piątek, 29 grudnia 2017

Rozdział 43


- Maureen, moim zdaniem nie powinnaś brać wróżbiarstwa - stwierdziłam po raz kolejny, idąc z dziewczyną w kierunku jadalni, gdzie za kilka minut miała rozpocząć się kolacja. - Wierz mi, że te zajęcia w niczym ci się nie przydadzą. Trelawney przepowie ci tylko przedwczesną śmierć.

- Ale to mi nie przeszkadza - odparła naiwnie, na co denerwująco przewróciłam oczami. - Chcę po prostu poznać przynajmniej podstawy wróżenia. Jeśli mi się nie spodoba, to zawsze mogę się przecież wypisać.
- Nie sądzę, aby Trelawney dobrowolnie odstąpiła od nękania twojej duszy. Będzie cię nawiedzać w snach albo nawet gorzej - wtrąciła Angelina, biorąc moją stronę.
- Poza tym, nie ma w tej szkole osoby, która by chociaż przepadała za profesorką, nie mówię już nawet o dużej sympatii. A to już świadczy o czymś. Będziesz miała tylko problemy z tą kobietą.
- A może wróżbiarstwo to tak naprawdę moja ukryta pasja, którą pragnę rozwijać na lekcjach z Trelawney? - zaproponowała Maureen.
- Umówmy się, Store, nie ma czegoś takiego, jak ukryta pasja do wróżenia z kubków, organów martwych ptaków, czy patrzenia w niebo. To po prostu niemożliwe.
- A jeśli powiem wam, że od jakiegoś już czasu wróżę sobie z fusów, to co byście powiedziały?
- Co w takim razie wywróżyłaś? - spytałam ironicznie.
- Że moja rodzina niedługo będzie przechodziła kryzys - odparła z dumną miną.
- A widzisz! Wróżbiarstwo przepowiada ci tragedie, które nie mają racji bytu. Nikt nie może mieć tyle pecha!
- Jeżeli tak na to patrzysz. Ale spójrz na to inaczej, wiedząc, że przydarzy ci się coś złego, pragniesz temu zapobiec - zaargumentowała.
- Czyli co masz zamiar zrobić z tym kryzysem w  domu?
- Nie wiem, co to jest za kryzys, muszę najpierw wiedzieć z czym mam do czynienia.
Już miałam odpowiedzieć na to dziewczynie, ale w tej samej chwili poczułam, jak jakaś siła napiera na moje ramiona. Odwróciłam szybko głowę.
- Chodź, Lupin, szybko! - rozkazał George głosem nieznoszącym sprzeciwu.
- Nie widzisz, że jestem zajęta?
- To z pewnością może zaczekać - zbył mnie, posłał Angelinie znaczące spojrzenie i ciągnąc mnie za rękę, skierował się w stronę pierwszego piętra.
...
- O co wam znowu chodzi? - spytałam z goryczą, kiedy po raz kolejny znajdowałam się w bibliotece, a naprzeciwko mnie siedzieli bliźniacy otoczeni książkową fortyfikacją.
- Obiecuję ci, Suz, że to ostatni nasz wyskok, naprawdę - powiedział Fred spokojnym głosem i podniósł się z krzesła. - A zatem pozwól, że już zaczniemy.
- Ależ proszę - zadrwiłam.
- Dobra. - Także George podniósł się z krzesła, a w swojej dłoni trzymał jakiś obficie wypełniony zeszyt. Otworzył go na pustej stronie, narysował na niej kilka linii i spojrzał na mnie wzrokiem wypranym z emocji.
- Powiedz nam, kiedy dokładnie znalazłaś przed sobą rzeczony pergamin? - spytał Fred najbardziej poważnym tonem, na jaki tylko było go stać.
- Żartujesz? - rzuciłam. - Zdajesz sobie sprawę, że mamy koniec marca?! A ten wycinek znalazłam na początku września?
- Powtarzam pytanie, kiedy to było?
Chciałam jak najszybciej odejść od bliźniaków, więc współpraca z nimi wydała mi się najbardziej rozsądna.
- Sobota, tuż przed treningiem. Treningi rozgrywamy zawsze o wpół do trzeciej, więc... to musiała być jakaś czternasta - odparłam.
- Czternasta powiadasz - powtórzył George, zapisał coś na pergaminie, a następnie przerzucił kilka kartek wstecz. - Z naszych informacji wynika, że wtedy Snape znajdował się na lekcji z rozszerzonych eliksirów. Filch zaś sprzątał na szóstym piętrze. Nasze źródła stwierdzają, że to niemożliwe, by którykolwiek z nich mógł w tym czasie znajdować się w bibliotece lub w jej pobliżu.
- Przecież mogli wysłać szpiega? - zakpiłam.
- Byłoby to bardzo nierozsądne z ich strony, poza tym ta teza zdecydowanie odpada - wyjaśnił Fred i skreślił coś w swoim kajeciku.
- Czy pamiętasz, kto wtedy, prócz ciebie i pani Bloop, znajdował się w bibliotece?
- Może uczniowie? - stwierdziłam sarkastycznie, ale pod wpływem wymownego wzroku bliźniaków wróciłam na odpowiedni tor. - Nie wiem... Chyba, że... Ginny i Collin - stwierdziłam po chwili.
- Ginny i Collina już przesłuchaliśmy - wtrącił Fred. - Byli na dziale z zielarstwa, więc mają doskonałe alibi. Poza tym widziała ich jakaś książka.
Chciałam zapytać, jakim cudem jakaś książka mogła ich dostrzec, ale postanowiłam dać sobie z tym spokój.
- Pamiętam też... Być może widziałam Pottera, Hermionę i Rona, ale nie dam sobie ręki obciąć - powiedziałam niepewnie.
- Ich nie mamy w aktach - stwierdził Fred. - Gdzie stali?
- Skąd mam to wiedzieć!? - wydałam z siebie i wtedy jakby mnie olśniło. - Collin robił wtedy zdjęcia Harry'emu! Szukał czegoś  w starych rocznikach na temat Lockharta!
- Potter czy Collin?
- Co? Potter szukał! Potter razem z Hermioną i Ronem. Byli przy dziale z roczniakami, gdzie leżą także...
- Stare wydania Proroka Codziennego! - przerwał George i szybkim krokiem popędził w tamtym kierunku.
- Co? - spytałam Freda, który jedynie pchnął mnie, abym poszła za jego bratem.
Już chwilę później przyglądałam się poszukiwaniom starej gazety.
Bliźniacy jak jeszcze nigdy wypatrywali upragnionego czasopisma, jak najlepszej ofiary. Jak sensu ich życia. Powoli zaczynałam mieć wątpliwości, czy to śledztwo nie było dla chłopaków zbytnio wymagające psychicznie.
- Znalazłem - stwierdził George z grobową miną i wskazał na gazetę trzymaną w dłoniach.
- To na pewno ona?
- Widzisz przecież, nie ma części pierwszej strony. Fred, podaj mi ten artykuł.
Chłopak szybko sięgnął do kieszeni z której wyjął małe pudełko. Po chwili powiększył je i wyjął z niego cześć strony Proroka Codziennego.
- Przecież... - zaczęłam. - To ja mam ten artykuł. Teraz, w moim pokoju.
- Wybacz, Suz, ale chyba nie myślałaś, że dalibyśmy ci oryginał tak ważnego dowodu? Podaj go, Fred.
George przyłożył do gazety otrzymany papier. Ku mojemu przerażeniu pasował idealnie.
- Chyba nie myślicie, że mógł to zrobić Potter? - spytałam, a mój głos zadrżał niepewnie.
- Już wierzysz nam, że nasi przyjaciele mogą okazać się naszymi największymi? - odparli jedynie bliźniacy i ze smutnymi minami opuścili bibliotekę.
...
Po tej jakże interesującej wyprawie do biblioteki ruszyłam w kierunku Wielkiej Sali, gdzie miałam nadzieję, że znajdowały się jeszcze Maureen i Angelina. Kiedy przekroczyłam próg pomieszczenia z ulgą przyznałam, że nie tylko one były w środku. Na kolacji byli jeszcze prawie wszyscy.
Dosiadłam się zmęczona do dziewczyn, które na mój widok uśmiechnęły się niemrawo.
- Co chcieli bliźniacy? - rzuciła przezornie Angelina, dobrze znając odpowiedź.
