesz, co mam na myśli - skarcił mnie, a ja, pomimo licznych protestów, w końcu znalazłam się na miotle.
Przelot nie był taki najgorszy. Złapałam się mocno chłopaka i dałam radę do przeżyć, jednakże bardziej obawiałam się Wooda. A raczej tego co może zrobić.
- Co jest grane? - znalazłam zdolność mówienia, gdy tylko znalazłam się na ziemi i zanim Oliver zdążył do mnie podbiec.
- Szalony tłuczek - zadrwiła Maureen, a jej swobodny ton wywołał w zgromadzonych konsternacje. W zasadzie wiedziałam dlaczego.
Panna Store zdawała się być szarą, nieśmiałą myszką przy pierwszy spotkaniu. Jednak im bardziej się ją poznawało, tym bardziej nabierało się przeświadczenia, że dziewczyna jest istnym żywiołem. Zdawało mi się czasem, że brała wszystko bardziej na niepoważnie niż bliźniacy.
- W dosadnym skrócie - Westchnął Wood. - Hooch powiedziała, że nie da się z nim nic zrobić, ale ubłagałem ją na chwilową przerwę. Musimy szybko obmyślić nowy plan działania.
- Jeden pałkarz zajmie się zawodnikami, a drugi obroną Pottera - Wydało się z moich ust.
- Nie! - obruszył się Potter. - Nie zgadzam się na to. Kontynuujcie grę taką, jak do tej pory, a ja poradzę sobie sam...
- Nie ma mowy! - warknęli bliźniacy. - Jak cię stracimy, to Suzanne będzie musiała cię zastąpić!
- Dziękuję za wsparcie - odparłam, siadając na posadzce. - Wiedziałam, że wasza troska zabierze mnie do grobu.
- Nie musisz dziękować. - George uśmiechnął się drwiąco.
- Cisza! Możecie to załatwić kiedy indziej! - upomniał nas Oliver. - Suzanne, co myślisz? - W tle dało się słyszeć protesty chłopaka.
- Skoro Potter nie chce obstawy, to zróbmy tak, jak on mówi. - Wzruszyłam ramionami, na co bliźniacy, Angelina, Maureen i Katy spojrzeli na mnie z zaskoczeniem. - No co się tak patrzycie? Jeżeli wie, że podoła, to nie mamy prawa mu tego zabronić.
...
W ostatniej chwili, gdy już Malfoy miał złapać znicza, wyprzedził go Potter i w wielkim stylu poszybował wprost na murawę boiska, gdzie ponoć złamał rękę. Ponoć, ponieważ Lockhart zatarł wszelkie ślady tego wydarzenia i całkowicie usunął uszkodzoną kość z organizmu chłopaka. Pompfrey dała naszemu nauczycielowi obrony ostrą reprymendę i zabrała Pottera do Skrzydła Szpitalnego, bo szukający bez ręki nie przynosił dla drużyny zbyt wiele pożytku.
Mieliśmy zamiar po meczu wrócić do pokoju wspólnego, gdzie chciano w większości świętować zwycięstwo. Jednak nasze plany zostały w bardzo drastyczny sposób przerwane.
Na naszej drodze stanął rozjuszony Snape, którego domowa drużyna właśnie zaprzepaściła mecz, a z jego nozdrzy wręcz buchał ogień. No tak, przecież sobotnie szlabany u profesora aż do świąt obowiązywały nas także w czasie rozgrywek Quidditcha.
Na widok mężczyzny z naszych twarzy momentalnie spełzły uśmieszki, a nasze sylwetki naprężyły się jak jeszcze nigdy. Przez moją głowę w jedną sekundę przepłynęło miliony myśli, z jaki to sposób moglibyśmy zbiec profesorowi, ale w tej samej chwili Snape znalazł się przy nas i złapał mnie mocno za ramię. W zasadzie był to bardzo strategiczny ruch, gdyż przez to, że zatrzymał mnie, lojalność bliźniaków nie pozwoliła im się od nas oddalić.
- A teraz, jeżeli pozwolicie, odbędziecie wasz szlaban - Jak zwykle chłodny i przeszywający głos wydał się z ust Snape. W mojej głowie pojawiła się niestosowna myśl, że byłby on idealnym mordercą. Niestosowna, ponieważ znajdowałam się w jego silnym uścisku.
Syknęłam cicho, gdy palce profesora wręcz zaczęły wypalać mi dziury w ramieniu, a ten dopiero teraz zdawał się zorientować, co robi. Niespiesznie zabrał dłoń.
- Za mną - rozkazał jeszcze i zarzucając za siebie czarną pelerynę, ruszył w stronę zamku. Niechętnie ruszyliśmy za nim, chociaż w głowach ostro sprzeciwialiśmy się podejściu profesora.
Otaczały nas radosne okrzyki zwycięstwa, które zagłuszały jęki ślizgonów. I nie tylko ich, bo my poniekąd także użalaliśmy się nad swoim losem.
Kiedy znaleźliśmy się w sali od eliksirów, momentalnie dopadł nas swąd dziwnych wywarów oraz wilgotne powietrze pachnące stęchlizną. Snape nawet nie zwrócił uwagi na nasze skrzywione twarze. Jedynie machnął ręką i znikąd pojawiły się ścierki, miotły i wszystkie te "fajne" gadżety to sprzątania.
- Oto wasza praca na najbliższe godziny - Wskazał na misternie porozrzucane miotły na podłodze. - Panna Lupin, o ile się nie mylę, jest w posiadaniu różdżki. Poproszę - Z niechęcią oddałam mu przedmiot. - Wspaniale, Lupin, a teraz żegnam. Pan Filch będzie zaglądał do was od czasu do czasu, więc bez żadnych podejrzanych ruchów. - Zmierzył nas krytycznie wzrokiem, a następnie wyszedł z sali, głośno trzaskając drzwiami o futrynę.
Zostaliśmy sami.
- Świetnie - mruknęłam, z niechęcią podnosząc z podłogi miotłę. - Zróbmy to szybko, to może wcześniej uda nam się wyrwać. Ktoś z was ma pomysł, co tak paskudnie śmierdzi? - Zatkałam nos mimochodem.
- Żartujesz sobie? Mamy swoją godność! Nie będziemy sprzątać zatęchłego lochu! - fuknęli bliźniacy.
- Oczywiście, że nie - zadrwiłam. - Usiądziemy na ławce i będziemy strajkować. Co wy na to? Dzięki temu zarobimy jeszcze drugi semestr szlabanów. Ale będzie zabawnie. - Parsknęłam, lecz chłopcy wydali się być urażeni moimi słowami.
- Suzanne - skarcił mnie George, przywołując do siebie miotłę. Przez chwilę byłam lekko zdezorientowana. - Uważasz, że czarodziej bez różdżki nie jest już nic wart? - Teraz on ze mnie drwił, a jego brat zawtórował mu, sprawiając, że miotła znalazła się także w jego dłoniach. - Przez te cztery lata jak się znamy, zdążyliśmy się od ciebie nauczyć tyle, że magia potrafi bardzo ułatwić życie - sprostował, bawiąc się trzonem swojej miotły.
Kiedy nie odpowiedziałam na słowa chłopaka, a jedynie stałam jak słup soli i wgapiałam się w nich, postanowił kontynuować.
- Zero wyobraźni! - warknął prześmiewczo w moją stronę i uderzył miotłą w podłogę. Zapewne dla zrobienia lepszego efektu. - Patrz... I ucz się. - W jego oczach dostrzegłam charakterystyczną iskrę, tę zabójczą, która nigdy nie przynosiła niczego dobrego.
Rudzielec skupił się całym sobą na przedmiocie, a następnie ruchem ręki, którego nigdy nie widziałam, sprawił, że miotła tak jakby ożyła i zaczęła tańczyć po pomieszczeniu, zamiatając kurze. Pozostawiała za sobą smugi czystości, których ta posadzka nie zaznała już od bardzo dawna.
Fred w tym samym czasie ożywiał ściereczki, które z zadowoleniem zaczęły dryfować najpierw w powietrzu, by opaść na blaty i półeczki pełne eliksirów i zacząć polerować okurzone przedmioty.
