wtorek, 5 grudnia 2017

Rozdział 39

VII część maratonu
***

Jedynie szepty starych drzew rozłamywały cisze późnej nocy. A wszystkie potrafiłam tak idealnie dosłyszeć. Zewsząd dobiegała do mnie ciemność, bo z żadnego z okien Hogwartu nie wypływała łuna choćby najdrobniejszego światła. A nawet najdrobniejszy płatek śniegu zdawał się nie móc przede mną umknąć. Błonia pokrywała cienka warstwa białego puchu, który starannie maskował ostatnie kępy nieumarłej trawy. Po niebie sunęło tylko kilka chmur nie stanowiących bariery dla promieni niedalekiej pełni. I tak wszystko dochodziło do mnie tak wspaniale.

Czułam każdy najdelikatniejszy zapach, jaki świeży wiatr niósł w swoich dłoniach. Jak każda obnażona gałązka krzyczy swoim szumiącym protestem o odrobinę ciepła. Ja miałam go aż w nadmiarze.

Ruchem łba strząsnęłam z nosa kilka płatków śniegu, które nieszczęśliwie się na nim znalazły. Następnie podrobiłam przez chwilę w śniegu, bo łapy, choć dopiero kilka chwil przebywały na zewnątrz, zdążyły lekko przylec do podłoża. W miejscu w którym przebywały dotychczas moje łapy, dostrzegłam ich idealne odbicie. Poczułam w sobie ogromną satysfakcję.

Westchnęłam głośno, a z mojego pyska uleciał kłąb pary. To było takie cudowne. Zarówno w fizyczny jak i psychiczny sposób. Opustoszała okolica przywodziła na myśl wymarłe pastwisko pełne zmor i czartów, a rozciągający się przede mną bezkresny las był wierną imitacją grozy. Mimo to potrafiłam wyczuć wszystko, co znajdowało się nawet w najdalszym zakątku boru.

Po kolejnych długich chwilach namysłu wreszcie odważyłam się zrobić kolejny krok w kierunku pierwszych drzew. Świadomość wtargnięcia na ten, jakby nie patrzeć, nadal nieznany teren nie prezentowała się jakoś najlepiej.  Najchętniej w sumie zostałabym w ciepłym łóżku w dormitorium, ale moje ostatnio nabyte zdolności należało przecież spożytkować w jakiś rozsądny sposób. Zwłaszcza, ze dawały mi tak wiele nowych możliwości.

Zanim się obejrzałam, już stawiałam pierwsze kroki w gęstwinie leśnej. Zewsząd dochodziły do mnie szepty ciekawskich liści, które koniecznie chciały się dowiedzieć celu mojej wędrówki. Nie mogłam im odpowiedzieć, bo nie potrafiłam szeptać tak jak one.

Z powolnego marszu zrezygnowałam już po kilku minutach. Moje łapy zaczęły dynamicznie rozstawać się z podłożem tylko po to, aby po ułamku sekundy ponownie do niego wrócić. Musiałam na dobre pożegnać się z granicą z błoniami. Nie chciałam mieć z tyłu głowy zamczyska, do którego tak bardzo chciałam teraz powrócić na zasłużony sen. Hogwart był zbyt silną pokusą. Musiałam się od niego oddalić jak najszybciej, a co za tym idzie, jak najgłębiej zaszyć się w borze.

Zdawało mi się, że las nie zmienił się ani trochę od mojej ostatniej wycieczki do niego. Albo, ze jest wręcz przeciwnie. Drzewa jak zwykle stały niewzruszone i wzbudzały respekt w przechodniach, jednak teraz dostrzegałam ich łunę. Ich kory, tak bardzo pochłonęły już zapach dzikości i natury. Ich monumentalizm i podziw. Zdawało mi się, że ja też takowy wzbudzałam. Nie czułam na sobie niczyjego wzroku, a nawet jeżeli ktoś mnie obserwował, było to bardzo krótkie zajęcie. Bo tak w zasadzie, kto rozsądny prowokowałby wilka? Nawet w sytuacji, gdzie ta prowokacja polegała jedynie na mniej przychylnym spojrzeniu...

Moja sierść poruszała się majestatycznie. Czułam się w niej jak lew, który broni swojej dżungli. Moją był Zakazany Las, który w gruncie rzeczy nie miał żadnego władcy. Był ogromną ostoją nieprzerwalnego spokoju, która w żadnym wypadku nie zdołałaby zostać przerwaną.

Zatrzymałam się przed sporą polaną skąpaną w blasku księżyca. Była opustoszała, tak samo jak reszta lasu. Doszedł do mnie nieosiągalny na co dzień aromat kwiatów na niej rosnących. Były w przeróżnych kolorach, wielkościach, zapachach i brzmieniach.

Powolnym krokiem wtargnęłam na nią. Jakby za pomocą magii, zerwał się nagle odrobinę większy wiatr i wprawił moją sierść w kolejną falę majestatycznego poruszania. Było to bardzo przyjemne uczucie.

Spojrzałam jednak na księżyc. Bardzo niewiele brakowało mu do pełnego kształtu. Widać było także po nim, że powoli zniża się ku horyzontowi. Ta myśl uświadomiła mi, że czuję się zmęczona. Jednak nie senna, a po prostu trwanie tak długo w wilczej skórze było dla mnie wymagające. Trzeba było zużyć na to wiele energii magicznej.

"Pora wracać, Suzanne. Bo mi tu padniesz jeszcze, a kto jak nie ty będzie podpowiadał bliźniakom na Zaklęciach" - zaśmiałam się w duchu. Nikt im nie będzie pomagał.

Z zamiarem powrotu zrobiłam kilka susów w kierunku ponownego zanurzenia się w ciemności drzew. Następnie mijałam liczne rośliny po raz kolejny, aż polanka stała się jedynie wspomnieniem. Po raz drugi dzisiejszej nocy widziałam strumyk z lśniącą romantycznie wodą, która tak radośnie ochlapywała pobliskie kamienie porośnięte aromatycznym mchem. Po raz kolejny minęłam skałkę, na której jakimś niebywałym cudem nadal rosły fioletowe kwiaty o bardzo drobnych kielichach i jeszcze delikatniejszym zapachu. Zapachu tak nieosiągalnym, jakby był tylko dla wybranych.

Gdybym nie była animagiem, z pewnością nie doświadczyłabym tego wszystkiego.

Czułam, że moja wilcza postać coraz bardziej słabnie. Że moje łapy zaczynają powoli odmawiać mi posłuszeństwa. Że myśl o ciepłym łóżku będzie dla mnie wybawieniem.

Spięłam się całą sobą i przyspieszyłam bieg. Musiałam jeszcze wiele trenować, aby przebywanie pod postacią wilka przez całą noc nie wymagało ode mnie wiele poświęceń. Na szczęście wiedziałam, że ten czas niedługo nadejdzie.

Mijałam kolejną skałkę położoną niedaleko polnej ścieżki, która miała zaprowadzić mnie prosto do Hogwartu. Już zaprawiałam się do skoku, aby minąć drobny uskok w ziemi, gdy nagle poczułam jak moje łapy gwałtownie odrywają się od podłoża, a w moje całe ciało wbija się nieprzyjemny materiał.

...

Przez parę pierwszych sekund byłam naprawdę bardzo zdezorientowana. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam sobie, że znajduję się w myśliwskich sidłach. Ich liny kurczowo opinały starannie moje zwierzęce ciało, przez co o mały włos nie wydawałam z siebie głośnego skomlenia. Ruszyłam się niespokojnie, aby przynajmniej nie leżeć tyłem do podłoża, ale ten pozornie drobny ruch silnie odbił się na odczuwanym przeze mnie bólu.

Znajdowałam się w potrzasku.

Zaraz miał pojawić się przy mnie kłusownik odpowiedzialny za te sidła. Zapewne gdy tylko mnie zobaczy, od razu nafaszeruje mnie kilkoma kulkami w łeb i znajdę się jego ozdobom wiszącą nad kominkiem.

"Godna śmierć!" - zadrwiłam.

Ponownie spróbowałam się przekręcił na bok, ale starannie napięte liny tylko ścisnęły mnie jeszcze szczelniej. Westchnęłam zirytowana.

"Nawet gdy już chcesz wracać do łóżka, to i tak ci nie pozwalają..."

Przez moment zakręciło mi się w głowie. Był to dla mnie znak, że długo nie wytrzymam w tej pozycji. Że albo zamienię się w Suzanne i wtedy liny przetną mi skórę, albo zaraz zemdleję przez nadmiar wrażeń.

Wtem usłyszałam za sobą łamanie gałęzi. Serce jak na zawołanie zaczęło mi bić jak szalone. Momentalnie zapomniałam o przeobrażeniu się w człowieka. Wręcz czułam oddech tego czegoś na swoim karku. Paraliżujący.

Moja klatka piersiowa unosiła się i opadała bardzo szybko. Zaczęłam się niespodziewanie wić, aby jakimkolwiek sposobem się stąd wyrwać. Aby tylko ten kłusownik mnie nie dopadł.

- A mam cię, ty napuszony gnomie! - warknął w moim kierunku przybysz, wyłaniając się z krzaków za moimi plecami. Moje serce jakby stanęło, a ja wreszcie przestałam się wiercić jak głupia.

"Nie" - przeleciało mi przez głowę.

Potężne kroki szybko zmierzały w moją stronę i już po chwili zobaczyłam przed sobą parę czarnych jak węgiel oczu. Spuściłam wzrok i zaskamlałam cicho.

- Ty nie jesteś gnomem! - dodał z pretensją mężczyzna i podszedł do pobliskiego drzewa, a następnie przeciął napiętą linę, która była do niego przyczepiona.

Tym samym uwolnił mnie, a ja z impetem gruchnęłam o ośnieżony grunt. Z ociągnięciem podniosłam się z ziemi i otrzepałam ze śniegu. Nadal nie patrzyłam w oczy przybyszowi.

Mężczyzna podszedł do mnie w dwóch krokach i przykucnął obok bardzo ociężale. Przypatrywał mi się przez chwilę z ogromnym skupieniem, a ja nie byłam w stanie odwrócić już wzroku. Było mi po prostu głupio.

- Przypominasz mi kogoś, kolego - stwierdził poczciwie gajowy, a mnie przeszedł dreszcz. - Spokojnie, nie skrzywdzę cię. Chcesz? Mam zająca w kieszeni - stwierdził i wyjął zwierzę z płaszcza, aby mi go lepiej zaprezentować.

"Takiego zdechłego, wyliniałego królika to nawet w Azkabanie by jeść nie chcieli" - przeszło mi przez głowę i siłą rzeczy musiałam to podkreślić warknięciem.

Hagrid speszył się lekko.

- O, przepraszam. Pan to chyba z tych wegetarianów, jak mniemam. Boróweczkę? - zadrwił ze mnie, lecz wyciągnął z innej kieszeni granatowe owoce.

"Zachowuj pozory, że jesteś groźnym wilkiem" - upomniał mnie głos rozsądku.

Zjadłam jedną borówkę.

- Tak lepiej - uśmiechnął się mężczyzna. - Ale patrząc na twoją wybredność muszę stwierdzić, holibka, że dobrze ci się wiedzie w okresie zimowym. - zachichotał, a ja na tę uwagę powędrowałam wzrokiem w kierunku tej nieszczęsnej pułapki. Gajowy zrozumiał, co miałam na myśli. - Kręci się tu ostatnio wiele gnomów - powiedział z rozbawieniem. - Strasznie się porozmnażały, skubane! Jak króliki!

Wybałuszyłam oczy, na to stwierdzenie. Gnomy! Gnomy z ogródka Weasleyów? Faktycznie podrzuciliśmy dwa z tamtego kwartetu do Zakazanego Lasu, ale nie sądziliśmy, że te postanowią zrobić nową kolonię.

- To w zasadzie wina takiej grupki dzieciaków, chociaż oni się do tego oczywiście nie przyznają, ale... Ja wiem, że to oni, holibka. - Podniósł się z ziemi i zaczął po raz kolejny rozstawiać pułapkę. - Spodobaliby ci się oni. Też się szwendają czasem po Zakazanym Lesie. Tyle, że oni nie wpadają w tak widowiskowy sposób w moje pułapki na gnomy! - zachichotał po raz kolejny, a moje oczy rozbłysły.

Musiałam jak najszybciej wrócić do Hogwartu. Gdybym straciła przytomność, moim następnym przystankiem mogłoby być nawet wydalenie ze szkoły za łamanie zasad.

Zrobiłam jeden krok w tył.

- Widzę, że nie podoba ci się moje towarzystwo, mały. No trudno, jakoś to zniosę. - Mężczyzna zaśmiał się serdecznie, a ja poczułam swędzenie w ogonie.

Cofnęłam się po raz kolejny.

- Mam nadzieję, że się jeszcze zobaczymy. Normalne wilki to bardzo dzikie stworzenia, ale ty, kolego, wydajesz się być nieco oswojony. - Posłał mi oczko, na co jedynie zdobyłam się na lekkie merdnięcie ogonem.

W następnej sekundzie już pędziłam w kierunku zamku.

...

Nazajutrz jak zwykle w połowie grudnia był piękny dzień. Mogłam go bezproblemowo dostrzec pomiędzy krótkimi momentami, gdy moje oczy szeroko się otwierały. Potem niestety rezygnowałam z takich widoków, podkreślając to dodatkowo głośnym ziewnięciem naiwnie tłumionym przez moją dłoń.

Jak zwykle we czwartki na pierwszej lekcji siedzieliśmy w sali OPCM i z "wytęsknieniem" czekaliśmy na naszego wybitnego profesora, który był jedną z największych porażek dotyczących tego znamienitego przedmiotu. Każda konfrontacja z nim kończyła się dla niego upokorzeniem, chociaż sam zainteresowany nie miał absolutnie prawa o tym wiedzieć, przechwałkami i naturalnie kolejną prezentacją ptasiego móżdżka profesora!

Dzisiaj jednak wydarzyło się coś innego. Lockhart wpadł zdyszany do klasy, obrzucił nas lekkim, podekscytowanym spojrzeniem, a następnie powiedział coś, o opuszczeniu klasy i udaniu się do Wielkiej Sali.

Nikt z nas nie śmiał zaprotestować. Lekcja inna niż obserwowanie przedstawień mężczyzny wydawała się dla nas niezwykle kuszącą propozycją, którą tylko najgorszy kretyn mógłby odrzucić. Tak więc wzięliśmy, jak prosił mężczyzna, jedynie różdżki i sprawnym tempem ruszyliśmy w kierunku schodów.

- Czyżby skończyły mu się niebywałe historie? - zadrwił George, a uczniowie, którzy to słyszeli, parsknęli śmiechem.

- Nie wydaje mi się - zaprzeczyłam. - Ale jeżeli zrezygnował ze swojego cennego cyrku, to oznacza, że jest to najwidoczniej poważna sprawa.

- Pewnie zgubił grzebień i użyje nas do jego znalezienia - wtrącił Jordan, parodiując głos Lockharta, choć jak dla mnie zabrzmiał za bardzo dziewczęco. Kolejne salwy śmiechu rozniosły się wokół.

- Widzę, uczniowie, że jesteście tym nowym projektem bardzo podekscytowani! - zwrócił się do nas Lockhart napuszonym tonem. - I słusznie, słusznie. Bo to będzie jedno z ciekawszych doświadczeń w waszym młodym życiu! - Miałam wrażenie, że wśród epitetów, jakie cisnęły mu się w tym momencie na język, było między innymi nic nieznaczącym.

- Będziemy robić coś ciekawego? - rzucił Fred z lekką kpiną w głosie.

- Ależ, George, przecież my zawsze mamy ciekawe zajęcia! Nie żartuj tak nawet, proszę - odparł beztroskim tonem profesor, a Fred parsknął szyderczo za pomylenie go z bratem po raz już setny.

- Czy my na pewno uczestniczymy w tych samych zajęciach? - szepnęła do niego Angelina, czym przywróciła na jego twarz beztroski uśmiech.

Dokładnie w tym samym  momencie przekroczyliśmy próg wielkiej sali.

W środku znajdował się już całkiem spory tłumek, w którego skład wchodzili uczniowie Gryffindoru i Slytherinu - no przecież! Po bliższym przyjrzeniu się zgromadzonym, stwierdziłam jednak, że wśród zebranych były tylko klasy drugie, trzecie oraz czwarte.

Uczniowie byli zbici w ciasnych grupkach izolujących się od pozostałych, ustawiających się w pozornie prostą linię wzdłuż jednego ze schodów. A właśnie...

Dotychczasowe miejsce stania stołów zostało zmienione. Teraz trzy z nich opierały bezczynnie ściany, czwarty postawiono na środku pomieszczenia, a piąty nauczycielski w ogóle zniknął. Mebel stojący na środku sprawował rolę takiej jakby sceny albo czegoś podobnego.

- Czyżby Lockhart postanowił zgromadzić większą publikę? - rzucili bliźniacy, a ja automatycznie zlustrowałam salę wzrokiem.

Większość osób nie wydawała się być zbytnio zadowoloną.

- Najwyraźniej robienie z siebie idioty przed piętnastoma uczniami już nie robi na nim wrażenia - mruknęłam, widząc, jak Lockhart wdrapuje się na masywny blat, poprawiając przy tym włosy.

Mężczyzna po znalezieniu się na nim, prowizorycznie strzepnął z siebie kurz i użył jednego ze swoich bardziej popisowych uśmiechów.

Przewróciłam denerwująco oczami.

- Witam bardzo serdecznie na Klubie Pojedynków! - Po sali rozniósł się w końcu upragniony głos nauczyciela, przez co część osób jęknęła znużenie. - W związku z ostatnimi atakami postanowiłem nauczyć was podstawowych zaklęć obronnych, które niewątpliwie ocalą wam kiedyś życie. - Odkaszlnął, jakby chcąc zdusić w nas uczucie rozbawienia.

- Oczywiście, panie profesorze -prychnęłam cicho, ale w tym samym momencie do sali weszła kolejna osoba, która, jak się dla mnie niemile okazało, była naszym głównym antagonistą.

Spotkałam się z lodowatym spojrzeniem czarnych oczu Snape'a. Przełknęłam głośno ślinę ze zdenerwowania i pospiesznie odwróciłam wzrok, tak jakby samo jego spojrzenie mogło mnie usmażyć.

Po chwili stałam się do tego jeszcze blada niczym kreda. Bliźniacy za każdym razem, gdy widzieli profesora, musieli odwalić niezły cyrk, który niby miał być dla mnie niepodważalnym argumentem co do ich bzdurnej teorii.

- Ej, George, Snape na siódmej! Nie na tej siódmej, na mojej siódmej! - szturchnął Fred brata.

- Mamy tę samą siódmą! - skarcił go pospiesznie.

- Tak, to czemu patrzysz na NASZĄ jedenastą!?

- Bo... Bo stwierdziłem, że Snape... - Nagle zamilkli, bo Snape łypnął na nich karcąco.

Przez szmery po raz kolejny wybrzmiał głos Lockharta.

- Za zgodą dyrektora Dumbledore postaram się przekazać wam istotę magii! - Lockhart naprawdę już daleko popłynął. - Klub pojedynków, który został stworzony z mojej inicjatywy ma na celu ukształtować w was świadomość zagrożenia... - Mężczyźnie przerwały głośne kroki Snape'a, który, jak się okazało, gdy na niego spojrzałam, wszedł na podwyższenie i kierował się w kierunku równoległego końca stołu.

Jego ruchy, choć były tak ciche i wyważone, sprawiały jednak, że czuło się respekt do tego człowieka. Dużo większy i głębiej zakorzeniony niż do bzdurnej paplaniny Lockharta, który musiał udowadniać swoją wartość - znikomą. Snape tego nie potrzebował, on samym swoim pociągnięciem nosa i wyprostowaną sylwetką wzbudzał szacunek.

- Ach, naturalnie - Lockhart o mały włos nie przewrócił się na podłogę. - Po długotrwałych namowach profesora Snape'a, zgodziłem się, aby towarzyszył nam w tych zajęciach. - Uśmiechnął się zwycięsko.

Chyba każda osoba w tej sali wiedziała jak to naprawdę wyglądało.

- Istotnie - syknął pod nosem Snape, ale dałam sobie rękę uciąć, że nie ruszyły go słowa Lockharta.

- Wspaniale! Na samym początku zademonstrujemy wam z moim asystentem - mężczyzna bardzo dokładnie zaakcentował to słowo i spojrzał wymownie na Snape'a. - jak powinien przebiegać dobrze przeprowadzony pojedynek.

Część uczniów nagle ożywiła się i przeniosła wzrok to z jednego nauczyciela, to na drugiego.

- Cóż... - Snape uśmiechnął się kpiąco pod nosem. - Zatem zademonstrujmy naszym uczniom prawdziwy pojedynek. - Wyciągnął różdżkę przed siebie i gdy już myślałam, że trafi jakimś zaklęciem w Lockharta, skłonił się w jego kierunku, co prawda pokazując to tylko wyrazem twarzy. W przeciwieństwie do swojego przeciwnika, który swoim nosem mało nie dotknął kolan.

Po chwili obaj mieli wyciągnięte naprzeciw siebie różdżki.

- Na trzy - stwierdził Lockhart z nadal pewnym uśmiechem. - Raz... Dwa... TRZY!

W tym samym momencie, mężczyzna już miał się zamachnął swoją bronią, gdy Snape w ułamku sekundy spowodował, że blondyn odleciał aż na koniec stołu. Po zetknięciu się z blatem, Lockhart wydał z siebie bolesny jęk. Po sali rozniosły się szepty wzburzenia.

- Tak - wymamrotał profesor, podnosząc się z grymasem z posadzki. - Właśnie zademonstrowaliśmy wam, uczniowie, jak nie należy się pojedynkować.

- Doprawdy? - zadrwił Snape.

- Przyzna pan, profesorze, że łatwo było przewidzieć pańskie zamiary!

- To czemu pan im nie zapobiegł?

- Jak już mówiłem, chciałem dać uczniom pokaz złego podejścia do pojedynkowania - usprawiedliwił się. - Tak czy inaczej. Uczniowie, dobierzcie się w pary i ćwiczcie...

- Zaraz! - Snape przeciwstawił się ostro poleceniu swojego współtowarzysza. - Czy można by było zaprezentować jeszcze raz pojedynek? Tym razem z pańską wygraną?

Lockhart jedynie przez moment wyglądał na zbitego z tropu.

- Tak - Naturalnie zabrzmiało to bardziej jak pytanie.

- Świetnie - prychnął Snape. - Suzanne, zapraszam na podest! - rozkazał w moim kierunku i utkwił we mnie zimne spojrzenie.

- Co? - wydało się momentalnie z moich ust.

- Czego nie zrozumiałaś, Lupin? Na podest, ale już! Będziesz pojedynkować się z panem profesorem. - Wskazał różdżką na Lockharta.

Już chciałam zaprotestować, gdy przy uchu usłyszałam ożywioną uwagę bliźniaków: "To sabotaż! Ona zaraz zostanie martwa". Zacisnęłam mocniej szczękę, posyłając rudzielcom harde spojrzenie.

- Jeżeli nie przestaniecie wygłaszać tych waszych bzdurnych teorii, to całkowicie przypadkiem rzucę na was Avadę przy wszystkich! - warknęłam, na co George posłał mi jedynie lotnego całusa.

- Długo mam czekać? - warknął Snape po raz kolejny i już w następnej chwili znalazłam się obok niego. A po kolejnej sekundzie byłam już sama na stole. Naprzeciwko mnie stał napuszony Lockhart, a moja skromna osoba była obserwowana przez ponad pięćdziesiąt osób, które działały niczym piranie. Nie zostawiały na tobie nawet śladu po suchej nitce.

- Na trzy! - poinformował Snape. - Raz! - Poczułam, jak wzdrygam się wewnątrz siebie. - Dwa! - Gula powoli podchodziła do gardła, a w głowie miałam kompletną pustkę dotyczącą jakiegoś zaklęcia. - TRZY!

W moim kierunku, choć niezdarnie, uderzył drobny promień, przez który poczułam lekkie zawroty głowy. Poczułam, jakbym miała ochotę zapomnieć o bardzo wielu sprawach.

"Nigdy nie pozwól na to, aby przeciwnik zdobył nad tobą przewagę*" - w głowie zahuczały mi nagle słowa brata.

- Fortitudo! - krzyknęłam, ostatecznie sprzeciwiając się dziwnemu zaklęciu profesora, a przez to mężczyzna został wyrzucony na kilka metrów do tyłu. Ponownie gruchnął o blat stołu.

W tym momencie wokół rozległy się drobne oklaski. Mimo to, zdziwione twarze bliźniaków były dla mnie bezcenne.

- Dziękuję, Lupin - stwierdził Snape, a w jego głosie dosłyszałam satysfakcję. Wydało mi się, że... Chociaż brzmiało to niedorzecznie, to zdawało mi się, że Snape kazał Lockhartowi pojedynkować się ze mną tylko po to, aby utrzeć mu nosa. Cóż, chyba mu się udało.

Zgrabnym krokiem znów znalazłam się przy bliźniakach, a wtem Lockhart przez chwilę nieudolnie się tłumacząc, finalnie podzielił nas w pary.

Wylądowałam z Angeliną, bliźniacy tradycyjnie byli razem, a Jordan, ku naszemu ogólnemu przerażeniu, został sparowany z Yaxley.

Szpetna blondynka o wątłym ciałku także nie była zbytnio zadowolona z takiego wyboru. Tym bardziej chętnie rozpoczęła się pojedynkować z chłopakiem. Aby go upokorzyć i wygrać.

- Expelliarmus! - krzyknęła Angelina, uderzając mnie w głowę zaklęciem przez moje roztargnienie. Dotknęłam się w bolące miejsce.

- Za co? - zdziwiłam się, lecz ona posłała mi jedynie szeroki uśmiech.

- Za wszystko. Expelliarmus! - Tym razem dziewczyna chybiła, a ja odpowiedziałam jej uderzeniem jakiejś fali dźwiękowej brzmiącej jak delfin. Mugole nazywali to muzyką relaksacyjną. Zachwiała się przez chwilę.

- George, powinniśmy umieścić w jego biurze ciemka. To zdecydowanie ułatwiłoby jego podsłuchiwanie - szepnął Fred, co niefortunnie, według ich zdania, dosłyszałam.

- Co to ciemka? - spytałam naiwnie, na co bliźniacy wzdrygnęli się lekko.

- Suz! Nie podsłuchuj nas! To są ważne, rządowe sprawy i...

- Jestem w ten wasz "rząd" zamieszana - zauważyłam.

- Ciemka to taka jakby... Kamera mugolska - stwierdzili dumnie.

- Ach, jak mogłam na to nie wpaść - westchnęłam. - Muscis! - Angelina ponownie upadła.

- Suzanne, znam to spojrzenie. - Fred stanął z mojej drugiej strony. - Czy po prostu nie możesz dać nam działać?

- Przecież ja nic nie mówię, róbcie sobie, co chcecie. - Wzruszyłam ramionami.

- Jasne, jasne. Ale jak już tak bardzo chcesz wiedzieć, to... - George rozejrzał się wkoło. - Wyeliminowaliśmy Malfoya.

- W sensie, że tego starego. Sama pomyśl, jego obecność w szkole wzbudziłaby wielką sensację, więc na pewno podrzucenie uczennicy kartki nie obyłoby się bez szumu w szkole. - W duchu przyznałam im rację...

I w tym samym momencie po pomieszczeniu rozległ się przerażający syk. Syk, brzmiący jak najgorsza groźba. Groźba składana w języku węży.

Momentalnie nasze spojrzenia zostały skierowane w kierunku źródła dźwięku. Ten widok jednak nie pozostawiał według mnie już żadnych wątpliwości.

Potter został przydzielony do pary z Draco Malfoyem i właśnie szczuł węża, którego chyba wyczarował blondyn.

Interwencja Snape'a była natychmiastowa. Zniszczył węża prostym zaklęciem, ale zachwianie ładu w naszych umysłach nie można było niczym nareperować.

...

Siedziałam w wygodnym fotelu w kącie pokoju wspólnego. Na siedzeniu obok mnie przebywała Maureen i z miną niedoszłego geniusza wertowała książkę o gumochłonach. W zasadzie nie wiedziałam dlaczego akurat tę. Domyślałam się jednak, że ani trochę nie pochłonęła jej treść tego zapewne wybitnego dzieła. Nikt nie zdobyłby się na tak myślicielską minę, czytając podręcznik o gumochłonach!

- Maureen, wiesz, która jest godzina? - zarzuciłam temat, który przodował w liście bezsensownych rozmów zaraz za pytaniem o pogodzie.

Zostałam zignorowana.

- Skoro tak bardzo cię to ciekawi, to wiedz, że jest prawie wpół do pierwszej! - warknęłam zirytowana i położyłam nogi na stoliku w ramach prowokacji.

- Suz, weź nogi ze stołu! - Maureen poruszyła się niespokojnie i posłała mi karcące spojrzenie.

- Kiedy on jest taki wygodny - zadrwiłam, specjalnie wydłużając sylaby. Dziewczyna jedynie wywróciła oczami. - Daj już sobie z tym spokój! - Widząc, że to nie daje rezultatów, wyrwałam książkę z rąk dziewczyny.

- Ej! - zdążyła jedynie zaprotestować.

- Daj sobie już spokój i spójrz na to tak: Potter jest dziwny - podniosłam się z fotela i skierowałam się w kierunku kominka.

- Suz, proszę, nie rób tego!

- Chyba za... późno. - Westchnęłam, wrzucając do płomieni to dzieło epoki starożytnej. Ogień jedynie zasyczał, a w następnej chwili po pergaminie zostało jedynie wspomnienie w postaci popiołu.

- Pani Bloop mnie zabije! - Maureen niestety nie zdążyła mnie powstrzymać.

- O tak, a do zrealizowania tego celu użyje wszystkich sobie znanych sposobów. Słyszałam, że Avada jest całkiem skuteczna. - Zamyśliłam się teatralnie, a Maureen z płomieniami w oczach rzuciła się na mnie z chęcią mordu.

- Ona zabije mnie, ale najpierw to ty zginiesz! - zagroziła, przewracając mnie na dywan. Na moje szczęście lub nieszczęście przytrzymałam ją za kucyk, przez co dziewczyna wywaliła się wraz ze mną, tym samym miażdżąc moje biedne żebra. - Już jesteś martwa! - odgrażała się.

- Chyba przyszedłem w złym momencie. - Dobiegł zza naszych pleców głos Georga. - To ja wpadnę później, żebyście mogły się sobą...

- Och zamknij się, Fred! - warknęła Maureen, niezgrabnie schodząc ze mnie. - Znaczy George - Poprawiła się pod wpływem wymownego wzroku chłopaka.

- O co wam poszło? Czyżbyście biły się właśnie o mnie? - parsknął, wyszczerzając się głupio i podchodząc bliżej nas. Ja cały czas spokojnie leżałam na dywanie.

- Blisko, George - przytaknęłam. - O Freda! Przecież on jest taki przystojny... I gra w Quidditcha!

- Macie bardzo kiepski gust, moje panie, bo przecież wszyscy doskonale wiedzą, że to ja jestem tym przystojniejszym bliźniakiem. - Wyciągnął dłoń w moją stronę, którą prędko ujęłam.

- O gustach się nie dyskutuje - Zrównałam się z przyjaciółmi i zuchwale sprzedałam chłopakowi pstryczka w nos. - Ale jednak Fred ma w sobie "to coś". - Wzruszyłam ramionami.

- Oczywiście - zgodził się ironicznie. - Jak nie macie argumentów, to poddajcie się po prostu na samym początku!

- Chciałbyś! - warknęłam, mrużąc niebezpiecznie oczy.

- Nawet nie wiesz jak bardzo - ściszył lekko głos i zbliżył twarz bliżej mojej.

Rozpoczął walkę o to, kto ma rację. A przynajmniej o to, kto jest silniejszy psychicznie.

- Widzę, że pękasz - parsknął.

- Jesteś pewien, że mówisz do mnie? - odparłam, nagle czując, że coś jest nie tak.

- Nie pomieszały mi się jeszcze zmysły.

Niechętnie to robiąc, odwróciłam wzrok. Spojrzałam na Maureen, która od parunastu sekund trwała w dziwnej zadumie i nie próbowała przerwać mi i Georgowi sprzeczki.

- Wygrałem! - zawołał chłopak, ale ja go zignorowałam.

- Maureen? - spytałam przyjaciółki. Rudzielec momentalnie się uspokoił. - Co jest?

- Potter jest dziwny - odparła, opierając się niepewnie o kanapę.

- Maureen...

- Jest wężousty - dodała z przekonaniem i spojrzała na nas hardo. - Ale nie wiem, czy to źle czy dobrze.

Nie byliśmy w stanie niczego odpowiedzieć.

- Harry jest dziedzicem Slytherina. To brzmi nawet nieźle - mruknęła pod nosem.

- Serio wierzysz w to? - zaczęłam.

- A nawet jeśli? - przerwał mi George. - A nawet jeśli jest wężoustym dziedzicem Slytherina, to co? Odwrócimy się teraz od niego? To nie powinno niczego zmieniać. - Chyba w duchu przyznałam mu rację.

- W twoich ustach to nie brzmi jako coś złego - zadrwiła, zamyślając się po raz kolejny. W jej szarych oczach widziałam skrzące się iskierki. - Ale jeżeli to prawda, to oznacza, że to Harry jest odpowiedzialny za otwarcie komnaty tajemnic. To on stoi za tymi wszystkimi atak...

- Niekoniecznie! - zaprzeczył.

- Ale jest taka możliwość - stwierdziła, oddając się dalszej zadumie.

...

Czas oddzielający nas od świąt minął zaskakująco szybko. Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, znajdowaliśmy się na stacji w Hogsmeade i ładowaliśmy do pociągu. Pomimo złych doświadczeń zebranych na przestrzeni miesięcy z pierwszego półrocza, wierzyłam, że święta będą dla mnie słodką odskocznią od zagadek Hogwartu.

Niestety przeliczyłam się, bo nowy semestr przygotowywał już dla mnie kolejną dozę wyzwań.


***

*Remus stracił przewagę podczas napaści na Woodcrafcie nad nieznanym śmierciożercą. Po tej tragedii starał się przekazać Suzanne, że tylko dzięki przewadze nad przeciwnikiem, będzie mogła wygrać i nie stracić więcej ,niż byłoby to konieczne.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz