VII część maratonu
***
Jedynie szepty starych drzew
rozłamywały cisze późnej nocy. A wszystkie potrafiłam tak idealnie dosłyszeć. Zewsząd
dobiegała do mnie ciemność, bo z żadnego z okien Hogwartu nie wypływała łuna
choćby najdrobniejszego światła. A nawet najdrobniejszy płatek śniegu zdawał
się nie móc przede mną umknąć. Błonia pokrywała cienka warstwa białego puchu,
który starannie maskował ostatnie kępy nieumarłej trawy. Po niebie sunęło tylko
kilka chmur nie stanowiących bariery dla promieni niedalekiej pełni. I tak
wszystko dochodziło do mnie tak wspaniale.
Czułam każdy najdelikatniejszy
zapach, jaki świeży wiatr niósł w swoich dłoniach. Jak każda obnażona gałązka
krzyczy swoim szumiącym protestem o odrobinę ciepła. Ja miałam go aż w
nadmiarze.
Ruchem łba strząsnęłam z nosa
kilka płatków śniegu, które nieszczęśliwie się na nim znalazły. Następnie
podrobiłam przez chwilę w śniegu, bo łapy, choć dopiero kilka chwil przebywały
na zewnątrz, zdążyły lekko przylec do podłoża. W miejscu w którym przebywały
dotychczas moje łapy, dostrzegłam ich idealne odbicie. Poczułam w sobie ogromną
satysfakcję.
Westchnęłam głośno, a z mojego
pyska uleciał kłąb pary. To było takie cudowne. Zarówno w fizyczny jak i
psychiczny sposób. Opustoszała okolica przywodziła na myśl wymarłe pastwisko
pełne zmor i czartów, a rozciągający się przede mną bezkresny las był wierną
imitacją grozy. Mimo to potrafiłam wyczuć wszystko, co znajdowało się nawet w
najdalszym zakątku boru.
Po kolejnych długich chwilach
namysłu wreszcie odważyłam się zrobić kolejny krok w kierunku pierwszych drzew.
Świadomość wtargnięcia na ten, jakby nie patrzeć, nadal nieznany teren nie
prezentowała się jakoś najlepiej. Najchętniej w sumie zostałabym w ciepłym łóżku
w dormitorium, ale moje ostatnio nabyte zdolności należało przecież spożytkować
w jakiś rozsądny sposób. Zwłaszcza, ze dawały mi tak wiele nowych możliwości.
Zanim się obejrzałam, już
stawiałam pierwsze kroki w gęstwinie leśnej. Zewsząd dochodziły do mnie szepty
ciekawskich liści, które koniecznie chciały się dowiedzieć celu mojej wędrówki.
Nie mogłam im odpowiedzieć, bo nie potrafiłam szeptać tak jak one.
Z powolnego marszu zrezygnowałam
już po kilku minutach. Moje łapy zaczęły dynamicznie rozstawać się z podłożem
tylko po to, aby po ułamku sekundy ponownie do niego wrócić. Musiałam na dobre
pożegnać się z granicą z błoniami. Nie chciałam mieć z tyłu głowy zamczyska, do
którego tak bardzo chciałam teraz powrócić na zasłużony sen. Hogwart był zbyt
silną pokusą. Musiałam się od niego oddalić jak najszybciej, a co za tym idzie,
jak najgłębiej zaszyć się w borze.
Zdawało mi się, że las nie
zmienił się ani trochę od mojej ostatniej wycieczki do niego. Albo, ze jest
wręcz przeciwnie. Drzewa jak zwykle stały niewzruszone i wzbudzały respekt w
przechodniach, jednak teraz dostrzegałam ich łunę. Ich kory, tak bardzo
pochłonęły już zapach dzikości i natury. Ich monumentalizm i podziw. Zdawało mi
się, że ja też takowy wzbudzałam. Nie czułam na sobie niczyjego wzroku, a nawet
jeżeli ktoś mnie obserwował, było to bardzo krótkie zajęcie. Bo tak w zasadzie,
kto rozsądny prowokowałby wilka? Nawet w sytuacji, gdzie ta prowokacja polegała
jedynie na mniej przychylnym spojrzeniu...
Moja sierść poruszała się
majestatycznie. Czułam się w niej jak lew, który broni swojej dżungli. Moją był
Zakazany Las, który w gruncie rzeczy nie miał żadnego władcy. Był ogromną
ostoją nieprzerwalnego spokoju, która w żadnym wypadku nie zdołałaby zostać
przerwaną.
Zatrzymałam się przed sporą
polaną skąpaną w blasku księżyca. Była opustoszała, tak samo jak reszta lasu.
