czwartek, 31 maja 2018

Rozdział 89


...
Przekraczając próg Wielkiej Sali, musiałam na dobre pozbyć się wrażenia, że nikt nie zwraca na mnie uwagi. Niestety było zupełnie odwrotnie. Czułam na swoim rozdygotanym ze stremowania ciele liczne pary oczu wszystkich starszych uczniów Hogwartu. Niektóre spoglądały na mnie z ciekawością, z kolei inne nieprzychylnie − z resztą jak zwykle. Nieliczne nie chciały zwracać na mnie uwagi, a pierwszo i drugoroczniacy wcale nie zareagowali na moje przybycie. Nie znali mnie, więc skąd mieli się dziwić moją nagłą obecnością?
Miałam wrażenie, że stałam się tematem wszystkich rozmów prowadzonych w tym pomieszczeniu. Było to dość nieskromne z mojej strony, ale naprawdę nie mogłam pozbyć się tego uczucia. Wpatrzone we mnie oczy mi tego wcale nie ułatwiały.
Usiedliśmy na końcu stołu gryfonów, w sposób, że od drzwi dzieliło nas zaledwie kilka metrów. Mogliśmy w każdej chwili niepostrzeżenie wyjść z sali i nie słuchać już przemówienia Dumbledore'a. Uśmiechnęłam się do siebie pośpiesznie, jeszcze mocniej naciągając rękawy swetra na dłonie. Tylko peleryna była częścią mundurka, czarne spodnie, trampki i zielony sweter nawet nie próbowały imitować pozostałego uniformu.
Black chyba jednak miał rację. Moje podejście do świata stawało się z każdą chwilą coraz bardziej niechętne i negatywne. Nie obchodził mnie mój brak mundurka, bardziej bliźniacy robili z tego problem, bo malachitowy pulower upodabniał mnie bardziej do Slytherinu niż do nich. Ślizgoni w sumie nie byli tacy najgorsi...
− Co tutaj robisz? − Z zamyślenia wyrwał mnie pretensjonalny głos Bell, którego właścicielka stała na przeciwko mnie, gdzie akurat nikogo nie było.
− Siedzę − Zdobyłam się na najbardziej sztampową odpowiedź pod słońcem, lecz na moją "rozmówczynię" nie zamierzałam zużywać energii swoich szarych komórek.
− Co się stało, że nagle znów pojawiłaś się w szkole? − kontynuowała, jakby nie słysząc mojej wypowiedzi. Kiedy uniosłam na nią wzrok, dostrzegłam jej lekko piegowatą twarz okalaną przez długie brązowe włosy. Miała ładny typ urody, przez co przełknęłam ze zdenerwowania ślinę. Na szczęście była niższa ode mnie, bo kiedy stanął obok niej George, była od niego niższa o dwie głowy. − Brat wilkołak nie stanowił już wystarczającej wymówki do opuszczenia szkoły? − fuknęła, a jej dłonie zaczęły opierać się o ładnie zaokrąglone biodra.
Przyuważyłam, że ręka George'a, która chciała złapać ją w talii i przyciągnąć do siebie, nagle się zatrzymała i złożyła się w pięść. Przeniosłam wzrok na twarz rudzielca, gdzie malowała się irytacja.
− Ej, Kat − mruknął do niej oschłym tonem. − Wydaje mi się, że czeka na ciebie Spinnet i Em. − Wskazał na przyjaciółki szatynki.
− A ty nie usiądziesz z nami? − Zatrzepotała uroczo rzęsami, całkowicie zmieniając brzmienie swojego głosu. Teraz był serdeczny i pełen nadziei.
− Nie tym razem. − Pokręcił pewnie głową, a kiedy Bell zmrużyła lekko brwi, chwycił ją mało delikatnie za nadgarstek i zaprowadził do jej znajomych. Po chwili wrócił i zajął miejsce na przeciwko mnie.
Szczerze mówiąc, nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. Właśnie byłam świadkiem sytuacji, że George nareszcie nie stanął po stronie Bell, a opowiedział się... za mną. Do tej pory nie zwracał uwagi na jej przemądrzały głos, a dzisiaj.
− Przepraszam za Kat − mruknął, przez co zwróciłam na niego uwagę. W jego brązowych oczach widziałam skruchę, a jego spojrzenie było wręcz hipnotyzujące, przez co poczułam dreszcz, rozchodzący się wzdłuż mojego kręgosłupa. Chłopak zabawnie marszczył brwi, kiedy było mu przykro. 
Skarciłam się na tę myśl.
− To nie ty powinieneś przepraszać. − Zaprzeczyłam, uśmiechając się lekko. Po chwili gest został przez niego odwzajemniony. − Ale... Dlaczego wspomniała o Remusie?
Na moje słowa George wyraźnie się zmieszał. Przygryzł kusząco dolną wargę, co skomentowałam wewnętrznym trzaśnięciem się w głowę, a następnie wyprostował się, tym samym oddalając się ode mnie.
− Cóż... − mruknął. − Chyba choroba twojego brata była najbardziej logiczną wymówką dla uczniów odnośnie twojego opuszczenia szkoły. Tego przynajmniej nikt nie chciał podważać, gdyż na piątym roku okazało się, że Remus jest wilkołakiem. Teraz to już nie jest żadna tajemnica, bo dyrektor kazał nam bardzo starannie rozpuścić te plotki.
− Rozumiem. − Skinęłam lekko. − Jak to rozpuścić?
− We wrześniu mieliśmy... − zawahał się na moment. − w inteligentny sposób podczas rozmów podrzucić uczniom te informacje. Sami nie znaliśmy powodu twojego odejścia, bo dyrektor milczał, ale był to jakiś realny pomysł na chociaż pozorne zdobycie informacji.
− Niczego się nie dowiedzieliście.
− Dopiero u Blacków − Jego głos przycichł do szeptu, a ja poczułam nagle ogromne wyrzuty sumienia, że skontaktowałam się z nimi tak szybko.
− O czym tak gaworzycie? − Usłyszałam przy uchu zadowolony głos Angeliny, a jego ręce oplotły ciasno moje ramiona.
− O tym... o tamtym − odparłam, wyrywając się z jej uścisku. Ostatnimi czasy nie lubiłam dotykać ludzi, chociaż dzisiejszy epizod z rana był dla mojego przerażonego umysłu konieczny.
Westchnęłam ciężko.
− Wierzymy ci. − Machnął Fred dłonią. − A ty, George? Na dobre odseparowałeś się od Bell? Pięknie ją spławiłeś, bracie, nie powiem. − rzekł z dumą, opierając głowę na barku identycznego rudzielca obok siebie.
− Daj mi spokój − Z ust George'a zdołało wydobyć się jedynie tyle, gdyż w następnej chwili to głos Dumbledore rozbrzmiał po całej sali.
Nie mogłam uwierzyć, że rozmowa z Georgem pochłonęła mnie tak mocno, że nie zwróciłam uwagi na przydział uczniów i piosenkę do tiary przydziału. No cóż, najwyraźniej nie były one moimi priorytetami.
Przemówienie dyrektora nie składało się z jakichś nowszych elementów, jak w poprzednich latach. Znów podkreślił, aby nie wybierać się na przechadzki po Zakazanym Lesie i nie wychodzić z Pokoi Wspólnych po ciszy nocnej. Napomknął coś o nowym nauczycielu Obrony przed czarną magią − niejaką Dolores Umbridge − oraz że profesor Grubby−Planck zastąpi Hagrida.
Moi przyjaciele momentalnie spojrzeli na dyrektora oskarżycielsko − jakby to była jego wina.
Istotnie tak było, ale nikt nie zmuszał gajowego do uczestnictwa w misjach Zakonu. Z rozmów (a raczej kłótni) pomiędzy Tonks a bratem zrozumiałam, że wysłano go do Europy Wschodniej, aby skontaktował się z olbrzymami z tamtych gór − zapewne chodziło o Ural.
− Suzanne − mruknął do mnie Fred, a ja zerknęłam w jego kierunku.
− Zakon − odparłam szeptem, ponownie wracając wzrokiem do starca przy katedrze.
Nim dyrektor zdążył rozpocząć kolejny punkt swojej mowy, przez jego głos przedarło się nieeleganckie chrząknięcie. Po chwili powtórzyło się, co świadczyło o tym, że nie było ono przypadkowym przerywnikiem. 
Uwaga wszystkich spoczęła na niskiej kobiecinie, na której znajdowała się trzykrotnie przekroczona ilość różowego. Wyglądała niczym jak wystrojona świnia czekająca na otwarcie nowego chlewu.
− Profesor Umbridge? − zdziwił się Dumbledore, ponownie jak cała Sala, bo wszyscy doskonale wiedzieli, że takiemu czarodziejowi jak Dumbledore po prostu nie wypada przerwać.
Dolores Umbridge złożyła dłonie jak do modlitwy na wysokości swojego nieco wystającego brzucha, a następnie powolnym krokiem wyszła przed stół nauczycielski i przeniosła swój wzrok na uczniów.
− Dziękuję dyrektorze − Z jej ust wydobył się wysoki głos, którego poważny ton czynił z niego wręcz coś w rodzaju groteski. Na twarzach bliźniaków pojawiły się diabelskie uśmiechy. − za tak uprzejme słowa powitania. − Z tak dużej odległości mogłam stwierdzić, że miała nieco zadarty nos i kasztanowe włosy ułożone w loki. Jakaś błyskotka co jakiś czas wydawała z siebie blask po prawej stronie jej głowy. − Muszę przyznać, że cudownie jest znaleźć się po raz kolejny w tych murach! I widzieć tyle szczęśliwych buziaczków zwróconych do mnie!
Z twarzy Weasleyów momentalnie zniknęły uśmiechu. Zastąpiła ich wręcz namacalna drwina i niechęć. Oj, nie dobrze.
− Bardzo bym chciał szybko was poznać i jestem pewna, że będziemy dobrymi przyjaciółmi! − mówiła dalej.
− Prędzej amputuję sobie nogi wraz z... − zaczął Fred, ale Angelina uciszyła go karcącym: "Fred!!!". Niestety mój zbrodniczy umysł dopowiedział sobie, co też mój szalony przyjaciel niestety miał na myśli. Nieporadnie parsknęłam śmiechem, za co Fred uśmiechnął się do mnie wdzięcznie.
− Ministerstwo Magii zawsze uważało, że edukacja młodych czarodziejów ma wyjątkowe znaczenie! − mówiła dalej Umbridge, a z każdym jej kolejnym słowem, moje płuca domagały się coraz mocniej papierosowego dymu. − Owe rzadkie zdolności, z jakimi się urodziliście, mogą się zmarnować, jeśli nie będą utrwalane i rozwijane w procesie nauczania. Pradawne umiejętności magiczne powinny być przekazywane z pokolenia na pokolenie i nie można dopuścić do ich zaniknięcia! 
Zacisnęłam pod stołem pięści i zacisnęłam zęby. Mówiąc te słowa, Umbridge obraziła mnie, wszystkich uczniów półkrwi w tej sali oraz wszystkich mugolaków w tej sali. Ona, jako wysłanniczka Ministerstwa, propagowała czystość krwi i śmierć Voldemorta. Poczułam, że zaczynam pałać do niej coraz szczerszą nienawiścią.
...
Kiedy znalazłam się w pokoju, który od dzisiaj miałam dzielić z Johnson i Maureen, dopadłam do swojego plecaka i wyjęłam z niego małą paczkę z wielbłądem i złotym napisem: Camel. Wyciągnęłam z niej jednego papierosa i odpaliłam w momencie, gdy przystawiłam sobie jego koniec do ust. Wraz z głośnym westchnięciem, z moich ust wydobyła się błoga chmura dymu. Podeszłam do okna i otworzyłam je, aby całe pomieszczenie nie zaśmierdziało tytoniem już pierwszego dnia.
− Suzanne? − Angelina spojrzała na mnie z trwogą.
− Trudne sytuacje wymagają od nas radykalnych rozwiązań − odparłam, czując, że czarna sadź osadza się w moich płucach. Po chwili łaskawie powaliłam jej wypłynąć na błonia szkolne.
− To nie jest rozwiązanie. − Pokręciła głową, podnosząc z podłogi paczkę Oriona Blacka, którą wywiozłam z Grimmauld Place. 
− Jak umrę na raka, to nie będę musiała słuchać pieprzenia Ministerstwa odnośnie Voldemorta − warknęłam gorzko, a z moich ust wydobyły się trzy zgrabne obręcze.
− Jak umrzesz na raka, to nie Ministerstwo nie przestanie o nim pieprzyć! − odparła, po chwili marszcząc brwi, jakby sobie coś uświadamiając. − Od kiedy przeklinasz? − Omiotła mnie oskarżycielskim wzrokiem.
Maureen nie wtrącała się w naszą małą wymianę zdań. Podejrzewałam, że stała bardziej po stronie Angeliny, jednak moje sojusznictwo wobec niej nie pozostało w jej sumieniu bez echa.
− Od kiedy zadaję się z Blackiem, a Voldemort wrócił! − fuknęłam, wpuszczając do płuc dym.
− Nie mów tego imienia! − przerwała mi Johnson.
− Blacka? − prychnęłam, zerkając z ciekawością na błonia. − A tak, Voldemorta. Voldemort, Voldemort, Voldemort!
− Suzanne! − Zanim się zorientowałam, Angelina znalazła się przy mnie i wytrąciła mi z papierosa z ręki. Skręt spadł w czeluści, w które jeszcze trzy lata temu byłam w stanie sama skoczyć.  Przez kilka sekund widziałam żarzący się koniec papierosa, niestety ten został zgaszony przez wieczorny wiatr.
Przeniosłam wzrok na Angelinę. Zmieniła się przez ten rok. Ja także, ale nie miałam zamiaru tego zmieniać. To co było wcześniej powinno być dla mnie nie istotne, bo mój brak rozsądku w pewnych sytuacjach był wręcz zatrważający!
− Co? − rzuciłam, uśmiechając się wrednie.
− Nie pal! 
− Zabronisz mi? − Moje brwi poszybowały w górę z zaskoczenia. − Błagam, nawet Remus nie jest tak radykalny! − zakpiłam.
− Nie zachowuj się jak dziecko − upomniała mnie, ściskając paczkę papierosów mocniej dłoni.