- Dobrze wiesz, czego chcieli - odparłam oschle i nalałam sobie herbaty do kubka. Następnie opróżniłam go w jednej chwili. - Chcieli jeszcze raz przesłuchać mnie w sprawie tego cholernego artykułu. - Za moje niebanalne określenie Maureen prawie że podskoczyła. W sumie racja, ostatnio cholera było moim nieodłącznym podsumowaniem wszystkiego.
- Tego artykułu z września? Jeszcze się nim zadręczasz? - Angelina w zaparte mydliła mi oczy. Posłałam jej drwiące spojrzenie.
- Możesz przestać? - rzuciłam. - Dobrze wiem, że pomagasz bliźniakom w tej chorej akcji. Nie wierzę tylko, że uważaliście, że się nie zorientuję? Przecież to było bardziej niż oczywiste. - Po raz kolejny napełniłam swój kubek.
- Suzanne, ale to nie tak! - zaprotestowała.
- Wiem, że macie dobre intencje, ale osobiście mam już tego dość. Dajcie po prostu sobie spokój. Bliźniacy ostro przeginają od pewnego czasu. Próba napaści na Filcha jest dostatecznym przykładem.
- Ale...
- Spokojnie, nie mam urazy, ale to już naprawdę zaczęło mnie męczyć. Bliźniacy mogą mieć przez to jeszcze kłopoty.
- Dobra, ale - przerwała mi. - Nie zdajesz sobie sprawy, że ta cała sytuacja wydaje się być nienormalna. Sama pomyśl, nagle, niespodziewanie pojawia się przed tobą artykuł dotyczący śmierci twoich rodziców!
- Dajesz mi takie same argumenty, jak bliźniacy! - stwierdziłam. - Jakiś ślizgon grzebał w Prorokach, bo miał chwilę wolnego czasu. Wpadło mu w ręce akurat to wydanie i pomyślał, ze zrobi mi dowcip. Nic prostszego.
- Prostszego - prychnęła.
- Tak, bo wy zaczynacie mieszać w to wszystkich. Nauczycieli, Sama Wiesz Kogo, jego zwolenników i jeszcze wielu innych niebezpiecznych typków!
- Możecie mi wyjaśnić o co chodzi? - głos zabrała Maureen, która od dłuższego czasu siedziała cicho i przysłuchiwała się naszej wymianie zdań.
- O nic - powiedziała Angelina.
- Teraz o nic, tak? - zadrwiłam. - Otóż wyobraź sobie, Maureen, że na początku roku szkolnego ktoś podrzucił mi artykuł z Proroka Codziennego, w którym opisano śmierć moich rodziców i bliźniacy zrobili z tego nie wiadomo jaką tragedię, wymyślając jakieś teorie spiskowe.
- Bo to jest poważna sprawa, Suz! - westchnęła Angelina, a Store spojrzała na mnie i na dziewczynę, a następnie oparła się łokciami o stół i spojrzała w stronę Pottera.
- Coś się stało? - rzuciłam.
- Nie, ale bliźniacy wzięli go na rozmowę jakiś kwadrans temu i od kiedy wrócił, zdaje się jakiś przygaszony. Myślałam, że chodziło o Komnatę Tajemnic, ale teraz uważam, że być może wmieszali go do tej akcji.
- Co? - wydałam z siebie.
 - No tak.
- Co ty robisz, Maureen? - Nagle nad głową usłyszałam jeden z głosów, których dzisiejszego dnia nie miałam ochoty już słyszeć.
- Pożera wzrokiem Pottera - odparł George na pytanie brata.
- Skąd wiesz, że właśnie jego. Przecież tam, gdzie ona patrzy, siedzi także i Ron. - zachichotał Fred.
- W takim razie leci na Hermionę, bo te pierwsze opcje są bardzo mało prawdopodobne! - zakrzyknął George, poczochrał dziewczynie włosy i wybuchnął śmiechem.
- Kretyni! - wydało się z jej gardła i podniosła się krzesła. - Suz, Angelino, idziecie ze mną? Czy będziecie w towarzystwie takiego prostactwa? - Obrzuciła chłopaków pogardliwym spojrzeniem.
- Ja idę - zarzekłam. - Angelino, idziesz? Czy może wolisz zostać i ustalić z nimi strategię? - Bliźniacy zrobili zaskoczone miny. - Co się stało, Fred, George? Czyżbyście trochę za mało subtelnie wymieniali między sobą spostrzeżenia i przez to głupia Suzanne się zorientowała? I tak, wiem o wszystkim! Nie musicie się tłumaczyć.
Wstałam i ruszyłam z Maureen w kierunku wyjścia, zostawiając za sobą zaskoczonych przyjaciół. Angelina nie była w stanie nic zrobić, więc została z chłopakami.
Kiedy wychodziłyśmy z Wielkie Sali, minęłyśmy się z Cedrikiem, który posłał mi radosny uśmiech.
Chyba coraz bardziej oswajałam się z perspektywą, że chłopak mi się podobał.
...
Następnych kilka dni minęło w atmosferze ciszy. Ja męczyłam się, bo jedyną osobą, z którą mogłam pogadać była jedynie Maureen i tak naprawdę na ramiona bliźniaków spadł obowiązek przeproszenia mnie.
Okazja na szczęście przyszła szybciej niż myśleliśmy. 1 kwietnia - dzień, który dla bliźniaków był prawdziwą gwiazdką z dwóch powodów.
Po pierwsze dlatego, że to Prima Aprilis, co wiązało się z bezkarnym robieniem wszystkim dowcipów. A po drugie, ponieważ dzisiejszego dnia odbywała się piętnasta rocznica narodzin chłopaków. Obchodzili urodziny.
Gdy tylko otworzyłam oczy, wstałam z łóżka i ubierając się chwilę, wyszłam z pokoju, aby nie musieć mijać się z Angeliną. Od razu ruszyłam w kierunku Pokoju Wspólnego, by następnie pójść na śniadanie.
Niestety. Gdy tylko znalazłam się na pierwszym schodku, usłyszałam kilka metrów od siebie znajome głosy, które zajęte były rozmową ze sobą. Postanowiłam je szybko wyminąć, lecz gdy tylko zeszłam z schodów, podłoga zaskrzypiała pode mną, tym samym zwracając na mnie uwagę dwóch rudzielców i ich kompana.
- Wszystkiego Najlepszego! - powiedziałam automatycznie, wysilając się na jak najprawdziwszy uśmiech, na jaki w tej chwili tylko było mnie stać. Bliźniacy tylko skinęli głowami, czując się w obowiązku, co mi dodało odwagi, aby podejść do nich bliżej.
- Cześć, Suz - pierwszy zabrał głos Jordan, który wydał mi się teraz pełnić rolę sekretarki chłopaków.
"Nigdzie nie przejdziesz, jeśli ja na to nie pozwolę" - tak zdawała się mówić jego osoba.
- Cześć... chłopaki, mam dla was coś - powiedziałam niepewnie, wykonując żwawy ruch ręką. Już chwilę później miałam w dłoniach dwie paczki, które przywołałam ze swojego pokoju.
Bliźniacy wymienili między sobą spojrzenia, jakby się zastanawiali, czy to, co znajduje się w środku, nie jest przypadkiem wybuchowe.
Uśmiechnęłam się do nich nieśmiało i podałam im pudełka.
Chłopcy z pewnym ociągnięciem otwierali je. Jakby cały czas mając wątpliwości, czy robią dobrze. W ich mniemaniu przyjęcie prezentu ode mnie, jest jednoznacznym przyznaniem się do porażki. W moim poczuciu była to zwykła formalność, że przyjaciele skłóceni i tak muszą dać sobie podarunki.
- Przecież nie ukryłam tam nic niebezpiecznego - ponagliłam ich, przez co George pierwszy uchylił wieko swojej podłużnej, błękitnej paczki.
Z zaskoczeniem wyciągnął ze środka długi kij, przypominający ten od baseball' a. W rzeczywistości była to pałka na tłuczki do gry w Quidditcha. Fred widząc prezent brata, momentalnie otworzył także swoją paczkę i ku swojej radości, wyciągnął z niej drewniany podłużny przedmiot.
- Suzanne - wydało się jedynie  z ust chłopaków, bo już po chwili na ich twarzach pojawił się grymas.
- Nie jestem pewny, czy powinniśmy to przyjąć.
- Dlaczego? - zmarszczyłam brwi. - Musicie to zrobić. Co ja mam niby teraz zrobić z dwoma pałkami?
- No tak, ale... To dość kosztowny prezent i... - Wtedy George spostrzegł na swojej pałce wygrawerowany napis: Feorge Weasley. - Serio nie powinniśmy. - Wyciągnął kij w moim kierunku.
- Nie przyjmuję odmowy. - Posłałam im wesoły uśmiech. - Po za tym nie przejmujcie się jego ceną...
- Ale, Suz, wiemy, że tobie także się nie przelewa i nie powinniśmy - zaczął Fred.
- Jeśli to was uspokoi, to z ręką na sercu mogę stwierdzić, że Remus pracuje teraz w fabryce drewna - powiedziałam, na co bliźniacy zrobili zaskoczone miny. - Poprosiłam go aby wystrugał wam dwa takie kije, o dziwo mugole też takich używają. Gdy mi je przysłał, wystarczyło tylko rzucić na nie kilka ulepszających zaklęć i voilà. Macie pałki dla pałkarzy.
- Czyli nie mamy innego wyboru - stwierdził po chwili George. - Suzanne, możemy liczyć na twoje towarzystwo na boisku szkolnym?
...
Dzięki cieplejszej pogodzie kwietnia, mogłam wytrzymać na boisku jedynie w cieplejszym swetrze, bez przymusu zakładania dodatkowych pięciu palt.
Bliźniacy i Jordan już od kilkunastu minut latali nad murawą boiska i sprawdzali możliwości swoich nowo nabytych kijów. Ja, jak zwykle, siedziałam na widowni i podziwiałam ich zwody na miotłach, których niestety nigdy nie miałam się nauczyć.
Zbliżała się już godzina dziesiąta i za kilka chwil, z moich informacji, miał rozpocząć się trening drużyny Puchonów, więc przywołałam chłopaków do siebie.
- Zaraz będziemy musieli się zbierać - stwierdziłam.
- Co? Dlaczego, przecież tak dobrze nam idzie! - zaprotestowali.
- Zaraz trening zaczyna Huffleputh, lepiej nie przeszkadzać im w ćwiczeniach. - Na dźwięk nazwy domu bliźniacy zrobili zniesmaczone miny.
- Drużyna Diggory'ego? - skrócił George, a jego głos zabrzmiał dziwnie szorstko.
- Taaak - odparłam niepewnie.
Na moje słowa chłopcy wymienili znaczące spojrzenia.
- Spotkajmy się za piętnaście minut, Suz. Pod szatnią - stwierdził Fred i skierował swoją miotłę ku górze. To samo zrobił także George i Lee.
Chwilę zastanawiając się nad dziwnym zachowaniem chłopaków, skierowałam się w stronę naszej szatni. Ku mojemu zaskoczeniu, gdy znajdowałam się już w jej pobliżu, znikąd znalazł się przy mnie Cedrik.
- Jak się masz? - spytał, posyłając mi swój radosny uśmiech.
- Jestem wręcz wniebowzięta, a ty?
- Mam zaraz trening Quidditcha ze swoją drużyną. - pochwalił się.
- Wiem o tym.
- Musimy sprawdzić nowego ścigającego.
- Macie nowego?
- Tak, kojarzysz Bertę Church?
Znałam ją z widzenia. W ostatnich tygodniach została spetryfikowana przez potwora. Skinęłam lekko głową.
- Była naszą ścigającą, więc dzisiaj chcemy przetestować nowego zawodnika. No ale nie mówmy o tym, skąd się tu wzięłaś?
- Bliźniacy mają urodziny, świętujemy je na boisku - pochwaliłam się.
- Urodziny powiadasz? Przekaż im ode mnie pozdrowienia.
- Raczej sam im je przekażesz. Widzisz, już idą w naszym kierunku. - Wskazałam na punkt przed nami. Zdziwiłam się jednak, że nie było z nimi Jordana.
Miny chłopaków nie wskazywały na pozytywne emocje. Byli zdenerwowani, w ich oczach widziałam iskry, jakie kilka tygodni temu widziałam u Georga w zakazanym lesie. Wzdrygnęłam się nieco.
- Wszystkiego najlepszego z okazji ur... - zaczął Cedrik, gdy ci znaleźli się blisko nas, ale Fred przerwał mu w połowie zdania.
- Suzanne, odsuń się od niego! - rozkazał.
Razem z Cedrikiem wymieniłam zaskoczone spojrzenia.
- Nie pozwolimy ci, Diggory, więcej skrzywdzić Suz, rozumiesz?
- Chłopaki, nie rozumiem, o co wam chodzi - stwierdził brunet, mocno zbity z tropu ich zachowaniem.
- Nie rozumiesz? Nie udawaj głupiego, dobrze wiemy, co zrobiłeś!
- Wydaje mi się, że jesteście w okropnym błędzie, ponieważ ja...
- Nie kłam, Diggory. Takim puchonom jak ty to nie uchodzi! - przerwał mu George.
- Chłopaki, co wam się stało? - wtrąciłam się, ale George chwycił mnie jedynie za rękę i odciągnął mnie od Cedrika.
- Nie dotykaj jej! - uniósł się brunet, na co George spojrzał na niego wyzywająco.
- To ty nie waż się więcej do niej zbliżać! Ona ci lubiła, a ty naciągnąłeś jej zaufanie!
- O co wam chodzi? Fred, George! - krzyknęłam, stając pomiędzy bliźniakami, a Cedrikiem. - Co on niby mi takiego zrobił?
- To on! - warknął Fred. - To on podrzucił ci ten artykuł, gdy nie patrzyłaś! Potter wszystko nam powiedział. Powiedział nam to, czego ty nie mogłaś zrobić!
- Nie rozumiem... - próbowałam zabrać głos.
- Dlaczego nie powiedziałaś, że on także był z tobą wtedy w bibliotece?
- Co? - powtórzyłam niedowierzając.
- Chłopaki, to jakaś pomyłka! Nie wiem, o czym wy mówicie - tłumaczył się Ced.
- Zaraz zrozumiesz - powiedział George i zanim zdążyłam zareagować, ten rzucił się na Cedrika, uderzając go z pięści w nos. Drobna stróżka krwi spłynęła, zakrwawiając część jego twarzy.
- George! Przestań! - wydałam z siebie, ale w tej samej chwili Cedrik oddał rudzielcowi, wywracając go na ziemię.
Fred instynktownie przyłączył się do bójki i wykręcił Cedrikowi lewy nadgarstek, przez co chłopak zbliżył się do ziemi w nienaturalny sposób. Chciałam im przerwać, ale George szybko podniósł się z murawy, wyciągając w kierunku bruneta różdżkę. Fred puścił go, tylko dlatego, by George rzucił w niego zaklęciem obronnym.
- Drętwota!
Cedrik upadł na ziemię i przez chwilę zdawało mi się, że jest nieprzytomny.
I w tej właśnie chwili poderwał się z ziemi, splunął krwią i uderzył w Georga jakimś niewerbalnym zaklęciem, co przesunęło rudzielca o parę metrów.
Fred także dobył różdżki. Rzucił w przeciwnika prostą klątwą, która szybko została odbita. Weasley leżał bezbronny na ziemi. George zmotywowany zmierzał w kierunku bruneta i wymierzył w niego zaklęciem obezwładniającym tak szybko, że Cedrik nie miał szansy się zorientować.
Ponownie padł na ziemię.
- Expelliarmus! - George pozbawił go różdżki. Ced był bezbronny.
Chłopak już nachylał się przy nim, aby wymierzyć mu ostateczny cios, najprawdopodobniej łamiący mu którąś kończynę, gdy nagle uderzył w niego fioletowy promień.
George przekoziołkował kilka metrów w powietrzu i uderzył mocno w murawę boiska. Podnosząc się z ziemi, zobaczył mnie, celującą w niego ręką.
- Jesteście nienormalni! - powiedziałam tylko i podbiegłam do rannego Cedrika.
Chłopak leżał ledwo przytomny na ziemi, a kilka fragmentów jego twarzy miało odcień mocnego fioletu. Krwawił też z nosa i prawego ucha.
- Co tu się stało? - Za moimi plecami usłyszałam wzburzony głos McGonagall, która z przerażeniem przypatrywała się skutkom potyczki chłopaków. Wraz z nią grupę gapiów stanowili pozostali zawodnicy drużyny puchonów i Jordan.
Po jego minie wywnioskowałam, że to on pobiegł po profesorkę.
- Pani profesor, on jest ranny! Trzeba go zabrać do Skrzydła! - wskazałam na Cedrika.
McGonagall jedynie wybrała dwóch puchonów, aby to zrobili.
- Suzanne, ty weźmiesz Weasleyów i pójdziecie do dyrektora! W tej chwili!
...
Staliśmy na środku gabinetu Dumbledore'a, jak skazańcy. Pomimo tego, że Weasleye byli mocno poobijani, wymieniali między sobą zwycięskie uśmiechy, które niemiały żadnego wyczucia w starciu z obecną sytuacją.
Dyrektor patrzył na nas swymi niebieskimi oczami i wręcz zdawało mi się, że prześwietla nas nimi na wylot. Jego twarz była całkowicie poważna. Wiedziałam, że to z pewnością nam się nie upiecze - a przynajmniej bliźniakom.
- Rozumiem zamach na pana Filcha z pomocą lnianego worka - zaczął dyrektor po kilku minutach milczenia. Nie była to jednakże część jego strategii. Mężczyzna ten czas przeznaczył na przemyślenia, dotyczące naszej dalszej kariery w Hogwarcie. - jednak są sprawy, których nie pojmuję swoim umysłem i bójka z panem Diggorym bezsprzecznie się do tego zalicza - posłał nam uśmiech niemający nic wspólnego z radością.
- Panie dyrektorze... - zaczęłam.
- Dlatego żądam, abyście dali mi rozsądne wyjaśnienie takiego czynu. Wiem, że to wy zaczęliście tę sprzeczkę, panowie Weasley, dlatego proszę o szczerość. Ciebie, Suzanne, będę traktował wyłącznie jak świadka, choć nie omieszkam tego przekazać twojemu bratu.
- Panie profesorze - wydał z siebie niepewnie Fred, nie wiedząc, czy mężczyzna mu nie przerwie. Gdy ten tego nie zrobił postanowił kontynuować. - To wszystko jest dużo bardziej skomplikowane, niż pan sądzi.
- Ma to zapewne związek z napaścią na pana Filcha. Profesor McGonagall, o ile się nie mylę, już dała wam za to reprymendę. Niestety niczego nie udało jej się od was wyciągnąć, dlatego liczę, że teraz dowiem się wszystkiego.
Bliźniacy spojrzeli niepewnie po sobie, na co ja jedynie przewróciłam oczami.
- Możecie powiedzieć - stwierdziłam. Od samego początku czułam, że to się tak skończy.
- Ale, Suzanne...
- To poważna sprawa, dlatego wam pozwalam mówić - dodałam niespiesznie. - Nie obowiązuje was już nasz pakt krwi i wieczysta przysięga. - Zrobiłam cudzysłów palcami.
- Pakt krwi? - podchwycił Dumbledore.
- Był to jeden z argumentów chłopaków, aby nie mówić tego profesor McGonagall - wyjaśniłam poważnie. Miałam nadzieję, że bliźniacy też będą współpracować.
- A więc... - zaczął George. - Na początku tego roku szkolnego Suzanne, przebywając w bibliotece, znalazła na swojej ławce wycinek z gazety z bodajże 11 września 1978 roku, gdzie zostały opisane okoliczności śmierci jej rodziców, państwa Lupin.
- Kojarzę ten artykuł. - Dumbledore skinął głową. - Remus miał przez niego niemało kłopotów.
- W istocie - powiedziałam cicho.
- Mógłbym zobaczyć ten artykuł? - Bliźniacy szybko podali pergamin mężczyźnie.
- I sam pan dyrektor przyzna - kontynuował Fred. - Że takie znalezisko, jeszcze przez osobą, będącą w to zamieszaną, jest dosyć dziwne. Dlatego wraz z Georgem rozpoczęliśmy takie małe śledztwo, mające znaleźć winowajcę.
- Interesujące - przyznał Dumbledore, a w jego oczach dostrzegłam cień fascynacji.
- Naszymi podejrzanymi było wiele osób, ale ostatecznie wszystkich wykreśliliśmy przez bardzo mocne alibi.
- Jak zdobywaliście informacje o tych osobach? - dopytywał dyrektor.
- Obserwowaliśmy ich, szukaliśmy świadków lub osoby z ich bliskiego środowiska.
- Kto był waszym podejrzanym?
Bliźniacy zawahali się przez chwilę.
- Pan Filch, Draco Malfoy, Olivia Yaxley... Lucjusz Malfoy, ostatnio nawet Harry, Ron i Hermiona oraz... profesor Snape. - Fred spuścił głowę, na co Dumbledore zachichotał w tylko dla siebie charakterystyczny sposób.
- Doprawdy zapewniam was, że Severusowi jako ostatniemu przyszłoby do głowy wysyłanie anonimów Suzanne - stwierdził dyrektor.
- Niekoniecznie - zaprzeczył George. - Jak zapewne wiadomo, Profesor Snape był szkolnym wrogiem Remusa Lupina, który jest bratem Suzanne.
- Severus miał wiele nieprzychylnych mu osób w szkole. Gdyby zajmował się dręczeniem rodzin wszystkich swoich wrogów, zapewne pan Potter, Neville Longbottom, czy panienka Store mieliby przechlapane - Na dźwięk nazwiska przyjaciółki ożywiłam się. - Jak stwierdziliście, że to Cedrik jest za to wszystko odpowiedzialny?
- Ostatnimi tygodniami zebraliśmy ponownie wywiad i dwa dni temu dowiedzieliśmy się od Hermiony, że Suzanne była wtedy z Diggorym w bibliotece.
- Ciekawa dedukcja - przyznał Dumbledore. - A nie uważacie, że mądrzej by było powiadomić najpierw mnie w tym wszystkim?
- Mieliśmy zabronione, panie profesorze. - Bliźniacy posłali mi krytyczne spojrzenia.
- Mieli zabronione, co oczywiście nie powstrzymało ich przeciwko spiskowaniem przeciwko mnie wraz z Angeliną - zadrwiłam.
- Czy jeszcze ktoś, poza waszą trójką i panną Johnson został poinformowany?
- Maureen wie - stwierdziłam. - Ale dopiero od tygodnia - dodałam pospiesznie.
- Dzieciaki - Dumbledore wstał z krzesła i podszedł bliżej nas. - Wiem, że dla was ta sprawa wydaje się wielce emocjonująca, ale zapewniam, że nic waszej przyjaciółce nie grozi. Jesteśmy w Hogwarcie, to najbezpieczniejsze miejsce na świecie. - Puścił im oczko.
- Oczywiście, że jej już nic nie grozi. Bo osobą za to odpowiedzialną okazał się Cedrik - powiedział z goryczą George. - Zapewniam pana, panie dyrektorze, że zrobił to tylko dlatego, by Suzanne spędzała z nim więcej czasu! To było prowokacja, aby mógł stać się w jej oczach kimś więcej wartym, niż tylko głupim puchonem.
Już miałam coś odpowiedzieć chłopakowi za te jego bzdurne dywagacje, ale Dumbledore ścisnął mnie lekko za ramię.
- W takim razie nie ma niebezpieczeństwa! - powiedział beztrosko dyrektor. - A teraz proszę, chłopcy, abyście zgłosili się do profesor McGonagall, to ona wyznaczy wam karę. Ty, Suzanne, zostań jeszcze na chwilę, muszę cię zapytać o radę.
Bliźniacy posłali mi zwycięskie uśmiechy i wyszli z gabinetu dyrektora. Gdy pojawiły się za nimi kamienne schody, Dumbledore wskazał mi krzesło, abym usiadła. Zrobiłam to szybko.
- Posłuchaj mnie, moja droga - dyrektor zasiadł za biurkiem w swoim fotelu. - artykuł, który znalazłaś zdecydowanie nie jest przypadkiem. I tym bardziej nie mógł zostać podrzucony przez jakąś osobę z Hogwartu. Pilnuj się, Suzanne, ten artykuł to zdecydowanie nie jest zbieg okoliczności.
- Panie dyrektorze, ale...
- Najlepiej, jeżeli nie powiesz o moich przypuszczeniach nikomu, twój brat oczywiście dostanie ode mnie powiadomienie jeszcze dzisiejszej nocy, ale uważaj na siebie. Panowie Weasley zbyt emocjonalnie podchodzą do tego typu zadań. - Skrzywiłam się lekko. - Bez takich min, Suzanne. Powinnaś dobrze wiedzieć, że ci dwaj zrobią dla twojego bezpieczeństwa bardzo wiele. Zaufaj mi, znam się na tych sprawach. Jednak musisz obiecać mi, że nie powiesz nikomu o moich przypuszczeniach.
- Ale, jakie to konkretnie przypuszczenia?
Dumbledore westchnął głośno.
- W Hogwarcie jest osoba, która nie jest dla nas zbytnio życzliwa. Wydaje mi się, że wkrótce znowu wpłynie negatywnie na nasze bezpieczeństwo.

***
I jak wrażenia? Podzielcie się nimi w komentarzach :)
Suzanne Lupin
PS. Szczęśliwego Nowego Roku!

piątek, 22 grudnia 2017

Rozdział 42

Witam bardzo serdecznie...
Ostatnio w moim wnętrzu dokonują się dramatyczne wręcz zmiany emocjonalne
    - zabrzmiało pretensjonalnie? I dobrze... w zasadzie dobrze.
Święta niebawem: dla jednych powód do radości, dla drugich pretekst do pozostania dłużej w łóżku (dla mnie do tego i do tego, ale nie wiem, czy przez to powyrabiam się ze wszystkim)
.
Ostatnio PEWNA osoba z mojego najbliższego otoczenia ostro wjechała mi na ambicję i pomimo wielkich przeciwności losu, zamierzam nauczyć się grać na gitarze.
Tak, to z pewnością czas najwyższy!

Życzcie mi powodzenia i rozkoszujcie się kolejnym rozdziałem.
Już niedługo 2018!
***
Przyłapałam się kiedyś na tym, że nie wiedziałam, jak opisać swoich najlepszych przyjaciół. Bliźniaków, Angelinę, Jordana czy Maureen. I tak naprawdę stosunkowo niedawno odkryłam jak to robić, aby się na tym nie przejechać. To znaczy, aby nie dostrzec nadmiernie ich wad, które mogłyby nieznacznie zamazać rzeczywistość.

Obecna sytuacja dała mi możliwość do podszkolenia się w tej wybitnej dziedzinie.

Cała nasza szóstka przebywała właśnie w gabinecie, który nie śnił się zwykłym śmiertelnikom. Pomieszczenie to należało do profesor McGonagall, z której oczu zawsze ciskały się gromy, nawet wtedy, gdy miała dobry humor. Nie będę już nawet wspominać, co się z nimi działo, kiedy była zła, a w obecnej sytuacji kobieta znajdowała się na granicy załamania nerwowego.

Jej szczupłe, długie palce uderzały rytmicznie w blat biurka, przy którym kobieta siedziała na swoim fotelu obitym w skórzany, elegancki materiał. W pokoju nie było słychać niczego po za tym dźwiękiem, uderzeniem adrenaliny w nasze żyły oraz naszymi ukradkowymi spojrzeniami, które w tamtym momencie zdawały się wręcz wrzeszczeć.

Pierwszy raz znajdowałam się w gabinecie profesorki. Przez to, że panował w nim półmrok rozpędzany przez kilka świec na pobliskim bukowym kredensie, nic w nim nie było widać. Na starą twarz kobiety padała delikatna łuna światła, co dodawało jej zmarszczek, a na naszych plecach pojawiała się jeszcze liczniej gęsia skórka.

Przyznam, że McGonagall obrała bardzo dobrą strategię. Nie uległa emocjom i czekała, aż to my zaczniemy mówić. Problem był tylko jeden. Jedynymi winowajcami w tej sprawie byli bliźniacy, którzy wykradli się gdzieś po ciszy nocnej.

Spojrzałam na nich kątem oka. Ich twarze były prawie tak poważne jak profesorki. Nie pałętał się na nich drwiący uśmiech, jak to było zazwyczaj, a ich brązowe oczy patrzyły pewnie na kobietę, nawet nie próbując ulec tej pokusie, jaką było choćby podniesienie lewego kącika ust. Ich pewność siebie dodawała mi odrobinę odwagi - zawsze tak było, gdy moja płochliwa osoba nabierała wątpliwości. Ta dwójka rudzielców posiadała dar przekonywania wszystkich i wszystkiego do swoich jakże słusznych idei. Ludzie lubili ich za urok osobisty, sprawiający, że nie sposób było ich nie lubić. Ten ich "czar" działał na mnie nadal, chociaż znaliśmy się już kilka lat.

Z pozoru byli identycznymi braćmi o bezgranicznym poczuciu humoru, które przyciągało do siebie zwolenników. Prawda jednak była inna, a poznało ją niewiele osób. Także i ja, Suzanne Lupin, która szczyciła się w Hogwarcie mianem Lewej Ręki Weasleyów. Ich różność była zawsze dla mnie oczywista. Od samego początku naszej przyjaźni posiadałam w głowie pewien głos, który podpowiadał mi, że Fred jest dominatorem w tej parze, czemu George poddawał się z łatwością z jednego powodu. Pasowało mu to. Zawsze lubił być odrobinę z tyłu, widać było po nim, że nie zawsze ma ochotę brylować na scenie jak jego brat. Urok tego tandemu polegał na tym, że jeden drugiego siłą wpychał na piedestał. Posiadali wiele różnic, a łączyła ich pasja i braterska przyjaźń, która nigdy nie mogła się już rozerwać. Miałam przynajmniej taką nadzieję.

Za bliźniakami stał Jordan z dumnie podniesioną głową oraz dłońmi wsadzonymi głęboko w kieszenie. Ich kompan. Lee był dla nas jak dobra wróżba w deszczowe dni. Zawsze tryskał humorem, a jego lojalność nie znała granic. Miał cięty język i giętki umysł, co dawało mu niesamowite profity. Był jedyną osobą, która potrafiła powstrzymać zarówno Georga, jak i Freda przed odwaleniem jakiejś kompletnej głupoty.

Angelina stała tuż obok mnie i przytrzymywała mnie za nadgarstek. Na pozór była ona twardą ścigającą drużyny o mocnym charakterze. Nic bardziej mylnego. Chociaż jej temperament często dawał mi się we znaki, to, głęboko na dnie jej serduszka, dziewczyna była niezwykle wrażliwa. Każdy złośliwy przytyk Freda w jej kierunku pozornie nic nie zmieniał, lecz potem towarzyszyłam jej do późnych godzin nocnych i pocieszałam, mówiąc, że to zwykły bałwan - nie było to zbytnio dalekie od prawdy.

Maureen, która podobnie jak ja i Angelina, znalazła się w tym miejscu przypadkiem, stała wyprostowana obok Jordana i posyłała McGonagall harde spojrzenie. Ach, Maureen. Gdy spotkałam ją po raz pierwszy pomyślałam sobie, że jest to nieśmiała dziewczyna o czasem przydługim języku. Po tych dwóch latach zdałam sobie jednak sprawę, że jest ona czymś zupełnie innym, a ta jej pierwotna wersja była jedynie stadium przejściowym od bycia córeczką mamusi do zostania człowiekiem świadomym siebie. Szybko zorientowałam się, że w dziewczynie tliła się lekka iskierka dowcipkowania, ironii i czasem wręcz cynizmu oraz hipokryzji. Potrafiła żartować tak samo jak bliźniacy, śmiać się tak głośno jak ja, walczyć o sprawiedliwość niczym Jordan oraz mieć niebywałą pewność siebie Angeliny. Była hybrydą całej naszej piątki. Kiedy przebywałam przy niej, czułam, że jakaś dziwna energia ciągnie mnie do tej ekstrawertycznej dziewczyny o ogromnej inteligencji. Miałam wrażenie, że znam ją o wiele dłużej, niż było mi to w rzeczywistości dane. Ta dziewczyna posiadała w sobie po prostu cząstkę magnetyzmu, który był niesamowity.

- Dobra, dzieciaki! - zagrzmiała w końcu McGonagall, tym samym przyznając się do własnej porażki. Bliźniacy uśmiechnęli się wtedy cwaniacko, co uzmysłowiło kobiecie, że gdyby przeczekała jeszcze chwilę, to zaczęliby pierwsi. - Przez ostanie lata tolerowałam wasze pokręcone dowcipy, ale dzisiaj... przeszliście już samych siebie! Co wam strzeliło do głowy? Nie macie czego robić w wolnym czasie? Jeśli macie zbyt wiele energii, może zapiszecie się na jakieś kółka naukowe lub coś innego!

- Ale, pani profesor... - wtrącił Fred.

- Nie przerywaj mi. Rozumiem, że jesteście  w trudnym wieku, dlatego pytam się was teraz uczciwie, co mogę dla was zrobić. To nie jest zabawne, Jordan - uciszyła chłopaka, który parsknął pod nosem. - Byłam wyrozumiała, jeżeli chodzi o przywiezienie do szkoły gnomów ...tak, wiem, że to wasza sprawka... i przymknęłam oko na wasz żart z niewidzialnymi stołami, bo dyrektor Dumbledore mnie o to poprosił, ale wasze ostatnie wygłupy weszły już na nowy poziom!

- Ale...

- Nie interesuje mnie to, George. Nękanie grona pedagogicznego wcale nie jest zabawne. Profesor Snape non stop uskarża się na wasze skandaliczne zachowanie na zajęciach, ale że to właśnie on, lekceważyłam to. Jednak ostatni donos na was od Lock... profesora Lockharta to już przegięcie. Zdajecie sobie sprawę z tego, że tak dłużej już być nie może?

- Profesor Lockhart nie był naszym celem - usprawiedliwiał się George.

- Nie? A to ciekawe, bo do tej pory uważałam, że rozstawienie pułapek na myszy w całym jego gabinecie jest wystarczającym argumentem. No nic, najwyraźniej źle kojarzę fakty. - Dostrzegłam, że na usta chłopaka już rzucała się jakaś złośliwa uwaga, ale w ostatniej chwili rudzielec postanowił z niej zrezygnować. - Ale dzisiejszej nocy? Już wcześniej zdawałam sobie sprawę z tego, że szwendacie się po korytarzach w nocy, ale nie sądziłam, że ma to aż taką skalę.

- Pani profesor...

- Jeżeli chcesz mi powiedzieć, Jordan, że rzucenie się na woźnego z lnianym workiem i próba założenia mu go na głowę były zwykłym wypadkiem, to wybacz, ale nie uwierzę! W ogóle czemu to zrobiliście? - spytała z goryczą.

- Gdybyśmy pani powiedzieli, to i tak by nam pani nie uwierzyła - westchnął głośno Fred, a Lee szybko potaknął. Zdało mi się jednak, że bliźniacy nie poinformowali go o prawdziwych celach napaści na Filcha.

Podsłuchałam ich rozmowę dotyczącą tej zasadzki. Bliźniacy postanowili zdobyć fragment DNA woźnego, aby znaleźć taką samą cząstkę na zarekwirowanym przeze mnie artykule. Gdy tylko opuścili Pokój Wspólny, wyciągnęłam Angelinę i Maureen na spacer z mapą huncwotów, aby dowiedzieć się, jak wielkim niepowodzeniem zakończy się ich przedstawienie.

- Wierz mi, panie Weasley, że miała ta szkoła jeszcze gorszych uczniów niż wasza trójka. - Obrzuciła chłopaków krytycznym spojrzeniem.

Tym razem na moją twarz wpełznął uśmiech. Każda wzmianka o Huncwotach wywoływała u mnie dobry nastrój ostatnimi czasy.

- Panno Lupin, rozumiem, że takie uwagi działają dobrze na twoje ego, ale na litość boską! - upomniała mnie, a następnie ponownie zadała bliźniakom pytanie. - A zatem dowiem się powodu tak głupiego wyskoku?

- Nawet gdybym chciał pani powiedzieć, a nie chcę, nie mógłbym tego powiedzieć - stwierdził Fred.

- A czemuż to? - McGonagall podniosła jedną brew.

- Zawarłem z tą osobą pakt krwi i obiecałem nie wygadać. Inaczej mi urwie głowę - dodał pospiesznie, a ja poczułam lekkie ukłucie śmiechu.

- Rozumiem, że nie chcecie rozmawiać. Może chociaż dziewczyny w końcu zabiorą głos. Co wy na to? Panno Store, Johnson... Lupin?

- One nie wiedzą, pani profesor - wtrącił Jordan. - Nie były w to zamieszane.

- Co nie zmienia faktu, że były z wami podczas napaści na pana Filcha.

- Zwykły zbieg okoliczności - stwierdziła Maureen z miną niewiniątka. Pod wpływem silnego wzroku profesorki postanowiła mówić dalej. - Nie mogłyśmy zasnąć, pani profesor, więc poszłyśmy się przejść i wtedy napotkałyśmy chłopaków, którzy ganiali pana woźnego z workiem. Nie brałyśmy w tym udziału. - Położyła rękę na sercu.

Kobieta jedynie westchnęła głośno.

- Czy to prawda? - rzuciła w stronę chłopaków ze zrezygnowaniem, na co oni zgodnie przytaknęli głowami. - Cieszy mnie taki wspaniały akt lojalności, dzieciaki. Jeżeli sami tego chcecie to dobrze. Zatem wy, dziewczyny, odbieram 20 punktów waszemu domowi za szwendanie się po szkole po ciszy nocnej. Zaś wy, chłopcy, odbieram 30 punktów za nieposzanowanie personelu szkolnego i nagminne łamanie regulaminu, a po za tym wysyłam was na szlaban do gajowego Hagrida. Przez najbliższe dwa tygodnie będziecie pomagać mu w łapaniu gnomów, które w zastraszającym tempie rozmnożyły się w Zakazanym Lesie. To wszystko.

- Dobranoc - rzekliśmy wychodząc.

- Dla kogo dobra, dla tego dobra - mruknęła ledwo słyszalnie pod nosem.

...

Kilka następnych dni minęło nam bez zbytnich przygód. Miałam nadzieję, że taki stan rzeczy utrzyma się jeszcze przez dobre półtorej tygodnia, lecz niestety w czwartek w nocy wypadł pewien nieprzyjemny incydent. Pełnia.

Comiesięczna zmora spędzająca spokojny sen z powiek. Tak jak zawsze, wykradłam się z dormitorium po ciszy nocnej, uprzednio chowając dobrze mapę huncwotów, a następnie ruszyłam w stronę Zakazanego Lasu.

Ciemna noc, a na pobliskich drzewach pojawiają się pierwsze pączki zwiastujące powrót wiosny. Powietrze powoli staje się przerzedzać i nabierać dawno niewidzianych rumieńców. Wszystko nabiera innych barw, gdy patrzy się na to z innej perspektywy. Z perspektywy pięknego zwierzęcia.

Powolnymi ruchami znikałam za kotarą roślin zakazanego lasu. Każda napotkana gałązka była przeze mnie odczuwalna, a każdy najdrobniejszy dźwięk stawał się wyraźniejszy w mojej głowie. Te zwierzęce zmysły były dla mnie czymś niesamowitym. Wszystko wydawało się teraz takie wyraźne. Napisane grubą krechą przez dźwięki, zapachy i barwy. Ta strona boru podobała mi się szczególnie. Ta, która stała przede mną i odsłaniała wszystkie swoje sekrety. Na przykład pierwsze źdźbła traw były o dziwo na tyle naiwne, by wyszeptać mi wszystko, co wydarzało się obecnie w lesie. Bawiło mnie to niezwykle.

Podążyłam więc za świeżo zostawionymi śladami jakiegoś zwierzęcia. Wpadło mi wtedy pewne wspomnienie do głowy, kiedy jak zwykle oddawałam się tropieniu potencjalnego kolegi dzisiejszej przechadzki.

Był wtedy początek marca, a więc pościel śniegu nie puchła już o kolejne warstwy. Podążałam z ciekawością za tym interesującym mnie zwierzęciem, a rosnące drzewa zdawały się odsuwać z mojej drogi. Jego ślady czułam coraz wyraźniej i śmiałam się sama do siebie, że było ono tak nieostrożne. Zostawiało ono za sobą gładką ścieżkę swoich pazurów. Jednak jego ścieżka zdawała się bardzo chaotyczna. To skręcił w prawo, to okrążył drzewo kilka razy, powąchał coś nosem i ruszył dalej, to popodgryzał korę jakiejś wyższej sosny lub uwolnił spod warstwy śniegu ziemię.

W pewnym momencie zauważyłam wyraźnie jego sylwetkę. I szczerze mówiąc, to co zastałam wprawiło mnie w osłupienie. Kilkanaście metrów ode mnie znajdował się w całej krasie stwór, którego nie sposób było nie rozpoznać.

Był dużo wyższy ode mnie i poruszał się na wpół wyprostowanie. Jego ciało porastało krótkie, szorstkie futro, a z brzydkiego pyska wystawał szereg ostrych zębów, które widziałam z tak dużej odległości.

W pierwszej chwili pomyślałam, że trzeba wiać. W pierwszej chwili, gdyż już w kolejnej zostałam przyuważona przez wilkołaka.

Skierował on na mnie swój ogromny łeb i poruszył drażniąco nosem. Jego ślepia zaświeciły się cicho, a następnie bodziec uderzył wprost w jego masywne odnóża, przez co nakierowały go na mnie.

Instynktownie zjeżyłam sierść na karku, co dodawało mi kilku centymetrów. Pokazałam mu swoje śnieżne zęby, ostre jak igiełki i naprężyłam się do skoku. Jeżeli trzeba było tak zrobić, to byłam gotowa na walkę.

Wilkołak zatrzymał się ze dwa metry ode mnie. Na tę odległość próbował mnie wyczuć. Dla mnie to nie było trudne, bo pachniał niezwykle intensywnym odorem. Aż zaskamlałam bezwiednie, przez co stwór ponownie przechylił lekko łeb. Zbliżył się do mnie o dwa kroki. Teraz nie miałam już żadnych wątpliwości, że napastnik góruje nade mną fizycznie. Starałam się nie poznać po sobie, że serce bije mi tak szybko, jakby zaraz miało opuścić moją klatkę piersiową.

W tej samej chwili wilkołak wydał z siebie powolny dźwięk wycia. Brzmiało to jak wołanie o pomoc. Przyjrzałam się mu bliżej. Nie było w nim nic ładnego. Ślepe, zwierzęce instynkty wzięły górę nad człowiekiem. Mogło zdarzyć się każdemu?

Zdarzyło się mojemu bratu, a oto właśnie przed sobą miałam jednego z przedstawicieli tej choroby.

Zawyłam cicho, aby poczuł, że okazuję mu wsparcie. Chyba zrozumiał, bo z nadmiaru radości uderzył z całej siły pazurami o pobliski pień.

Czego by o nim nie można było powiedzieć, to to, że nie był człowiekiem, tylko dziką bestią, która niestety jest zdolna do zabijania.

Wydałam z siebie drugi dźwięk, na co wilkołak pokazał zęby, obwąchał mnie ostatni raz i uciekł, kryjąc się w borze.

Jedno było pewne. Animagiczna forma uchroniła mnie przed śmiercią, bo ten nieszczęśnik wziął mnie jedynie za dzikie stworzenie.

Oddając się w tę retrospekcję, nawet nie zauważyłam kiedy dotarłam na jaśminową* polanę, gdzie zawsze kwitły te rośliny. Najwidoczniej już tak dobrze znałam zakazany las, że nie potrzebowałam zastanawiać się, w którą ścieżkę otoczoną mrokiem mam skręcić.

Ziewnęłam ze zbyt nudnego wieczora i położyłam się na kępie kwiatów, dzięki czemu ich słodki zapach powolnie dostawał się w moje nozdrza.

"Zaraz zjawi się tutaj Hagrid i będziemy jak co pełnię podziwiać zakazany las" - pomyślałam. Od czasu, gdy natknęłam się na sidła Hagrida, zawsze spędzałam z nim cząstkę księżycowej nocy.

Jednak już moment później zrozumiałam, że Hagrid dzisiaj do mnie nie przyjdzie. Ponieważ McGonagall dała szlaban bliźniakom i Jordanowi. Westchnęłam skonsternowana.

Nie tak miała wyglądać ta przyjemna noc.

"No cóż, skoro Hagrid nie przyjdzie do mnie, to w takim razie będę zmuszona przyjść do niego"

Jednak wtedy w mojej głowie pojawiła się kolejna przeszkoda - A co jeżeli bliźniacy rozpoznają mnie pod postacią wilka.

Jednak wydało mi się to niedorzeczne. Przecież Suzanne śpi teraz w dormitorium, a nie szwenda się po lesie w skórze dzikiego stworzenia.

...

Przeskakując pagórek, na którym ostatnio znalazłam interesującą kolonię ładnie pachnących grzybów, wylądowałam na polanie niedaleko głównego miejsca randkowania gnomów. Na moje nieszczęście niedaleko mnie znajdowali się też: George, Fred i Jordan, którzy na mój widok zrobili się cali biali.

Postanowiłam się trochę zabawić ich kosztem.

Zademonstrowałam im swoje kły i warknęłam ostro w ich kierunku. Na reakcje nie trzeba było długo czekać.

- Nie zbliżaj się, mały! - rzucił w moim kierunku Fred. - Bo inaczej gorzko tego pożałujesz! - zagroził mi.

Postanowiłam go ukarać za tę hardość wobec mojej osoby.

Naprężyłam się lekko i z pomocą jednego susa już znajdowałam się przy rudzielcu. Jeszcze bardziej wystawiłam kły, a wtedy znienacka ugodził mnie jakiś silny promień. Z hukiem upadłam na trawę, przygniatając tym samym jednego gnoma.

- Fred, żyjesz? - spytał George, nadal intensywnie lustrując mnie wzrokiem.

Widziałam jego sylwetkę zbliżającą się w moją stronę. Nie mogłam jednak wykonać żadnego ruchu. Najpewniej uderzył mnie Drętwotą, tyle, że nie użył do tego formuły, co oznacza, że chłopak nauczył się magii niewerbalnej.

- Lee, biegnij po Hagrida. On zdecyduje, co z nim zrobimy. - Wskazał na mnie.

Po moim karku przebiegł zimny dreszcz. Próbowałam się podnieść, ale wtedy George ugodził mnie kolejnym zaklęciem. Tak to jest, gdy zaczyna się śmieszkować pod postacią wilka!

- Nawet nie próbuj - uprzedził mnie i uderzył we mnie kolejnym zaklęciem, przez co pisnęłam lekko. Nie miałam pojęcia skąd on nauczył się tego wszystkiego, ale w tamtym momencie nie wiele mnie to obchodziło.

- Dobrze, że dziewczyny nie dostały razem z nami szlabanu. - Fred stanął obok brata, także z różdżką w gotowości.

- Lepiej dla niego - odparł George. - Gdyby była z nami Suzanne, ten wilk oberwałby dużo gorzej. Spojrzał na mnie hardo. Jeszcze nigdy nie widziałam u niego takiego wzroku.

- Jesteś pewien, że to wilk? - spytał Fred, podchodząc bliżej mnie, przez co instynktownie poruszyłam się niespokojnie. "Cholerny instynkt". George rzucił we mnie kolejnym zaklęciem, które zabolało jeszcze gorzej od poprzedniego. - Mi on bardziej wygląda na wilkołaka. Pamiętasz, na tamtej lekcji z Lockhartem? Suz wydała z siebie podobny dźwięk, jak ten tu zawył.

- W sumie bez różnicy - stwierdził George. - I wilki i wilkołaki to zwykli mordercy. - Obrzucił mnie spojrzeniem pełnym pogardy.

Zwykli mordercy - zakołatało mi w głowie. To tak postrzegani byli ci, którzy chorują na likantropię. W tamtym momencie zaczęłam jeszcze bardziej współczuć Remusowi.

Już miałam zawyć z kolejnej fali dreszczy, gdy nagle usłyszałam jakieś głosy.

Przekręciłam lekko głowę, a wtedy dostrzegłam Hagrid i Jordana idących szybko w naszym kierunku.

- George, przestań w tej chwili! Opuść różdżkę! - rozkazał gajowy.

- Co? - wydał z siebie rudzielec. - Ta bestia mało nie rzuciła się na Freda!

- Powiedziałem: opuść różdżkę! - zagrzmiał ponownie Hagrid, a na dźwięk jego poważnego głosu chłopak zrobił to, co mu kazano. Z trudem podniosłam łeb z ziemi. Hagrid momentalnie podszedł do mnie.

- O co chodzi? - spytał niepewnie Fred, na którego twarzy krążyło zmieszanie i niedowierzanie.

- Co wy najlepszego zrobiliście, chłopcy?

- To nie nasza wina, Hagridzie! - sprzeciwił się George. - To on się na nas rzucił! Ta bestia!

- Nie mów tak na nią! - odparł stanowczo mężczyzna, pomagając mi wstać.

W sumie czułam się już całkiem dobrze. Jedynie szok blokował mi jeszcze pełne sterowanie kończynami. Słowa chłopaka odrobinę zabolały, chociaż rozumiałam jego intencje w celu obrony brata.

- Na nią czyli?

- To nie samiec! - Wskazał na mnie. - Jak spotkaliśmy się z nią pierwszy raz, to też ją nazywałem "mały". Od razu pokazała mi, że bardzo tego nie lubi! - Podrapał mnie czule za uchem.

- Hagridzie, nie wiem, czy rozumiesz powagę sytuacji, ale ona rzuciła się na nas! - wtrącił Fred.

- Chciała się jedynie przywitać - usprawiedliwiał mnie Hagrid. Po części się z nim zgodziłam. - Ma ona pewną cząstkę od was. Powinniście to zauważyć.

George i Fred obrzucili mnie zdystansowanym spojrzeniem. Jordan wciąż milczał.

- Chociaż oczywiście rozumiem, chłopcy, że mogliście się przestraszyć.

- Jakby ciebie w nocy napadł wilk to...

- Tak, tak, rozumiem, George. No dalej, Huncwotko, przeproś ich ładnie.

Posłałam Hagridowi karcące spojrzenie, chociaż miano Huncwotki bardzo mi się podobało.

Następnie spojrzałam wymownie na bliźniaków. Podeszłam najpierw do Freda i musnęłam lekko nosem jego kolano. Na twarzy chłopaka pojawił się nikły uśmiech.

- Jestem w stanie ci wybaczyć - stwierdził, głaskając mnie po głowie z dystansem.

Zamruczałam cicho, co do złudzenia przypominało dźwięk wydawany przez kota. Zrobiło mi się przez to potwornie głupio. Dopiero kiedy zdałam sobie sprawę, że muszę przeprosić także i Georga, zażenowanie zeszło z mojej twarzy.

Podeszłam do drugiego bliźniaka niechętnie. Wcale nie patrząc na niego, nachyliłam się do jego butów i rozwiązałam mu sznurówki. Powinien się cieszyć, że tylko tyle mu zrobiłam.

Gajowy oczywiście zaśmiał się z mojego czynu.

- Już rozumiecie czemu Huncwotka? - zachichotał mężczyzna.

George jednak nie przejął się słowami Hagrida. W momencie, gdy chciałam od niego odejść, przykucnął w sposób, że patrzyliśmy na siebie. W momencie, gdy to się stało, w jego oczach dostrzegłam charakterystyczny błysk. Olśnienia lub odkrycia czegoś nowego.

- Ciekawe ma oczy ta nasza... Huncwotka - podsumował już łagodnym tonem i poczochrał mnie po karku. Nie podobał mi się jednak sposób, w jaki patrzył na mnie do czasu naszego pożegnania.

...

Wchodząc do Pokoju Wspólnego już jako człowiek, czułam się bardzo obolała. Po pierwsze dlatego, że George sprzedał mi kilka dobrze rzuconych zaklęć obronnych, a po drugie - jego słowa o wilkołakach zrobiły mi ostry mętlik w głowie. Poza tym czułam się winna, że napadłam na Freda, co w Georgu ujawniło najskrajniejsze zachowania. Bądź co bądź go rozumiałam. Gdyby niebezpieczeństwo groziło Remusowi, bez wahania ruszyłabym mu na pomoc bez względu na konsekwencje.

- O, Suzanne. Nareszcie się pojawiłaś. Czyżbyś przypadkiem nie spotkała się z tajemniczym wielbicielem? - dotarł do mnie złośliwy głos Georga, gdy tylko znalazłam się w pokoju wspólnym gryfonów.

Dopadło mnie podobne uczucie jak wtedy, gdy wróciłam do domu. Miałam wrażenie, że on wiedział, że zdawał sobie sprawę z tego, co zrobiłam.

Postanowiłam grać na zwłokę.

- Nie mogłam się odpędzić od adoratorów - odparłam ironicznie, przez co bliźniacy wymienili znaczące spojrzenia.

- A czy przypadkiem tymi adoratorami nie byli: Cedrik Diggory?

- Oczywiście, że nie! - udając, że złapali mnie na gorącym uczynku, postarałam się o jak najbardziej czerwone rumieńce na moich policzkach. Niewyobrażalna ulga wypełniła moje ciało, gdy ci dwaj detektywi posądzili mnie jedynie o nocne schadzki z puchonem.

 ***

*jaśminy kwitną na przełomie maja i czerwca, ale pragnę powiadomić, że jest to magiczny las ;)