Doszedł do mnie nieosiągalny na co dzień aromat kwiatów na niej rosnących. Były
w przeróżnych kolorach, wielkościach, zapachach i brzmieniach.
Powolnym krokiem wtargnęłam na
nią. Jakby za pomocą magii, zerwał się nagle odrobinę większy wiatr i wprawił
moją sierść w kolejną falę majestatycznego poruszania. Było to bardzo przyjemne
uczucie.
Spojrzałam jednak na księżyc.
Bardzo niewiele brakowało mu do pełnego kształtu. Widać było także po nim, że
powoli zniża się ku horyzontowi. Ta myśl uświadomiła mi, że czuję się zmęczona.
Jednak nie senna, a po prostu trwanie tak długo w wilczej skórze było dla mnie
wymagające. Trzeba było zużyć na to wiele energii magicznej.
"Pora wracać, Suzanne. Bo mi
tu padniesz jeszcze, a kto jak nie ty będzie podpowiadał bliźniakom na
Zaklęciach" - zaśmiałam się w duchu. Nikt im nie będzie pomagał.
Z zamiarem powrotu zrobiłam kilka
susów w kierunku ponownego zanurzenia się w ciemności drzew. Następnie mijałam
liczne rośliny po raz kolejny, aż polanka stała się jedynie wspomnieniem. Po
raz drugi dzisiejszej nocy widziałam strumyk z lśniącą romantycznie wodą, która
tak radośnie ochlapywała pobliskie kamienie porośnięte aromatycznym mchem. Po
raz kolejny minęłam skałkę, na której jakimś niebywałym cudem nadal rosły
fioletowe kwiaty o bardzo drobnych kielichach i jeszcze delikatniejszym
zapachu. Zapachu tak nieosiągalnym, jakby był tylko dla wybranych.
Gdybym nie była animagiem, z
pewnością nie doświadczyłabym tego wszystkiego.
Czułam, że moja wilcza postać
coraz bardziej słabnie. Że moje łapy zaczynają powoli odmawiać mi
posłuszeństwa. Że myśl o ciepłym łóżku będzie dla mnie wybawieniem.
Spięłam się całą sobą i
przyspieszyłam bieg. Musiałam jeszcze wiele trenować, aby przebywanie pod
postacią wilka przez całą noc nie wymagało ode mnie wiele poświęceń. Na
szczęście wiedziałam, że ten czas niedługo nadejdzie.
Mijałam kolejną skałkę położoną
niedaleko polnej ścieżki, która miała zaprowadzić mnie prosto do Hogwartu. Już
zaprawiałam się do skoku, aby minąć drobny uskok w ziemi, gdy nagle poczułam
jak moje łapy gwałtownie odrywają się od podłoża, a w moje całe ciało wbija się
nieprzyjemny materiał.
...
Przez parę pierwszych sekund
byłam naprawdę bardzo zdezorientowana. Dopiero po dłuższej chwili uświadomiłam
sobie, że znajduję się w myśliwskich sidłach. Ich liny kurczowo opinały
starannie moje zwierzęce ciało, przez co o mały włos nie wydawałam z siebie
głośnego skomlenia. Ruszyłam się niespokojnie, aby przynajmniej nie leżeć tyłem
do podłoża, ale ten pozornie drobny ruch silnie odbił się na odczuwanym przeze
mnie bólu.
Znajdowałam się w potrzasku.
Zaraz miał pojawić się przy mnie
kłusownik odpowiedzialny za te sidła. Zapewne gdy tylko mnie zobaczy, od razu
nafaszeruje mnie kilkoma kulkami w łeb i znajdę się jego ozdobom wiszącą nad
kominkiem.
"Godna śmierć!" -
zadrwiłam.
Ponownie spróbowałam się
przekręcił na bok, ale starannie napięte liny tylko ścisnęły mnie jeszcze
szczelniej. Westchnęłam zirytowana.
"Nawet gdy już chcesz wracać
do łóżka, to i tak ci nie pozwalają..."
Przez moment zakręciło mi się w
głowie. Był to dla mnie znak, że długo nie wytrzymam w tej pozycji. Że albo
zamienię się w Suzanne i wtedy liny przetną mi skórę, albo zaraz zemdleję przez
nadmiar wrażeń.
Wtem usłyszałam za sobą łamanie
gałęzi. Serce jak na zawołanie zaczęło mi bić jak szalone. Momentalnie
zapomniałam o przeobrażeniu się w człowieka. Wręcz czułam oddech tego czegoś na
swoim karku. Paraliżujący.