− Schowasz to przede mną na najwyższej półce? Nawet mugolskie dzieci nie są traktowane w taki sposób!
Angelina westchnęła ciężko.
− Po prostu nie, Suz. − Odwróciła się ode mnie na pięcie i po chwili włożyła MOJĄ paczkę papierosów do swojego kufra. Następnie, jakby nigdy nic, zajęła się ustawianiem książek na półeczce nad biurkiem.
Przeniosłam wzrok na Maureen, lecz ona także mnie zawiodła. Musiała rozpakowywać się już od dłuższego czasu, gdyż jej skrzynia była praktycznie pusta − a nie używała do tego magii.
− Teraz będziemy milczeć? − prychnęłam, przerywając ciszę pełną dźwięków układanych przedmiotów.
− Możesz zarzucić jakiś temat − stwierdziła Angelina, kończąc porządkować biurko.
− Możesz mi nie matkować? − zapoczątkowałam rozmowę.
− Nikt, Suz, nie będzie ci matkował, po prostu... − nagle zamilkła, uświadamiając sobie pewną prawdę. Westchnęła ciężko, a ja parsknęłam śmiechem.
− Spokojnie, Angelino. Krótko się znamy, że spinasz się przy każdym nieodpowiednim słowie? − Ponownie się zaśmiałam. Nieżywotność moich rodziców ruszała bardziej moich przyjaciół niż mnie. To drastyczne słowa, ale jak bardzo prawdziwe.
Dziewczyna posłała mi karcące spojrzenie i postanowiła sama rozpocząć jakąś normalną (jej zdaniem) rozmowę. Zaczęłyśmy więc śmiać się z min ludzi w Wielkiej Sali i pociągu na mój widok. Potem przeszłyśmy znów na temat Umbridge − chociaż tym razem postanowiłam nie wyskakiwać przed szereg ze swoimi heretycznymi racjami.
W końcu trafiło też na chłopaków, a Maureen − dziwnie speszona naszą rozmową − ulotniła się do łazienki, aby się wykąpać.
− Suzanne, powiedz szczerze.− zagadnęła mnie Angelina, gdy przebrałam czarne rurki nas spodnie od piżamy. − Co sądzisz o naszych chłopakach?
− Nie rozumiem. − Moja głowa momentalnie przekręciłam się w kierunku dziewczyny, a brwi zeszły się.
− Czy Jordan, Fred i George wyprzystojniali twoim zdaniem? Nie widziałaś ich w sumie rok, więc musi być to dla ciebie pewną różnicą.
− Jordan bardzo − podchwyciłam. − Mam pewne obiekcje do jego zarostu, bo nie wiem, czy zrobił to specjalnie, aby bardzie przypodobać się dziewczynom, czy też jest tak bardzo leniwy, by nie ogolić się rano. Chociażby magią.
 − A bliźniacy? − kontynuowała. − Fred i George − dodała po chwili, a przy mówieniu o drugim bliźniaku jej wzrok stał się w stosunku do mnie bardziej krytyczny. 
Nie zareagowałam na to.
− Urośli parę centymetrów. − Wzruszyłam ramionami, kompletnie ignorując fakt, aby opisywać ich jako dwie osoby. Cóż, byli bliźniakami, miałam o nich takie samo zdanie. − Ich włosy inaczej się układają... To bardzo dobrze. Rysy twarzy, moim zdaniem, wyostrzyły się. 
− Spoważnieli przez ten rok − przyznała.
− Fizycznie: tak, ale psychicznie nie wydaje mi się. Odniosłam nawet wrażenie, że jeszcze bardziej cofnęli się w rozwoju. − odparłam, ponownie się odwracając od dziewczyny i zdejmując koszulkę w celu założenia tej od piżamy.
Nagle usłyszałam dźwięk otwieranych drzwi.
− Po prostu powiedz, że jesteśmy niebezpiecznie przystojni − Przy swoim uchu poczułam nagły świst powietrza, więc odwróciłam się gwałtownie w tamtą stronę.
Parę centymetrów ode mnie stał George uśmiechający się zwycięsko.
− Właśnie o tym mówię! Jesteście kompletnie niepoważni! − krzyknęłam starając się zasłonić  nagie ciało.
− Och przestań, Suz. Masz przecież stanik, nie pesz się tak − bąknął od niechcenia Fred, który siedział z zadowoloną miną na łóżku Angeliny i przypatrywał się nam z wrednym uśmiechem.
− To napad na naszą prywatność, a poza tym nie powinniście widzieć jej w takim stanie. − Przyjaciółka mentalnie stanęła po mojej stronie, chociaż naprawdę nawet nie ruszyła się z miejsca.
Gdzieś mogła sobie wsadzić taką pomoc!
− Och, Angelina nie wygłupiaj się. − prychnął George, nawet na chwilę nie odwracając ode mnie wzroku. W jego oczach widziałam te złośliwe ogniki, ale kryło się w nich coś jeszcze. Coś czego wcześniej w nich nie zauważyłam. − Akurat Suzanne nie ma powodów, żeby narzekać. − Chłopak przez chwilę jeszcze patrzył na mnie z uśmiechem, a ja jedynie oblałam się rumieńcem na jego stwierdzenie. Dopiero po chwili dotarła do mnie powaga tej sytuacji. 
Stałam w samych spodniach i w staniku parę centymetrów od Georga! Odskoczyłam od niego jak oparzona. Biały stanik chociaż trochę ułatwiał mi zadanie z ukryciem piersi, więc starałam się na razie zakryć dłońmi jedynie swój nagi brzuch i ramiona.
− Nie cierpię was! − fuknęłam, składając usta w cienką linię.
− Och, spokojnie, Lupin. Złość piękności szkodzi − odparł George, rozwalając się bezwstydnie na moim łóżku.
Na ten widok dosłownie ręce mi opadły, chociaż nadal trzymała je blisko ciała.
− Suz, nie to, że mi to przeszkadza − mruknął George z zadowoleniem, a jego wzrok starannie zlustrował mnie wzrokiem. Jego ruch wywołał we mnie pojedyncze drgawki. −  bo faktycznie jest to bardzo ciekawy widok, ale, na litość boską, mogłabyś coś na siebie włożyć! − prychnął z pogardą, co wywołało na mojej twarzy jeszcze soczystsze rumieńce.
...
Unosząc powieki, do moich rozszerzonych od mroku źrenic dostała się nagle jasna wiązka porannego światła, zmuszając mnie tym samym do krótkiego syku i schowania głowy pod kołdrę. Warknęłam, wiedząc, że muszę wstać ze względów moralnych − spóźnić się pierwszego dnia na zajęcia byłoby okropnym błędem. 
Podniosłam się niechętnie z łóżka i, niczym nindża uciekając przez słońcem, wpadłam do łazienki, gdzie widok mojej zaspanej twarzy w lustrze pozbawił mnie jakiejkolwiek nadziei na dalszy sen.
Moje włosy sięgały ramion i w poprawny sposób zakręcały się w stronę szyi − dobrze że nie w tę drugą, gdyż wtedy moja głowa musiałaby wyglądać jak harcerski namiot! Parsknęłam śmiechem, a moje źrenice znów rozszerzyły się. Otaczały je niebieskie tęczówki i tylko w kilku pigmentach lewego oka dało się jeszcze zauważyć zieloną barwę. W sumie nie miałam pojęcia, dlaczego tak się stało. Ale chyba zaczęło się od mojej animagii... później już poszło z górki.
Przeczesałam włosy ręką, co spowodowało utworzeniem się na mojej głowie przedziałka. Zmarszczyłam nieco brwiami. Takie lub podobne rozdzielenia moich włosów stanowczo źle wpływały na mój wygląd w ciągu dalszego trwania dnia. Westchnęłam ciężko, szybko przemywając twarz wodą.
Po chwili wytarłam ciecz z twarzy za pomocą ruchu dłoni, a następnie − nie kłopocząc się jakimiś przestarzałymi sposobami − przebrałam się w imitację szkolnego stroju dzięki jednemu prostemu zaklęciu. Ponownie miałam na sobie czarną pelerynę z logo Hogwartu. Jednak to, co znajdowało się pod nią, dawałoby nauczycielom wiele do życzenia, gdyż zamiast spódnicy miałam ciemnogranatowe jeansy, a sweter szkolny i bluzkę polo zastępowała biała koszula z zakasanymi rękawami przed łokieć. Po chwili to samo zrobiłam z rękawami peleryny, przez co wystawał z nich śnieżny materiał.
Po raz kolejny przejrzałam się w lustrze i przeczesałam włosy dłonią, a wtedy przedziałek ponownie zniknął. Jeden problem z głowy. Wyszłam z łazienki, a wtedy moim oczom ukazała się cała seria działać prawie że wojennych, gdyż po pokoju walały się sterty ubrań Maureen i Angeliny − część z nich była stale w ruchu.
− Co tu się stało? − mruknęłam, przez co Johnson i Store (chociaż może poprawniej było powiedzieć Black) przystanęły i spojrzały na mnie z zaskoczeniem.
− Myślałyśmy, że jeszcze śpisz. − Store wzruszyła ramionami, podbiegając do szafy, z której wyjęła dwie skarpety: białą i czarną w różowe grochy.
− Nie są z jednej pary − stwierdziłam, gdy dziewczyna z coraz większym zastanowieniem przyglądała się tej niepasującej do siebie dwójce.
− Przecież wiem! − Skarciła mnie wzrokiem. − Ale zastanawiam się, czy nie warto byłoby ich... − Nagle urwała dobiegając do biurka i wyjmując z jednej z szuflad małe, srebrne nożyczki. Aż ogarnął mnie strach na myśl, co ta wariatka planowała z nimi zrobić, więc ta spokoju własnego sumienia odwróciłam wzrok.
Angelina także nie próżnowała. W do połowy zapiętej spódnicy wyrzucała z kufra kolejne szpargały, a ja zaczynałam mieć nadzieję, że zaraz przypadkowo wyrzuci z nich moje papierosy.
Niestety nic takiego się nie stało!
Po kwadransie obie dziewczyny były już gotowe. Zanim opuściłyśmy dormitorium, ostatni raz przeleciałam go pośpiesznie wzrokiem, z zadowoleniem stwierdzając, że cały bałagan zniknął i pokój znów lśnił czystością.
Zajmowałyśmy to samo pomieszczenie, które pamiętałam z piątej klasy i wcześniej. Było przytulniejsze jednak, niż w poprzednich latach, gdyż znajdowało się w nim dodatkowe łóżko i biurko.
...
Zaklęcia minęły nam w spokoju. Na wróżbiarstwie było znośnie. Podczas eliksirów Snape nie obdarzył nas żadną najmniejszą dozą obelg, a na Transmutacji McGonagall pochwaliła nas nawet za poprawne i szybkie wykonanie jej ćwiczenia.
Ten dzień zaczął i powinien skończyć się dobrze. Nie odczuwałam na sobie tak ogromnej presji ze strony nauczycieli, nikt z uczniów nie podszedł do mnie ani razu i nie rzucił do mnie czegoś w stylu tego, co wczoraj powiedziała mi Bell, więc byłam z siebie zadowolona. Ewentualne niepewne spojrzenia od czasu do czasu nie były czymś przyjemnym, ale później zdążyłam się już do nich przyzwyczaić. Przecież musieli w końcu sobie odpuścić!
Jednak to, co wydarzyło się na Obronie Przed Czarną Magią przekroczyło moje najśmielsze oczekiwania. Już pierwsze zdanie profesorki wprost zwaliło mnie z nóg, a ja tylko cudem powstrzymałam się od wstania i naskoczenia na tę przebrzydłą Różową Landrynę!
− Schowajcie różdżki, nie będą wam one do niczego potrzebne − rzekła Umbridge pewnym i komicznie wysokim głosem, przez co wszyscy zgromadzeni w klasie zmarszczyli czoła i wymienili między sobą zaskoczone spojrzenia. − Nie usłyszeliście, co powiedziałam? − Pod wpływem jej agresywnego tonu wykonaliśmy polecenie.
Kobieta z bliska wyglądała jeszcze gorzej niż z daleka. Wczoraj wydawała mi się jedynie głupią wysłanniczką ministerstwa, ale dzisiaj mogłam śmiało stwierdzić, że to ona sama siebie wysłała. Miała małe, błękitne oczy, w których gromadziła się zarazem niechęć jak i pomocność. Jej usta wykrzywiały się w sztuczny uśmiech, a na skórze twarzy znajdowały się od czasu do czasu małe krostki upodabniające ją do ciała ropuchy. Jej włosy były delikatnie przyprószone siwizną, a ubrania wyglądały, jakby ściągnęła je i nie oddała jakiemuś cyrkowemu artyście. 
− Witam was, kochani, na nasze pierwszej lekcji Obrony. Będziecie uczyć się jej w skuteczny, a przede wszystkim bezpieczny dla was sposób. Stwierdzam, że wasze dotychczasowe przygody z tym przedmiotem nie były wyjątkowo wybitne, ale jestem przekonana, że do egzaminów końcowych będziecie znać świetnie materiał. − Obdarzyła nas sztucznie-radosnym uśmiechem. 
Wzięłam głęboki wdech, aby zaraz nie wybuchnąć z irytacji. To ona była niekompetentna! Remus i Cognet nauczyli nas wielu przydatnych rzeczy. Quirrell wbrew pozorom też. Montgomery i Lockhart zawiedli, ale ich błędy zostały naprawione przez następnych profesorów. 
Kiedy ponownie przeniosłam wzrok na kobietę, zrozumiałam, że ta przygląda mi się uważnie. Jej małe oczy wydawały się wręcz przerażające i jakby prowadziły do innego wymiaru: bezkresnej otchłani lub szarej strefy, w których cierpi się katusze.
- Panna Lupin, jak mniemam - powiedziała, a mój umysł otoczyła mgiełka niepokoju. Moje nazwisko w jej ustach brzmiało koszmarnie, przez co zacisnęłam dłonie na spodniach ze zdenerwowania. - Czy Remus Lupin to twój brat? - Moje serce zabiło szybciej na jej pytanie. Przygryzłam na moment dolną wargę, aby posegmentować myśli, a zdezorientowany wzrok przeniosłam na George'a, który także nie wyglądał na zachwyconego pytaniem kobiety.
- Tak - mruknęłam pewnie, a mój głos rozniósł się po sali, przez co większość uczniów spojrzała na mnie niedyskretnie.
Na twarzy Umbridge dostrzegłam satysfakcję.
- Po zajęciach mogę cię prosić do mojego gabinetu? - bardziej stwierdziła niż zapytała. - Musze omówić z tobą ... pewne istotne... kwestie.
Przełknęłam ślinę, czując, że gula staje mi w gardle.


niedziela, 27 maja 2018

Rozdział 88


...
Włożyłam do kufra jeszcze jeden sweter, który okazał się być ostatnim przedmiotem potrzebnym mi w szkolnych murach. Zamknęłam wieko i wyszłam z pokoju, próbując w jakiś w miarę bezpieczny sposób przetransportować mój bagaż na korytarz na parterze, gdzie znajdowali się już bliźniacy i Remus − ranne ptaszki. 
Kufer opadł z hukiem na ziemię, przez co zostałam obdarowana przez brata karcącym spojrzeniem. Szybko odwróciłam wzrok, aby nie musieć konfrontować się z mężczyzną dłużej niż kilka sekund. Siła jego zielonego spojrzenia była wręcz nieporównywalna z moim. Bliźniacy z kolei patrzyli na mnie z troską. W ich jasno brązowych oczach dostrzegłam wręcz obawę.
− Coś się stało? − rzuciłam, podchodząc bliżej nich.
− Nie boisz się powrotu? − odparł pytaniem na pytanie George.
− To chyba bez znaczenia.
− W gruncie rzeczy zostałaś zmuszona do powrotu do Hogwartu − przyuważył jego brat.
− Zostałam też zmuszona do opuszczenia go. Dajcie spokój, wszystko jest w porządku. − uspokoiłam ich, chociaż w rzeczywistości nerwy pożerały mnie od środka. Nie mogłam jednak dać po sobie poznać, że jestem zdenerwowana. Naszej grupie wystarczało już po stokroć moje złe samopoczucie (aczkolwiek tak znakomicie ukryte).
Molly wypadła z kuchni, a w jej dłoniach spostrzegłam stos zacelofanowanych kanapek. 
− Na drogę, dzieciaki − wyjaśniła, stawiając tę monumentalną wieżę z sandwichów.
− Chyba na Mont Everest − prychnął Fred, krytycznie lustrując kanapki. − Zrobiłaś z masłem orzechowym? − dodał z zachwytem.
− Są na samym spodzie. Dokopiesz się do nich później. − Machnęła ręką. − Remusie, za ile wyruszacie?
− Półgodziny − mruknął mój brat, zerkając na zegarek. Po jego minie poznałam, że cieszy się z tych trzydziestu minut.
− To dlaczego stoicie tutaj? − fuknęła nagle, co ożywiło nieco mojego brata. − Nie macie nic lepszego do roboty? Remusie, chodź, zaparzyłam właśnie herbaty. Fred, George, Suzanne. − Spojrzeliśmy na nią z nadzieją. − Poszukajcie, czy nie zostawiliście jakichś rzeczy w budynku!
− Nawet nie dostaniemy herbaty? − oburzył się Fred.
− Nie ma na to czasu − rzuciła Molly, ciągnąc Remusa za rękę do kuchni.
Parsknęłam śmiechem.
− Nie ciesz się tak, Suz − skarcił mnie George. − Przeszukiwanie domu cię nie ominie. 
Więc ruszyliśmy. Najpierw przeglądając parter, a następnie drugie piętro. Na trzecim przestaliśmy czerpać z tego przyjemność, dlatego aby zrobić to szybciej, rozdzieliliśmy się i poszliśmy w swoje strony.
Otworzyłam kolejne pomieszczenie. Podczas jednego z wieczorów bliźniacy użyli go jako świetnego miejsca do kryjówki podczas chowanego. Od tego czasu minął prawie miesiąc!
Nieśpiesznie weszłam do pokoju. Czas mnie nie gonił, więc mogłam sobie pozwolić na powolne wykonywanie oględzin budynku. Rozejrzałam się starannie po pomieszczeniu. Poza ozdobnym sufitem i ścianami nie znajdowało się w nim nic drogocennego. Kolejny stary, zapomniany pokój, który nikomu nie był potrzebny. 
− Suzanne! − Usłyszałam nagle krzyk George'a dobiegający z innego pokoju. Być może on natknął się na coś ciekawszego niż ja.
Wyszłam na korytarz, lecz nie było już na nim śladu po wołaniu chłopaka. Intuicja podpowiadała mi jednak, że znajdował się blisko. Pewnie był to jeden z jego dowcipów, które kazały mi wiecznie zachowywać czujność! 
Uchyliłam niepewnie najbliższe drzwi, ale w odkrytym pomieszczeniu poza wypchaną skórą aligatora nie znajdowało się nic ciekawszego. Kolejne dwa pokoje także okazały się puste.
− George, co ty? Zabawę sobie urządzasz? − prychnęłam, naciskając klamkę ostatniego widocznego pomieszczenia na tym piętrze.
Kiedy znalazłam się w środku, na tle ciemnozielonych firanek ujrzałam sylwetkę George'a odwróconą do mnie plecami. Westchnęłam, uśmiechając się pod nosem. 
− Mam uciekać? − prychnęłam. − Niech zgadnę: zaraz wylejesz na mnie puszkę z farbą?
Kilka metrów od rudzielca stała otwarta szafa, z której wystawała biała płachta.
− Co ty robisz? − rzuciłam, podchodząc do niego bliżej. George jednak nadal nie reagował. Jego ignorancja powoli zaczynała działać mi na nerwy. − Ej, przestań! To nie jest śmieszne − stwierdziłam, kładąc dłoń na jego ramieniu. Wtedy rudzielec odwrócił się w moją stronę.
W jego oczach krzątała się pustka.
− Co ci się stało? − Zabrałam rękę, odchodząc od niego o krok.
Chłopak nie odpowiedział, a jedynie wyjął z kieszeni spodni różdżkę. Następnie jej koniec skierował we mnie. 
− Co ty robisz? − Zmarszczyłam brwi, patrząc na chłopaka z coraz większym dystansem. Ceniłam poczucie humoru czy zabawę, ale to zaczynało wyglądać wręcz niepokojąco. − George, opuść różdżkę!
W odpowiedzi chłopak poruszył wręcz niezauważalnie wargami, a wtedy trąciło mnie fioletowe światło. 
Ze zdezorientowaniem uderzyłam o pobliską ścianę i osunęłam się na podłogę, niepewnie podnosząc wzrok. Wtedy trzepnęło mnie drugie zaklęcie. Przed trzecim atakiem zdołałam uchronić się tylko dzięki wyczarowaniu bariery. Czar walnął w pobliską komódkę, która zapiszczała przez nagłe uderzenie.
Kiedy George chciał zaatakować mnie kolejny raz, nie mając wyboru, rzuciłam szybkim zaklęciem w jego stronę.
− Expelliarmus!
Chłopak warknął wyraźnie rozeźlony. Przez chwilę wydawało mi się, że udaremniłam jego zamiary. Wtedy Sięgnął ponownie do kieszeni spodni i po chwili wyciągnął z nich nóż! Przełknęłam ślinę, odrobinę niedowierzając.
− George, uspokój się! Co ty wyprawiasz? − Chciałam uciec z pomieszczenia, ale wtedy chłopak rzucił na drzwi zaklęcie zamykające. Byłam w potrzasku. − George, nie wygłupiaj się! − rzekłam, kiedy rudzielec znajdował się coraz bliżej mnie. 
W pewnej chwili zamachnął się nożem trzymanym niewzruszenie w dłoni, a w jego oczach ujrzałam rosnącą irytację.
− Drętwota! − warknęłam w jego kierunku, a zaklęcie unieruchomiło chłopaka. 
George upadł na ziemię, a jego głowa mocno uderzyła o podłogę. Nóż leżał kilka cali od jego ciała wbity w ziemię.
Szybko odsunęłam broń w kąt pokoju. Chciałam podejść do George'a, aby zobaczyć, co mu się stało, ale wtedy chłopak znów otworzył oczy i rzucił się na mnie. Zacisnął dłonie na mojej szyi i przycisnął mnie mocno do podłogi.
− George! Przestań! − krzyknęłam, wyrywając się z jego uścisku. Nie pozostawiał mi innego wyboru. − Proszę cię, przestań! Co ci się stało?
Wyglądał, jak ktoś opętany. Może Kruma zaatakowało to samo?
Poczułam, że powoli tracę dostęp do tlenu.
− George! − krzyknęłam resztką sił, ale chłopak jedynie pogłębił uścisk. − Nie zmuszaj mnie... do użycia ostateczności!
Nie zareagował. W jego oczach pojawiła się zdradziecka furia, a palce coraz mocniej wrzynały się w moją skórę.
− Bombarda! − warknęłam na ostatnim wolnym wydechu, czując, że uścisk chłopaka ustępuje. 
Wyrwałam się z jego objęć. Kiedy od niego odskoczyłam, zrozumiałam jednak, że przez moje zaklęcie na chłopaka spadła część tynku. George leżał przygnieciony na podłodze.
Po chwili z jego czaszki zaczęła wyciekać szkarłatna strużka krwi, która zaplamiła dywan. Na twarzy zastygniętej w wyrazie bólu i nienawiści pojawiły się plamy czerwonej cieczy. Usta wykrzywiły się w grymas, a klatka piersiowa znieruchomiała. Jego serce najprawdopodobniej się zatrzymało.
Przełknęłam ślinę ze zdenerwowania. Nie! To nie mogło być prawdą. Martwe ciało George'a nie mogło teraz znajdować się tuż przede mną.
Mój oddech nagle stał się szybszy, a dłoń przywarła do drżących warg. Zabiłam go? W oczach pojawiły się łzy. 
Przecież tylko chciałam się bronić. Dlaczego w ogóle mnie zaatakował? Może to Voldemort właśnie zakończył swój pierwszy atak? 
Z moich ust wydobył się niekontrolowany szloch, a po policzkach zaczęły płynąć rzęsiście łzy. W jednej chwili znalazłam się przy chłopaku i odsunęłam z jego czoła kilka rudych kosmyków, które nagle zdawały się stracić swój blask. Tylko ten prosty gest byłam teraz w stanie wykonać.
Wtedy właśnie drzwi pomieszczenia otworzyły się z trzaskiem. W wejściu stanął rudzielec, który na widok swojego martwego ciała na podłodze zmarszczył ostro brwi. Następnie przeniósł wzrok na szafę, a wtedy wszystko stało się jasne.
− Riddikulus! − mruknął George, a bogin zniknął spod sterty gruzów.
Pociągnęłam niezdarnie nosem, czym zwróciłam na siebie uwagę chłopaka.
− Suzanne − powiedział na mój widok i momentalnie znalazł się przy mnie. 
− Ty... żyjesz − Próbowałam złapać stabilny oddech.
George położył delikatnie dłoń na moim policzku, na co w pierwszej chwili wzdrygnęłam się ze zdenerwowania.
− Suzanne, ciii − szepnął, przytulając mnie do siebie. Jego dłoń gładziła kojąco moje włosy. − to był tylko bogin. Tylko bogin, rozumiesz?
− George − wyszeptałam. − Ja... ja cię zabiłam. Przygniotłam się sufitem! − jęknęłam, próbując wyrwać się z jego objęć. Na szczęście był na to za silny.
− Nic się nie stało. Żyję, widzisz. Ja żyję. − Urwał na chwilę. − Trzeba będzie przekazać Blackowi, aby pozbył się stąd tego bogina. − Westchnęłam ciężko, spoglądając krytycznie na zamknięte drzwi szafy.
− George − sapnęłam, wtulając się mocniej jego w ciepły tors. Jego klata piersiowa unosiła się powoli, dając mi poczucie bezpieczeństwa. − Ja... Ja cię... zabiłam! − Próbowałam wydobyć z siebie zwyczajny ton głosu, jednak nierówny oddech tym bardzie segmentował moje lakoniczne wypowiedzi.
− Ciiii − wyszeptał znowu, a w tej samej chwili usłyszałam kolejne kroki zmierzające w naszym kierunku.
− Co tu się stało? − spytał Fred z poważną miną, rozglądając się po pomieszczeniu.
Faktycznie nie prezentowało się ono zbyt ciekawie. Szczątki sufitu znajdowały się na środku pokój, a na podłodze obok nadal można było dostrzec świeżą plamę krwi George'a.
− To był bogin − mruknął prawdziwy George.
− Czego musiał przyjąć postać, do cholery, że panuje teraz tu taki bajzel? − prychnął brat, chociaż w jego oczach pojawiła się wręcz niezauważalna iskra. Szybko też zniknęła, ale jej wydźwięk wcale nie dodawał mi otuchy.
George na jego słowa złożył usta w cienką linię i posłał mi pytające spojrzenie. Niechętnie postanowiłam się od niego odsunąć.
− Bogin przyjął ciało... George'a − stwierdziłam bez przekonania, wstając, o dziwo, o własnych siłach.
Po minie Freda poznałam, że mocno powstrzymuje się przed rzuceniem jakiegoś zgryźliwego komentarza.
− Zaatakował mnie − kontynuowałam. − Wyglądał jakby był opętany.
− Suzanne − George pokręcił głową, zrównując się ze mną.
− Jest w porządku. − Posłałam mu nikły uśmiech. − Zejdźmy na dół. Wydaje mi się, że pół godziny już dawno minęło.
Dwaj rudzielce posłali mi niepewne spojrzenia, chociaż po minie Freda domyślałam się, że chłopak toczy w swoim spaczonym umyśle batalię ze swoimi niepoprawnymi przypuszczeniami.
...
Kiedy pojawiliśmy się na dole, okazało się, że wszyscy już na nas czekali. Przez pierwszy moment, gdy dostrzegłam w tym małym tłumie mojego brata, chciałam mu powiedzieć o boginie, który skrywał się w jednej z szaf, ale już po chwili zrezygnowałam z tej myśli. Moja uwaga i tak by niczego nowego nie wniosła, więc nie było żadnego sensu się produkować.
Moody obadał nas wszystkich karcącym spojrzeniem.
− Syriusz, nadal uważam, że to idiotyczny pomysł − warknął, patrząc na czarnowłosego pobłażliwie.
− Wierzę ci − odparł lekceważąco Black i zwrócił się do mnie i bliźniaków. − Podzieliliśmy się na grupy. Ja odpowiadam za was. − Skinęłam lekko głową.
Przez stwierdzenie Blacka przedarł się jednak jęk Harry'ego pełen rozczarowania. 
− Nic nie poradzę, Potter − fuknął na niego Alastor. − Ty się zabierasz ze mną. Tak samo jak panna Granger i Weasley. − Spojrzał krytycznie na Rona, którego miniaturowa sówka zaczynała jazgotać coraz głośniej.
− Maureen i Ginny, wy idziecie ze mną, dziewczyny − wtrącił mój brat, ale Wybrańcowi takie ustawienie wyjątkowo nie przypadło do gustu.
− Dlaczego... − zaczął, zapewne chcąc spytać o powód jego rozdzielenia z Syriuszem.
− Bo ta trójka − Wskazał na mnie i bliźniaków. − jest starsza od ciebie, Potter, i Black w pewnym sensie zdoła nad nimi zapanować... Nie! Inaczej, nie będzie musiał poświęcać im tyle uwagi, ile spożytkowałby na ciebie. − Wbił Harry'emu oskarżycielsko palec w ramię. − Poza tym wolę mieć cię na oku − dodał niechętnie, a następnie stuknął swoją laską o ziemię, a niebieska smuga wyłaniająca się z jej końca otoczyła go oraz trójkę jego podopiecznych. Po chwili zniknęli, niesieni przez nurt szalonej teleportacji.
− Teraz my − obwieścił mój brat, łapiąc za dłoń Maureen, która to z kolei trzymała się Ginny. Po chwili zniknęli, a towarzyszyło im przy tym ciche pyknięcie. Nie pojawiła się niestety tak bardzo widowiskowa błękitna mgiełka deportacyjna. 
Zmarszczyłam lekko czoło, czując, że powstaje na nim pojedyncza zmarszczka. Pan Weasley parsknął na moją, pewnie zabawną, minę.
− Wasze kufry zabiorę ja, Molly, Kingsley i Tonks, spokojnie − stwierdził, wskazując na osoby obok siebie. 
Ledwo zdążyłam skinąć głową, a z ust Blacka wydało się krótkie: "Koniec pogaduszek" i już w następnej chwili mój żołądek skurczył się, w głowie poczułam wirowanie, a nogi straciły kontakt z podłożem.
Przez tak nagłe wprawienie mnie w stan nieważkości, kiedy ponownie oparłam się stopami o podłogę, nie zdążyłam złapać odpowiednio wcześnie równowagi. Przechyliłam się niebezpiecznie do tyłu, zamachując się nieporadnie rękami, aby złapać się tak bardzo rzadkiego powietrza. 
Przed upadkiem uratował mnie George, który w odpowiednim momencie złapał mnie zręcznie, a następnie momentalnie odstawił do pionu. Na moich policzkach nie zdążył pojawić się rumieniec.
Fred oczywiście nie omieszkał sobie nie odmówić uraczenia nas złośliwym komentarzem dotyczącym mojej chwilowej niezdarności. Zdobyłam się jedynie na krótką odpowiedź w postaci irytującego przewrócenia oczami, co na twarzy George'a wywołało uśmiech.
Kiedy przenieśliśmy wzrok na Blacka, cała nasza trójka zmarszczyła brwi. Zamiast tego czarnowłosego mężczyzny znajdował się przez nami duży pies, którego przydługa sierść poruszała się przy każdym jego ruchu. Przełknęłam ślinę.
− To bardzo idiotyczny pomysł! − warknęłam, przypominając sobie pierwsze słowa Szalonookiego. Bliźniacy przyznali mi rację, ale w naszej grupie jak widać nie było demokracji.
Czarny pies odwrócił się do nas tyłem i skierował się w stronę naszego peronu, a my − nieporadni siedemnastolatkowie − ruszyliśmy za nim potulnie jak baranki.
W zasadzie czego innego można by się po Blacku spodziewać? Przecież nie mógł sobie paradować po dworcu od tak − był przecież zbiegłym przestępcą! Z każdym kolejnym krokiem, który zbliżał mnie do ceglanej ściany będącej przejściem na peron dziewięć i trzy czwarte, coraz bardziej rozumiałam sens i logikę całego postępowania Blacka. Chociaż, nie ukrywając, był to wręcz absurdalnie szalony pomysł!
Po drodze dołączyli do nas Alastor i Remus ze swoimi podopiecznymi, a prawie pod samym przejściem spotkaliśmy naszych bagażowych − jak zgrabnie określił ich funkcję George. Przez jego słowa niestety nasze kufry zostały nam zwrócone i teraz sami musieliśmy je dźwigać.
− Dzięki, George − prychnęłam Maureen, która jako pierwsza przekroczyła ścianę. Oczywiście nie licząc Kingsleya mającego za zadanie wybadać na peronie sytuację.
Po czarnowłosej zaczęliśmy kolejno przemierzać ścianę i trafiać w magiczny sposób na właściwą nam stację. Kiedy nadeszła moja kolej, przez chwilę bardzo starannie lustrowałam ten ceglany mur wzrokiem.
Nie zmienił się przez ostatni rok − tyle tylko zdołałam określić, bo w następnej chwili zostałam popchnięta przez Freda, który usprawiedliwił się później słowami: "Nie mieliśmy przecież całego dnia!". W istocie tak nie było, a to był ostatni raz, gdy przebyłam to przejście − przynajmniej jako uczennica Hogwartu.
Przez moje ciało przeszedł chłodny dreszcz, towarzyszący każdemu podczas przechodzenia przez przejście. Po chwili chłód ustał, a zastąpił go szum głośnych głosów na czarodziejskim peronie. Tak, nie trudno było rozpoznać w nich ten magiczny pierwiastek. Magia, prawdę mówiąc, emanowała z każdego czarodzieja, nawet jeżeli ten nie zdawał sobie z tego sprawy.
Poczułam za sobą obecność dwóch denerwujących rudzielców. Mój uśmiech instynktownie się pogłębił, a serce przestało tak tarabanić i jakby domagać się opuszczenia mojej klatki piersiowej. 
Rozejrzałam się po peronie, z zacięciem doszukując się na nim tak dobrze znajomych twarzy. Po drodze niestety napotkałam też kilka złych, między innymi Yaxley, która przez ostatnie lata nauki w Hogwarcie stała się jeszcze brzydsza niż na początku − to moja obiektywna opinia.
Wtedy moje oczy zatrzymały się na pewnej dwójce żywo debatującej ze sobą. Angelina jak zwykle miała związane włosy w luźnego kłosa, a na głowie Jordana dyndały ekstrawaganckie dredy. Rysy ich twarzy spoważniały, odnosiłam też dziwne wrażenie, że ich rozmowa przebiega normalnie − chyba nie podnosili na siebie głosu! 
Lee wyraźnie zmężniał. W barkach przybyło mu kilka centymetrów, a tors zdecydowanie stał się bardziej umięśniony. Nie wiedziałam, czy było to zasługą mojego sokolego wzroku, czy też dobrze padających promieni słońca, ale zdawało mi się też, że na jego twarzy znajduje się zarost. Typowy Jordan − nie chciało mu się ogolić pierwszego dnia szkoły! Zaśmiałam się na to w duchu. 
Angelina nie prezentowała się gorzej. Kwiecista sukienka doskonale podkreślała wszystkie atuty dziewczyny − zgrabne nogi, płaski brzuch i tak dalej, i tak dalej. Aż zrobiło mi się głupio, że ubrałam się dzisiaj w zwyczajne czarne spodnie i przyduży fioletowy T−shirt z rękawami sięgającymi mi prawie do łokci. Wypuściłam z goryczą powietrze wstrzymywane w płucach i dopiero wtedy zrozumiałam, że bliźniacy nie stoją już za mną. Nie ma ich w ogóle obok mnie. 
Ci dwa rudzielce pewnym krokiem zmierzali wprost do tej dwójki!
I chociaż nie widziałam ich twarzy, nadal doskonale wiedziałam, który z nich jest który. Fred szedł bardziej tanecznym krokiem, zaś George nie garbił się przy przemieszczaniu. Chłopak miał całkiem niezłe plecy. Momentalnie schlastałam się za tę myśl, nie zdążając przemyśleć podtekstu, jaki ewidentnie został w niej zawarty przez mój psotny umysł. 
Ciemne źrenice moich czarnoskórych przyjaciół utkwiły we mnie z nadzieją. 
Przełknęłam ślinę, uśmiechając się głupkowato. Bliźniacy pchnęli Jordana i Angelinę w moim kierunku, jednak oni dość niechętnym krokiem zaczęli zbliżać się w moją stronę.
Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo za nimi tęskniłam przez ten rok. Zganiłam się w myślach, że tak naprawdę tylko bliźniaków potraktowałam fair i wysłałam im list − w którym to z kolei surowo zabroniłam informować kogokolwiek o jego wystąpieniu.
Gdy dzieliły mnie od nich zaledwie dwa metry, przemierzyłam je jednym susem i wpadłam w ich ramiona, czując, że właśnie w tym momencie wypełnia mnie fala śmiechu. Nie mogąc uczynić nic bardziej odpowiedniego, razem z pogłębieniem uścisku na ich szyjach, parsknęłam śmiechem, w którym zawarta była zarówno i sympatia, i drwina.
− Suzanne! − skarciła mnie momentalnie Johnson, odskakując ode mnie jak poparzona. Jordan po chwili zrobił to samo. − Zepsułaś nastrój!
Na jej uwagę poczułam, że w moich oczach zaświeciły się intensywne ogniki. Nie możliwym było, aby teraz wygonić z mojej zaróżowiałej twarzy uśmiech. Widok przyjaciół wprowadzał mnie na nowy poziom zadowolenia.
...
Rozsiedliśmy się wygodnie w naszym stałym przedziale, który był azylem pomiędzy dworcem a Hogwartem. Teraz pod każdym z siedzeń znajdowała się tajemna skrytka ze słodyczami, a Jordan nawet zapisał dobie na ręku, aby je potem wszystkie zdemontować. Nie miał zamiaru dzielić się swoim dobytkiem cukierniczym z przyszłymi pokoleniami.
Nie miał też w planach oszczędzić mi szczegółowego przesłuchania, w którym to zarówno on jak i Angelina przybrali sobie rolę złego policjanta. Od samego początku naszej drogi do Hogwartu z niesamowitą cierpliwością tłumaczyłam im wszystko, czego niestety nie mogłam zdradzić im wcześniej. Dokładnie omawiałam każdy szczegół przeszłości mojego brata, Huncwotów, animagii, Blacka, powrotu Voldemorta (w który Angelina i Lee wierzyli jak w nową religię)  i jeszcze wielu innych rzeczy. Po godzinie takiej rozmowy moi przyjaciele nadal pragnęli dowiedzieć się jeszcze więcej.
Było to dosyć kłopotliwe, zwłaszcza, że większa część tej historii wiązała się z Zakonem, którego istnienie miało zostać na razie tajemnicą.
− Suzanne, błagam cię, powtórz jeszcze raz, bo nie rozumiem − upierała się Angelina. − Po roku nieobecności w szkole, twój brat postanowił cię nagle znów zapisać do Hogwartu!? − Wytrzeszczyła szeroko oczy, a ja przez kilka pierwszych sekund próbowałam dociec, jakim cudem taki wytrzeszcz był w ogóle fizycznie możliwy.
Po chwili jednak zeszłam na ziemię.
− Remus nie miał tutaj tak naprawdę wyboru − mruknęłam, co jeszcze bardziej ożywiło Angelinę. Bliźniacy posłali mi zaniepokojone spojrzenia, a Maureen przełknęła ślinę, rozumiejąc mój zamiar. − To wszystko to chyba jakiś misterny plan Dumbledore'a.
− A co niby dyrektor ma z tym wspólnego? − fuknął Jordan niższym niż rok temu głosem, gładząc się po szorstkim policzku.
Wzięłam głęboki wdech.
− I tak niebawem zapewne dowiedzielibyście się od kogoś − stwierdziłam, posyłając bliźniakom i Maureen krzepiący uśmiech. − Otóż to wszystko zaczęło się od tego, że Peter Pettigrew okazał się być żywym współpracownikiem Voldemorta. − Ta dwójka poruszyła się niespokojnie.
Po chwili jednak Angelina pokonała strach przed tym imieniem i nie zaprzątając sobie nim głowy, szybko się wyprostowała.
− Ten czwarty Huncwot? − rzuciła, aby się upewnić. Skinęłam głową. − Pieprzony zdrajca! − Spojrzała na nas srogo. − Jeżeli którekolwiek z was, nawet ty Lee, odważy się nas zdradzić, to przysięgam, że zrobię z wami to samo, co rzekomo Black z Pettigrew! Z tą różnicą, że nie oszczędzę nawet tego przeklętego palca! Nawet paznokcia!
Dosadność tej wypowiedzi była tak ogromna, że wszyscy zrozumieliśmy ją aż za dobrze.
− I... − starałam się dalej kontynuować. − właśnie wtedy, pod koniec piątego roku, Dumbledore zrozumiał, że Voldemort wraca i będzie dużo silniejszy niż kiedykolwiek. Reaktywował... − Nagle podniosłam się z miejsca i wyjrzałam ostrożnie na korytarz. Nie było na nim żywego ducha, ale i tak zamknęłam jeszcze szczelniej drzwi i rzuciłam na przedział zaklęcie wyciszające. − organizację zwaną Zakonem Feniksa, która przeciwstawia się siłom Voldemorta.
To imię padło z moich ust tak wiele razy, że nikt już nie zwracał na nie uwagi.
− Od tamtej pory mój brat słucha poleceń Dumbledore'a, bo inaczej po prostu nie można − mruknęłam z niechęcią.
− Ale nie znasz powodu tak nagłej zmiany decyzji? − rzuciła z nadzieją.
− Oczywiście, że znam. − Pokręciłam głową, podtykając sobie różdżkę pod żuchwę. Po wyszeptaniu odpowiedniego zaklęcia, przed nami ukazał się dokument, a raczej jego wspomnienie, z którym zaznajomił mnie dyrektor.
Ta sztuczka działała odrobinę jak drukarka, tyle że w głowie, a rzeczy przez nią stwarzane były jedynie układanką złotych smug światła.
− Mam was niańczyć i być szpiegiem Zakonu w murach szkoły − stwierdziłam, nie chcąc ubierać tego w jakieś niepotrzebne eufemizmy. Lepiej w tej sytuacji było nazywać rzeczy po imieniu. − Zakon uważa, że ja będę miała lepszy kontakt z uczniami niż nauczyciele czy aurorzy.
− To jasne − wtrącił Lee.
− Mam tutaj być, aby w razie usłyszenia jakichś niepokojących wieści wśród uczniów, informować Dumbledore'a. 
− To ma sens − potaknęła Angelina, lecz na jej twarzy malowała się coraz większa niepewność. Gościła ona na niej od samego początku, kiedy się zobaczyłyśmy.
− Coś się stało? − spytałam, łapiąc ją za dłoń.
− Bo... − zaczęła niepewnie. − Przecież ciebie nie było rok w Hogwarcie! Nie powiesz mi chyba, że Dumbledore umieści cię na siódmym roku, skoro nie zaliczyłaś poprzedniego.
Na twarzach bliźniaków zrodziła się nagła ciekawość. Pewnie wcześniej się nad tym nie zastanawiali. Przełknęłam głośno ślinę.
− Ze słów Dumbledore'a wynika, że jestem na roku z wami. − Ta informacja wywołała na twarzy Angeliny pewną ulgę. − Uprzedził mnie tylko, że w czasie roku będę miała korepetycje z wszystkich przedmiotów, ale będą one sukcesywnie realizowane, więc nie widzę na razie powodów do obaw. Do końca egzaminów będę miała opanowany cały materiał.
− Musimy znać jeszcze jakieś newsy z twojego zbliżającego się ponownie uczniowskiego żywota? − zakpił ze mnie George, a jego prawa brew uniosła się wyzywająco w górę.
− Jestem prefektem. − Wyszczerzyłam się dumnie. − Ale Remus mi groził, że tym razem mam wziąć sobie te obowiązki na poważnie.
− To zrozumiałe − potaknęła Angelina.
− Jednak priorytetem zostaje dla mnie Zakon − uprzedziłam. − Moody upomniał mnie, że to ma być dla mnie sprawa pierwszorzędna. − Po chwili jeszcze jedna myśl wpadła mi do głowy. Kąciki moich ust podniosły się radośnie. − I jeszcze jedno... − Zrobiłam dramatyczną pauzę. − mam pozwolenie na co miesięczne opuszczanie Hogwartu.
− Suzanne...? − zaczął z zaniepokojeniem George.
− Tak, będę pomagała bratu podczas przemiany.

piątek, 25 maja 2018

Rozdział 87


Od kilku minut czułam na sobie palące spojrzenie Hermiony, które nie dawało mi spokoju i uporczywie kazało mi panować nad wszystkim, co robię. Bliźniacy niczego nie zauważyli i nadal kontynuowali swój wywód o tym, jak niesprawiedliwie ich potraktowano, że nie mogą przynależeć do Zakonu Feniksa. Jak bardzo nie chciałabym ich pocieszyć, nie mogłam przemówić im do rozsądku, gdyż rudzielce zarzucali mi, że nie potrafię wczuć się w ich dramatyczną sytuację, gdyż ja już należę do tej organizacji.
Otóż nie należałam. I uświadomiono mi to w bardzo drastyczny sposób. 
Postanowiłam nie ignorować Granger i posłałam jej zdystansowane spojrzenie. Dziewczyna jednak nie dawała za wygraną, a ja czułam, że skupienie jej orzechowych oczów przeszywa mnie na wskroś. Do czasu.
− Legilimens − wyszeptałam niezauważalnie, czując, że myśli Hermiony zostają udostępnione mojemu umysłowi. 
Hermiona złożyła usta w cienką linię. Nie spodziewała się takiego ataku z mojej strony, przez co uśmiechnęłam się do niej zwycięsko.
"Musi być ważniejszy powód tego, dlaczego Suz nie pojawiła się w szkole w tym roku. Po prostu musi! Nie wierzę, aby tylko przez Remusa zrezygnowała z nauki!"
Czułam się, jakbym miała do czynienia z Sherlockiem Holmesem. On był taki sam − widział drugie dno w każdej sytuacji, w której nie należało szukać niczego głębszego. Ponownie zaatakowałam jej umysł.
"Dlaczego ona tak się na mnie patrzy? Może dlatego, że ja patrzę się na nią? Powinnam to spauzować"
Hermiona odwróciła wzrok, ale ja nie miałam zamiaru przerwać tej przyjemnej gry. Zwłaszcza w tej sytuacji, że Granger nie była tego świadoma. To w pewnym sensie było przerażające i ekscytujące za razem. Ciekawe jak wiele razy ktoś dobrał się do moich myśli bez mojej wiedzy?
"Alex jest siostrzeńcem Moody'ego. Stawia go to w nieprzychylnym świetle, może być tak samo szalony jak on... Widziałabym go w ciuchach subkultury gotyckiej"
Przerwałam połączenie. O czym ta dziewczyna myślała? Nie mogąc się powstrzymać, wstałam z fotela, czemu towarzyszyły zdziwione spojrzenia bliźniaków. 
− Hermiona − rzuciłam do dziewczyny, podchodząc bliżej. Przycupnęłam przy fotelu, na którym siedziała. − Co to jest subkultura gotycka? − rzuciłam z ciekawością.
Dziewczyna przełknęła ślinę.
− Suzanne! − uniosła się, wstając z miejsca i zwracając na nas uwagę Weasleyów i Maureen. − Weszłaś mi do głowy? − prychnęła z pogardą, a jej wargi zbiegły się w podłużną linię. W oczach pojawiła się pogarda i złość.
− Przecież to niemożliwe − zaprzeczyłam, wykrzywiając usta w ironiczny uśmiech.
− Nie wierzę! Nawet ty, Suzanne? − fuknęła dziewczyna, a bliźniacy byli coraz bardziej zafascynowani naszą rozmową. W jednej chwili teleportowali się przy nas. − Ich z tą teleportacją jeszcze rozumiem. − dodała, wskazując z pretensją na rudzielców. − Ale ty, Suz? Mogłabyś nie wykorzystywać na mnie swoich nowych zdolności?
− Tylko chciałam zapytać − usprawiedliwiłam się, przekrzywiając głowę w bok. − Spokojnie, niczego przecież więcej nie zobaczyłam.
Hermiona westchnęła z irytacji.
− Mówisz to tak spokojnie!? Naruszyłaś moje myśli, penetracja umysłu jest bardzo poważnym wykroczeniem!
− Chciałam tylko sprawdzić, czy... − zaczęłam, w ogóle nie czując w sobie wyrzutów sumienia. Gdyby ktoś wkradł mi się do umysłu, rzuciłabym na niego zaklęcie, a nie robiła mu awanturę.
− Nie! − warknęła. − I nie rób tego nigdy więcej!
− I tak nie będziesz wiedziała, czy robię to czy nie − zauważyłam, instynktownie podnosząc dłoń, jakbyśmy znajdowały się na lekcji. Moja uwaga wywołała złowieszczy błysk w oczach dziewczyny.
− Po prostu tego nie rób! OK? − rzuciła, a następnie wyminęła mnie i usiadła przy Ginny i Ronie.
− Co ty jej zrobiłaś? − szepnęli bliźniacy, których bardzo zainteresowała moja sztuczka.
− Niewinny żart. − Machnęłam dłonią, słysząc za sobą nagłe kaszlnięcie. − Cześć Alex. − Nie musiałam się odwracać, aby wiedzieć, kto za mną stoi. Charakterystyczne danie o sobie znaku i grymas na twarzach bliźniaków zrobiły swoje.
− Możemy pogadać? − spytał poważnie blondyn.
− Po twojej minie stwierdzam, że to poważna sprawa − parsknęłam.
− Coś w tym rodzaju, chodź − rzucił, znikając za drzwiami. 
Pośpiesznie ruszyłam za nim, zostawiając za sobą zdziwionych bliźniaków. Kiedy znaleźliśmy się na korytarzu, chłopak oparł się o ścianę i posłał mi smutne spojrzenie.
− Alex, nie strasz mnie, co się dzieje? Ostatni raz byłeś tak przygnębiony, gdy... − Nagle zrozumiałam, co chłopak zamierza zaraz zrobić. − Poważnie? − prychnęłam pogardliwie.
− Nie mam wyboru − mruknął. − Alastor wysyła mnie na szkolenie Aurorów do Kanady, a ja nie wierzę w związki na odległość.
Przytaknęłam lekko głową.
− Masz mi coś jeszcze do powiedzenia? − spytałam, podnosząc na niego wzrok.
− Żegnaj Lupin − rzucił, podchodząc do mnie i składając na moich ustach zachłanny pocałunek. − Dobrze się bawiłem − stwierdził, oddalając się ponownie. − Może jeszcze się spotkamy.
Teleportował się z trzaskiem.
...
Black wszedł do mojego pokoju i bez ogródek usiadł na moim parapecie. Posłałam mu ironiczny uśmiech.
− Ty naprawdę chcesz dostać tego raka płuc − mruknął, wyjmując z paczki papierosa i odpalając go szybko. Zaciągnął się nim, a na jego twarzy pojawiła się ulga.
− Jakby co to będziemy razem w tym bagnie − pocieszyłam.
− Wiedziałem, że mi nie odmówisz. Za co tym razem palimy? Bo zastanawiam się, czy nie skoczyć do kiosku po kolejne opakowanie.
− Nie ma takiej potrzeby. − Moje płuca wypełnił słodki papierosowy dym. − Twój ojciec był nieudacznikiem, przez co rzucił na tę paczkę zaklęcie mnogości. Fajki nam się nie skończą. − Wypuściłam z ust szarą mgiełkę. 
− Nie lepszy byłby alkohol? − zaproponował.
− Nie. − Stoicko pokręciłam głową. − Papierosy odprężają, a alkohol powoduje jeszcze większy mętlik w głowie. Poza tym zepsuta wątroba nie jest miłym zjawiskiem.
− Nie to co płuca − zakpił. − Za co palimy?
− Za lepsze czasy − Zaśmiałam się nagle. − popadam w jakąś schizę ostatnimi czasy.
− Alex. Mam rację? 
− Bingo! − stwierdziłam z jadem.
− Czym się przejmujesz? − parsknął Black. − Masz przecież bliźniaków. − Uniosłam wyzywająco brew. − Wiesz, nie chcę nic mówić, ale Fred wydaje się być fajnym chłopakiem.
− Fred? − zakpiłam. − Daj spokój! Traktuję go jak rodzonego brata. On mnie z resztą też.
− A George?
− Co George?
− Jego nie traktujesz jak brata − rzucił.
− Raczej jak denerwującego kolegę − przyznałam. − Ale to nielogiczne, bo przecież też jest dla mnie bliski.
− Kolegę z klasy kocha się inaczej niż rodzonego brata. − Zaciągnęłam się dymem.
− Czy to jakaś aluzja? − fuknęłam.
− Sama zdecyduj. − Wzruszył ramionami.
− Mam wrażenie, że coraz bardziej oddalamy się od tematu Alexa.
− A nie o to chodzi?
− Nie wiem. Chyba nie, ale... sama nie wiem. − Spojrzałam przez okno na Londyn. 
Popołudniowe chmury w ciepłych barwach ścigały się ze sobą i znikały za widnokręgiem. Na niebie dostrzegałam kilka ptaków, które szybowały beztrosko w przestworzach pokrytych smogiem, do którego powstawania częściowo właśnie się przyczyniałam. To miasto wydawało się uwiązane. Jakby jakaś klątwa pałętała się po jego uliczkach i nie pozwalała o czymś zapomnieć.
− Powiem ci coś, Suz − mruknął w końcu Black. − Czasami trzeba się na kimś zawieść, dzięki temu dostajemy zdrowego kopniaka od losu. Wtedy możemy ruszyć dalej
− Też się zmieniłeś. − Nawiązałam do naszej wcześniejszej rozmowy. − Zrobiłeś się cholernie sentymentalny. − Wypuściłam z ust zgrabny kłąb dymu, czując, że na moich kolanach pojawia się Erebus. − Cześć mały − przywitałam go, na co Syriusz spojrzał na mnie jak na najgorszego zdrajcę.
− Nie znoszę tego szczura − wyznał, wstając z parapetu. − Nienawidzę wszystkich gryzoni. Store'owie podarowali go Maureen tylko po to, aby mnie upokorzyć. Nienawidzę ich za to.
− Gdyby nie ten szczur, nie odważyłabym skontaktować się z tobą.
− Bohaterski szczur! − zawołał Black z rozpaczą. − Postawmy mu pomnik! 
− Ja tam go lubię. − Pogładziłam zwierzątko po miękkim futerku. − Czasami zdaje mi się, że jako animag potrafię go zrozumieć. 
Black spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
− Nie tylko jako animag − prychnął. − Możesz rozmawiać z każdym zwierzęciem, o ile porządnie się na tym skupisz.
− Tak? − zdziwiłam się, patrząc na Erebusa. 
"Jak się czujesz, mały?"
"A wiesz... jakoś leci"
...
Moody rozejrzał się po zebranych z rezerwą. W pomieszczeniu nie było Alexa, a ja wpatrywałam się z dystansem w szalonego aurora. Biła od niego aura przywództwa, która nie mogła zostać zachwiana.
− Remus Lupin, Nimfadora Tonks, Kingsley Shacklebolt, Elfias Doge, Dedalus Diggle, Emmelina Vance, Sturgis Podmore, Hestia Jones i ja zostali oddelegowani do utworzenia Straży Przedniej, której zadaniem będzie bezpieczny transport Harry'ego na Grimmauld Place − obwieścił zimnym tonem. − Potter nie może zostać na Privet Drive, ostatnimi czasy kręci się tam coraz więcej dementorów.
− Ale Potterowi i jego kuzynowi nic się nie stało? − dopytywał się Black.
− Nic, czego nie można by było odkręcić. Potter otrzymał wezwanie do ministerstwa, ma rozprawę za użycie magii w obecności mugola. Kretyn, jak można było tak łatwo dać się podejść?
− Alastorze! − upomniała go Tonks, siedząca przy Remusie. Ostatnio ich relacja przybierała w miarę poprawne tory. Nie miałam powodów do niepokoju.
− To była prowokacja! − obwieścił Moody złowieszczym tonem. − Nikt mi nie wmówi, że dwaj dementorzy znaleźli się akurat przy tym chłopcu przypadkiem! Niby szukali Blacka, ale umówmy się. Przestano cię szukać, Syriuszu, od czasu pogłosek o powrocie Sami Wiecie Kogo. 
− W takim razie też mógłbym uczestniczyć w tej akcji! − upierał się mężczyzna.
− Nie, Black. Zostajesz tutaj! Twoja obecność przysporzy nam więcej szkód niż pożytku. Razem z Lupin dacie nam sygnał do bezpiecznego opuszczenia domu Dursleyów. To jest rola dla was.
− Wymagająca, nie ma co − parsknął.
− Black, przypominam ci, że bezpieczeństwo Harry'ego powinno być dla ciebie najważniejsze! − warknął Moody. − Na tę akcję zostali oddelegowani tylko najlepsi. Nie mamy czasu na wpadki!
− Tak jest, Moody − prychnął Black, upijając łyk ciepłej herbaty.
...
Wszyscy domownicy, którzy zostali w domu patrzyli z niepokojem na zegarek, oczekując od niego wybicia godziny ósmej. Wtedy miałam wraz z Blackiem wystrzelić czar, który chociaż pozornie pomoże członkom Straży Przedniej. 
Zostało pół godziny. 
Molly w milczeniu krzątała się po kuchni, sprzątając po przed chwilą jedzonym posiłku. Nikt nie śmiał się odzywać, bojąc się, że niepowołany dźwięk zaważy nad przebiegiem akcji Zakonu. Upiłam z kubka łyk ciepłego napoju, który jednak nie przyniósł mi ukojenia. Miałam wielką ochotę na wyciągnięcie z kieszeni spodni paczki papierosów, ale zbawienny dym nie był wart ostrej reprymendy pani Weasley. 
Położyłam dłonie na blacie i zaczęłam bawić się lewitującą świecą. Początkowo nikt tego nie zauważył, ale już po chwili wszyscy byli zajęci obserwowaniem tego cudownego zjawiska. Jakby grawitacja nie miała nad nią władzy.
− Cholerni zdrajcy krwi panoszą się po domu przodków mojej pani! − ciszę rozdarło skomlenie skrzata. 
Stworek wszedł do pomieszczenia i po obrzuceniu nas wszystkich nienawistnym spojrzeniem, podszedł do kredensu, z którego wyniósł zakurzony imbryczek. Dostrzegłam na twarzy Hermiony nagłe olśnienie, co Ron podsumował krótkim jękiem.
− Suzanne, Syriuszu − zwróciła się do nas, a pozostali domownicy przewrócili oczami. − Nie chcielibyście może przyłączyć się do WESZ?
− A co to za pasożyt? − rzucił Black z kpiną, na co bliźniacy parsknęli śmiechem.
− Nie pasożyt, tylko Walka o Emancypację Skrzatów Zniewolonych − odparła dobitnie Hermiona.
− Kiedyś też urządziłem z Jamesem coś podobnego − pochwalił się mężczyzna. − Nazwaliśmy to MIS.
− Też zajmowaliście się obroną skrzatów domowych? Od czego ten skrót?
− Malutkie I Słodziusieńkie, założyliśmy instytucję matrymonialną. Dziewczyny wpadały do nas drzwiami i...
− Syriuszu, nie przy dzieciach.
− ...I oknami − dokończył. − Chociaż Remus wolał określenie Martwi I Sodomscy. Trudno się z nim nie szło nie zgodzić.
Hermiona zrobiła zawiedzioną minę.
− Cholerni zdrajcy krwi, wilkołaki! − zrzędził skrzat.
− Stworek, możesz przestać marudzić. Idź zamknąć się w pokoju na piętrze!
− Syriuszu, nie powinieneś zwracać się tak do swojego... − zaczęła dziewczyna.
− I ta pieprzona szlama! − Skrzat warknął w stronę dziewczyny, pokazując dwa ostatnie zęby, które nie zdążyły mu jeszcze wypaść. − Mój pan zabiłby cię bez najmniejszych wyrzutów sumienia. Jak robaka!
− Stworek! − przerwał mu Syriusz, rzucając na niego zaklęcie. Po chwili skrzat opuścił pomieszczenie.
Hermiona rozejrzała się po zgromadzonych.
− To nie jego wina − tłumaczyła. − Spędził tyle lat w tym toksycznym domu, że mieszają mu się zmysły. W głębi serca jest dobrym stworzeniem.
− On jest taki sam jak moja matka − fuknął Black. − A ona serca nigdy nie posiadała.
− Ósma. − Wskazałam z ulgą na zegarek i wzięłam różdżkę ze stołu. Momentalnie wszyscy podnieśli się ze swoich miejsc.
− A wy dokąd? − zganiła ich Molly. − Tylko Suzanne i Black rzucają to zaklęcie. 
Ruszyłam z Syriuszem w kierunku wyjścia z domu. Mężczyzna otworzył drzwi, a gdy znaleźliśmy się na ganku, spojrzałam w bezchmurne niebo.
− Notitio! − powiedziała, kierując różdżkę w górę. 
Syriusz skinął, co oznaczało, że czar został dobrze wykonany.
− Teraz pozostało tylko czekać − mruknął. − Według planu mają kluczyć po Londynie przez kilka dobrych godzin.
...
Drzwi kuchni otworzyły się z hukiem. W progu pomieszczenia stanął Moody, a zaraz za nim Potter oraz reszta Straży Przedniej. Członkowie Zakonu wstali na ich widok, przez co musiałam uczynić to samo. Harry posłał mi zaskoczone spojrzenie, którego starałam się nie odwzajemnić śmiechem.
− Dostarczony i bezpieczny − obwieścił Alastor, patrząc na Dumbledore'a.
− Suzanne, zaopiekujesz się panem Potterem, dobrze? − zwrócił się do mnie dyrektor, a jemu wyjątkowo nie można było odmawiać.
Podeszłam do Harry'ego i ruchem głowy wskazałam, aby poszedł za mną. Członkowie Przedniej Straży weszli do kuchni i zatrzasnęli za sobą drzwi.
− Dobrze wyglądasz − rzekł do mnie Potter, a ja instynktownie spojrzałam w dół, starając się zlustrować swój obecny stan. Po chwili tak rychłej próby ogarnięcia swojego wyglądu, podniosłam głowę z niedowierzaniem na chłopaka.
− Że wcześniej nie wyglądałam dobrze? − prychnęłam z uśmiechem, przez co na twarzy Pottera pojawił się lekki rumieniec.
− Oczywiście, że nie, ale... − nagle urwał, bo bliźniacy w tym samym momencie teleportowali się obok nas.
− Och, daj spokój, Harry. − zadrwił Fred.
− O co chodzi? − Wybraniec najwidoczniej był niezadowolony z dobrego samopoczucia bliźniaków.
− Jak chcesz się umówić z Suzanne, to powiedz jej to prosto z mostu − ciągnął dalej rudzielec, a na twarzy jego kompana malował się szeroki uśmiech.
− Chłopaki − Złapałam ich za ramiona i odsunęłam lekko od Potter. − Harry nie umówi się ze mną, ponieważ nie jest głupi i wie, że umarlibyście przez to z tęsknoty i zazdrości. − Wybraniec parsknął śmiechem na speszone miny bliźniaków.
− Dobre − fuknęli, sięgając po jakiś przedmiot nad naszymi głowami. W ich dłoniach po chwili znalazły się uszy dalekiego zasięgu.
− Wy zdajecie sobie sprawę z tego, że na każde pomieszczenie w tym budynku rzucono zaklęcie wyciszające, prawda? − podsunęłam.
− Oczywiście, ale kiedy się nie zamknie drzwi... − mruknął George, pstrykając palcami, przez co wejście do kuchni nieco rozszczelniło się. − Można całkiem wiele podsłuchać. − Rzucił jedną częścią urządzenia w tamtym kierunku.
Z drugiej strony wydobył się niski głos Moody'ego.
− Nie mam wyboru, George − powiedziałam ostrzegawczo w jego stronę.
− Co?
− Nie bez powodu to, co dzieje się na zebraniach, jest tajemnicą. Ja także nie wiem jeszcze wielu rzeczy, ale podsłuch jest idiotycznym pomysłem. 
− Niby dlaczego?
− Moody widzi wszystko − stwierdziłam w momencie, gdy w drzwiach pomieszczenia pojawił się Alastor. 
− Nie podsłuchiwać! − warknął, zamykając z całej siły wejście.
− A nie mówiłam − rzuciłam prześmiewczo.
− Suzanne − Westchnęli bliźniacy. − Od prawie trzech tygodni jesteśmy oddzieleni od informacji. Nie rozumiesz, że my także mamy prawo się czegoś dowiedzieć.
− To nie czas i pora.
− Powiedz nam cokolwiek.
− Obiecałam Remusowi. Nie mogę − rzekłam niechętnie, nagle marszcząc brwi. Rozejrzałam się wokół. − A gdzie jest Potter? 
Bliźniacy także spostrzegli dopiero teraz jego nieobecność. 
− Gdzie on jest? − warknęłam, czując, że mając do czynienia z Harrym, tak naprawdę muszę niańczyć dziecko. − Miałam mu przecież...
− Pewnie poszedł do Rona i Hermiony − stwierdził George, nagle dematerializując się z pomieszczenia. Po chwili jego brat zrobił to samo.
− Cholera − warknęłam pod nosem, teleportując się bezszelestnie do pokoju Rona. 
Gdy tylko znalazłam się w pomieszczeniu, do moich uszu doszedł kolejny jęk Hermiony i pomruk pełen zdziwienia Harry'ego. 
− Potter, usłyszeliśmy twój słodki głosik! − zachwycił się George, poklepując Wybrańca po ramieniu.
− Nie duś w sobie złości, Harry. Wyrzuć z siebie wszystko − kontynuował Fred. − W promieniu pięćdziesięciu mil jest jeszcze kupa ludzi, która nie słyszała twojego krzyku!
Już miałam się odezwać, aby wtrącić, że pomieszczenia w tym budynku są dźwiękoszczelne, ale wtedy Harry nagle zmienił temat.
− To wy macie już licencję na teleportację? − burknął, patrząc także i na mnie znacząco.
− Nie, po prostu szybko biegamy − prychnęłam, przybierając podobnie gburowaty ton co Potter.
...
Podczas kolacji, bardzo późnej − zważając na godzinę za piętnaście dziesiątą - Harry w pewnym momencie podniósł się z krzesła i obdarzył wszystkich siedzących najbardziej lodowatym spojrzeniem, na jakie tylko było go stać. On jeszcze nic nie wie o życiu.
− Możecie mi w końcu powiedzieć, czym jest ten cały Zakon Feniksa? − warknął, a jego okulary znalazły się nagle na samym czubku nosa. Chłopak poprawił je gniewnie i westchnął, utknąwszy swoje zielone spojrzenie w Syriuszu. 
− Myślałem, że Suzanne już ci wyjaśniła. − Black zmarszczył brwi, a ja parsknęłam krótkim śmiechem. Świetnie, jeszcze mi się zaraz dostanie!
− Chciałabym mu powiedzieć ...z całego serca − dodałam pośpiesznie, układając dłonie na klatce piersiowej. Po chwili znów oparłam się nimi o blat. − Ale uciekł do Rona i Hermiony, a oni powiedzieli mu wszystko!
− To skąd jego pytanie o Zakon? − Syriusz chyba nie stał już po mojej stronie.
Przez chwilę mocno zaciskałam zęby.
− Ponieważ Ron i Hermiona nie wiedzą wszystkiego. − Bardzo podkreśliłam ostatnie słowo. − Nawet wy nie wiecie, bo Dumbledore urządza z nami jakieś chore gierki! − Oparłam się z całej siły o krzesło, przez co przez chwilę straciłam równowagę.
Black skinął niepewnie głową i spojrzał ze smutkiem na siostrzeńca.
− Zakon Feniksa to organizacja, która została utworzono przez Dumbledore'a, aby walczyć z Sam Wiesz...
− Z Voldemortem − wtrąciłam, czując, że wraz z wymówieniem tego imienia, irytacja ze mnie wyparowuje. Bliźniacy posłali mi zaniepokojone spojrzenia. Szybko zbyłam ich ręką.
− Tak − potaknął Black. − Jego członkowie wykonują misje, aby udało nam się pokonać Voldemorta.
− A ty co w nim robisz? − Wybraniec wyraźnie zainteresował się odpowiedzią Syriusza. 
Wraz z bratem wywróciłam oczami. Nie mieliśmy teraz czasu na zbędne wyjaśnienia. Musiałam z nimi jeszcze porozmawiać o szczegółach mojego powrotu do szkoły.
− Ja się stąd nie ruszam. − Black wskazał z goryczą na przestrzeń wokół siebie.
− Dlaczego?
− Bo szuka go całe Ministerstwo! − wtrącił mój brat. − A Voldemort już wie, że jest animagiem, bo...
− Wypaplał mu o tym zapewne Pettigrew! − fuknął Syriusz. − Tak więc widzisz, że jestem bezużyteczny.
− Ale przynajmniej wiesz, co się dzieje! − wtrącili się bliźniacy.
− Oczywiście, że wiem − Jego głos był mocno przesiąknięty sarkazmem. − Raporty Snape'a o jego misjach, jak to on musi narażać swoje życie, a ja tutaj bezczynnie popijam sobie herbatkę, skutecznie poprawiały mi humor! − Walnął pięścią w blat.
− Black! − syknęłam, wiedząc, że jego jeszcze jedna próba wyładowania się na stole skończy się bardzo niedobrze.
− Co? Nie czujesz tej goryczy, Suz? Ty także nie możesz stąd wyjść! A pamiętasz ostatnie pytanie Snape'a: jak wam idzie sprzątanie...?
− Jakie sprzątanie? − wtrącił chłopak.
− Musimy z tego budynku uczynić w miarę ludzką siedzibę − prychnął czarnowłosy.
− Przez ostatni rok nam to jakoś średnio wychodziło − zakpiłam, a Black spiorunował mnie wzrokiem. Przez irytujący błysk w jego szarych oczach, ruchem ręki wyczarowałam sobie szklankę z herbatą i pociągnęłam z niej soczystego łyka. Nie oderwałam od Blacka oczu nawet na chwilę.
Po chwili mężczyzna zrezygnował z naszego małego pojedynku i znów przeniósł wzrok na Harry'ego.
− I wiem, o czym myślisz, Harry. Na razie nie możesz wstąpić do Zakonu!
− Co, ale dlaczego!?
− Bo ja tak mówię. To nie jest wasza wojna, dzieciaki. Hermiono, Ron, wy także powinniście wyrzucić sobie z głowy ten pomysł.
− A my? − wtrącili z nadzieją bliźniacy, a Ron na ich reakcję chwycił za nóż leżący leniwie na stole. Cisnął nim pośpiesznie w ich stronę, a w jego oczach pojawiła się zazdrość.
George zatrzymał sztylet w połowie drogi do jego ramienia, przez co przełknęłam ślinę i przemienił go w samolocik, który z cichym szelestem upadł na blat.
− Podszkoliliście się − stwierdziłam z uznaniem, na co George uśmiechnął się nieprzekonująco.
− Jak widać, to nie wystarcza w przyjęciu nas do Zakonu. − Ścisnął dłoń w pięść. −  Potrzeba nam zgody naszej matki, która uważa nas za niedorosłych ludzi.
− Nie jesteście jeszcze dorośli! − wtrąciła się Molly.
− Według prawa czarodziejów jesteśmy, mamo − zawtórował bratu Fred.
− Po moim trupie! − odchrząknęła Molly. − Żadne z moich dzieci nie przystąpi do Zakonu, zrozumiano!? − Postawiła ze złością dzbanek z sokiem na stole.
− A Bill i Charlie? − Mój brat nie był po jej stronie.
− Szczerze mówiąc, dziwię się, Remusie, że pozwoliłeś Suzanne na udział w tym wszystkim! Nie zdajesz sobie sprawy, że to śmiertelnie niebezpieczne?
Mój brat lekko zmrużył oczy, a po chwili na jego twarzy pojawił się zwycięski uśmiech.
− Wojna nadejdzie, Molly. Właściwie już nadeszła i nie sądzę by Suzanne, George'owi, Fredowi i każdemu z twoich dzieci udało się ją ominąć. Lepiej informować ich od samego początku i uświadamiać, z czym mają do czynienia.
− Remusie? − oburzyła się.
− To tylko moje zdanie. − Wzruszył ramionami. − Nie sądzę jednak, że twoja nadmierna troska o nich pomoże im w jakikolwiek sposób.
Przygryzłam wargę, stuprocentowo się z nim zgadzając.
Po kilku minutach Molly niechętnie odpuściła − głównie przez nagłe pojawienie się jej męża w pomieszczeniu. Kiedy bliźniacy kładli się do łóżek około drugiej, wiedzieli o Zakonie wszystkie ujawnione przez Dumbledore'a informacje.

niedziela, 20 maja 2018

Rozdział 86

Rozdział 86.
...
Przyjemne było lato na Wyspach Brytyjskich. Słońce dawało upragnione ciepło, do którego ludzie lgnęli z powodu jeszcze pradawnego przyzwyczajenia. Wiatr pochodzący od Atlantyku sprawiał, że twarz dostępowała przyjemnego ukojenia pod wpływem co chłodniejszego ruchu powietrza.  Dzisiejszy ranek dorównywał spokojem pogodzie z tą różnicą, że z tyłu głowy wyczuwałam zbliżające się burzowe chmury. Ten lęk był irracjonalny, ale zdawał się być tak wyraźny, przez co nie można było go tak po prostu zignorować. 
Black znów zabrał Maureen w jakieś ciekawe miejsce z jego przeszłości. Starał się odbudować więź z córką i w sumie udało mu się to już po części dokonać. Store'owie zostawili mu dobre podwaliny, aby Black znów mógł stać się ojcem.
Widziałam w jego szarych oczach, że nigdy nie przestał nim być. Zawsze martwił się o córkę - nawet pomimo znaczącej odległości między nimi. Maureen także to widziała. 
I zdawało mi się, że te ich dwie zagubione dusze dopiero teraz znajdują w sobie nawzajem ukojenie. Zachowywali się jak przyjaciele. Znający się od zawsze, chociaż prawda była taka, że w swoim życiu spędzili ze sobą bardzo niewiele chwil.
Uśmiechnęłam się niezauważalnie. Wszystkie pretensje, jakie Maureen wypowiadała w rozmowach ze mną, nagle stały się dla niej błahym pyłem. Pewnie dlatego tak szybko zaakceptowała tę sytuację. Chociaż ta myśl brzmi okrutnie, obawiałam się, że Maureen chciała poznać Blacka nie jako Syriusza Blacka, a jako kogoś, kto uratuje ją przed Store'ami. 
Poczułam na swojej tali dłonie Alexa.
- Jak tam? - rzucił, upierając brodę na moim ramieniu i wprawiając mnie w kołysanie.
- Myślę - mruknęłam prawie że nieprzytomnie.
- Nad czym? - drążył dalej.
- A czy to ważne?
- Cholernie.
Parsknęłam śmiechem, wyrywając się z jego objęć. Usiadłam na chłodnej powierzchni parapetu.
- Zastanawiam się... Nie jestem psychologiem, ale przez to, że przyjaźnię się z Maureen wysunęłam takie wnioski, bo... Myślisz, że jej uczucia względem Blacka mogą być szczere?
Alex przysiadł się do mnie, a po jego twarzy widziałam, że zachęciłam go tym tematem do dyskusji.
- Ona ma piętnaście lat, nie wiem, czy w tak ...umówmy się... późnym wieku, potrzebny jest jej nowy ojciec - dodałam szybko.
- Jeżeli Jack nie spełnił jej oczekiwań...
- Właśnie! Jeśli Jack nie zdał egzaminu, to czy ona ma prawo przekreślać piętnaście lat? Store'owie opiekowali się nią, wychowywali jak córkę.
- Znasz Maureen lepiej niż ja - stwierdził Alex. - To ty powinnaś wiedzieć, czy potrzebuje ona bardziej zrozumienia czy opieki.
Przygryzłam wargę, świetnie znając odpowiedź.
- Widzisz, a zatem decyzja Maureen jest słuszna. - Pogładził mnie po ramieniu. - Bądź, co bądź, to Store'owie przecież przyczynili się do tego, że przez tyle czasu nie mogła poznać ojca.
- Gdybym ja była na jej miejscu, podeszłabym do tego inaczej - przyznałam.
- Chyba o to chodzi, ludzie różnią się od siebie, zapomniałaś? 
- Wszyscy? - zadrwiłam.
- Wszyscy. - Potaknął. - Chodź, przejdziemy się do kuchni i zrobię ci herbatę.
...
- Suzanne, ja po prostu nie wierzę, że ja się z tobą jeszcze zadaję - rzekł Alex, patrząc na mnie z politowaniem.
Po pomieszczeniu co chwilę rozchodził się dźwięk mojego śmiechu.
- Ale spójrz jeszcze raz! - Upierałam się przy swoim. 
Ruchem ręki sprawiłam, że ze szklanki wypełzł niewielki strumień herbaty. Zrobił kilka obrotów w powietrzu, a kiedy wystygnął, wpadł wprost do mojej jamy ustnej.
- Ta dam! - mruknęłam z zadowoleniem, a chłopak zaśmiał się krótko.
- Dziękuję za danie przykładu - odparł, a ja mimowolnie znów parsknęłam śmiechem, co równało się z pozbyciem płynu z ust. Woda poleciała na czarne płytki szlachetnej kuchni Blacków i rozlała się strumieniem na przestrzeni wokół mnie.
- Ups! - Zachichotałam, nachylając się nad podłogą i w między czasie próbując zgarnąć z niej zaklęciem ciecz. Musiałam wtedy śmiać się naprawdę głośno, gdyż chłopak patrzył na mnie jak na kogoś, kto właśnie uciekł z Munga. 
- Nie marudź, tylko pomóż mi! - jęknęłam i w tej samej chwili herbata zniknęła z podłogi.
Nie zrobił tego jednak Alex. 
Blondyn patrzył się w pewien punkt za mną, przez co wyprostowałam się momentalnie, myśląc że to zapewne Alastor, gdyż na nikogo innego Alex nie patrzył w tak pokrętny sposób.
- Kupę lat - Usłyszałam za swoimi plecami i odwróciłam się natychmiastowo.
Stali tam bliźniacy! We własnych osobach. Poczułam jak na moją twarz wkrada się uśmiech, chociaż w sercu nadal tkwiło niedowierzanie. Bliźniacy także patrzyli na mnie z mieszanymi uczuciami.
Teraz przypominali bardziej mężczyzn niż chłopców. Piegi całkowicie opuściły ich twarze, na których wreszcie zaczęło malować się cos na kształt powagi i nadchodzącej dorosłości. Jednak co bardziej uważny człowiek zauważyłby zapewne, że w ich oczach nadal kryło się to samo pragnienie zabawy i adrenaliny. Ich włosy, chociaż nadal płomiennorude, teraz mocno przyciemniały i były ułożone w bardziej sterczący sposób. Mieli na sobie jeansy oraz swetry z G i F,  pomimo tego że na dworze było 30 stopni.
Z wrażenia upuściłam kubek, który stłukł się z hukiem na podłodze, a następnie został przez Alexa naprawiony i sprowadzony na blat. Jednak ani ja ani bliźniacy nawet nie zwróciliśmy na to większej uwagi. Po prostu wpatrywaliśmy się w siebie nie mogąc nawet na chwile zabrać głosu.
W końcu po prostu nie wytrzymałam i rzuciłam się im w ramiona, a ich rozrywkowa aura jakimś cudem znów przesiąkną mnie na nowo. Od obydwu z nich biło niesamowite ciepło, a ja wtuliłam się w nich jeszcze mocniej. Poczułam że oni także odwzajemniają uścisk. 
Nie widzieliśmy się rok! Jeden długi rok i nie mam pojęcia, jak wiele czasu wytrzymałabym jeszcze bez nich...
- Suzanne! - zza bliźniaków dobiegł kolejny glos. Pani Weasley!
- Dzień dobry - odparłam, czując, że jestem odpychana od chłopaków i znajduję się w ramionach kobiety, która miażdżyła mnie w ten swój matczyny sposób.
- Mamo daj spokój! Miała od ciebie spokój przez cały rok. Nie możesz tak nagle jej zacząć dusić! - te słowa sprawiły, że przez moment miałam niezauważalnie wytrzeszczone oczy. Spojrzałam po chwili w stronę, z której wydobył się ten glos. Głos chrapliwy, męski... Poważny! Zmienił się mu diametralnie.
- Dziękuję, George, za wsparcie, ale dam sobie radę - odparłam do chłopaka z dużym F na swetrze. Ten posłał mi zszokowane spojrzenie.
- Jakim cudem... - wydal z siebie Fred, mający duże G na koszulce. Jego glos był mniej dojrzały od jego brata, ale także się zmienił.
- Myśleliście, że po roku nie będę was rozróżniać? - prychnęłam. - Niedorzeczność. Zwłaszcza, gdy zamieniliście się swetrami, łatwo było was przejrzeć - Uśmiechnęłam się drwiąco.
- To tylko dobrze świadczy o tobie - wzruszył George ramionami, także uśmiechając się pod nosem.
Wtem po kuchni przeszedł dźwięk przypominający kaszlnięcie. Należał on niewątpliwie do Alexa, który do tej pory był biernym obserwatorem sytuacji. 
Blondyn przestał opierać się o blat i uśmiechnął się w ten swój charakterystyczny dla siebie sposób, a następnie podszedł do nas i stanął obok mnie.
- Alex Moody - powiedział. - Chłopak Suzanne - dodał jakby od niechcenia i rozejrzał się po wszystkich z wyższością.
Widziałam, że na twarzach bliźniaków pojawił się pewnego rodzaju grymas na wypowiedź Alexa. Miałam wrażenie, że po jego słowach nastała wręcz dla nas nieprzyjemna cisza.
- Bardzo się zmieniłaś, Suzanne - stwierdziła pani Weasley, a ja spojrzałam na nią pytająco. - Wydoroślałaś... czego absolutnie nie można powiedzieć o tej dwójce. - Wskazała dyskretnie na bliźniaków, co oni bardzo subtelnie odwzajemnili poprawieniem włosów.
- Po nich i tak nie można się już spodziewać niczego więcej - mruknął Ron, stojący w przejściu kuchni wraz z Hermioną i Ginny.
Uśmiechnęłam się szeroko na ich widok.
...
Zabrałam bliźniaków do pokoju na trzecim piętrze, który od dzisiaj miał stać się ich bazą dowodzenia. Chłopcy z zadowoleniem opadli na łóżka, a po ich minach poznałam, że są bardzo zadowoleni. Pokój był dużo większy niż ten w Norze.
- A więc, Suzanne - mruknął George, przez co uśmiech ponownie nie mógł opuścić mojej twarzy. - Nie widzieliśmy się rok! Wiesz ile to jest rok? 
- Nawet więcej niż rok - przyznałam z filozoficzną miną. Przy bliźniakach nie było nawet mowy o zachowaniu powagi.
- Jesteś nam coś winna, wiesz - wtrącił Fred, a ja zdobyłam się jedynie na drwiące parsknięcie.
- Niby co takiego? - rzuciłam, siadając na komodzie. Nogi prawie dosięgały do podłogi, co bliźniacy skomentowali parsknięciem.
- Właśnie to! - Zachwycił się George, wstając z łóżka i podchodząc do mnie. Ściągnął mnie za nadgarstek z mebla i posłał mi znaczące spojrzenie, abym stanęła prosto. 
Kiedy znalazłam się blisko chłopaka, do moich nozdrzy wpadła woń jego perfum! Tych cholernych perfum! W głowie wytoczyłam całe powstanie przeciwko temu niepokojącemu uczuciowi.
George posłał mi uśmiech pełen uznania, a następnie odwrócił się do brata.
- Fred, spójrz na to. - Wskazał na mnie. - Jak duża jest różnica?
Jego brat przechylił delikatnie głowę i zmrużył oczy.
- Z dziesięć centymetrów! - zachwycił się.
- To bardzo dobrze. - Skinął George. - Ponieważ obawiałem się, Suzanne, że kiedy się zobaczymy, nie będziesz dostawać nam nawet do kolan. - Uniósł szybko nogę, przez co odsunęłam się od niego jak poparzona.
- I jeszcze jedna myśl. - Fred uniósł rękę, jakbyśmy przebywali na zajęciach. - Z tym Alexem to na poważnie? Czy chcesz nas przestraszyć, że umawiasz się z takim bucem?
- To słaby żart, Suz, przypomina bardziej rodzaj podchodów dla przedszkola - zgodził się George.
- Wy macie swoje zdanie, ja mam swoje. - Posłałam im lekki uśmiech i znów usiadłam na komodzie.
- To zrozumiałe, ale nie zapominaj, że to my mamy nosa do ludzi... a nie ty!
- Zawsze uważałam Katy Bell za złotego człowieka - prychnęłam.
- Znowu zaczynasz? - podchwycił George.
- Co znaczy "znowu"? 
- To znaczy, że... - zaczął, ale wtedy przerwał mu brat.
- A więc ty jesteś z Alexem, Suz. A wyobraź sobie, że nam nie udało się jeszcze ustatkować.
- Naprawdę? - Udałam zaskoczenie, upozorowując krztuszenie. Usiadłam na łóżku obok rudzielca.  - Co to za szczęście, ale... chłopaki, wiecie, jak wielu dziewczynom łamiecie teraz serca?
- Bywa, moja droga. - Fred oparł rękę na moim ramieniu. - Zwłaszcza powinnaś współczuć George'owi. Chodzi z tą Bell, zrywa z tą Bell... - Machał niedbale drugą dłonią. - i w sumie przestałem liczyć, ile już razy schodzili się od czasu Balu Bożonarodzeniowego. - George parsknął pogardliwie.
- Nie wierzę - zakpiłam, kierując wzrok właśnie na niego. Z oczu rudzielca ciskały gromy. 
- Ale powinnaś! - ciągnął dalej Fred. - Teraz są, o ile dobrze mi się wydaje, w separacji!
- Ej! - wtrącił tamten.
- No co? Przecież to święta prawda, bracie. Poza tym muszę zdradzić naszej drogiej Suz wszystko, co ominęło ją przez ten rok.
- A co słychać u Lee i Angeliny? - rzuciłam, czując gęstniejącą atmosferę.
- Oni? - fuknął George, nie mając zamiaru dopuścić już gadatliwego brata do głosu. - U nich nic nowego. Oprócz tego, że Jordan odpuścił sobie Yaxley, a Angelina chwilę kręciła się wokół Kruma! - mruknął, a na twarzy jego brata dostrzegłam irytację.
- A ja słyszałam, że zaprosiłeś ją na bal? - pochwaliłam się Fredowi.
- Skąd wiesz?
- Maureen stanowiła moje główne źródło informacji.
- Zdrajca - sapnął pod nosem w momencie, gdy drzwi pomieszczenia otworzyły się.
- Suzanne mam dla ciebie wiadomość - zaczął Alex, jednak pod wpływem widoku chłopaków nagle zamilkł. Jakby niesamowitym zjawiskiem był fakt, że siedzieli we własnym pokoju.
- Cześć - rzekli bliźniacy w jego kierunku, a Fred nawet zdjął rękę z mojego ramienia.
Alex nie odpowiedział. Zaciskając usta w cienką linię, podszedł do mnie i szepnął mi do ucha.
- Dobre wieści... przynajmniej dla ciebie.
- Co masz na myśli? - spytałam, posyłając bliźniakom nerwowe spojrzenie. Udawali, że nie podsłuchują. 
- Przed chwilą odbyło się zebranie Zakonu między innymi w twojej sprawie. - Wstrzymałam oddech, momentalnie się prostując. - W przyszłym roku szkolnym wracasz do Hogwartu. 
Momentalnie zmarszczyłam brwi.
- Żartujesz? - Tylko na taką odpowiedź było mnie stać.
- Nie takiej informacji się spodziewałaś? - zakpił. - Nie cieszysz się - stwierdził po chwili.
- Cieszę! - zaprzeczyłam bez przekonania, co wywołały w oczach Alexa drwinę. Bliźniacy nie ukrywali już zainteresowania naszą rozmową. - Ale dlaczego nagle zmienili zdanie? Po roku!
- Zapytaj Dumbledore'a. - Wstał z kolan i wskazał dłonią na drzwi. 
Przełykając ślinę, podniosłam się nieśpiesznie z łóżka i skierowałam się do kuchni.
Weszłam, tak jak to miałam w zwyczaju, bez pukania do pomieszczenia. Żaden z dotychczasowych członków nie zareagował jakoś karcąco na moje przybycie, jednak pani Molly momentalnie podniosła się z miejsca.
- Suzanne, wracaj do bliźniaków. Kolacja będzie za godzinę.
Posłałam jej niezrozumiałe spojrzenie, które następnie przeniosłam na Remusa. Alex znajdował się tuż za mną.
- Dlaczego wracam? - spytałam, nie zwracając uwagi na karcącą minę kobiety.
- Potrzebna nam jesteś w Hogwarcie - zaczął spokojnie Dumbledore.
- Dlaczego? - powtórzyłam.
- Suzanne, bardzo cię proszę, abyś... - wtrąciła pani Weasley.
- Nie, Molly! Suzanne ma prawo przebywać na spotkaniach Zakonu - przerwał jej Remus, a na twarzy kobiety pojawiła się trwoga. 
- To jeszcze dziecko! - zaprotestowała, na co nie zareagowałam.
- Suzanne, zdecydowaliśmy, że wrócisz do Hogwartu, ponieważ... - zawahał się przez chwilę. - Uczniowie ufają uczniom, a nie nauczycielom.
- Mam być szpiegiem?
- Nie do końca... ale tak.
- I co konkretnie miałabym robić? - zakpiłam. - Zbierać poglądy uczniów na tę sprawę? To niedorzeczne, znając życie po tygodniu każdy i tak będzie wiedział wszystko.
- Nalegam jednak, abyś się zgodziła.
- Przecież i tak nie mam innego wyboru. - Wzruszyłam ramionami. Dumbledore skinął na mnie z wdzięcznością, a ja posłusznie oddaliłam się.
Na zewnątrz znajdowali się bliźniacy, których Alex na szczęście nie wpuścił do kuchni.
- Jesteś członkiem Zakonu? - rzucili z zaskoczeniem. - Jak to możliwe, przecież jesteś nieletnia!
- Remus się zgodził, więc mnie przyjęli. Ale nie jako członka a sojusznika - mruknęłam. - Chodźmy na górę. - Skierowałam się w tamtym kierunku.
...
Bliźniacy szturchali się zaczepnie, od czasu do czasu także i mnie wplątują w ten ich mały pojedynek. Ich zachowanie nie ułatwiało nam sprzątania, dlatego Maureen w pewnym momencie orzekła, że jeżeli ta dwójka się nie uspokoi, to osobiście wydrapie im oczy.
Na jej groźbę bliźniacy parsknęli szyderczym śmiechem, co stawiało dziewczynę w jednoznacznej sytuacji. Wyciągnęła różdżkę i rzuciła w kierunku bliźniaków zaklęcie przyssawające. Jasne światło uderzyło niespodziewanie w rudzielców, przez co ci wylądowali na ścianie, a ich ciała pokryła lepka, szara maź przyklejająca ich do powierzchni.
- Zaczynam się ciebie bać - mruknęła Ginny w jej kierunku, lecz Maureen jedynie wzruszyła ramionami.
Posłałam bliźniakom drwiący uśmiech. Oni także mieli dobry humor. Wymieniali między sobą żarty dotyczące ich obecnego położenia. Nawet Hermiona zachichotała na jeden z nich.
- Dobra, Fred, zwijamy się stąd - mruknął George i nagle zniknął. 
A wtedy poczułam, że unoszę się w górę i po chwili znajduję się na barkach rudzielca.
- Co ty wyrabiasz? - zganiłam go, gdy George zaczął chodzi po pomieszczeniu.
- Noszę cię - wyjaśnił spokojnie.
- Teraz już rozumiem pojęcie "siedzenie na baranie" - wtrącił Ron, a towarzystwo ryknęło śmiechem.
George momentalnie zrobił złowrogą minę. Zmrużył oczy i krokiem robota zaczął zbliżać się do młodszego brata, który nagle wytrzeszczył oczy z przerażenia.
- Aż tak bardzo się mnie boisz, Ronuś? - zakpił George, lecz nie doczekał się odpowiedzi. Z ust Rona wydobył się jedynie głośny wrzask, a jego palec wskazał w jakiś punkt za nami. George odwrócił się w tamtą stronę. 
Tuż przede mną na pajęczynie znajdował się włochaty pająk wielkości ręki. W pierwszej chwili przeszedł mnie dreszcz - bardziej zaskoczenia niż strachu. Ruchem palca zamroziłam pająka, przez co stawonóg spadł z hukiem na podłogę. Pajęcza bryłą lodu rozbryzgała się w drobny mak na posadzce, a kiedy odwróciłam wzrok na Rona, jego wszystkie włosy na głowie stały dęba.
- Ma arachnofobię - wyjaśnił George, z dystansem zerkając na zabite szczątki pajęczaka.
- Lepiej będzie, jeżeli wrócimy do sprzątania - mruknęłam, teleportując się z barków chłopaka i wreszcie stając o własnych siłach. - Ron, radzę ci się wziąć do roboty. Nie chcesz chyba, aby jakiś pajęczak wkradł ci się do łóżka w nocy.
...
- Suzanne, nie uwierzysz, co dał nam ten cały Fletcher - rzucił do mnie George, bez pukania wpadając do mojego pokoju. Podniosłam się niechętnie z pozycji siedzącej i usiadłam na twardym materacu. 
- Znając Mundungusa? - prychnęłam. - Ostatnimi czasy handlował karmą dla kotów, więc wnioskuję, że dostaliście darmowe próbki.
- Głupota - skarcił mnie Fred, a następnie bliźniacy otoczyli mnie z obu stron. George wyjął z kieszeni mały, zielony woreczek, z którego po chwili wyciągnął biały kieł. - Spójrz na to cudeńko!
- Dostrzegam w tym znikomą ilość piękna. Co to w ogóle jest?
- Kieł jakiegoś węża. Tak przynajmniej powiedział Fletcher. Nawet fajny facet z niego, sprzedał nam trochę takiego proszku, co jak nim rzucisz, to śmierdzi jak zgniłe jabłka. 
- Przydatna sprawa - zakpiłam.
- A żebyś wiedziała, że przydatna. - George z uciechy aż zatarł ręce. - Poczekaj, ponieważ nie wiesz najlepszego.
- Jeszcze lepszego niż kieł węża? - zachwyciłam się, posyłając im drwiące spojrzenie.
- W czasie tego roku szkolnego przemyśleliśmy kilka rzeczy i wiesz co?
- Chyba nie mam pojęcia. - Pokręciłam głową.
- Postanowiliśmy na dobre rozkręcić nasz biznes! - poinformowali.
- Czyli będziecie sprzedawać te wasze magiczne gadżety, tak? - W moich ustach nie brzmiało to już tak cudownie.
- Ty wszystko potrafisz tak spłycić - fuknął George. - Ale tak, mniej więcej na tym to będzie polegało.
- Załatwiliśmy sobie już nawet taką fajną walizkę. - Pstryknął, a wtedy przede mną pojawiło się brązowe pudło z rączką. - Trzymamy w niej nasze wszystkie pomysły, rzeczy, które już wynaleźliśmy i formularze zgłoszeniowe.
- Zgłoszeniowe? Do czego?
- Jeżeli ktoś chciałby na własną odpowiedzialność przetestować nasz produkt, to wypełnia taki formularz - rozjaśnił George. - Chcesz się zgłosić?
- Może innym razem. A co na to wasza matka? - Przypomniał mi się najważniejszy aspekt ich przedsięwzięcia.
- Znasz ją, Suz - Ich entuzjazm nagle opadł, a w oczach przestały tlić się radosne iskierki. - Wolałaby, żebyśmy marnowali się w ministerstwie, a ni byli klaunami czarodziejskiej społeczności.
- Raz nawet - kontynuował Fred. - Weszła nam do pokoju i zaczęła wyrzucać nasze wszystkie formularze zgłoszeniowe! Na szczęście potem znaleźliśmy je w śmieciach i schowaliśmy je w naszej walizce. - Poklepał przedmiot z czułością.
- Możecie ją otworzyć? - poprosiłam.
- Naturalnie - potaknął George. - Ale wiedz, że tego zaszczytu dostępują tylko wybrani, ty na szczęście zaliczasz się do tej grupy. - I nie mówiąc już nic więcej, smagnął swoją różdżką, a wtedy walizeczka otworzyła się.
Ze środka w pierwszej chwili wyskoczyły dwie fajerwerki, a następnie wypadło confetti, rozsypując się bestialsko po podłodze. Następnie wieko ukazało mi resztę wnętrza, co bardziej przypominało krainę czarów lub szalony Park Rozrywki Absolutnej*. 
Było tam mnóstwo przegródek i w pierwszej chwili nie mogłam uwierzyć, że tak wiele przedmiotów może pomieścić się w jednym miejscu. W każdej z odosobnionych przegród znajdowała się jakaś substancja opatrzona zgrabnym podpisem na białej karteczce. Na samym dole były podłużne luki, w których znajdowały się formularze i notatki chłopaków.
- Fajna rzecz - stwierdziłam. - Skołujecie mi taką na urodziny.
- Da się zrobić - obiecał George i stuknął różdżką w jedno z okienek, a wtedy to podzieliło się na dwie. W nowopowstałe miejsce chłopak umieścił ząb i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Coś czuję, ze kiedyś na pewno się przyda.

*Czarodziejskie wesołe miasteczko