sobota, 22 kwietnia 2017

Rozdział 14


Witam wszystkich bardzo serdecznie!
Nie mam pomysłu jak napisać ten nieszczęsny wstęp, którego wymyślenie zawsze idzie mi dość opornie. Może nie przedłużając więcej, życzę miłego czytania.
***
II klasa ciągnęła za sobą wszelakie dla nas korzyści. Jedną z tych zalet była bezapelacyjnie astronomia, prowadzona na najwyższej wieży Hogwartu, zwanej także Astronomiczną, ze względu na wykładany tam przedmiot przez profesorkę Aurorę Sinistrę, tę samą naiwną nauczycielkę, na której oczach Montgomery doznała uszczerbku na zdrowiu. Nauka ta, którą wprowadzano na roku, na którym my się obecnie znajdowaliśmy, polegała na badaniu nieba i obserwowaniu sklepienia, pełnego, co prawda pięknych, konstelacji, które dla wykładowczyni były istną śmietanką towarzyską nauk.
W każdy wtorek spotykaliśmy się w obserwatorium i gapiliśmy się w niebo, by dojrzeć na nim jakąś kometę sugerującą o końcu świata, ale, że ten obiekt niebieski będzie już na tyle blisko ziemi, to my nie będziemy w stanie niczego zrobić, a naszymi ostatnimi myślami przed śmiercią okażą się te dotyczące podpalonego kawałka skały. Świetnie.
Sterczałam na zimnie wokół jednego teleskopu wraz z bliźniakami i, od czasu do czasu zmieniając położenie obiektywu, lustrowałam niebo, które na początku października wyglądało iście imponująco. Czasami napotykając jakąś spadającą gwiazdę lub ciekawą konstelację jakiegoś strzelca, chłonęłam co dziesiąte słowo profesorki, która z ukrytym zaangażowaniem prawiła nam o kosmosie, lecz mnie interesowało tylko tu i teraz, a nie jakiś Marsjanin, co się na mnie patrzy.
Oderwałam wzrok od obiektywu i oddając bliźniakom ster nad teleskopem, oparłam się o barierkę, mając nadzieję na krótką drzemkę, ponieważ nie przywykłam do lekcji o drugiej w nocy. Już zataczałam się w krainę Morfeusza, gdy nagle bliźniacy coś za bardzo optymistycznie zaczęli przeglądać teleskop. Poderwałam głowę i przez zamykające się powieki i wzmagającą senność, posłałam im zdziwionej spojrzenie.
- Suz. Zobacz, szybko. - powiedzieli gorączkowo i "zawiosłowali" rękami.
Podeszłam zaciekawiona do obiektywu z nadzieją na coś godnego uwagi i... i to było coś godnego uwagi.
- Co to? - spytałam, nie odrywając wzroku od płonącej kuli ognia, która wydawała się zastygnąć na bezkresnej czerni. - Przecież jak nas trafi, to nie pozostawi żadnych złudzeń na przeżycie.
Nadal obserwowałam wręcz żywy kształt płomienia, oświetlającego pobliski nieboskłon.
- Przecież zaraz uderzy. - poinformowałam, jakby sami nie wiedzieli.
Fred i George zrobili strapione miny, bo, faktycznie, sytuacja nie rysowała się przyjemnie.
- Pani profesor... - zawołał Fred, kiedy nauczycielka była w trakcie rozprawiania o Psiej Gwieździe. - Tragedia się szykuje. Zaraz nas trafi. - panikował.
- Co się dzieje? - spytała Sinistra, widocznie zirytowana naszą postawą na jej zajęciach.
- Co się stanie. - zaprotestowałam z Georgem i wręcz wsadziłam kobiecie teleskop do oka, by ta zauważyła nadchodzącą tragedię.
Nauczycielka chwilę poprzyglądała się horrendalnie niebezpiecznemu  zjawisku, a następnie oderwała wzrok od niego i utkwiła go w nas, a gdyby oczy potrafiły mówić, krzyczałyby: "Chyba Filch powinien dostać zezwolenie na używanie łańcuchów w ramach kar... I nie tylko!".
- Rozumiemy, że jest pani w szoku, ale musimy coś zrobić. - myślał gorączkowo Fred. - Z pewnością jest jakieś zaklęcie antygrawitacyjne, więc... Wystarczyło by pójść po profesora Flitwicka, a gdy on przyjdzie to rzuci je... Ale Flitwick ma strasznie krótkie nóżki, nie zdąży na czas. Trudno, obroni nas ze swojej pracowni, na ślepo. Dlaczego pani nic nie mówi. - upierał się.
Sinistra westchnęła ciężką, a następnie wskazała palcem na nasz teleskop.
- Ustawiliście lunetę pod złym kątem. Jej obraz wskazuje na ognisko urządzane przez pana Hagrida. - odparła spokojnie, choć z uszu buchała jej para, a następnie względnie opanowanie wróciła do prowadzenia lekcji.
Wróciliśmy do naszego teleskopu. Kiedy oddaliłam obraz, faktycznie dało się zauważyć Hagrida, który co chwilę dorzucał do ognia suchych gałązek.
- Jesteśmy głupi, jak podeszwy Filcha. - skomentowałam sytuację i wróciłam do spania.
...
Nazajutrz, kiedy moje oczy nie wykazywały już zmęczenia, a skóra nie piekła mnie aż tak bardzo po nasmarowaniu się maścią Usticową i gdy ogólnie zapowiadał się wspaniały dzień, jakiś mądry czarodziej postanowił zesłać na nasze barki całe zło tego świata i ustalić, że pierwszą środową lekcją będzie historia magii, prowadzona przez profesora Binnsa, którego styl nauczania był nudniejszy od bełkotu gumochłona lub wykazywał podobny poziom.
- I tak oto w 1465 gobliny uzyskały niepodległość. - tłumaczył duch. - A teraz zapiszcie sobie... - W tej samej chwili wszystkie oczy skierowały się na profesora i z wielkim wręcz szokiem wpatrywały się w jego zamgloną postać. - ...waszą pracę domową. Macie napisać referat na dwie rolki pergaminu o skutkach uzyskanej przez gobliny niepodległości w 1465 roku. - zakończył uroczyście i zniknął za ścianą.
Jego zniknięcie przesądziło o wybudzeniu się ze snu pozostałych uczniów, których uciemiężone drzemką umysły nie były dostatecznie przygotowane na taki cios. Zdziwione spojrzenia błąkały się po klasie i tak na prawdę nikt nie był już pewny, czy to wszyscy uczniowie mają problemy ze słuchem, czy też profesor Binns zwariował i zadał nam pracę domową. Taka sytuacja nie miała jeszcze miejsca i wprawiła nas wszystkich w lekki dyskomfort, rujnując tym samym nasze plany na popołudnie. A dzisiejszą lekcję można było jednakże skomentować tymi oto słowami: "To będzie ewenement historyczny". Binns się ucieszy.
Jak za sprawą naszych różdżek... lub dziesięciominutowej przeprawy przez szkołę, znaleźliśmy się na zajęciach z Flitwickiem. Nauczyciel wymachiwał zamaszyście magicznym patykiem i wtrącał co parę ruchów uwagi dotyczące wymowy zaklęcia, które miało za zadanie zagęścić atmosferę w pomieszczeniu.
W przenośni i dosłownie, ponieważ czar służył do zmieniania rzeczy martwych w galaretki, zaś my odkryliśmy jego zbawienne działanie na piórach ślizgonów. Oczywiście wszystko zaczęło się przez przypadek, kiedy Jordan krzyknął: Moleculo anti, wkładając w to być może trochę za dużo pasji, kierując różdżkę nie tam gdzie potrzeba, a wtedy zaklęcie ugodziło w, cytuję: "śnieżnobiałe pióro z jedwabiu feniksa", należące oczywiście do największej zołzy w naszym układzie słonecznym: Olivii Yaxley.
Następnie poszło już z górki. Na nic zdały się nasze gorące zapewnienia o nieumyślności tego czynu. Ślizgoni wiedzieli swoje i nie zważając już na nic, zaczęli ćwiczyć zaklęcie na nas, a, że robili to dość skrycie, Flitwick nie reagował.
- Tak chcecie się bawić? Proszę bardzo. - mruknęłam, gdy Yaxley zamieniła moją różdżkę w brązowego gluta.
Dziewczyna posłała mi dumne spojrzenie, gdyż najwyraźniej uważała, że uczyniła mnie bezbronną. Spojrzałam na nauczyciela, który był w trakcie ponownego demonstrowania zaklęcia jakiemuś ślizgowi, wyjątkowo niebiorącemu udziału w wydarzeniach.
Zamachnęłam się ręka pod ławką i bąknęłam: "Bullarum", a nieświadoma Olivia nadchodzącego kataklizmu, przynajmniej dla niej, jeszcze bardziej nachyliła się w moją stronę. Dziewczyna właśnie zamierzała się zacząć wdzięczyć do swojego kolegi, kiedy na jej kartoflowatym nosie wyrosła kurzajka.
- Co to? - zapiszczała ślizgonka, dotykając krosty, ale w tym samym momencie wypryszczyło ją doszczętnie, zamieniając jej twarzyczkę w bagno.
Część gryfonów zawyła ze śmiechu, ale ślizgonom nie udzielił się ten nastrój.
- Panie profesorze. - zawyła wiedźma. - Lupin zaatakowała mnie i zamieniła we wstrętną ropuchę.
- Sprzeciw - wstawili się za mną bliźniacy.
- Yaxley zamieniła różdżkę Suz w galaretę, więc ta nie mogła nią nic wyczarować. - dokończył sam George.
Flitwick chyba uwierzył w nasze argumenty.
- Olivio, idź do pani Pompfrey. - rozkazał ze zrezygnowaniem, a gdy dziewczyna zniknęła za drzwiami, kontynuował lekcję jakby nic się nie stało.
...
Po wyczerpujących zajęciach, kiedy moja różdżka wróciła do swojej starej formy i dało się z niej wykrzesać jakiekolwiek zaklęcie, poszliśmy do Wielkiej Sali na zasłużony posiłek. Kiedy znaleźliśmy się w pomieszczeniu część osób, siedząca przy stole ślizgonów posłała nam gardzące spojrzenia, co mogło świadczyć o bardzo dobrym opanowaniu przeze mnie bąblującego uroku. Usiedliśmy przy stole gryfonów i, unikając złowieszczych spojrzeń uczniów Slytherinu, zabraliśmy się za jedzenie.
W czasie gdy bliźniacy żywo rozmawiali o nadchodzącym treningu Quidditcha, a Jordan i Angelina klęli na ślizgonów, moją uwagę przykuła bardzo interesująca sytuacja dziejąca się przy stole nauczycielskim. Snape bardzo głośno wygłaszał swoje zdanie o niesubordynacji uczniów na lekcjach i mogłam się założyć o wszystko, że te słowa kierował specjalnie do mnie, bo niby dlaczego się tak wydzierał? W spór był zamieszany także profesor Colbert, który trzymał naszą stronę oraz Quirrell, nauczyciel mugoloznawstwa i okropny jąkała, noszący turban i śmierdzący czosnkiem, będący przez nas jeszcze niepoznanym, jednakże nie lubił on Snape'a potwornie, w czym bardzo go popieraliśmy, i dzięki temu zyskał naszą przychylność.
Quirrell wymachiwał energicznie jakimś pergaminem przed nosem nauczyciela eliksirów i starał się mu przemówić do rozumu, jednak na próżno. Snape jedynie bardziej się wściekł i zdawało się, że niedługo w ich "małą" sprzeczkę będzie musiał interweniować dyrektor.
- Zachowują się jak dzieci. - powiedział Charlie, który nie wiadomo skąd, nagle pojawił się koło mnie.
Odwróciłam głowę w stronę chłopaka, żeby ciekawie skomentować ówczesne wydarzenia, ale kiedy napotkałam jego twarz, aż podskoczyłam.
- Co ci się stało? - spytałam lustrując go i zatrzymując dłużej wzrok na rozcięciu na jego czole. - Pobiłeś się z Filchem, czy jak? - Wskazałam na ranę.
- Co? - zdziwił się. - Nie! Pomagałem Hagridowi z Kłem. - odparł, pocierając czoło.
- Środki ostrożności były przestrzegane sumiennie. - powiedziałam ironicznie.
- Przeze mnie i Hagrida i owszem, jednakże Kieł nie chciał się zastosować. - Wzruszył ramionami. - A z resztą nic się nie stało. Pies musi się wybawić.
- Pasjonat zwierzaków się znalazł. - rzuciłam.
- Pasjonat? - podchwycili bliźniacy. - To świr godny zastępstwa Hagrida. Lubi jak mu jakaś bestia podgryza stopy. - zaśmiali się.
- To ma sens. - przytaknęłam, robiąc ironiczne spojrzenie.
Jednak Charlie nie miał prawa już tego zauważyć, bo złapał za befsztyki i, nie przejmując się umieszczeniem ich na swoim talerzu, zaczął jeść.
- A tak przy okazji... - wydał z siebie odgłos podobny do ciamkania krakena. - Dziś jest pierwszy trening. Fred, George, wszyscy słyszą. - Członkowie drużyny pokiwali dynamicznie głowami. - Mam już ustalony plan działania.... - kontynuował rudzielec. - i mogę się założyć o galeona, że w tym roku wygramy puchar Quidditcha...
- Na więcej cię nie stać, Weasley? - powiedział jakiś złośliwy głos. - Naprawdę myślisz, że z gumochłonami w drużynie jesteś w stanie pokonać choćby Huffleputh.
- Pytał cię ktoś o zdanie, Yaxley. - rzuciłam oschle. - Nie przypominam sobie, byś należała do naszej drużyny.
- Nie potrzebuję zgody na wyrażania własnej opinii. - odparła wyniośle, jakby nie usłyszała dalszej części mojej wypowiedzi, i podniosła wyżej głowę.
- Możesz wyrażać ją sobie gdzie indziej, bo TU - Zaakcentował mocno Lee. - nikogo twe przemyślenia nie obchodzą.
- Zabawny jesteś... - odparła Olivia, starając się brzmieć spokojnie, bo słowa Jordana mocno zepsuły jej przemowę.
- Będziemy bawić się lepiej jeśli sobie pójdziesz. - mruknęła Angelina, co nie uszło uwadze Yaxley.
- Pamiętajcie jedynie - zaczęła słodko. - że Slytherin wygrywa w Quidditchu już od pięciu lat i nie sądzę, by ten stan rzeczy miał się zmienić. - oznajmiła z jadem i, chwilę się zastanawiając, powiedziała - Z takim beztalenciem za kapitana - Spojrzała wymownie na Charliego. - nie zasłużycie nawet na ostatnie miejsce. - A następnie odeszła w stronę wyjścia, rozsiewać gdzie indziej swój ślizgoński odór.
- Jak ona mnie denerwuje. - Trąciłam bliźniaków w ramie.
- To oznacza tylko jedno... - powiedział Charlie. - Musimy być jeszcze lepsi niż zamierzałem.
...
Pogoda tamtego dnia postanowiła wyciąć nam małego psikusa w postaci delikatnego deszczu, który być może nie przeszkadzał tak w samej grze, ale w intensywnych przemowach Charliego. Chłopak wymyślił sobie, żeby zahartować członków drużyny, więc tłumaczył im strategię na środku boiska, zamiast w szatni. Ja wraz z Jordanem trzymaliśmy się lekko na uboczu od tego zbiegowiska, ponieważ na trybunach było jeszcze bardziej mokro. Co kilka chwil wydawałam z siebie ciche pomruki marudzenia, choć nie było to bardzo na miejscu, bo na treningach byłam z własnej woli, pomijając fakt, że Charlie od czasu do czasu wysługiwał się mną jak niewolnikiem i kazał biegać po całym boisku i sprawdzać prostość linii prostych na murawie.
- Czy oni zamierzają w końcu rozpocząć ten trening? - rzuciłam do Lee, a chłopak jedynie wzruszył ramionami. - Dzięki za jakąkolwiek reakcję. - mruknęłam i przejechałam dłonią po lodowatej trawie pokrytej kroplami deszczu.
Momentalnie przeszły mnie ciarki, a ja wstałam i naciągnęłam na siebie bardziej pelerynę. Rozejrzałam się znów po boisku. Ani żywej duszy, z wyjątkiem zdesperowanych gryfonów, bojących się przegrać z Huffleputhem. Pokręciłam głową z dezaprobatą i podeszłam bliżej zbiegowiska. Stanęłam za bliźniakami, którzy nie okazywali żadnych oznak, że jest im zimno.
- I pamiętajcie - Usłyszałam niewyraźny głos Charliego. - trzymajcie się strategii. Żadnych nadprogramowych zwodów. A teraz na miotły! - wrzasnął i wszyscy zawodnicy dobyli swych mioteł i wzbili się w powietrze.
Przez deszcz trudno było się dopatrzeć czegokolwiek. Widziałam jedynie zarysy kilku postaci, a Freda i Georga w ogóle nie mogłam dostrzec, pomimo ich intensywnie rudych włosów. "Świetnie" mruknęłam.
I wtedy zauważyłam jak szybki punkt nad ziemią mknie w kierunku pętli wroga. Angelina przedzierała się przez powietrze i, omijając kilku zawodników poprzez zwód, rzuciła kafla, lecz Wood obronił atak. Uśmiechnęłam się pod nosem z wyczynów koleżanki, ponieważ akcja, którą dziewczyna przeprowadziła, była świetna. Nie dziwiłam się, że nie zdobyła punktów. Wood przez ostatni czas stał się lepszy niż niejeden bramkarz profesjonalnych kadr, co oznaczało, że będzie on mógł przepuścić kafla dopiero w momencie złamania swojej miotły.
Po rozegranej akcji myślałam, że Charlie pogratuluje dziewczynie pomysłu, jednak tak się nie stało.
Chłopak, jakby wielce rozeźlony, przywołał Angelinę ręką, a kiedy ta zjawiła się obok niego, udzielił jej reprymendy o tym, że tego nie było w strategii i, żeby się nie wygłupiała.
Dziewczyna kiwnęła głową i odleciała, starając się zalecić do RADY chłopaka.
- Czy możesz mi wyjaśnić, co ty właściwie wyprawiasz? - rzuciłam do kapitana, lecz ten nawet nie obdarzył mnie spojrzeniem. - Charlie... - złapałam go za ramię.
- Działamy zgodnie ze strategią. - wyjaśnił, a ja puściłam go zszokowana.
- Czyli nawet jeżeli zawodnik ma genialny pomysł na zwód...
- Nie może tego wykonać. - przerwał mi. - To się nazywa strategia Arrowsa.
- A pamiętasz jak skończył Arrows? - spytałam kąśliwie, a chłopak wreszcie spojrzał na mnie, tyle, że ze zdziwieniem. - Tak, wiem kto to jest. - Westchnęłam ciężko, czując jak w moją wątpliwą wiedzę na temat Quidditcha nikt nie jest w stanie uwierzyć. - Zdegradowali go ze stanowiska za radykalne metody i teraz mieszka nie wiadomo gdzie, na środku syberyjskiego pustkowia. Tam nie będzie można hodować smoków, Charlie. - mruknęłam cicho to ostatnie, a chłopak zdziwił się jeszcze bardziej. - Widziałam jakie książki wypożyczałeś z biblioteki. - wyjaśniłam. - Przemyśl to. - dodałam po chwili zastanowienia i odeszłam w kierunku Jordana, który obserwował całe wydarzenie z wielkim zainteresowaniem.
- Wiesz kim był Christian Arrows? - spytał Lee, kiedy usiadłam koło niego.
...
Następne dni szkolne minęły całkiem spokojnie, pomijając kolejny wybuch gniewu Snape'a, który z każdą lekcją coraz bardziej upodabniał się do Expresu jadącego do Hogwartu i wydobywającej się z niego pary. Praca domowa z Historii Magii także stanowiła dla nas pewnego rodzaju ewenement oraz czynność, która uniemożliwiła nam wymyślenie zemsty na Yaxley. Charlie na treningach lekko przystopował i cały czas chodził zamyślony, jakby szukał jakiejś kolejnej świetnej taktyki, która uratowałaby naszą drużynę.
Szłam właśnie jednym ze szkolnych korytarzy w towarzystwie Georga, trwającego w niesamowitej ciszy. Chłopak wspominał zapewne naszą ubiegłą lekcję zielarstwa, na której to profesor Sprout pokazała nam Dzikie Pnącza, wytwarzające wysoce niebezpieczną substancję o silnych właściwościach lepiących . Mało nie oberwał jednym z takich zabójczych pajęczynek, więc będąc na jego miejscu, także wspominałabym takie zajęcia.
- Ładna pogoda, nie sądzisz? - rzuciłam do chłopaka, kiedy to milczenie zaczęło być dołujące, lecz otrzymałam cichy pomruk w odpowiedzi.
- Chodźmy do biblioteki, pouczymy się na eliksiry i zrobimy Snape'owi przyjemność. - zaproponowałam ironicznie, ale chłopak znów zgodził się, choć zapewne nie wiedział z kim w ogóle rozmawia w tym momencie.
- George - Pchnęłam go w ramię i dopiero teraz wydał się trochę otrząśnięty.
- Nie idziemy do Wieży Gryffindoru? - zdziwił się.
- W twoim stanie proponowałabym raczej Skrzydło Szpitalne. - odparłam, kręcąc głową w rozbawieniu.
- Przepraszam - Przetarł oczy. - Cały czas myślę o Quidditchu. - wyjaśnił. "Czyli nie o zielarstwie". - Taktyka naszej gry jest fatalna.
- Może... - zreflektowałam się, choć żaden pomysł nie przychodził mi do głowy.
- Jeżeli Charlie czegoś nie wykombinuje jesteśmy skończeni.
- A sami nie możemy czegoś wymyślić? Drużyna jest dobra, potrzeba nią tylko trochę pokierować.
- Nie będzie chciał pomocy. - George momentalnie odrzucił mój pomysł.
- Ale gdyby ktoś miał lepszy pomysł od niego na taktykę... - powiedziałam.
- Charlie nie dopuści już żadnej osoby do drużyny. Jordan jest w jakiś tam sposób związany z Quidditchem, więc okey. A ty... - zatrzymał się na chwilę. - Gdyby cię nie lubił nie pozwoliłby ci przebywać na treningach. Musiałabyś siedzieć na trybunach.
- Ja też jestem związana z drużyną. - zaprotestowałam. - Robię za: przynieś, podaj, pozamiataj. To bardzo ważna funkcja. - Zażartowałam, a na twarzy chłopaka pojawił się lekki uśmiech.
- Jesteś pomocnikiem. - Myślał na głos. - Podrzuć mu jakąś strategię godną uwagi.
- Mnie nie będzie słuchał. - odparłam. - Uważa, że nie znam się na Quidditchu.
- A się znasz? - zaśmiał się George, a ja obdarzyłam go obrażoną miną, lecz moment później dołączyłam do chłopaka.
...
- Gdzie wyście się podziewali? - zawołał Charlie, kiedy wraz z Georgem wkroczyłam na murawę boiska.
- Musieliśmy coś sobie przemyśleć. - odkrzyknęłam.
Po chwili znajdowaliśmy się przy kapitanie, obserwowani przez niemrawe wyrazy twarzy członków grupy.
- Ale macie skwaszone miny. - powiedział George z niesmakiem.
- Charlie, - zwróciłam się do chłopaka. - mamy tu coś, co być może cię zainteresuje. - Wskazałam na dużą kartkę, znajdującą się w dłoniach mojego towarzysza. - Ale zanim zaczniesz się rzucać, że zrobiliśmy coś źle... Po prostu przeczytaj. - George podał mu plan.
Chłopak przejął go od brata i rozłożył na murawie boiska. Przypatrywał się mu przez chwilę uważnie, a następnie wziął głęboki oddech. Jego oczy błądziły po całej kartce, kilkukrotnie powtarzając ruchy. Kiedy Charlie przez dłuższy czas się nie odzywał, a reszta drużyny zaczęła szeptać coś między sobą, poczułam rosnącą gulę w gardle, która nasiliła się, gdy kapitan wstał.
Mierzył wzrokiem mnie i Georga, a ja starałam się zachować spokój, co nie było proste w tej sytuacji.
- Cóż... - wydał z siebie. - Możemy spróbować. - poinstruował.
Momentalnie wszyscy znaleźli się przy nas.
Starałam się z Georgem wytłumaczyć im całą strategię, która, w przeciwieństwie do tej Charliego, mogła być łamana ile wlezie.
- Rozumiecie? - spytałam, kiedy cała kartka została przeczytana.
Zawodnicy pokiwali głowami w ramach odpowiedzi, a następnie, za poleceniem Charliego, wsiedli na miotły i wzbili się w powietrze.
Przypatrywałam się ich wyczynom z zaciekawieniem. Szkoda, że moje umiejętności lotnicze sprowadzały się do talentu kurczaka.
- Suz. - Usłyszałam głos Charliego.
- Jest bardzo źle? - odparłam, a chłopak parsknął śmiechem.
- Jest całkiem znośnie. - skomentował. - Chyba powinienem bardziej doceniać drugorocznych.
- Zdecydowanie. - rzuciłam szybko.
Chłopak udał, że tego nie usłyszał. Podniósł jedynie rozpiskę z murawy i przyjrzał się jej jeszcze raz.
- Zastanawia mnie jedynie... - zaczął. - Podanie Lewisa?
- Kafel przelatuje nad głową przeciwnika. - wytłumaczyłam.
- Wiem co to jest. - cofnął. - Ale... skąd ty znasz ten trik? Nie wyglądasz na pasjonata Quidditcha. Zwykle śpisz na meczach.
- Nie mam pojęcia. - przyznałam. - Jak byłam mała miałam wujka, który uczył mnie różnych sztuczek w Quidditchu. Pamiętam, że był niezły.
- Był...
- Przestał utrzymywać kontakt z moim bratem, więc już go nie widuję albo po prostu... - zasępiłam się chwilę. - Nie ważne. - Przygryzłam lekko wargę.
Chłopak pokiwał głową, a następnie dosiadł miotły i wzbił się w powietrze w poszukiwaniu znicza.
Podeszłam wtedy do Jordana, który przyglądał się wyczynom drużyny z niemałym wrażeniem.
- Widzę, że jesteś pochłonięty patrzeniem. - zaśmiałam się.
- Odwaliliście z Georgem kawał dobrej roboty. - pogratulował Jordan.
...
Po morderczym treningu, po którym zawodnicy nie mogli nawet swobodnie paść na trawę, ruszyliśmy do szkoły, by oddać się uczniowskiej codzienności. Mijaliśmy już któryś korytarz, a nasza orientacja cały czas zawodziła, prowadząc w nieodpowiednie miejsca. Miałam wrażenie, że to Irytek wyciął nam jakiś głupi dowcip, łącząc cztery korytarze w kwadrat, po którym my musimy się błąkać.
- To niemożliwe. - jęknął Fred. - Przed chwilą tędy przechodziliśmy.
- A może teoria Suz jest słuszna. - stwierdził Jordan.
- Oby nie. - mruknęli bliźniacy.
- Też nie chciałabym jej potwierdzać. - powiedziałam. - Że też akurat dzisiaj nie wzięliśmy Mapy.
Przemierzaliśmy kolejne labirynty korytarzy w milczeniu, choć z tej ciszy od czasu do czasu wydobywało się marudzenie bliźniaków.
Nagle, w załamaniu jakiegoś korytarza dostrzegłam stróżkę zielonego światła, której przedtem na pewno nie minęliśmy. Przyspieszyłam kroku i chwilę później mijałam zakręt, by stanąć oko w oko z...
Właściwie sama nie wiedziałam z czym.
- Chodźcie szybko, musicie to zobaczyć. - zawołałam przyjaciół, którym dwa razy nie trzeba było powtarzać.
Przed nami znajdowała się ściana, na środku której był pełzający wąż.
- Jesteśmy w lochach. To wejście do Pokoju Wspólnego ślizgonów. - oznajmił Fred z nutką desperacji w głosie.
- Ogólmy Yaxley na łyso. - powiedziałam zawzięcie.
- Suz, musisz znać hasło. - westchnęła Angelina, ale brak znajomości hasła niespecjalnie mi przeszkadzał.
- Możemy wrócić po Mapę. Znajdują się na niej wszystkie hasła do...
- Na Mapie nie ma Pokojów Wspólnych. - Pokręcił głową Fred, choć zapewne także chciał wysadzić lochy w powietrze.
- Jak to nie ma. - zdziwiłam się. - Na tej Mapie jest wszystko... A tym bardziej pokój ślizgonów.
- Wróćmy do dormitorium i zastanówmy się tam. Wiem jak stąd wyjść. Piętro wyżej jest kuchnia. - powiedział George.
- Jasne. - przytaknęliśmy i ruszyliśmy za chłopakiem.
Teraz korytarze wydawały się bardziej przyjazne. Przemierzaliśmy szybko kolejne, by jak najszybciej dostać się do Wieży Gryffindoru.
- Hasło - zagrzmiała Gruba Dama.
- Odwaga górą.
Weszliśmy do środka i rozsiedliśmy się wygodnie przed kominkiem.
- Nawet nie wiedziałem jaki byłem zmęczony. - rzucił Fred i wszyscy pogrążyliśmy się w myślach.
Przymknęłam lekko powieki i zanurzyłam się w wyobraźni. Chciałam się pozbyć wszelkich uczuć, gdy nagle stało się coś zgoła odmiennego.
Zerwałam się na równe nogi i pognałam prędko do swojego dormitorium. Dopadłam do kufra i wyciągnęłam z niego opasły tom, zatytułowany: "Animagia". Wzięłam jeszcze jakieś dwie przypadkowe książki i znów zeszłam do Pokoju Wspólnego. Przyjaciele powitali mnie zdziwionymi spojrzeniami.
- Muszę się pouczyć. - powiedziałam szybko, wskazując na książki. - Wybaczcie. - Zniknęłam za obrazem.
Pędziłam przez korytarze, błagając Odysa, żeby się nie zgubić. Znalazłam się na IV piętrze, które było używane tylko w razie historii magii. Doszłam do jego samego końca i weszłam do jednej z pustych sal.
Było to przestronne pomieszczenie z kilkoma ławkami. Na jednej z nich położyłam swoje książki. Otworzyłam opasły tom i zaczęłam szukać w nim kolejnych informacji, które były tak sprytnie przemycone w treści, że nawet poezja wydawała się być mniej zawiłą.
- Maść Usticowa, Animato... - czytałam na głos. - Jest! Opróżnić umysł z wszelkich doznać i dać się porwać.
Odeszłam na chwilę od książki.
- Czy to Merlin pisał. Tak zawile nikt nie potrafi się wysławiać. - mruknęłam.
Moment później wzięłam głęboki wdech. Nie ważne jak absurdalny był mój plan, musiałam przynajmniej spróbować.
Usiadłam na podłodze i starałam się pozbyć myśli. Starałam się nie dekoncentrować niczym. Starałam się pomóc bratu. W głowie powstał obraz Remusa po przemianie i mnie, biegającej wokół niego. Nie widziałam swojej postaci zwierzęcej, wiedziałam tylko, że jest to jakieś zwierzę i, że nie jestem sobą.
Wtedy przeszył mnie potworny ból. Pisnęłam cicho, otwierając oczy, i próbowałam zrównać oddech. Jeżeli tak miała wyglądać animagia to... Musiałam przynajmniej spróbować.
Zamknęłam oczy, przywołałam twarz brata i uwolniłam myśli. - "Zwierzę, zwierzę, które mogło by mu pomóc, uratować go". Znów moje ciało wypełnił silny skurcz, ale nie mogłam się mu poddać. - "Zwierzę mogące mu pomóc i uratować go. Zwierzę silne jak wilkołak, które nie pozbawi mnie odwagi." - Kolejny ból. - "Remus, który jest bezpieczny". - Paraliżujący ból, przechodzący mnie na wskroś.
Upadłam na podłogę i złapałam się za brzuch. Czułam się, jakby potężna moc wbijała igły w całe moje ciało. Jakby przyjemne uczucia nigdy nie istniały i miał je zastąpić nieskończony ból. Po chwili wszystko minęło. Usiadłam na podłodze i przysunęłam nogi do brody. Potworny ból, który będzie mi towarzyszył przy każdej próbie przemiany. Dla brata byłam w stanie zaryzykować.
Wtem usłyszałam głos Irytka, rozbrzmiewający po korytarzu. Chwyciłam szybko za książki i usiadłam przy najbliższej ławce.
- Kto tu jest? - poltergeist wpadł do klasy, robiąc głośny huk. - Ach Suzanne, to ty. - Uśmiechnął się chytrze. - Uczysz się? A można wiedzieć czego? - Zajrzał mi przez ramię.
- Y... Eliksirów. - wskazałam na książkę, przykrywającą Animagię.
- Hem - zastanowił się. - Profesor Smark będzie... zadowolony. - Wyszczerzył się znowu.
- Być może. - odparłam, starając się ukryć zakłopotanie.
- A powiedz mi... który to dział?
- Wywary - odparłam, choć trochę za szybko.
- Rozumiem... wywary są trudne. Nie można się ich nauczyć przez teorię... potrzebna jest praktyka. - Uśmiechnął się wrednie.
- Teoria nie zaszkodzi. - mruknęłam, wstając.
- Już idziesz... - Zmierzył mnie uważnie wzrokiem. - Dlaczego?
- Mam coś do zrobienia. - bąknęłam i wybiegłam z sali, zostawiając Irytka w tyle.
"IV piętro odpada." - pomyślałam. - "Należy znaleźć inne miejsce do ćwiczeń."
***
PS. Zapraszam do komentowania!
I pozdrawiam... Autorka :-)

niedziela, 9 kwietnia 2017

Rozdział 13


Witam wszystkich bardzo serdecznie!
Słowem wstępu to tyle, czytajcie ze zrozumieniem i życzę Wam, by rozdział się spodobał.
Pozdrawiam
Autorka ;-)
***
Z każdym moim nowym krokiem, prowadzącym mnie na peron 9 i 3/4, mijałam nawał mugoli, którzy byli wręcz zbulwersowani tym, że chciałam jak najszybciej dostać się na pociąg. Już nie mogłam się doczekać, aż znajdę się w ekspresie do Hogwartu i usiądę w jednej z ostatnich ławek w sali od transmutacji i zacznę obijać się na lekcjach. Za tą myślą pojawiła się kolejna: perspektywa kolejnych szalonych zajęć ze Snape'em, z którym konfrontacje wyglądają jak słaba zapowiedź końca świata.
- Remusie - zawołałam do brata, który, dziwnym trafem, szedł parę metrów przede mną. - Wiesz, mi się już odechciało tam iść. Wpadłam na pomysł, że zostanę z tobą i będę ci gotować obiadki. Przecież nie muszę mieć solidnego wykształcenia. Ty mnie nauczysz zaklęcia patronusa i oboje będziemy szczęśliwi.
- Suzanne, uspokój się. - skarcił mnie brat. - Potem będziesz mi wypominać, jak to zmarnowałem twoją szansę na uczenie się w Hogwarcie i zmusiłem cię do spóźnienia się na pociąg.
Miał faktycznie dobre argumenty. Przytaknęłam mu w duchu i nadal uważając, by nie zderzyć się z jakimś nadwrażliwym mugolem, kontynuowałam zmierzanie na peron.
Chwilę później w oczy rzuciła mi się złota barierka, prowadząca do Ziemi Obiecanej. Przyspieszyłam kroku i wyprzedzając brata podeszłam do ściany. Oparłam się o nią i niby od niechcenia weszłam do środka. Moja ciało przeszył przyjemny dreszcz i już chwilę później napawałam się widokiem rozchichotanych lub przerażonych hogwartczyków.
Na dworcu pojawiło się wiele nowych twarzy, należących niewątpliwie do pierwszorocznych, co jedynie utwierdziło mnie w przekonaniu, że ten rok będzie wspaniały. Chwilę później pojawił się za mną Remus, mierzący mnie krytycznym wzrokiem.
- Spisuj się dobrze, ucz się, na litość boską. Oszczędź nadgarstek McGonagall - wymieniał, podkreślając to, bym nie dostawała tylu szlabanów, o których był bardzo skrupulatnie informowany przez kobietę. - i baw się dobrze. - dodał i mocno mnie przytulił.
- Też będę tęsknić. - odparłam i odwzajemniłam uścisk.
- Do zobaczenia. - rzekł Remus, całując mnie w czoło i deportując się z cichym trzaskiem.
Kiedy zniknął, wzięłam do ręki kufer i pociągnęłam go za sobą, zmierzając do pociągu, z którego kominów wydobywało się coraz więcej pary. Wgramoliłam się do pojazdu i rozglądając się w prawo lub w lewo, czy aby na pewno nie szturmuje na mnie żadna obślizgła ropucha, ruszyłam za charakterystycznym śmiechem, którego właścicielami mogły okazać się jedynie dwie osoby.
Otworzyłam drzwi do przedziału i stanęłam dumnie w przejściu, by natknąć się na czworo pierwszorocznych, którzy patrzyli się na mnie ze zdziwieniem.
- Ups - zdołałam z siebie wydusić, rozumiejąc, że nie był to oryginalny śmiech. - Darujcie, nie ten wagon. - rzuciłam jeszcze w pośpiechu i natychmiast mnie nie było.
Spacerowałam, więc pomiędzy wagonami, imitując trochę Sierotkę-Marysię i poszukując przyjaciół, którzy jak na złość albo zapadli się pod ziemię albo spali. Już miałam zamiar się poddać i usiąść na jakimkolwiek miejscu, kiedy z jakiegoś przejścia wyłoniła się głowa z miną tak pewną siebie i czarnych włosach tak charakterystycznie spiętych w warkocz, że nie można było się pomylić.
- Suzanne! - zawołała Angelina, machając do mnie dynamicznie ręką. - Bliźniacy z Jordanem rozpoczęli akcję ratowniczo-poszukiwawczą, żeby cię odnaleźć, bo ubzdurali sobie, że Yaxley wzięła cię na zakładniczkę, a ty sobie spacery urządzasz? - zaśmiała się.
- Ciebie też miło widzieć. - odparłam i przytuliłam ją na przywitanie. - Pomożesz mi z kufrem? - spytałam, zwracając uwagę na kufer, który wagą przypominał młodą orkę.
Dziewczyna jedynie pokiwała głową, a chwilę później szamotałyśmy się z buntowniczym bagażem, który nijak nie chciał znaleźć się na prawowitym miejscu. Kiedy jednak, po bardzo wyczerpujących próbach, udało nam się dokonać niemożliwego, usiadłyśmy na fotelach, rozluźniając mięśnie.
W tej samej chwili drzwi do przedziału otworzyły się i stanął w nich zasapany George. Przez chwilę lustrował mnie wzrokiem z niedowierzaniem, a następnie wychylił głowę na korytarz i zawołał:
- Fred, Lee, znalazła się... Tak, siedzi tutaj... Nie, nic jej nie jest... Co?! Zapytam. Czy porwali cię ślizgoni? - rzucił uważnie mi się przyglądając, a ja zaprzeczyłam, przyglądając się komizmowi sytuacji. - Mówi, że nie. Na pewno? - znów zwrócił się do mnie. - Nie podali ci żadnego świństwa? - Zaśmiałam się głośno z podejrzliwości chłopaka, a ten zmrużył oczy, robiąc tym samym głupi wyraz twarzy, po czym wszedł do przedziału, rozsiadając się na jednym z wolnych miejsc.
- Szukaliśmy cię z takim poświęceniem. - powiedział ze śmiechem, a już chwilę później w przedziale znaleźli się także Fred z Jordanem.
- A my dla ciebie planowaliśmy szturm na Slytherin. - oburzył się Jordan, rzucając jakąś kartką w ścianę.
- Pewnie jesteście teraz rozczarowani? - spytałam przesłodzonym tonem, będąc bardzo ciekawą odpowiedzi.
- Pogadamy o tym innym razem. - wyminął Fred i zmienił temat. - Słyszeliście o nowym nauczycielu obrony, podobno to jakiś agent mugolskiego wywiadu?
- Może będzie lepszy od Montgomery. - odparła Angelina.
- Każdy będzie od niej lepszy. - dąsał się Lee, którego marzeniem było najwidoczniej oblężenie ślizgonów pod jakimkolwiek pretekstem. - Snape podobno wychodzi z siebie, czyha na to stanowisko od lat, ale Dumbledore...
- Coś z wózka, kochaneczki? - wpadła mu w słowo starsza pani, dbająca o nasze brzuchy podczas podróży.
- Nie, dziękujemy. - odparliśmy zgodnie i w następnej chwili kobiety już nie było, a my wróciliśmy do rozmowy.
...
Kiedy pociąg zatrzymał sią na stacji Hogsmeade, niebo było już spowite czarną mgłą, a my nie widzieliśmy nic, prócz czubków własnego nosa. Wyszliśmy po omacku z pojazdu, a na peronie jedynym źródłem światła okazała się mała latarenka należąca do Hagrida, który wołał swoim dźwięcznym głosem: "Pirszoroczni, za mną". Przez chwilę nabrałam ochoty pójścia za olbrzymem, lecz bliźniacy w ostatnim momencie przywrócili mnie na ziemię, mówiąc, że pierwszej klasy nie muszę powtarzać drugi raz.
Wraz z innymi uczniami ruszyliśmy w kierunku wysokiej bramy o czarnym kolorze, która w centralnej części miała herb szkoły. Minęliśmy ją w dobrych nastrojach, a wtedy w oczy rzucił nam się rząd równo ustawionych dorożek, które musiały być napędzane za pomocą jakiegoś zaklęcia, gdyż nie było do nich zaprzęgnięte żadne zwierzę. Weszliśmy do jednej z nich, a kiedy we wszystkich powozach miejsca zostały zajęte, te ruszyły z donośnym parsknięciem. Przez chwilę zdawało mi się, że naszej jeździe towarzyszy stukot końskich kopyt, jednak szybko pozbyłam się tej myśli i wyjrzałam przez okno.
Krajobraz mijany za nim był wspaniały, po za drobnym szczegółem, że deszcz, który rozpadał się już na dobre, układał się w tak gęste smugi na szybie, że nic nie widziałam. Mogłam się jedynie domyślać, że przejechaliśmy już dany obiekt i kiedy wydawało mi się, że nie minęliśmy jeszcze jeziora, okazało się, że dorożka zatrzymuje się, ponieważ znajdowaliśmy się pod zamkiem.
Wysiedliśmy z powozu i z wesołymi uśmiechami, mało nie wpadając do kałuży błota, skierowaliśmy się do dębowych drzwi, które dzieliły nas od cieplutkiego wnętrza. Gdy minęliśmy wielkie wrota Hogwartu i uderzyła nas przyjemna fala ciepła, pierwszą osobą witającą nas w nowym roku szkolnym był Filch, na którego twarzy uśmiech układał się jedynie w podły grymas, oraz Pani Norris, wredna kocia-przyjaciółka woźnego, jeżeli ten człowiek miał w ogóle jakichś przyjaciół.
Posłaliśmy mu drwiące uśmiechy, by jakoś osłodzić mu nadchodzący wspólnie spędzony czas, a następnie z dumnymi minami weszliśmy do Wielkiej Sali, gdzie większość uczniów czekała z niecierpliwością na posiłek. Zajęliśmy nasze stałe miejsca przy stole gryfonów i obrzuciliśmy pomieszczenie wzrokiem, wychwytując jakieś zmiany wśród uczniów lub grona nauczycielskiego.
Jedyną nietypowością okazał się być jakiś mężczyzna, o kasztanowych włosach splecionych w warkocz za pomocą jakiegoś czarnego czegoś, siedzący obok Snape'a, który łypał na niego posępnie wzrokiem. "Miałeś rację, Jordan" przeszło mi przez głowę, wspominając wielkie marzenie naszego nauczyciela eliksirów. Nowy mężczyzna przyglądał się całej sali z równie dużym zainteresowaniem, co my w zeszłym roku. Starał się on zatrzymywać wzrok na wszystkim co napotkał, by jak najdłużej zapadło mu w pamięci.
Nawet nie zdążyłam zdać sobie sprawy, kiedy wszyscy uczniowie znaleźli się w pomieszczeniu. Prowadzili wielce ożywione rozmowy, w szczególności poświęcone nowemu nauczycielowi obrony, jak udało mi się wywnioskować, po dostępności miejsc w kadrze. Emily Auctor, wraz ze swoimi psiapsiółkami, rozprawiały o mężczyźnie chyba najgłośniej, więc nie zdziwiłabym się, gdyby nauczyciel większość usłyszał. Debatowały o jego kilkudniowym zaroście, którego ja nawet nie zauważyłam, o tym jak by świetnie wyglądał w rozpuszczonych włosach i o jego ciemnoniebieskich oczach. Poczułam się trochę głupio słuchając mimowolnie tej rozmowy i starałam się dostrzec ten niebieski kolor oczu profesora, chociaż z tak dużej odległości nie mogłam nawet określić, czy profesor ma oczy.
Kiedy wydawało się, że nic nie jest wstanie przerwać wszechobecnego harmidru, na ratunek przyszedł Dumbledore. Wstał, uśmiechnął się do nas poczciwie i krzyknął: "cisza", a jego głos rozbrzmiewał w pomieszczeniu jeszcze przez kilka minut.
Rozmowy ucichły, a drzwi otworzyły się. Próg minęła profesor McGonagall, której usta układały się w prostą linię, oraz nowi uczniowie Hogwartu. Wydawali się być tak zestresowani, jak jeżynowe galaretki Hagrida, które chybotały się już przed zrobieniem ich. Pierwszoroczni, a byli od nas niżsi o głowę, szli w ciasnej grupie, jakby z obawy, że mogą zostać ugryzieni.
Gdy doszli do stołka z Tiarą Przydziału, kapelusz nagle ożył, rozerwał szew tworzący usta i zaczął śpiewać swą pieśń, która co roku była inna, a to oznaczało, że życie tego przedmiotu było tak nudne, że pewnie ślęczał całymi dniami z ołówkiem w sznurku i układał nowe, coraz bardziej wymyślne, zwrotki, oddające hołd założycielom Hogwartu.
Koniec śpiewów tiary okazał się być zbawieniem dla naszych uszu, ponieważ osoby wyjątkowo nieobdarzone słowiczym głosem nuciły wraz z tą starą czapką kolejne zwrotki, co zdawało się nie mieć końca. Kiedy młodzi piosenkarze zamilkli, McGonagall powiedziała formułkę, a następnie zaczęła wywoływać osoby, które być może zasiedlą szyki Gryffindoru. Nie interesowało mnie to zbytnio, więc wraz z bliźniakami zaczęłam obmyślać plany na dzisiejszy wieczór.
- Może tak, jak w zeszłym roku? Było zabawnie, a spacerek dobrze nam zrobi. - zaproponował Fred.
- Tak, ale tym razem dyrektor nie uratuje nam skóry, a Filch już z tego skorzysta. Te łańcuchy nie były używane od pokoleń. - zauważył George.
- Chodźmy do kuchni odwiedzić skrzaty. - rzuciłam. - W zasadzie byliśmy tam tylko raz, na pewno ucieszą się z naszej wizyty.
- I tym sposobem od razu zaliczymy spacerek. - ucieszył się Fred.
- Świetnie. - podsumował George. - A w drodze powrotnej możemy użyć tego tajnego przejścia na trzecim piętrze. Pamiętacie je, skróciło nam wtedy drogę o połowę.
- Zgadzam się, ale...
- Wsuwajcie! - zawołał radośnie dyrektor, a stoły wypełniły się jedzeniem.
- Co, tak szybko? - zdziwiłam się i rozejrzałam po stole. Na jego końcu zasiadło pięć osób, które z rozemocjonowaniem wsuwały ziemniaki. - Ale - kontynuowałam. - na wszelki wypadek i tak weźmy mapę. Nie mam zamiaru oberwać szlabanu pierwszego dnia.
- To byłby niezły wyczyn. - skomentowali bliźniacy, kierując widelce w moją stronę, a resztę kolacji spędziliśmy w milczeniu.
Gdy ostatnie kawałki ciasta marchewkowego walały się po zastawie, Dumbledore wstał ze swojego miejsca i skierował się do mównicy, wokół której znajdowało się jeszcze więcej świec niż w zeszłym roku.
- Pozwolę sobie jeszcze... przypomnieć wam zasady, które nas niestety obowiązują. - odchrząknął dyrektor. - Pierwszoklasiści niech wiedzą... i nie tylko - dodał szybko. - że wstęp do lasu jest całkowicie niedozwolony. Opuszczanie dormitoriów po ciszy nocnej także! Pan woźny prosił mnie także, bym przekazał, że lista rzeczy zakazanych powiększyła się o kilka punktów i jest do wglądu w biurze Argusa.
- Idziemy zobaczyć? - zaśmiał się Fred.
- Plany lekcji są do odebrania u opiekunów domów. - zakończył dyrektor i powrócił na miejsce.
Chwilę przyswajałam "trudne" do zapamiętania zasady, a następnie wraz z przyjaciółmi ruszyłam w stronę wyjścia za naszym ukochanym prefektem Percym. Gdy znaleźliśmy się pod obrazem Grubej Parpocii, a Percy zdradził nam okropnie tajne hasło: "Miecz Godryka", weszliśmy przez otwór i znaleźliśmy się w pokoju wspólnym, który niczym nie zmienił się od zakończenia I klasy.
Wraz z Angeliną udałyśmy się do swojego dormitorium z nadzieją, że uda nam się odpocząć. Wyjęłam z kufra piżamę i miliony książek, które podobno miały mi się przydać na II roku. Angelina w tym czasie zajmował się swoim zawszonym kotem, któremu tylko kuweta była w głowie. Gdy układałam na półce ostatnią z książek, a pokój przypominał wyglądem to, co miał przypominać, usłyszałam trzask przypominający...
Obejrzałam się za siebie i wszystkim tym co widziałam było pierze. Mnóstwo pierza unosiło się w naszym pokoju, a w środku tego całego ambarasu znalazł się Nieśmiałek, pokrzywa wredna.
- Angelina! - wydarłam się, choć dziewczyna była kilka stóp dalej, jednak nie miałam prawa tego zauważyć, gdyż wszystko było białe.
- Teraz przesadziłeś, kocurze! - usłyszałam dziewczynę, która próbowała przedostać się do kota.
W całym tym harmidrze starałam się znaleźć różdżkę, która dziwnym trafem nie znajdowała się w kieszeni moich spodni. Z braku czasu zaczęłam nieporadnie machać rękami i szeptać zaklęcie, by pióra w końcu zniknęły.
- Cleaner, cleaner. - powtarzałam, a piór faktycznie ubywało. Za ósmym razem cały puch znalazł się na łóżku Angeliny, a wtedy zgrabnym ruchem ręki umieściłam go w poszewce i mocno zawiązałam.
- Idę do bliźniaków. - oświadczyłam i wyszłam, trzaskając drzwiami.
Przemierzyłam szybko korytarz, zjechałam zgrabnie ze schodów i wylądowałam w Pokoju Wspólnym, okupowanym przez pierwszorocznych, którzy byli zapoznawani właśnie z jakimiś zasadami. "W zeszłym roku tego nie było" zdziwiłam się "W zeszłym roku nie wiedzieli, że będą z nami takie kłopoty. Ostrzegają przyszłe pokolenia". Zrobiłam przepraszający wyraz twarzy i szybko przemknęłam do męskiego dormitorium. Zapukałam do drzwi i, nie kłopocząc się czekaniem na przyzwolenie do wtargnięcia na ich teren, weszłam.
W pokoju zastałam chłopaków okropnie rozbawionych, prawdopodobnie śmiali się z własnego bałaganiarstwa, gdyż pomieszczenie wyglądało gorzej niż nasz pokój obrzucony pierzem.
- Chłopaki, dziesięć minut. Jesteście tu od dziesięciu minut. - skarciłam.
- Racja. - rzekł Fred i rzucił opakowanie fasolek wszystkich smaków na podłogę.
- Widzę, że brakuje wam atrakcji. - kontynuowałam, a chłopcy od razy wydali się być zaciekawieni. - George, pamiętasz ten wasz wynalazek, który pokazywaliście mi podczas wakacji. Ten, który wytwarzał powietrze, czy coś w tym stylu. - Chłopak skinął głową. - Macie go ze sobą?
- My byśmy nie mieli. - rzucił Fred i zajrzał do swojego kufra, który był już rozpakowany, gdyż cała jego zawartość leżała na podłodze. - O ten ci chodzi? O rozdymacz. - spytał i wskazał na małą paczuszkę w gwiazdki.
- Tak! - zawołałam uradowana. - On znika, o ile dobrze pamiętam? - mówiłam do siebie, a chłopcy z zaciekawieniem mi się przyglądali.
- Do czego zmierzasz? - powiedział Jordan, który podobnie do bliźniaków był niedomyślny.
Kiwnęłam głową ze zbulwersowaniem, a następnie wzięłam jedną z paczuszek od Freda i poduszkę pełną pierza. Włożyłam do środka rozdymacz i nacisnęłam jedyny guziczek, jaki się na nim znajdował. Odrzuciłam poduszkę w stronę chłopaków, "raz, dwa, trzy" odliczyłam, a wtedy poduszka wybuchła, a pierze rozsypało się, robiąc jeszcze większy bajzel.
- Genialne! - wrzasnęli, w ogóle nie przejmując się wszechobecnym bałaganem.
Uśmiechnęłam się do nich sztucznie i zamachnęłam się różdżką: "Cleaner", a wtedy pokój zaczął wyglądać, jak należy.
- To... Idziemy przywitać pierwszaki...
...
Stałam w osamotnieniu przed drzwiami do dormitorium dziewczyn z pierwszej klasy. Przybrałam na twarz beztroską minę, choć nie musiałam się wiele nad nią starać, a następnie zapukałam do drzwi i po usłyszeniu cichego: "proszę", weszłam do środka.
- Cześć - przywitałam się z nimi, co one odwzajemniły uśmiechami. - Profesor McGonagall poleciła mi przyniesienie wam poduszek, gdyż w waszym pokoju były jakieś braki. - Wskazałam ze "zmieszaniem" na poduszki.
- O, jasne. Dziękujemy, że je przyniosłaś. - odparła jedna z nich. - Jestem Katy Bell, a ty? - Wystawiła rękę.
- Suzanne Lupin - przedstawiłam się. - Miło poznać. To... ten, jakbyście miały jakieś problemy czy coś, to mieszkam w pokoju obok i zawsze... pomogę. - "Improwizacja nie była moją mocną stroną".
- Okey, jeszcze raz dziękujemy za poduszki. - odparła, a ja na dźwięk tych słów pożegnałam się uniesieniem ręki i już mnie nie było.
Zeszłam do pokoju wspólnego i natknęłam się na rozpromienionych bliźniaków i Jordana.
- To było takie proste, aż trochę podejrzane. - zauważyłam.
- W przyszłym roku nie będzie tak prosto, więc nie ekscytuj się. - uspokoił George i skierował twarz w kierunku kominka.
- Za chwilę rozdymacze powinny zostać aktywowane. - mówił Fred pod nosem.
- Nie musisz co chwilę spoglądać na zegarek, jestem pewna, że wrzaski towarzyszące temu zjawisku solidnie cię uświadomią, co do jego wystąpienia. - zaśmiałam się.
- Niby tak, ale wolę śmiać się chwilę przed jego zaistnieniem. - powiedział Fred.
- A ja się zastanawiam - wtrącił Jordan. - czy nie wywołamy w ich młodych umysłach jakiejś traumy.
Spojrzeliśmy ze zdziwieniem na chłopaka, a moment później wszyscy zanosiliśmy się głośnym śmiechem, który przeszywał pomieszczenie i szedł echem dalej.
- To ci się udało... - zaczął Fred, ale w tej samej chwili usłyszeliśmy jak z obydwu stron schodów dochodzą do nas dźwięki wybuchów i wrzaski pierwszorocznych. Zaczęło się.
- Aaa! Co to jest! Ratunku! - krzyczeli w niebogłosy, a my śmialiśmy się jeszcze serdeczniej.
Osoby poszkodowane powypadały z pokojów jak z procy i pędem znalazły się w pokoju wspólnym, ciężko dysząc. Na ich twarzach malowało się przerażenie, ale na niektórych dało się odczytać zadowolenie czy rozbawienie. Obserwując wszystkie osoby po kolei, natknęłam się nagle na... Angelinę, z której oczu buchały gromy w naszą stronę. Podeszła do nas szybkim krokiem i chwilę lustrując nas wzrokiem, zamierzała udzielić nam reprymendy.
- Czy możecie mi to jakoś wyjaśnić? - spytała dziwnie wysokim głosem, a my zachichotaliśmy. - Rozumiem, że...
- To był po części twój pomysł, Angelino. - przerwałam jej, a dziewczyna zrobiła jeszcze bardziej zszokowana minę. - Przecież to twój Pokrzywa rozwalił tą poduszkę. - zarzuciłam jej.
- Nieśmiałek. - sprostowała. - I nie, to nie był...
- Ale świetny dowcip! - zawołał nagle jeden z chłopców o blond włosach. - Był genialny, przyznajcie. - zwrócił się do swoich koleżanek, a Angelina już kompletnie nie wiedziała co zrobić.
- Angelino, znasz ich? - spytała jakaś dziewczynka, chyba Alicja.
- Tak. - odparła zawstydzona. - Mieszkam z nią. - wskazała na mnie z wyrzutem, a ja uśmiechnęłam się dumnie, że dziewczyna w ogóle się do mnie przyznaje.
- Masz wspaniałych znajomych. - rozpromieniła się kolejna.
- Niestety. - Policzki Angeliny zaróżowiały.
- Pokoje sprzątniecie zaklęciem: "Cleaner". - doradziłam, a chwilę później rozgadane towarzystwo poszło sprzątać. Została jedynie Angelina.
- Nie pomożesz im? - zwrócił jej uwagę Jordan i posłał jej ironiczny uśmiech.
- Okey, przyznaję, że dowcip był zabawny. - przytaknęła.
- Widzisz, nie zawiodłaś się na nas. - powiedział Fred ze śmiechem, pokazując dziewczynie rząd białych zębów, jednakże ta uwaga, to było już za wiele dla zszarganych nerwów dziewczyny. Angelina spojrzała na niego jak Meduza na swoje ofiary i rzuciła się w pogoń za chłopakiem, któremu dość trudno było się poruszać pomiędzy gęsto położonymi fotelami przy kominku.
- Idź po mapę. - wskazałam na George, a ten tylko się uśmiechnął i ruszył do dormitorium.
- Fred, nie możesz wiecznie uciekać! I tak cię dorwę!
...
Przemykaliśmy pomiędzy korytarzami, które zawsze o tej porze sprawiały wrażenie jakby były z jakiegoś mugolskiego horroru. Złowrogie cienie przemykały na ścianach, znikając za ramami obrazów i pojawiając się znowu z cichym szeptem. Po mijanych przez nas miejscach rozprzestrzeniały się głuche dźwięki naszych kroków i oddechów. Modląc się w duchy, by nie wpaść na Filcha, podążaliśmy przed siebie, wyszukując obrazu przedstawiającego misę z owocami, który był tajnym przejściem do kuchni.
Co kilka kroków zerkałam na mapę, by się upewnić, że nie śledzi nas jakiś psychol w za dużych butach. Zbliżaliśmy się szybkim tempem do upragnionego celu i schodziliśmy na coraz niższe piętra zamku. W głowach kotłowały się już myśli o gorącym kakao i ciastku, więc tak pozytywnie zachęceni do zagęszczenia ruchów, zmierzaliśmy przed siebie.
Mijaliśmy coraz to bardziej zakurzone obrazy, przedstawiające postaci tak poważne, że ich stopień przekraczał normy zasępienia wyznaczone przez Snape'a. Gdy znaleźliśmy się wreszcie przed obrazem, George połaskotał gruszkę, a ta chwilę chichocząc, zadygotała i na jej miejscu pojawiła się klamka.
Weszliśmy swobodnie do kuchni, a skrzaty na nasz widok uśmiechnęły się.
- Witam, sir. - przywitał nas jeden z nich, mający wyjątkowo szeroko otwarte oczy. - Czy, sir, chcieliby się napić kakao? - spytała z nadzieją w swoim piskliwym głosie.
- Jasne. - odparliśmy zgodnie i chwilę później siedzieliśmy przy blacie na niskich krzesełkach i popijaliśmy ciepły napój, zagryzając go ciasteczkami.
Przyglądaliśmy się pomieszczeniu z niemałym zainteresowaniem. Skrzaty krzątały się po kuchni, sprzątając najwidoczniej po kolacji i szykując potrawy na następny dzień. Pracę miały one niezwykle zorganizowaną, gdyż każdy z nich zdawał się wiedzieć co robi.
- Mógłbym tu zostać do końca życia. - oświadczył Fred, wyciągając się na krześle.
- Oszczędziłbyś nam wielu nerwów. - odparł George ze śmiechem, ale brat zdawał się go nie słuchać.
- Chłopaki - zwróciłam się do bliźniaków. - Tak w zasadzie to... co te skrzaty tutaj robią? Znaczy, w sensie, że jak się tu znalazły? Przecież czarodzieje czystej krwi tak po prostu nie pozbywają się swoich... sług.
- Czasami jest tak - zaczął George. - że jeżeli czarodziejowi czystej krwi nie podoba się skrzat - powiedział to z drwiną. - to się go pozbywa, dając mu ubranie, a w Hogwarcie zawsze potrzebne są dodatkowe ręce do pomocy, więc dyrektorzy przyjmowali ich chętnie.
- W sumie racja. - przytaknęłam. - Ale przyznajcie, że są to dziwne stworzenia. Są szczęśliwe, gdy mogą komuś służyć.
- Tak. - zgodził się Fred. - A to oznacza, że byłbym fatalnym skrzatem.
- Ty na pewno. - oświadczył George. - One świrują jak nic nie robią, zaś ty wariujesz choćby na myśl o robocie.
- Nieprawda. - obruszył się Fred. - Dowcipkowanie jest bardzo zajmującym zadaniem.
...
Nazajutrz, kiedy weszliśmy do Wielkiej Sali z myślą, by jak najdłużej jeść śniadanie, gdyż pierwszą lekcją były eliksiry, spotkaliśmy się z dziwnie osobliwym zainteresowaniem na nasze trzy skromne osoby. A mianowicie, dziwność tej sytuacji polegała na tym, że takie zainteresowanie nami w ogóle wystąpiło. Część uczniów ze starszych klas oraz prawie wszyscy pierwszoroczni bardzo skrupulatnie lustrowali nas wzrokiem, podszeptywali coś pomiędzy sobą, a następnie wrócili do śniadania. My, jako prawilni obywatele mocno zbici z tropu, momentalnie znaleźliśmy się przy Angelinie, która zawsze świetnie wiedziała, co też jest obecnie "na topie" wśród hogwartczyków - taka znawczyni ploteczek.
- O! Witajcie - zawołała z radością, zanim zdążyliśmy wydusić z siebie jedno słowo. - Wiadomości szybko się rozchodzą. - oświadczyła z dumą, ale my nadal nie rozumieliśmy sytuacji. Dziewczyna jakby to wyczuła, bo przewróciła irytująco oczami i kontynuowała. - Wasz wczorajszy dowcip na pierwszakach cieszy się dość sporą popularnością, a jeszcze jak te dzieciaki dowiedziały się o waszych zeszłorocznych numerach. Sama Rita Skeeter nie może poszczycić się takimi informacjami.
- Yyyy... - odpowiedzieliśmy językiem trollańskim, składającym się jedynie z samogłosek i buczenia, a przekazane jej informacje znaczyły po naszemu tyle co: "Yyyy".
- Zrozumieliśmy. - wydusiłam w końcu ironicznym tonem i zmierzyłam pomieszczenie wzrokiem, by sprawdzić, kto mnie obserwuje.
- To mówisz, że co się stało? - spytał Fred, szybko mrugając oczami.
- Jesteście na językach całej szkoły. - odparł Lee, zanim Angelina zdążyła dość do głosu.
- Straciłam apetyt. - burknęłam, odsuwając od siebie talerz płatków. - Chyba pójdę wcześniej na eliksiry... Zaskarbić sobie sympatię Snape'a. - rzuciłam buntowniczym tonem, wstając od stołu.
Bliźniacy szybko uczynili to samo i, odprowadzeni łakomymi spojrzeniami naszych "fanów", wyszliśmy z sali, pozostawiając Jordana i Johnson na samowolce.
- Są jakieś dobre strony? - jęknął z irytacją George, kiedy jakiś pierwszoroczny spoglądał na nas dłużej niż naturalnie.
- Możemy rozdawać płatne autografy. - podrzuciłam ze śmiechem. - Jeden autograf, jeden sykiel. Zdobędziemy fortunę, a nasze nadgarstki będą skończone.
- Tak samo jak my. - powiedział optymistycznie Fred, ze spuszczoną głową.
Doszliśmy do sali od eliksirów szybciej niż nam się zdawało, więc jak na wraki człowieka przystało, oparliśmy się o ścianę i zjechaliśmy na podłogę, zagradzając tym samym korytarz. Siedzieliśmy, jak te trupy przed meliną, przez dobre dziesięć minut, dopóki pod salę nie zaczęli się schodzić inni uczniowie. Jakimś pozytywnym akcentem okazał się fakt, iż te zajęcia były odbywane z puchonami, a to oznaczało mniejszą katorgę na lekcjach.
Chwilę później znaleźli się przy nas także nasi zaginieni przyjaciele, lecz zaraz za nimi pojawił się Snape, więc nie było czasu na obrzucenie się uwagami. Weszliśmy posłusznie do klasy, zajęliśmy swoje stare miejsca, ja z Angeliną i bliźniacy z Jordanem, a następnie nauczyciel postanowił nam przypomnieć jak bardzo nas nienawidzi i gardzi całą naszą "plamą" na honorze szkoły.
Kiedy już skończyły mu się uwagi lub po prostu szkoda mu było strzępić języka, polecił nam uwarzenie jakiegoś eliksiru, którego nazwy nie byliśmy w stanie nawet wymówić, i zasłaniał się rękami i nogami, że taki wywar mieliśmy w zeszłym roku. A kiedy George rzucił uwagę: "gdyby taki specyfik rzeczywiście wystąpił na lekcji, to nasze języki byłyby z pewnością połamane", mając wtedy na myśli skomplikowaną budowę jego nazwy, profesor zrobił obrażoną minę i odjął nam 20 punktów - "na zachętę".
- Bo nazwa blebleblebleblebleble to prosta nazwa. - puszył się chłopak, rozprawiając mężnie szeptem o niesprawiedliwości i o tym, że gdyby taką uwagę wtrącił ślizgon, to Snape nagrodził by go jeszcze za spostrzegawczość i zmienił nazwę tego eliksiru na prostszą - pewnie na imię tego ślizgona, żeby się mu zrobiło miło.
Dzwonek okazał się być zbawieniem tej sytuacji i nim Snape zdążył zadać pracę domową, my opuściliśmy pomieszczenie, za co z pewnością w niedalekiej przyszłości się zemści.
Lekcja transmutacji okazała się być mniej ekstremalną, a McGonagall powtórzyła na niej chyba z kilkanaście razy, że w tym roku skupimy się głównie na praktyce, bo teorię już prawie opanowaliśmy. Profesorka omówiła z nami wstępnie - jak cywilizowany człowiek - na czym polega jej przedmiot, gdyby komuś wypadło przez wakacje, i oświadczyła, że druga klasa będzie znacznie bardziej interesująca od pierwszej, w co nie wątpiliśmy zbytnio.
Pod koniec lekcji nauczycielka zademonstrowała nam jeszcze przykład swojej zdolności do animagii, co było dla mnie bardzo ważnym doświadczeniem. Profesor McGonagall po prostu zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła była już zamieniona w prążkowanego kota z czarnymi obwódkami wokół oczu, imitującymi okulary kobiety.
- Jest to zaawansowana dziedzina magii. - powiedziała McGonagall, żeby mnie zniechęcić, wracając do swojej prawdziwej postaci. - zwana animagią. W tym roku szkolnym poznacie ją bliżej, bo poświęcimy na nią kilka najbliższych lekcji. Nie róbcie sobie też nadziei, że nauczycie się przemieniać w zwierzę na zaledwie trzech lekcjach. Osobiście, spędziłam na opanowywaniu tej sztuki sześć lat.
Na słowa profesorki moja ręka momentalnie znalazła się w górze, czego następnie pożałowałam.
- Czy można tego dokonać szybciej? - spytałam, nie zdążając ugryźć się w język.
- Znane mi osoby spędziły nad tym lata. - odparła, rozkładając ręce. - Ale w pewnym stopniu...
"Co ci się wymyśliło, Suz. W dwa lata zostać animagiem? Chociaż... już i tak siedzę w tym rok!". - pomyślałam. - "Ale gdyby tak zostać świnką morską... to może zajmie krócej? Z drugiej strony co mi po takim grubym gryzoniu? Zabobkuję brata na śmierć, na Merlina".
Zajęcia zostały przerwane dzwonkiem, a ja jak kompletna ofiara losu tkwiłam na krześle, a bliźniacy dziwnie się na mnie patrzyli.
- Panno Lupin. - Z myśli wyrwał mnie głos profesorki. - Mam nadzieję, że nie pokładasz nadziei w animagii. Skąd tak duża wiedza na ten temat?
- Czytałam. - odparłam, względnie spokojnie, by nie wzbudzić podejrzeń, jednakże kobiety nie przekonałam.
- Mam nadzieję. - powiedziała bardziej do siebie niż do mnie i odeszła.
...
- Zgadnij jaką wspaniałą lekcję teraz mamy w planie? - zagadnął George, kiedy przechodziliśmy jednym z szkolnych korytarzy.
- Jeszcze coś lepszego niż eliksiry? - rzuciłam sarkastycznie.
- Nie zgadłaś. - odpowiedział beztrosko. - Teraz mamy obronę przed czarną magią z nowym nauczycielem, do którego wzdychają wszelkie dziewczyny. - "rozmarzył się".
- Żebyś ty się nie zakochał. - zakpił Fred. - Och, panie profesorze, czy mógł by pan rozpuścić włosy. - zakpił dziewczęcym głosikiem.
- Mi on się tam niezbyt podoba. - oświadczyłam, a wtedy bliźniacy ryknęli śmiechem. - Naprawdę - zapewniałam. - bo wiecie, me serce jest oddane już komuś innemu. - zadeklarowałam z udawaną powagą.
- Wiedziałem, że Dumbledore nie jest singlem. - zaśmiał się George, czemu zawtórowałam.
Weszliśmy do sali, gdzie za kilka minut miała zacząć się lekcja, wyimaginowana przez nasze rówieśniczki tak bujnie, że przy ich teoriach, te lekcje będą po prostu nudne.
Chwilę później znów rozbrzmiał dzwonek, którego dźwięk wywołał gęsią skórkę u większości dziewczyn i bynajmniej nie było to spowodowane strachem. Zaczęliśmy rozglądać się po klasie z ciekawością, chyba z myślą, że profesor jest niewidzialny i może nas zaatakować.
Nagle drzwi od pomieszczenia otworzyły się z trzaskiem. Skierowałam tam wzrok, w celu zobaczenia nowego profesora, jednakże niczego tam nie było, a po klasie rozbrzmiał dźwięk odrywania podeszw od podłogi. Niespokojnie rozglądaliśmy się po sali, ale zawsze przy źródle odgłosów nic nie było.
- Czyżby Filch stał się niewidzialny. - podrzucił Fred, a większości osób nie spodobała się ta perspektywa.
- Blisko. - zabrzmiał jakiś męski głos.
Zwróciliśmy głowy w stronę katedry nauczyciela i nagle ujrzeliśmy coś niesamowitego.
Jakby znikąd, na tle czarnej tablicy pojawiła się głowa nauczyciela, a po chwili dołączyła do niej reszta ciała. We własnej osobie stanął przed nami wysoki mężczyzna o kasztanowych włosach splecionych w luźny warkocz za pomocą czarnego stworzonka, które od czasu do czasu mrugało oczkami i szczerzyło zęby. Był on dość młodym człowiekiem, chociaż z pewnością nieco starszym od Remusa, o interesującym błysku w oku. Wyglądał na osobę ogarniętą w nauczaniu młodzieży, więc zapowiadało się dobrze.
- Witajcie na naszej pierwszej lekcji. - powiedział, uśmiechając się lekko. - Nazywam się Allan Cognet i będę waszym nowym nauczycielem obrony przed czarną magią, która notabene była zaniedbywana w znacznej mierze. Jakieś pytania, czy mogę już przejść do lekcji?
Ręka Georga momentalnie wylądowała w górze, a po przyzwoleniu nauczyciela, chłopak spytał:
- Koniecznością będzie przepisywanie podręczników, czy zamierza to pan nam darować?
- Rozumiem, że nie mieliście zbytniego szczęścia z poprzednim nauczycielem. - uśmiechnął się. - Spokojnie, kopie waszych podręczników nie są mi potrzebne. Jeszcze ktoś?
W klasie zaległa cisza.
- Wspaniale. - ucieszył się. - Powiedzcie mi teraz, co sądzicie o moim nietypowym wejściu. - Wskazał głową na lekko pobłyskującą pelerynę, którą trzymał w ręce. - Jakieś sugestie, co to może być...
- To peleryna niewidka. - zakpił Lee, jednakże nauczyciel wcale się nie roześmiał.
- Znakomicie, Jordan. A skąd takie przypuszczenia?
- Eee... - zmieszał się chłopak, najwidoczniej nie przypuszczając, że strzeli dobrze. - Dedukcja. - wybąkał, a Cognet parsknął śmiechem.
- Bardzo trafna. - zgodził się nauczyciel. - I zgadza się, jest to peleryna niewidka, notabene udostępniona mi z prywatnych zbiorów kogoś tam, więc po lekcjach muszę ją oddać. - W klasie wybuchło poruszenie. - Jeszcze jakieś wnioski?
- Jest pan wampirem? - rzuciła Eva Shy i spłonęła rumieńcem, a profesor zachęcił ją ruchem ręki, by kontynuowała. - B...bo peleryny niewidki często należą do wampirów, gdyż te chronią ich przed słońcem. No i... ma pan nietoperza we włosach. - Wskazała.
- Frigus? - zdziwił się profesor, jednakże uśmiech nie opuszczał jego twarzy. - Nonsens, ten mały ma tyle wspólnego z wampirami co ja mam do wilkołaków. - zaśmiał się, a ja skrzywiłam lekko. - Nie, nie, nie. Wampirem nie jestem, a słońce bardzo lubię. Za krwią nie przepadam, więc możecie się nie obawiać. Ad Rem... Jakaś opowieść może przychodzi wam na myśl, być może prawdziwa historia...
- O trzech braciach. - zabrałam głos, a mężczyzna przytaknął.
- Ma pan też czarną różdżkę i kamień wskrzeszenia? - Bliźniacy aż podskoczyli z zaciekawienia.
- Nie, niestety nie. Wybaczcie, ale ich nie mogłem pożyczyć.
- Czyli ktoś inny je ma. - zauważyła Angelina, profesor przytaknął, a w pomieszczeniu zrobiła się wrzawa.
- Uczniowie... - uciszył profesor. - Czy ktoś może wie... jakie zastosowanie znaleziono w tej pelerynie?
- Straszenie nas. - odparł jakiś puchon i wszyscy zaśmiali się.
- Blisko. - Profesor skinął głową. - Peleryna niewidka ma specjalne właściwości... nie tylko dające niewidzialność, ale także ochrona przed niektórymi zaklęciami. - Po klasie rozniosło się długie "Och". - Do tych zaklęć należą stricte zaklęcia niewybaczalne. Czy ktoś mi powie dlaczego?
- Śmierć. - powiedziałam, a profesor uśmiechnął się szeroko. - Śmierć stworzyła zarówno pelerynę niewidkę jak i zaklęcia niewybaczalne, więc to logiczne, że nie mogą niszczyć się nawzajem. - sprecyzowałam, a profesor nie potrafił ukryć zadowolenia.
- Świetnie, Lupin. - odparł. - 10 punktów dla Gryffindoru. A teraz wróćmy. Jak myślicie, z czego wykonano pelerynę niewidkę? I uprzedzę, że nie tak jak w legendzie. Żadna śmierć nie oddała swego płaszcza podróżnikowi.
- Z testrali. - głos zabrał George, a wszyscy posłaliśmy mu zdziwione spojrzenia.
- Zgadza się, Weasley. - poparł nauczyciel. - Konie te mają wspaniałą gładką sierść idealnie nadającą się na fakturę tego odzienia. - Wskazał na pelerynę. - A teraz, kto chce zniknąć? Tylko proszę nie wszyscy naraz...
Jednak nikt nie chciał spróbować, być może z obawy przed rzeczywistym zniknięciem.
- Rozumiem. - przytaknął. - To może kogoś z odważnych gryfonów, którzy nie boją się stracić głowy... Może by tak... Suzanne, choć.
Spojrzałam na profesora jak na wariata, ale wstałam posłusznie i stanęłam obok niego przy katedrze.
- Na trzy. - uprzedził. - Raz... dwa, trzy. - I upuścił na mnie płaszcz.
Poczułam jak na ramionach układa mi się delikatny materiał. Jednakże nie poczułam zbytniej różnicy, w pelerynie czy bez, oprócz tego, że przykrywała mnie płachta, a obraz był trochę zszarzały.
- W sumie... fajna rzecz. - zrecenzowałam artefakt i przemierzyłam kilka kroków, mało nie potykając się o pelerynę. - Genialna sprawa. Widać mnie? - spytałam nagle, z lekką trwogą.
- Nie, nie widzimy. - odparł profesor i chwilę później pozbawił mnie niewidzialności. Usiadłam w ławce obok Angeliny, a ta, jakby z przestrachem, bacznie mnie obserwowała. - Jeżeli wpadnie wam ten przedmiot w ręce to powinniście  poczuć się szczęściarzami... i de facto nieosiągalni. Nie dajcie się jednak zwieść, ponieważ niektórzy czarodzieje potrafią przeszyć peleryny niewidki i świetnie zdawać sobie sprawę z waszej obecności. Rozumiecie? Wspaniale, to kto jeszcze chętny do zniknięcia? - rzucił i teraz wszyscy uczniowie chcieli spróbować niewidzialności.
...
Od razu po lekcjach ruszyliśmy na nieszczęsne boisko do quidditcha, z którym wiązało się tyle dramatycznych wspomnień. Razem z moimi przyjaciółmi, i ich aspiracjami na sprawowanie urzędu ministra magii, szłam przez błonia w stronę, z której dobiegały już wesołe krzyki zawodników.
- W tym roku drużyna musi nas przyjąć. - awanturował się Fred, a ja z Lee jedynie potakiwałam.
- Będziemy się odwoływać do rządu jak nas nie przyjmą. - poparł George brata, a ja wywróciłam oczami.
- Opanujcie się chłopaki. - skarciłam. - Macie jeszcze pięć lat na dostanie się do drużyny. To nie musi być konkretnie w II klasie.
- Och, Suzanne! Ty nic nie rozumiesz. Jak nie zaczniemy ćwiczyć teraz, to świat straci dwóch obiecujących...
- I irytujących. - wtrąciła Angelina.
- Pałkarzy. - skończył George, zbywając uwagę dziewczyny.
- Lepiej, żeby się dostali, bo będą tak jęczeć jeszcze tydzień. - zwróciłam się do Lee teatralnym szeptem.
- Ciebie też się to tyczy. - skrytykował Jordan zachowanie Angeliny, gdy ta się zaśmiała. - Jak nie zostaniesz ścigającą to Suz będzie miała kolejny powód do depresji. Twoją depresję. - rzucił i przyspieszył kroku, ponieważ dziewczyna zaczęła protestować.
Resztę drogi przemierzyliśmy w miarę spokojnie, pomimo małej sprzeczki Freda i Angeliny: o ich kompetencję do gry, ale to zdarzało się tak często, że nikt nie zwracał na to uwagi. Dotarliśmy na boisko i wraz z Jordanem usiedliśmy na trybunach, a bliźniacy z Angeliną pomaszerowali gładko do zebranej już sporej grupki. Mimo pozornego spokoju przyjaciół, wiedziałam, że mają ogromne gule w gardle.
Z tak dużej odległości nic nie słyszeliśmy. Obserwowaliśmy jedynie ruchy malutkich przyszłych zawodników, którzy, z naszego punktu widzenia, wyglądali jak ciastka Hagrida na wielkiej dłoni olbrzyma. Charlie machał rękami jak szalony i od czasu do czasu dochodził do nas jego głos, wykrzykujący: "Co to ma być, co to jest" i inne epitety.
Reszta drużyny, która siedziała za nim uważnie wszystko nasłuchując, miała z tego nie lada ubaw, zwłaszcza, kiedy kapitan-Charlie wywrócił się o jedną z mioteł. Wyglądało na to, że nasza drużyna miała już szukającego i obrońcę. Brakowało jej jedynie pałkarzy i ścigającego, a w ten układ idealnie się wpasowywały nasze utalentowane beztalencia.
Chwilę później rozpoczęły się eliminacje. Bliźniakom szło naprawdę bardzo dobrze i to samo można było powiedzieć o Angelinie.
- Myślisz, że się dostaną? - rzuciłam do Jordana, który kiwał się na ławce w przód i w tył, gdyż eliminacje nie były zbytnio porywające.
- Oby. - odparł. - Cały ranek mówili tylko o tym. Bardzo lubię quidditcha, ale są pewne granice wytrzymałości. - Złapał się za dredy z nerwów.
Potem siedzieliśmy już w ciszy. Oczy kleiły mi się niemiłosiernie, a ciało odmawiało posłuszeństwa. Siedzieliśmy tak już z trzy godziny i byliśmy wykończeni. Nie można jednak było tego powiedzieć o drużynie, która latała jeszcze szybciej i coraz zacieklej atakowała.
Nagle rozbrzmiał gwizdek. Odetchnęłam i szturchnęłam Jordana, żeby się obudził.
- C-co? - spytał, zbity z tropu.
- Skończyli. - powiedziałam posępnie, a w żołądku zaczął narastać jakiś nieprzyjemny pęcherzyk nerwów.
Przyglądaliśmy się słabo zarysowanym figurom, a najwyższa z nich - Charlie - co chwilę wymachiwała ręką to w jedną to w drugą stronę.
- Co oni tam, w ruletkę grają. - oburzył się Lee. - Niech od razu wezmą różdżkę i zaczną strzelać. Będzie szybciej. - marudził.
Wtem, ten cały tłum skierował kroki w stronę zamku, zostawiając najwidoczniej wybranych zawodników do przeszkolenia ich ze strategią. Starałam się wychwycić, z tych osób co zostały, sylwetki Freda, Georga i Angeliny, ale nijak nie mogłam się ich dopatrzeć.
Pęcherzyk coraz bardziej narastał, kiedy nagle z tej siedmioosobowej grupki wybiegły trzy osoby i z radosnymi okrzykami biegły w naszą stronę.
- Dostaliśmy się! - wrzeszczeli jak oszalali, a Charlie niezdarnie podrapał się po głowie. - Dostaliśmy się, Suz! Lee! Słyszycie, jesteśmy w drużynie!
- I nici z depresji. - powiedziałam kąśliwie do Jordana, a ten się zaśmiał.
Zapowiadał się bardzo ciekawy rok...
***
Zapraszam do komentowania, które, wbrew pozorom, ma znaczny wpływ na jakość zamieszczanych postów (oczywiście w pozytywnym sensie).