Moja klatka piersiowa unosiła się
i opadała bardzo szybko. Zaczęłam się niespodziewanie wić, aby jakimkolwiek
sposobem się stąd wyrwać. Aby tylko ten kłusownik mnie nie dopadł.
- A mam cię, ty napuszony gnomie!
- warknął w moim kierunku przybysz, wyłaniając się z krzaków za moimi plecami.
Moje serce jakby stanęło, a ja wreszcie przestałam się wiercić jak głupia.
"Nie" - przeleciało mi
przez głowę.
Potężne kroki szybko zmierzały w
moją stronę i już po chwili zobaczyłam przed sobą parę czarnych jak węgiel
oczu. Spuściłam wzrok i zaskamlałam cicho.
- Ty nie jesteś gnomem! - dodał z
pretensją mężczyzna i podszedł do pobliskiego drzewa, a następnie przeciął
napiętą linę, która była do niego przyczepiona.
Tym samym uwolnił mnie, a ja z
impetem gruchnęłam o ośnieżony grunt. Z ociągnięciem podniosłam się z ziemi i
otrzepałam ze śniegu. Nadal nie patrzyłam w oczy przybyszowi.
Mężczyzna podszedł do mnie w
dwóch krokach i przykucnął obok bardzo ociężale. Przypatrywał mi się przez
chwilę z ogromnym skupieniem, a ja nie byłam w stanie odwrócić już wzroku. Było
mi po prostu głupio.
- Przypominasz mi kogoś, kolego -
stwierdził poczciwie gajowy, a mnie przeszedł dreszcz. - Spokojnie, nie
skrzywdzę cię. Chcesz? Mam zająca w kieszeni - stwierdził i wyjął zwierzę z
płaszcza, aby mi go lepiej zaprezentować.
"Takiego zdechłego,
wyliniałego królika to nawet w Azkabanie by jeść nie chcieli" - przeszło
mi przez głowę i siłą rzeczy musiałam to podkreślić warknięciem.
Hagrid speszył się lekko.
- O, przepraszam. Pan to chyba z
tych wegetarianów, jak mniemam. Boróweczkę? - zadrwił ze mnie, lecz wyciągnął z
innej kieszeni granatowe owoce.
"Zachowuj pozory, że jesteś
groźnym wilkiem" - upomniał mnie głos rozsądku.
Zjadłam jedną borówkę.
- Tak lepiej - uśmiechnął się
mężczyzna. - Ale patrząc na twoją wybredność muszę stwierdzić, holibka, że
dobrze ci się wiedzie w okresie zimowym. - zachichotał, a ja na tę uwagę
powędrowałam wzrokiem w kierunku tej nieszczęsnej pułapki. Gajowy zrozumiał, co
miałam na myśli. - Kręci się tu ostatnio wiele gnomów - powiedział z
rozbawieniem. - Strasznie się porozmnażały, skubane! Jak króliki!
Wybałuszyłam oczy, na to
stwierdzenie. Gnomy! Gnomy z ogródka Weasleyów? Faktycznie podrzuciliśmy dwa z
tamtego kwartetu do Zakazanego Lasu, ale nie sądziliśmy, że te postanowią
zrobić nową kolonię.
- To w zasadzie wina takiej
grupki dzieciaków, chociaż oni się do tego oczywiście nie przyznają, ale... Ja
wiem, że to oni, holibka. - Podniósł się z ziemi i zaczął po raz kolejny
rozstawiać pułapkę. - Spodobaliby ci się oni. Też się szwendają czasem po
Zakazanym Lesie. Tyle, że oni nie wpadają w tak widowiskowy sposób w moje
pułapki na gnomy! - zachichotał po raz kolejny, a moje oczy rozbłysły.
Musiałam jak najszybciej wrócić
do Hogwartu. Gdybym straciła przytomność, moim następnym przystankiem mogłoby
być nawet wydalenie ze szkoły za łamanie zasad.
Zrobiłam jeden krok w tył.
- Widzę, że nie podoba ci się
moje towarzystwo, mały. No trudno, jakoś to zniosę. - Mężczyzna zaśmiał się
serdecznie, a ja poczułam swędzenie w ogonie.
Cofnęłam się po raz kolejny.
- Mam nadzieję, że się jeszcze
zobaczymy. Normalne wilki to bardzo dzikie stworzenia, ale ty, kolego, wydajesz
się być nieco oswojony. - Posłał mi oczko, na co jedynie zdobyłam się na lekkie
merdnięcie ogonem.
W następnej sekundzie już
pędziłam w kierunku zamku.