- Zaskoczona? - rzucili w moim kierunku, kiedy nie mogłam oderwać oczu od ruszających się w koło mioteł i ścierek.
- Tak - powiedziałam. - Myślałam, że zatrzymaliście się na pojmowaniu magii bezkręgowca, a okazuje się, że nieźle wam wychodzi. - Bliźniacy uśmiechnęli się zadziornie. - Ale magii bezróżdżkowej bym się po was nigdy nie spodziewała - stwierdziłam.
- My też się tego nie spodziewaliśmy. Zwłaszcza tego, że Snape się nie zorientował - prychnął Fred, wyciągając zza rękawa swoją różdżkę.
- A zwłaszcza tego, że TY się nie zorientowałaś. - George szturchnął mnie w ramię, a ja spiorunowałam go wzrokiem. Jednak nic nie powiedziałam.
Bardziej niż oni, interesowała mnie scena rozgrywająca się za nami. Ścierki urządziły sobie coś podobnego do powstania goblinów z tysiąc pięćset któregoś. Za amunicję wybrały sobie swojego koleżanki i tym oto sposobem powstała całkiem niezła krzątanina. Na razie nic nie ucierpiało, chociaż dwie ze szmatek leżały bez życia na podłodze. Cóż, tak to jest, jak się da szmacie wolną wolę.
- Suzanne! Na co się tak patrzysz? - spytali, chyba po raz kolejny, ale ja zdobyłam się jedynie na wybuch śmiechu, gdyż jedna ze ścierek trafiła w miotłę, która z rozjuszeniem przedziurawiła jej koleżankę.
- Powiedzcie, że wiecie, jak to zatrzymać - wydałam z siebie, siląc się na w miarę spokojny ton, chociaż salwy rozbawienia cały czas starały się ze mnie wydostać.
Bliźniacy w tym samym momencie odwrócili się w tamtym kierunku, a wtedy w twarz Freda i brzuch Georga uderzyła z całej siły miotła. Chłopcy jęknęli z bólu. Ogarnięcie niesfornych gadżetów do sprzątania zostało na mojej głowie.
...
Po tak udanym zakończeniu szlabanu postanowiliśmy jak najszybszą drogą znaleźć się w pokoju wspólnym. Chciałam prędko odnaleźć Collina, gdyż chłopak podczas meczu zrobił zapewne wiele ciekawych zdjęć, które wraz z bliźniakami koniecznie musiałam zobaczyć.
Szliśmy szybkim krokiem w kierunku wieży Gryffindoru i chociaż śpieszyło nam się tak bardzo, byliśmy skorzy jeszcze odwiedzić Pottera w Skrzydle Szpitalnym.
- Suzanne, ale czy ty nie rozumiesz? To z pewnością musiał być zamach! Ktoś chciał cię zabić! - George postanowił wrócić do tematu meczy i zanudzać mnie swoimi absurdalnymi teoriami na temat zbuntowanego tłuczka.
- Oczywiście! Bo pod nosem Dumbledore'a ktoś ośmieliłby się zabić ucznia - zadrwiłam.
- Nie zabić! Poturbować. Założę się, że Potter był jedynie przykrywką, a prawdziwym celem tego tłuczka byłaś ty!
- Fred, powiedz bratu, że jego założenia są wyssane z palca - zwróciłam się do chłopaka, który jednak nie miał zamiaru zostać moim sojusznikiem.
- Wiesz - Przeczesał włosy dłonią, bo właśnie minęły nas jakieś dziewczyny z Ravenclawu. - ja zgadzam się z Georgem. A po za tym powinnaś się już nauczyć, że w Hogwarcie dzieje się wiele rzeczy tuż pod nosem dyrektora, a on jednak nie ma o tym pojęcia. Czasami nawet myślę, że stary Malfoy ma rację. Ta szkoła faktycznie schodzi na psy!
- Powiedz mi jeszcze, że Malfoy specjalnie mnie tak nastrasza, żeby zamknęli Hogwart - zadrwiłam.
- Kto wie, co kryje się w jego bladej makówce - odparł tym razem George i wtedy napotkaliśmy drzwi skrzydła szpitalnego, które były otwarte. Momentalnie przerwaliśmy dyskusje i podeszliśmy bliżej, aby zobaczyć co przyciągnęło takie zbiegowisko.
Zajrzeliśmy z wahaniem do środka, gdzie przy jednym z łóżek znajdowało się kilka osób. Wśród nich był Dumbledore, Snape, McGonagall, Sprout, Flitwick i oczywiście Lockhart oraz Pompfrey.
Bardzo zaintrygował nas ten widok. Czyżby Potter stanowił jakiś problem w królestwie pielęgniarki? A może zaszły jakieś komplikacje?
- Albusie, to wymyka się spod naszej kontroli! - powiedziała McGonagall smutnym głosem, który przypominał ten z dnia, gdy spetryfikowano panią Norris.
- Istotnie dzieje się coś złego, Minerwo - odparł Dumbledore i chyba się pochylił, gdyż straciłam jego sylwetkę z oczu.
- Może sfotografował napastnika? - podrzuciła profesor Sprout, powstrzymując się od płaczu.
Wtedy usłyszeliśmy dźwięk otwieranego aparatu, a następnie nad zbiegowiskiem uniosła się delikatna fioletowa chmura dymu.
- Obawiam się, że nie, profesor Sprout - odparł chłodno Snape i  ruchem ręki sprawił, że obłok szybko zniknął.
- Trzeba to przerwać! Uczniowie czym prędzej powinni wrócić do domu! W Hogwarcie z pewnością nie jest już bezpiecznie! - rzekła McGonagall poważnym tonem.
- Nie sądzę, aby to było konieczne - odparł spokojnie Dumbledore, którego głowa znów była dla mnie widoczna. - Madame Pompfrey, bardzo proszę o dobre zajęcie się chłopcem.
- Tak jest, panie dyrektorze - odparła instynktownie kobieta i odeszła od łóżka tego chłopca, tym samym robiąc prześwit w tłumie.
W przerwie pomiędzy profesor Sprout, a Flitwickiem dojrzałam zarys czyjejś sylwetki. Gdy przyjrzałam się jej bliżej, zrozumiałam, że jest to nikt inny, jak Colin Creveey.
Zatkałam sobie usta dłońmi, aby żaden dźwięk się z nich nie wydobył, ale w tej samej chwili drzwi skrzypnęły, a Dumbledore i reszta towarzystwa spojrzała na naszą trójkę.
Zanim rozwścieczony Snape lub McGonagall zdążyli na nas nawrzeszczeć, głos zabrała madame Pompfrey, która pojawiła się znikąd.
- Co wy tu robicie?! Tyle razy wam powtarzam, że wolno wam tu przychodzić, gdy od śmierci będzie was dzieliło jedynie kilka minut życia! - wydała z siebie, a ja jeszcze nigdy nie widziałam jej w takim stanie. Brakowało niewiele, aby na drzwiach do skrzydła pojawiły się nasze zdjęcia z podpisem: KATEGORYCZNY ZAKAZ WSTĘPU.
- Madame Pompfrey, my to możemy wyjaśnić... - zaczęli bliźniacy, ale najwidoczniej nie mieli żadnego logicznego argumentu, gdyż zamilkli.
- Colin jest naszym przyjacielem i mamy prawo wiedzieć, co się z nim stało - powiedziałam za chłopaków, a mój głos zabrzmiał bardzo zdecydowanie.
- Przyjaciele? - powtórzyła kobieta, zwracając się do Dumbledore.
- Tak, przyjaciele - powtórzyłam, utkwiwszy wzrok w dyrektorze. - Znam go prawie od zawsze.
Mężczyzna westchnął ciężko, ale przywołał nas ruchem ręki. Niepewnie podeszliśmy do zgromadzonych.
Na łóżku leżała drobna sylwetka chłopca, który jeszcze parę godzin temu nie mógł wytrzymać chwili w jednym miejscu. Jego dłonie trzymały mocno aparat, a twarz zastygła w wyrazie ciekawości wymieszanej z zaskoczeniem. W jego błękitnych oczach była pustka.
- Colin został spetryfikowany - rzekł Snape, a w jego głosie po raz pierwszy w życiu usłyszałam troskę.
...
Pod opieką McGonagall zostaliśmy eskortowani do pokoju wspólnego. Finalnie nie dostaliśmy żadnej reprymendy. Teraz w ciszy siedzieliśmy przed kominkiem w pokoju wspólnym, a pobliski zegar pokazywał pierwszą za kwadrans.
Nie wiedziałam, co miałam o tym myśleć. Chyba po prostu nic nie myślałam. Wpatrywałam się tylko w ciepłe płomienie ognia i usilnie starałam się nie rozpłakać. Czułam, jak ogromna gula utworzyła się w moim gardle i nie pozwalała mi nawet zająknąć się o tym, jak jest mi w tej chwili źle.
Colin. Ten mały Colin został spetryfikowany przez jakiegoś potwora, którego wypuszczono z nie wiadomo skąd. Czy bał się w chwili spotkania z bestią? Chyba tak, ale nie było tego po nim widać. Co teraz myślą sobie jego rodzice? Czy zostali w  ogóle poinformowani, że ich syn leży teraz w kamiennej śpiączce w chłodnym skrzydle szpitalnym?
W końcu zdecydowałam się na miarowe pociągnięcie nosem, czym od razu zaskarbiłam sobie uwagę bliźniaków.
- Co? - bąknęłam w ich kierunku, a oni momentalnie podsunęli się bliżej mnie. Poczułam dłoń Freda na ramieniu. Jego brat zrobił to samo, chociaż z lekkim ociągnięciem.
- Będzie dobrze, Suz - powiedzieli w tym samym momencie, co tym razem wywołało u mnie uśmiech.
- N-n-n-ie p-p-p... - wyjąkałam, chcąc powiedzieć dalszą część zdania, ale zabrakło mi mocy w gardle.
- Nie potrafimy pocieszać. Tak, niestety zdajemy sobie z tego sprawę - zgodził się z tym Fred i cmoknął mnie lekko w policzek. - Ginny też tak mówi, ale przecież bracia nigdy nie są dobrzy w pocieszaniu. - zapewnił.
Zdobyłam się jedynie na przytaknięcie głową.
- Powinnaś się położyć. To był ciężki dzień. Jutro na pewno będzie lepiej - Głos zabrał także George i nie patrząc na mnie, wstał z kanapy i odszedł.
- D-zię-k-k-k... - wydałam z siebie, a Fred uśmiechnął się delikatnie.
- Tak, tak, wiem. Ale lepiej będzie jeśli zastosujesz się do jego rady. - Wskazał na cień brata, który powolnie opuszczał pokój. - Idź spać, to ci dobrze zrobi. - stwierdził, a ja podniosłam się z kanapy i po krótkiej chwili mijałam już schody do damskiego dormitorium.
Zatrzymałam się, gdy miałam już pewność, że chłopak opuścił pomieszczenie. Nie tracąc nawet chwili, przywołałam z dormitorium Mapę Huncwotów, a następnie udałam się w miejsce, gdzie zawsze mogłam poczuć się bezpiecznie.
...
Nogi prowadziły mnie same wzdłuż zacienionych korytarzy, a głowa nie musiała się zastanawiać nad tym, gdzie skręcić. Już po chwili znajdowałam się przed ogromną ścianą. Z pozoru taką samą jak inne. Przeszłam wzdłuż niej trzy razy, a wtedy mur ustąpił i ukazał mi się pokój życzeń. Gdy znalazłam się w środku, przejście za mną zniknęło, ukazując jedynie długi rząd luster.
Wtedy wszystkie hamulce puściły. Wybuchłam głośnym szlochem, zdającym się nigdy nie zatrzymać. Taką samą miałam reakcję, gdy dowiedziałam się, że Remus jest wilkołakiem. Z początku wszystko było w porządku, ale gdy doszła do mnie ta bezradność...
Mój płacz wypełnił pomieszczenie i szedł dalej echem, chociaż nigdy nie miał opuścić murów pokoju. Po moich policzkach spływał chyba cały wodospad, a ja nie mogłam zrobić nic innego, jak tylko upaść na kolana i schować twarz w dłoniach.
Pustka, strach i złość zlały się nagle w jedno i stały się straszną mieszanką. Poczułam, jak wszystkie negatywne emocje nagle osiągnęły punkt krytyczny, że nie dam rady znieść już niczego więcej. Stan, gdy ciało miało zostać rozerwane właśnie nastąpił, ale nie czułam niczego. Po prostu kolejne łzy spływały po policzkach.
Nie miałam siły by to powstrzymać. A może zbyt długo już to powstrzymywałam? Złość i żal do świata nie miały zamiaru powstrzymać siebie i ustąpić choćby na chwilę.
Ta niesprawiedliwość. Ta cholerna niesprawiedliwość. Niewinne osoby!
Czułam się tak, jakby zbierana od tylu miesięcy negatywna energia nagle osiągnęła apogeum i to wszystko miało teraz znaleźć ujście.
Miałam serdecznie dość. Kolejnych tajemnic Remusa, które ciągnęły nas w stronę końca i wzajemnej eksplozji. Brak dostępu do prawdy, który trzymał nas zawsze w ryzach, teraz stał się dla mnie zabójczy. Czy nie mógł powiedzieć wszystkiego? A nie opowiadać mi po jednym, pieprzonym zdaniu, które na chwilę ostudzi ciekawość! Skoro jego przyjaciele nie żyją, to powinien przestać żyć przeszłością. Wyrzucić to z siebie, a nie wplątywać się dalej w zakłamanie i żyć płonnymi nadziejami. One nigdy się nie ziszczą!
Te podrywy Jordana, wywołujące u Angeliny pseudo zazdrość! Nie wywiązywanie się z obietnicy daną Molly. Mieliśmy się zajmować Ginny, a tymczasem od ostatniego czasu dziewczyna bardzo przycichła i stała się inna. Do tego nauczyciele stali się jeszcze gorsi. Nie wyrabiali się z materiałem.
Miałam dość. Jego choroby, która blokowała go przed wszystkim! Problemów finansowych. Remus nie miał nawet szans na normalne życie! Wspominania rodziców, których nie znałam i nigdy nie miałam już poznać! Nie potrzebowałam tego, chciałam brata, który ich zastępował, a nie imitacji wspomnień z nimi! Ich nieszczęsnej śmierci! Ciekawe czy gdyby żyli, byłoby mi prościej? Z pewnością nie. Miałabym nadopiekuńczą matkę jak Maureen, która nie chce puścić mnie do Hogwartu.
Stokrotne dość pamiątek po wojnie, którą brat traktował jako coś, co zaraz miało wrócić ponownie. A przecież niebezpieczeństwa już nie ma. ON przecież miał zginąć na zawsze!
Ten przeklęty wycinek z gazety! Pozdrowienia dla Remusa od tego centaura! Głupie śledztwo bliźniaków! Lucjusz Malfoy, zdający się znać historię Remusa! Jeszcze ten dzisiejszy tłuczek i spetryfikowanie Colina!
Spojrzałam na swoje odbicie w lustrze.
Przejechałam po zimnej tafli szkła, jakby była zaparowana i przypatrzyłam się sobie.
Wyglądałam żałośnie. Zmierzwione włosy, podkrążone oczy, czerwona, zapuchnięta twarz. Do tego moje ubranie było ubrudzone kurzem, błotem z błoni i lekko mokre przez nadal intensywnie spływające łzy.
Podniosłam się z trudem z posadzki. Zrobiłam kilka kroków w kierunku środka pomieszczenia.
W sumie dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że znajduję się w pokoju stworzonym do mojej animagii, a nie w przytulnym salonie, w którym można by było wypłakiwać swoje żale.
Może był to znak od Pokoju Życzeń? Taka przyjacielska podpowiedź? Coś w rodzaju: "Ćwicz, Suz, to pozbędziesz się jednego problemu".
Jednak wtedy pojawiłby się następny. Być może jeszcze trudniejszy i bardziej ryzykowny. Jakieś wyzwanie. Wzięłam głęboki oddech, aby się uspokoić.
"Spróbuję tylko raz, a potem rzucę się na poduszki i będę spać. Snem jeszcze gorszym od Colina, bo obudzę się jutro rano i będę miała świadomość wczorajszego dnia"
Przymknęłam wilgotne oczy i od razu stanął mi przed oczami obraz nieruchomego chłopaka. Poczułam przeszywający dreszcz i siłę, która odrzuciła mnie do tyłu.
Upadłam na podłogę. Oparłam się na rękach, żeby wstać, ale...
Podniosłam powieki. I wtedy okazało się, że wcale nie upadłam. A świat znajdował się z innej perspektywy. Spojrzałam za siebie i ujrzałam rudawo czarny grzbiet wilka. Odskoczyłam od samej siebie, ale czy można uciec przed własnym ciałem?
Z zaskoczeniem patrzyłam na swoje tylne łapy i mimowolnie spojrzałam także w kierunku lustra.
Z zaskoczeniem patrzyłam na całą siebie.
A był to widok, który zdawał się wryć tak mocno w pamięć, że będę go widziała już zawsze.
W lustrze widziałam wilka! Był duży, majestatyczny, jego łapy wyglądały na silne, a ogon sprawiał wrażenie puchatego pióra o mocy bicza. Zamachnęłam się nim, przez co ten uderzył mnie w łapę. Zaskamlałam cicho. Podeszłam bliżej do lustra.
Moje zęby były ostre jak sztylety, a sierść układała się w cudowny sposób.
Przestraszyłam się siebie. Następnie rozejrzałam się po pomieszczeniu i przebiegłam wzdłuż niego kilka razy. Moje kończyny z gibkością odbijały się od śliskiej posadzki, jednak nie poślizgnęłam się ani razu.
Zatrzymałam się przy lustrzanej ścianie. Niepokoiła mnie jednak jedna rzecz. Wilczy pysk i wilcze ślepia patrzyły na mnie z przeszywającym smutkiem. Skrzywiłam swoim pyskiem. Wilcze ślepia...
Ich kolor do złudzenia przypominał oczy Suzanne Lupin, a nie dzikiego wilka z misją.
Zawyłam z żałości, mając nadzieję, że zaklęcie wyciszające nadal działa.

2 komentarze:

  1. Trafienie na twoje opowiadanie, w momencie gdy trzeba się uczyć było błędem (ale jak przyjemny był to błąd). Ta historia całkowicie mnie wciągnęła i chciałabym, aby nigdy się nie skończyła, a losy bohaterów ciągnęły się nawet po ukończeniu przez nich Hogwartu. Pokochałam twoich bliźniaków i Suzanne, świetnie tworzysz realne postacie, w które da się uwierzyć. Ich poczucie humoru, dobrze opisane zachowania czy to że zaskakują różnymi zachowaniami powoduje, że stają się ludzcy, to sprawia wrażenie, że towarzyszymy w ich przygodach i jeszcze bardziej wchodzimy w całą historię. A przede wszystkim zachwyca mnie jak bardzo trafiasz w moje oczekiwania, wszystkie sytuacje, uczucia tak dobrze pasują, tak powinna wyglądać ta historia i niczego w niej nie brakuje :) Z niecierpliwością czekam na kolejne rozdziały ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Powiadomienie. Patrzę - o kurczę, blogger. Pewnie znowu jakiś błąd systemu. Wchodzę w okienko, wyświetla się Twój komentarz!
      Już pierwsze zdanie zwala z nóg (z perspektywy kwadransa cieszę się, że siedziałam). Dziękuję bardzo serdecznie za skomentowanie mojej pracy i szczerze mówiąc, poprawiłaś mi tym wpisem nastrój na najbliższe kilka dni :) Na moich policzkach cały czas płoną wręcz szkarłatne rumieńce. Dziękuję ci serdecznie raz jeszcze, opinie takie jak Twoja naprawdę bardzo podbudowują człowieka :) Postaram się nie zawieźć i nadal utrzymywać te postaci "w ryzach", a Tobie życzę weny do nauki. Pozdrawiam cieplutko :) :) :)
      Autorka - Suzanne Lupin ;)

      Usuń