...
Nazajutrz jak zwykle w połowie
grudnia był piękny dzień. Mogłam go bezproblemowo dostrzec pomiędzy krótkimi momentami,
gdy moje oczy szeroko się otwierały. Potem niestety rezygnowałam z takich
widoków, podkreślając to dodatkowo głośnym ziewnięciem naiwnie tłumionym przez
moją dłoń.
Jak zwykle we czwartki na pierwszej
lekcji siedzieliśmy w sali OPCM i z "wytęsknieniem" czekaliśmy na
naszego wybitnego profesora, który
był jedną z największych porażek dotyczących tego znamienitego przedmiotu.
Każda konfrontacja z nim kończyła się dla niego upokorzeniem, chociaż sam zainteresowany
nie miał absolutnie prawa o tym wiedzieć, przechwałkami i naturalnie kolejną
prezentacją ptasiego móżdżka profesora!
Dzisiaj jednak wydarzyło się coś
innego. Lockhart wpadł zdyszany do klasy, obrzucił nas lekkim, podekscytowanym
spojrzeniem, a następnie powiedział coś, o opuszczeniu klasy i udaniu się do
Wielkiej Sali.
Nikt z nas nie śmiał
zaprotestować. Lekcja inna niż obserwowanie przedstawień mężczyzny wydawała się
dla nas niezwykle kuszącą propozycją, którą tylko najgorszy kretyn mógłby odrzucić.
Tak więc wzięliśmy, jak prosił mężczyzna, jedynie różdżki i sprawnym tempem
ruszyliśmy w kierunku schodów.
- Czyżby skończyły mu się
niebywałe historie? - zadrwił George, a uczniowie, którzy to słyszeli,
parsknęli śmiechem.
- Nie wydaje mi się -
zaprzeczyłam. - Ale jeżeli zrezygnował ze swojego cennego cyrku, to oznacza, że
jest to najwidoczniej poważna sprawa.
- Pewnie zgubił grzebień i użyje
nas do jego znalezienia - wtrącił Jordan, parodiując głos Lockharta, choć jak
dla mnie zabrzmiał za bardzo dziewczęco. Kolejne salwy śmiechu rozniosły się
wokół.
- Widzę, uczniowie, że jesteście
tym nowym projektem bardzo podekscytowani! - zwrócił się do nas Lockhart
napuszonym tonem. - I słusznie, słusznie. Bo to będzie jedno z ciekawszych
doświadczeń w waszym młodym życiu! - Miałam wrażenie, że wśród epitetów, jakie
cisnęły mu się w tym momencie na język, było między innymi nic nieznaczącym.
- Będziemy robić coś ciekawego? -
rzucił Fred z lekką kpiną w głosie.
- Ależ, George, przecież my
zawsze mamy ciekawe zajęcia! Nie żartuj tak nawet, proszę - odparł beztroskim
tonem profesor, a Fred parsknął szyderczo za pomylenie go z bratem po raz już
setny.
- Czy my na pewno uczestniczymy w
tych samych zajęciach? - szepnęła do niego Angelina, czym przywróciła na jego
twarz beztroski uśmiech.
Dokładnie w tym samym momencie przekroczyliśmy próg wielkiej sali.
W środku znajdował się już
całkiem spory tłumek, w którego skład wchodzili uczniowie Gryffindoru i
Slytherinu - no przecież! Po bliższym przyjrzeniu się zgromadzonym, stwierdziłam
jednak, że wśród zebranych były tylko klasy drugie, trzecie oraz czwarte.
Uczniowie byli zbici w ciasnych
grupkach izolujących się od pozostałych, ustawiających się w pozornie prostą
linię wzdłuż jednego ze schodów. A właśnie...
Dotychczasowe miejsce stania
stołów zostało zmienione. Teraz trzy z nich opierały bezczynnie ściany, czwarty
postawiono na środku pomieszczenia, a piąty nauczycielski w ogóle zniknął.
Mebel stojący na środku sprawował rolę takiej jakby sceny albo czegoś
podobnego.
- Czyżby Lockhart postanowił
zgromadzić większą publikę? - rzucili bliźniacy, a ja automatycznie
zlustrowałam salę wzrokiem.
Większość osób nie wydawała się
być zbytnio zadowoloną.
- Najwyraźniej robienie z siebie
idioty przed piętnastoma uczniami już nie robi na nim wrażenia - mruknęłam,
widząc, jak Lockhart wdrapuje się na masywny blat, poprawiając przy tym włosy.
Mężczyzna po znalezieniu się na
nim, prowizorycznie strzepnął z siebie kurz i użył jednego ze swoich bardziej
popisowych uśmiechów.
Przewróciłam denerwująco oczami.
- Witam bardzo serdecznie na
Klubie Pojedynków! - Po sali rozniósł się w końcu upragniony głos nauczyciela,
przez co część osób jęknęła znużenie. - W związku z ostatnimi atakami
postanowiłem nauczyć was podstawowych zaklęć obronnych, które niewątpliwie
ocalą wam kiedyś życie. - Odkaszlnął, jakby chcąc zdusić w nas uczucie
rozbawienia.
- Oczywiście, panie profesorze
-prychnęłam cicho, ale w tym samym momencie do sali weszła kolejna osoba,
która, jak się dla mnie niemile okazało, była naszym głównym antagonistą.
Spotkałam się z lodowatym
spojrzeniem czarnych oczu Snape'a. Przełknęłam głośno ślinę ze zdenerwowania i
pospiesznie odwróciłam wzrok, tak jakby samo jego spojrzenie mogło mnie
usmażyć.
Po chwili stałam się do tego
jeszcze blada niczym kreda. Bliźniacy za każdym razem, gdy widzieli profesora,
musieli odwalić niezły cyrk, który niby miał być dla mnie niepodważalnym
argumentem co do ich bzdurnej teorii.
- Ej, George, Snape na siódmej!
Nie na tej siódmej, na mojej siódmej! - szturchnął Fred brata.
- Mamy tę samą siódmą! - skarcił
go pospiesznie.
- Tak, to czemu patrzysz na NASZĄ
jedenastą!?
- Bo... Bo stwierdziłem, że
Snape... - Nagle zamilkli, bo Snape łypnął na nich karcąco.
Przez szmery po raz kolejny
wybrzmiał głos Lockharta.
- Za zgodą dyrektora Dumbledore
postaram się przekazać wam istotę magii! - Lockhart naprawdę już daleko
popłynął. - Klub pojedynków, który został stworzony z mojej inicjatywy ma na
celu ukształtować w was świadomość zagrożenia... - Mężczyźnie przerwały głośne
kroki Snape'a, który, jak się okazało, gdy na niego spojrzałam, wszedł na
podwyższenie i kierował się w kierunku równoległego końca stołu.
Jego ruchy, choć były tak ciche i
wyważone, sprawiały jednak, że czuło się respekt do tego człowieka. Dużo
większy i głębiej zakorzeniony niż do bzdurnej paplaniny Lockharta, który
musiał udowadniać swoją wartość - znikomą. Snape tego nie potrzebował, on samym
swoim pociągnięciem nosa i wyprostowaną sylwetką wzbudzał szacunek.
- Ach, naturalnie - Lockhart o
mały włos nie przewrócił się na podłogę. - Po długotrwałych namowach profesora
Snape'a, zgodziłem się, aby towarzyszył nam w tych zajęciach. - Uśmiechnął się
zwycięsko.
Chyba każda osoba w tej sali
wiedziała jak to naprawdę wyglądało.
- Istotnie - syknął pod nosem
Snape, ale dałam sobie rękę uciąć, że nie ruszyły go słowa Lockharta.
- Wspaniale! Na samym początku
zademonstrujemy wam z moim asystentem - mężczyzna bardzo dokładnie zaakcentował
to słowo i spojrzał wymownie na Snape'a. - jak powinien przebiegać dobrze
przeprowadzony pojedynek.
Część uczniów nagle ożywiła się i
przeniosła wzrok to z jednego nauczyciela, to na drugiego.
- Cóż... - Snape uśmiechnął się
kpiąco pod nosem. - Zatem zademonstrujmy naszym uczniom prawdziwy pojedynek. -
Wyciągnął różdżkę przed siebie i gdy już myślałam, że trafi jakimś zaklęciem w
Lockharta, skłonił się w jego kierunku, co prawda pokazując to tylko wyrazem
twarzy. W przeciwieństwie do swojego przeciwnika, który swoim nosem mało nie
dotknął kolan.
Po chwili obaj mieli wyciągnięte
naprzeciw siebie różdżki.
- Na trzy - stwierdził Lockhart z
nadal pewnym uśmiechem. - Raz... Dwa... TRZY!
W tym samym momencie, mężczyzna
już miał się zamachnął swoją bronią, gdy Snape w ułamku sekundy spowodował, że
blondyn odleciał aż na koniec stołu. Po zetknięciu się z blatem, Lockhart wydał
z siebie bolesny jęk. Po sali rozniosły się szepty wzburzenia.
- Tak - wymamrotał profesor,
podnosząc się z grymasem z posadzki. - Właśnie zademonstrowaliśmy wam,
uczniowie, jak nie należy się pojedynkować.
- Doprawdy? - zadrwił Snape.
- Przyzna pan, profesorze, że
łatwo było przewidzieć pańskie zamiary!
- To czemu pan im nie zapobiegł?
- Jak już mówiłem, chciałem dać
uczniom pokaz złego podejścia do pojedynkowania - usprawiedliwił się. - Tak czy
inaczej. Uczniowie, dobierzcie się w pary i ćwiczcie...
- Zaraz! - Snape przeciwstawił
się ostro poleceniu swojego współtowarzysza. - Czy można by było zaprezentować
jeszcze raz pojedynek? Tym razem z pańską wygraną?
Lockhart jedynie przez moment
wyglądał na zbitego z tropu.
- Tak - Naturalnie zabrzmiało to
bardziej jak pytanie.
- Świetnie - prychnął Snape. -
Suzanne, zapraszam na podest! - rozkazał w moim kierunku i utkwił we mnie zimne
spojrzenie.
- Co? - wydało się momentalnie z
moich ust.
- Czego nie zrozumiałaś, Lupin?
Na podest, ale już! Będziesz pojedynkować się z panem profesorem. - Wskazał różdżką na Lockharta.
Już chciałam zaprotestować, gdy
przy uchu usłyszałam ożywioną uwagę bliźniaków: "To sabotaż! Ona zaraz
zostanie martwa". Zacisnęłam mocniej szczękę, posyłając rudzielcom harde
spojrzenie.
- Jeżeli nie przestaniecie
wygłaszać tych waszych bzdurnych teorii, to całkowicie przypadkiem rzucę na was
Avadę przy wszystkich! - warknęłam, na co George posłał mi jedynie lotnego
całusa.
- Długo mam czekać? - warknął
Snape po raz kolejny i już w następnej chwili znalazłam się obok niego. A po
kolejnej sekundzie byłam już sama na stole. Naprzeciwko mnie stał napuszony
Lockhart, a moja skromna osoba była obserwowana przez ponad pięćdziesiąt osób,
które działały niczym piranie. Nie zostawiały na tobie nawet śladu po suchej
nitce.
- Na trzy! - poinformował Snape.
- Raz! - Poczułam, jak wzdrygam się wewnątrz siebie. - Dwa! - Gula powoli
podchodziła do gardła, a w głowie miałam kompletną pustkę dotyczącą jakiegoś
zaklęcia. - TRZY!
W moim kierunku, choć niezdarnie,
uderzył drobny promień, przez który poczułam lekkie zawroty głowy. Poczułam,
jakbym miała ochotę zapomnieć o bardzo wielu sprawach.
"Nigdy nie pozwól na to, aby
przeciwnik zdobył nad tobą przewagę*" - w głowie zahuczały mi nagle słowa
brata.
- Fortitudo! - krzyknęłam,
ostatecznie sprzeciwiając się dziwnemu zaklęciu profesora, a przez to mężczyzna
został wyrzucony na kilka metrów do tyłu. Ponownie gruchnął o blat stołu.
W tym momencie wokół rozległy się
drobne oklaski. Mimo to, zdziwione twarze bliźniaków były dla mnie bezcenne.
- Dziękuję, Lupin - stwierdził
Snape, a w jego głosie dosłyszałam satysfakcję. Wydało mi się, że... Chociaż
brzmiało to niedorzecznie, to zdawało mi się, że Snape kazał Lockhartowi
pojedynkować się ze mną tylko po to, aby utrzeć mu nosa. Cóż, chyba mu się
udało.
Zgrabnym krokiem znów znalazłam
się przy bliźniakach, a wtem Lockhart przez chwilę nieudolnie się tłumacząc,
finalnie podzielił nas w pary.
Wylądowałam z Angeliną, bliźniacy
tradycyjnie byli razem, a Jordan, ku naszemu ogólnemu przerażeniu, został
sparowany z Yaxley.
Szpetna blondynka o wątłym ciałku
także nie była zbytnio zadowolona z takiego wyboru. Tym bardziej chętnie
rozpoczęła się pojedynkować z chłopakiem. Aby go upokorzyć i wygrać.
- Expelliarmus! - krzyknęła
Angelina, uderzając mnie w głowę zaklęciem przez moje roztargnienie. Dotknęłam
się w bolące miejsce.
- Za co? - zdziwiłam się, lecz
ona posłała mi jedynie szeroki uśmiech.
- Za wszystko. Expelliarmus! -
Tym razem dziewczyna chybiła, a ja odpowiedziałam jej uderzeniem jakiejś fali
dźwiękowej brzmiącej jak delfin. Mugole nazywali to muzyką relaksacyjną.
Zachwiała się przez chwilę.
- George, powinniśmy umieścić w
jego biurze ciemka. To zdecydowanie ułatwiłoby jego podsłuchiwanie - szepnął
Fred, co niefortunnie, według ich zdania, dosłyszałam.
- Co to ciemka? - spytałam
naiwnie, na co bliźniacy wzdrygnęli się lekko.
- Suz! Nie podsłuchuj nas! To są
ważne, rządowe sprawy i...
- Jestem w ten wasz
"rząd" zamieszana - zauważyłam.
- Ciemka to taka jakby... Kamera
mugolska - stwierdzili dumnie.
- Ach, jak mogłam na to nie wpaść
- westchnęłam. - Muscis! - Angelina ponownie upadła.
- Suzanne, znam to spojrzenie. -
Fred stanął z mojej drugiej strony. - Czy po prostu nie możesz dać nam działać?
- Przecież ja nic nie mówię,
róbcie sobie, co chcecie. - Wzruszyłam ramionami.
- Jasne, jasne. Ale jak już tak
bardzo chcesz wiedzieć, to... - George rozejrzał się wkoło. - Wyeliminowaliśmy
Malfoya.
- W sensie, że tego starego. Sama
pomyśl, jego obecność w szkole wzbudziłaby wielką sensację, więc na pewno
podrzucenie uczennicy kartki nie obyłoby się bez szumu w szkole. - W duchu
przyznałam im rację...
I w tym samym momencie po
pomieszczeniu rozległ się przerażający syk. Syk, brzmiący jak najgorsza groźba.
Groźba składana w języku węży.
Momentalnie nasze spojrzenia
zostały skierowane w kierunku źródła dźwięku. Ten widok jednak nie pozostawiał
według mnie już żadnych wątpliwości.
Potter został przydzielony do
pary z Draco Malfoyem i właśnie szczuł węża, którego chyba wyczarował blondyn.
Interwencja Snape'a była
natychmiastowa. Zniszczył węża prostym zaklęciem, ale zachwianie ładu w naszych
umysłach nie można było niczym nareperować.
...
Siedziałam w wygodnym fotelu w
kącie pokoju wspólnego. Na siedzeniu obok mnie przebywała Maureen i z miną
niedoszłego geniusza wertowała książkę o gumochłonach. W zasadzie nie
wiedziałam dlaczego akurat tę. Domyślałam się jednak, że ani trochę nie
pochłonęła jej treść tego zapewne wybitnego dzieła. Nikt nie zdobyłby się na
tak myślicielską minę, czytając podręcznik o gumochłonach!
- Maureen, wiesz, która jest
godzina? - zarzuciłam temat, który przodował w liście bezsensownych rozmów
zaraz za pytaniem o pogodzie.
Zostałam zignorowana.
- Skoro tak bardzo cię to
ciekawi, to wiedz, że jest prawie wpół do pierwszej! - warknęłam zirytowana i
położyłam nogi na stoliku w ramach prowokacji.
- Suz, weź nogi ze stołu! -
Maureen poruszyła się niespokojnie i posłała mi karcące spojrzenie.
- Kiedy on jest taki wygodny -
zadrwiłam, specjalnie wydłużając sylaby. Dziewczyna jedynie wywróciła oczami. -
Daj już sobie z tym spokój! - Widząc, że to nie daje rezultatów, wyrwałam
książkę z rąk dziewczyny.
- Ej! - zdążyła jedynie
zaprotestować.
- Daj sobie już spokój i spójrz
na to tak: Potter jest dziwny - podniosłam się z fotela i skierowałam się w
kierunku kominka.
- Suz, proszę, nie rób tego!
- Chyba za... późno. -
Westchnęłam, wrzucając do płomieni to dzieło epoki starożytnej. Ogień jedynie
zasyczał, a w następnej chwili po pergaminie zostało jedynie wspomnienie w
postaci popiołu.
- Pani Bloop mnie zabije! -
Maureen niestety nie zdążyła mnie
powstrzymać.
- O tak, a do zrealizowania tego
celu użyje wszystkich sobie znanych sposobów. Słyszałam, że Avada jest całkiem
skuteczna. - Zamyśliłam się teatralnie, a Maureen z płomieniami w oczach
rzuciła się na mnie z chęcią mordu.
- Ona zabije mnie, ale najpierw
to ty zginiesz! - zagroziła, przewracając mnie na dywan. Na moje szczęście lub
nieszczęście przytrzymałam ją za kucyk, przez co dziewczyna wywaliła się wraz
ze mną, tym samym miażdżąc moje biedne żebra. - Już jesteś martwa! - odgrażała
się.
- Chyba przyszedłem w złym
momencie. - Dobiegł zza naszych pleców głos Georga. - To ja wpadnę później,
żebyście mogły się sobą...
- Och zamknij się, Fred! -
warknęła Maureen, niezgrabnie schodząc ze mnie. - Znaczy George - Poprawiła się
pod wpływem wymownego wzroku chłopaka.
- O co wam poszło? Czyżbyście
biły się właśnie o mnie? - parsknął, wyszczerzając się głupio i podchodząc
bliżej nas. Ja cały czas spokojnie leżałam na dywanie.
- Blisko, George - przytaknęłam.
- O Freda! Przecież on jest taki przystojny... I gra w Quidditcha!
- Macie bardzo kiepski gust, moje
panie, bo przecież wszyscy doskonale wiedzą, że to ja jestem tym
przystojniejszym bliźniakiem. - Wyciągnął dłoń w moją stronę, którą prędko
ujęłam.
- O gustach się nie dyskutuje -
Zrównałam się z przyjaciółmi i zuchwale sprzedałam chłopakowi pstryczka w nos.
- Ale jednak Fred ma w sobie "to coś". - Wzruszyłam ramionami.
- Oczywiście - zgodził się
ironicznie. - Jak nie macie argumentów, to poddajcie się po prostu na samym
początku!
- Chciałbyś! - warknęłam, mrużąc
niebezpiecznie oczy.
- Nawet nie wiesz jak bardzo -
ściszył lekko głos i zbliżył twarz bliżej mojej.
Rozpoczął walkę o to, kto ma rację. A przynajmniej o to, kto jest
silniejszy psychicznie.
- Widzę, że pękasz - parsknął.
- Jesteś pewien, że mówisz do
mnie? - odparłam, nagle czując, że coś jest nie tak.
- Nie pomieszały mi się jeszcze
zmysły.
Niechętnie to robiąc, odwróciłam
wzrok. Spojrzałam na Maureen, która od parunastu sekund trwała w dziwnej
zadumie i nie próbowała przerwać mi i Georgowi sprzeczki.
- Wygrałem! - zawołał chłopak,
ale ja go zignorowałam.
- Maureen? - spytałam
przyjaciółki. Rudzielec momentalnie się uspokoił. - Co jest?
- Potter jest dziwny - odparła,
opierając się niepewnie o kanapę.
- Maureen...
- Jest wężousty - dodała z
przekonaniem i spojrzała na nas hardo. - Ale nie wiem, czy to źle czy dobrze.
Nie byliśmy w stanie niczego
odpowiedzieć.
- Harry jest dziedzicem
Slytherina. To brzmi nawet nieźle - mruknęła pod nosem.
- Serio wierzysz w to? -
zaczęłam.
- A nawet jeśli? - przerwał mi
George. - A nawet jeśli jest wężoustym dziedzicem Slytherina, to co? Odwrócimy
się teraz od niego? To nie powinno niczego zmieniać. - Chyba w duchu przyznałam
mu rację.
- W twoich ustach to nie brzmi
jako coś złego - zadrwiła, zamyślając się po raz kolejny. W jej szarych oczach
widziałam skrzące się iskierki. - Ale jeżeli to prawda, to oznacza, że to Harry
jest odpowiedzialny za otwarcie komnaty tajemnic. To on stoi za tymi wszystkimi
atak...
- Niekoniecznie! - zaprzeczył.
- Ale jest taka możliwość -
stwierdziła, oddając się dalszej zadumie.
...
Czas oddzielający nas od świąt
minął zaskakująco szybko. Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować,
znajdowaliśmy się na stacji w Hogsmeade i ładowaliśmy do pociągu. Pomimo złych
doświadczeń zebranych na przestrzeni miesięcy z pierwszego półrocza, wierzyłam,
że święta będą dla mnie słodką odskocznią od zagadek Hogwartu.
Niestety przeliczyłam się, bo
nowy semestr przygotowywał już dla mnie kolejną dozę wyzwań.
***
*Remus stracił przewagę podczas
napaści na Woodcrafcie nad nieznanym śmierciożercą. Po tej tragedii starał się
przekazać Suzanne, że tylko dzięki przewadze nad przeciwnikiem, będzie mogła
wygrać i nie stracić więcej ,niż byłoby to konieczne.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz