piątek, 29 marca 2019

Rozdział 126

W opuszczonym budynku lekko zaskrzypiała posadzka od strony ganku. Tajemniczy przybysz właśnie zmącił ciszę tego odludnego miejsca. Mimo starań w wykonywaniu delikatnych ruchów, cały wysiłek szedł na marne, gdyż deski przeżarte przez korniki robiły swoje.
Postać podeszła do okna i zbiła jedno ze szkiełek tworzących skromny witrażyk. Wsadziła rękę w nowo zrobiony otwór, a przekręcając klamkę, skaleczyła sobie boleśnie nadgarstek.
Pchnęła ramę okna, robiąc sobie wystarczającą ilość przestrzeni, aby wejść. Odepchnęła się od posadzki i jednym susem znalazła się w ciemnym pomieszczeniu, które miało funkcję kuchni tylko teoretycznie.
Był w nim kran wypełniony aż po brzegi wodą, na której dryfował gumowy kaczor, na lodówce nie podłączonej do prądu widniały magnesy, a w dwóch kątach pomieszczenia zostały rozłożone pułapki na gryzonie. Zdążyło się w nie złapać już kilka szkodników.
Zakapturzona postać ścisnęła mocniej różdżkę. Pokonując kolejne metry domu, czujnie obserwowała każdy nietypowy szczegół.
Budynek zaprojektowano w amfiladzie. Z kuchni przechodziło się do salonu, w którym oprócz perskiego dywanu nie znajdowało się nic. Dalej gabinet z drabiną prowadzącą w górę do ciemnego otworu w suficie.
Dziura wręcz krzyczała, żeby nie zapuszczać się w jej czeluście. Kobieta była jednak zmotywowana. Zaciskając zęby, zaczęła wchodzić po tymczasowych schodkach na strych, który utrzymywano w zupełnej ciemności.
Kiedy znalazła się już na bezpiecznym gruncie, zrobiła kilka kroków w stronę rzekomego środka. Prychnęła, przypominając sobie ten stary numer. - Złaź z tego cholernego sufitu. Nie przyszłam tu, aby bawić się z tobą w podchody! - poinformowała, a nie otrzymując odpowiedzi, posłała promień elektryczny na strop budynku. 
Z oddali doszedł ją dźwięk uderzenia ciała o posadzkę, a następnie głośny syn, połączony z jękiem.
Kobieta rozświetliła pomieszczenie szybkim zaklęciem, spostrzegając ogromnego potwora wijącego się po podłodze w komiczny sposób. - Dobrze się bawisz, Richard? - mruknęła, piorunując jego czerwone ślepia swoimi. 
Inaczej zapamiętała tę postać. Wtedy wydawała jej się bardziej przerażająca - teraz, na tym opuszczonym poddaszu, nie miała w sobie już tyle charyzmy. - Wyrżnęli ci poczucie humoru, mam rację. - Usłyszała w odpowiedzi, widząc jak ciało demona powoli wraca do pierwotnych kształtów. Vincent poprawił dłonią włosy, ponownie spinając je w kucyk.  
Suzanne nie skomentowała jego uwagi. Rozglądnęła się tylko wokół w poszukiwaniu czegoś do siedzenia. Kiedy nie znalazła nic satysfakcjonującego, wyczarowała fotel i rozsiadła się na nim wygodnie. Zrzuciła z głowy kaptur, ukazując czarnowłosemu swoją łysą głowę. - Mogłabyś sobie wyczarować włosy - prychnął, na co przewróciła oczami. - Mój wygląd nie jest obecnie największym problemem - ucięła. - Potrzebuję twojej pomocy. - Jej wzrok nagle złagodniał. 
Vincent zlustrował ją uważnie, notując, że oprócz czarodziejskiej peleryny Lupin ma  na sobie czarny golf i wysokie glany. Spodobał mu się jej nowy look. Gdyby nie ta łysa głowa, która kojarzyła się mu ze skrajnym feminizmem. Chociaż w sumie… nie wyglądała najgorzej. Kości policzkowe nadawały jej twarzy nieco drapieżności. - Czego potrzebujesz? - rzekł w końcu, urywając ciszę.
- Sposobu na metamorfomagię. - Intuicyjnie się zaśmiał.
- Nie ma mowy, kotku. Awykonalne. - Również wyczarował sobie krzesło i padłszy na nie, skrzyżował dłonie na piersi. - Nie ma sposobu? - Podniosła wymownie brew. - Skoro zadajesz to pytanie, zapewne wiesz, że istnieje. - Sprawdzam cię, przyjacielu. - Skrzywił się na to określenie. - Nie jestem w stanie nic zrobić. Sory. - zbył ją machnięciem ręki i wyciągnął papierosa. Odpalił go szybko, lecz gdy chciał przyłożyć go sobie do ust, dziewczyna przeteleportowała go w swoje dłonie. Zaciągnęła się dymem. - Nie paliłam od paru dobrych miesięcy - mruknęła, wypuszczając dym. Vincent sięgnął po drugiego peta. - Czyli czego konkretnie oczekujesz… - wrócił. - Że w jeden wieczór nauczę cię sztuczek, których ja uczę się długie lata. Naiwna jesteś. - Nie mówię o twoim poziomie. Przynajmniej nie od razu. - Pokręciła głową, rozmarzając się pod wpływem gorzkiego dymu oplatającego jej przełyk. - Chodzi mi tylko o szybką możliwość zmiany ciała. - Zmień swój wygląd raz a porządnie. - Zrobiłam tak w październiku i skończyło się, jak się skończyło - zaprzeczyła. 
Miała nadzieję, że dzisiejszego wieczora uda jej się dokonać czegoś, co przez całą magiczną edukację uważano za niemożliwe. Posiąść umiejętności, które normalnie kategoryzowane są jako wrodzone. - Nie podoba mi się kierunek, w którym zmierzamy - przyznał Vincent, wypuszczając tytoniowy opar z nozdrzy. - Majstrowanie przy duszy jest kurewsko niebezpieczne. 
Suzanne uśmiechnęła się przebiegle. Miała nadzieję, że Vincent wyda jej ten sposób, lecz nie spodziewała się tego tak szybko. Wyciągnęła się wygodniej na siedzisku, wpatrując się w Vincenta intensywnie. - Wiedziałam, że twoja metamorfomagia to nie kwestia przypadku - rzuciła, a w jej oczach pojawiły się złowieszcze iskry. - Kiedyś wspomożono ciebie, dzisiaj ty pomożesz mnie. Pasi?
- Nie pasi - warknął, ciskając papierosem o podłogę i ugaszając go butem. - Czy ty zdajesz sobie sprawę, o co prosisz? - Spojrzał na nią poważnie. Nigdy w życiu nie miał w sobie takiego parcia, aby wybić komuś jego durny pomysł z głowy. Dostrzegł w obecnym sposobie bycia dziewczyny coś, co mu nie odpowiadało. Dostrzegł w nim siebie i dlatego chciał ją przed tym uchronić. - Vincencie - jęknęła dziewczyna, przeczesując nagą skórę głowy. Była zdesperowana, a jej obecna sytuacja wymagała radykalnych postąpień. Wzięła głęboki wdech, stawiając na zupełną szczerość. - Uciekłam od Voldemorta prawie miesiąc temu i od tamtego czasu moje życie to koszmar. - Przygryzła wargę. - Czarny Pan cały czas myśli, że nie żyję… Z resztą słyszałeś pewnie na zebraniu. Znalezienie moich szczątków na skraju lasu był wielce wymownym dowodem. 
Vincent zmarszczył czoło. - Skąd wiesz, o czym rozmawialiśmy na ostatnich zebraniach?
- Kiedy ludzie mają cię za martwego, prościej podsłuchać nieostrożną rozmowę w barze - wyjaśniła. - Jednak na dłuższą metę takie ukrywanie się nie ma sensu. - Oszukałaś samego Voldemorta, aranżując swoją śmierć, a boisz się tego, że cię namierzą? To nielogiczne! - Zdziwiłbyś się. - Ale po tym, jak dowiedziałem się, że jednak żyjesz, przyznaję, że zrobiłaś na mnie wrażenie. To zaklęcie… Jak mu tam szło…? - Exemplum. - Westchnęła. - Tak! - potaknął z ekscytacją. - Genialne w swojej prostocie. To ten czar, nad którym ślęczałaś pod koniec VII roku w bibliotece? - Genialne, ale niedopracowane. Miałam cholernie dużo szczęścia, że zadziałało. Jego minus jest taki, że zabiera cholernie duże energii, ale czego się nie robi dla posiadania własnego klona. - Parsknęła. - W twoim liście nie do końca zrozumiałem. Napisałaś, że klon, którego zostawiłaś Greybackowi, był już martwy. - Niestety. Ale właśnie na tym polega niedopracowanie tego zaklęcia. Nie wiem, jak sprawić, aby te kopie były żywe. Poza tym igram z potężną magią, której częściowo nie rozumiem. To zaklęcie może być opłakane w skutkach, ale na razie dziękuję za to, że żyję. - Nauczyłabyś mnie tego czaru?
- A ty nauczysz mnie metamorfomagii? - podchwyciła. - Kusisz - warknął, opierając policzek na dłoni i świdrując Lupin czujnym spojrzeniem. - I niech ci będzie. Ale jeśli z twojej duszy stworzę mutanta, nie miej do mnie pretensji. - Cokolwiek rozkażesz - odparła, uśmiechając się z zadowoleniem. Podniosła się z krzesła z zamiarem teleportacji. - Dzięki, że ratujesz mi dupę - dodała, znikając bezszelestnie. 

Rozdział 125

Lodowaty wiatr smagał czerwone od zimna policzki rudzielca, który uparcie trzymał głowę wystawioną za oknem. Miał neutralną minę. W jego oczach gościło zamyślenie, którego rozważania tkwiły w chłopaku tak głęboko, że nawet Imperio nie byłoby w stanie ich wydrzeć. Zaciągnął się świeżym powietrzem.
Pociąg mknął pośpiesznie po starych torach, mijając ośnieżone krajobrazy Wielkiej Brytanii. Przed wzrokiem chłopaka rozciągała się ogromna lodowa pustynia, przecinana lasem bądź drobną osadą, gdzie odnajdywano odrobinę ciepła.
Teraz na horyzoncie rozciągał się most. Freda przeszedł dreszcz na tę myśl.
- Idziemy - Usłyszał głos Syriusza, który właśnie podniósł się z fotela. Chwycił siedzącego obok Jordana za ramię i również ustawił go do pionu.
Fred odszedł leniwie od okna. Czuł na sobie ciężkie spojrzenie George'a, który opuścił przedział jako ostatni.
Mężczyźni skierowali się wzdłóż korytarza, aż minęli oszklone drzwi i znaleźli się w tak zwanym hollu pociągowym, po którego dwóch stronach znajdowały się trzeszczące drzwi.
Lee skierował palce w stronę klamki. Ta niechętnie poruszyła się, wyjmując ze swoich zawiasów zamek i rozszczelniając pomieszczenie. Pęd pociągu był szybki. Zimowe powietrze dostało się do środka, chłostając niczym pręty ciała zgromadzonych.
Black podszedł do otwartego na oścież przejścia i spojrzał w dół. Pociąg znajdował się już na moście, a pod nimi płynęła lekko przymarzająca rzeka.
Nim zdążył dobyć jakiejkolwiek sensownej myśli, puścił się ściany i poleciał w dół, w głąb wąwozu, na którego dnie leżało teoretyczne miejsce spoczywania ciała kobiety.
Mężczyźni po kolei wyskakiwali z pociągu w przepaść, a dla potencjalnego świadka tego zdarzenia, wyglądało to niczym masowy zamach samobójcy.
Każdy z nich na ostatnich dziesięciu metrach dobywał swojej różdżki i gładko teleportował się w bezpieczne miejsce na ziemi. Na brzegu rzeki leżały resztki topniejącego śniegu, a roślinność miała kolor zgniłej zieleni. - Ustawimy się co pięćdziesiąt metrów - zawyrokował Black, ruszając wzdłuż wody. - Kiedy użyjecie Accio, róbcie to delikatnie. Nie chcemy, aby któryś z nas został zmiażdżony przez ciało w zaawansowanym stopniu rozkładu. 
Uwaga Blacka wydała się wszystkim nie na miejscu - nawet jej autorowi, ale mężczyzna nie potrafił inaczej. Oddzielił się od młodszych kolegów, zmierzając przed siebie. Nie zamierzał się tłumaczyć nawet przed sobą, że sarkazm i nieodpowiednie żarty były jego sposobem na walkę z obecną sytuacją.
W zasadzie stanowiło to ciekawy temat do rozmyślań. Widział śmierć tak wielu osób i za każdym razem przeżywał je wszystkie tak samo mocno. Było to niezgodne z ewolucją, wg której im częściej jesteśmy na coś narażeni, tym szybciej się na to uodparniamy
Syriusz nie chciał być uważany za znieczulicę. Zbyt wiele emocji kotłowało się w jego sercu, aby miał być określany tym mianem. Czuł w sobie jednak nieodpartą chęć, by zacząć zamykać się na to wszystko. By wieści o śmierci kolejnej bliskiej osoby stawały się jedynie krótkim epizodem w ciągu dnia. Wojna trwała, a razem z nią życie które mogło się skończyć w każdym cholernym momencie.
Przystanął, orzekając, że owe miejsce jest w jego guście do rozpoczęcia poszukiwań.
Stanął na brzegu w rozkroku i wyciągnął różdżkę, kierując ją na rzekę. Westchnął ciężko, a przed oczami stanął mu obraz zmasakrowanego ciała pani Julii. - Accio - powiedział beznamiętnie w nonszalancko poruszając różdżkę.  
Wiedział, że jest to prawie niemożliwe, aby powiodło mu się za pierwszym razem, dlatego drgnął ze strachu, gdy z wody zaczęło wynurzać się ciało. Jego stan nie był jednak tym, co Black wyobrażał sobie zobaczyć.
Nie raz podczas I wojny wyławiali czarodziejów z rzeki, ale topielce nigdy nie wyglądali w ten sposób.
Ciało kobiety zarosło mułem rzecznym, wydawało się gumowe, a w jego odmętach poruszały się stworzonka wodne. Oczy miała wytrzeszczone, białka na oczach lekko przeżarte, a usta szeroko otworzone, ukazując wyżarte gardło.
Black nie wytrzymał, zginając się wpół i wymiotując obficie.
Przynajmniej ich misja zakończyła się szybkim sukcesem. Jednak nie było powodów do radości.

Rozdział 124

Remus otarł z czoła krople potu i oparł się z rezygnacją o ścianę. Nie chciał przekazywać tej informacji. Nie on!
- Sekcja zwłok potwierdziła, że znalezione ciało należy do Suzanne - rzekł Black, obdarzając zgromadzonych surowym spojrzeniem.
W oczach Lupina zakotłowały się łzy. Jego mała siostrzyczka; martwa, leżąca w pokoju obok!
Wziął głęboki wdech.
- Czy to na pewno potwierdzone? - Spytał ktoś z tyłu. Nawet Moody nie dowierzał w znalezisko bliźniaków.
- Też chciałbym, żeby to było kłamstwo - odparł chłodno Syriusz, kierując swój wzrok na Weasleyów.
Nie byli przygnębieni. Nie płakali. Po prostu byli, a ich dusze zapewne przebywały teraz w zupełnie innych zakątkach świata.
Odseparowali się od złych wieści. Zatonęli w zadumie. Gdyby nie mruganie oczu, ich także ktoś mógłby uznać za martwych.
Pierwszy z bliźniaków podniósł się George. Mając tuż za plecami brata, minął huncwotów i wszedł do pomieszczenia, gdzie momentalnie wyczuwało się intensywną woń śmierci.
Usłyszał za sobą zamknięcie drzwi.
Zostali z bratem sami w pomieszczeniu. Sami bądź w towarzystwie martwej Suzanne.
- Zawsze myślałem, że to nas prędzej zgarną na tamten świat - mruknął Fred.
- Ona nie wierzyła w Tamten Świat. - Pokręcił głową George, obejmując zimną dłoń przyjaciółki.
Przynajmniej oczy miała zamknięte. Skrywające pod powiekami swój błękit. Przypomniały mu się te dni na Grimmauld Place, kiedy siedział przy jej łóżku, gdy była nieprzytomna. Wtedy zachowywał nadzieję, że pewnego dnia wstanie. Teraz został jej pozbawiony. Śmierć to racja absolutna. Nic nie było w stanie jej zmienić.
... - Dzisiejsze spotkanie będzie krótkie - poinformował Kingsley, rzucając stertę papierów na blat. - W związku ze śmiercią Suzanne, Zakon wprowadzi nowe metody zabezpieczające i chroniące nas. Wszyscy są? - Ciche skinienia. - Świetnie. Na początek ty, Remusie. Wiem, że to dla ciebie trudny czas, ale na nasze nieszczęście wojna trwa dalej i...
- Co mi przydzielono? - spytał konkretnie Lupin.
- Sojusz z wilkołakami. - Shakelbolt posmutniał, wypowiadając to stwierdzenie. - Ich pomoc bardzo nam się przyda. - Dodał z otuchą, jakby usprawiedliwiając swoje zamierzenia. Remus westchnął cicho. - Następnie George, Fred i Syriusz. Wy chłopcy... - Podjął mężczyzna niepewnym głosem. - Musicie odnaleźć ciało Julii. Ona także nie żyje. Według naszych wyliczeń wynika, że znajduje się ono w rzece Aire, niedaleko Brotherton.
George'a przeszedł dreszcz. Ponoć było to miejsce, gdzie Suzanne przestała być wolnym człowiekiem.
-Cmentarz w Yorkshire nie był wielką metropolią: gdyby w halloween wszystkie nieboszczki opuściły groby, stanowiłyby one niewielką społeczność.
Kilka minut temu lipowa trumna została przykryta granitem; podobnie jak każdy z tutejszych grobów płyta wykonana była z ciemnego kamienia.
Otaczało go pięcioro zasępionych ludzi. Żaden z nich nie płakał, jakby wstydząc się łez.
Maureen wpatrywała się w lśniący napis Suzanne Rose Lupin, a George obserwował płatki czerwonych róż lekko poruszanych przez wiatr. Jego brat nie myślał nad niczym konkretnym, a Remus i Black zastanawiali się, gdzie tak naprawdę popełnili błąd.
Przedwczesny pogrzeb kolejnej osoby. Najpierw Lyall i Hope, następnie Lily i James. Teraz to grono powiększyła Suzanne.
Przynajmniej nie będzie musiała uczestniczyć już w tym piekle, pomyślał Remus.
Na czarnej płycie kontrastowały krwistoczerwone róże. Jak rumieńce dziewczyny, gdy stawała się onieśmielona lub zirytowana. George pokręcił głową, odrzucając złe myśli, którym nie potrafił sprostać.
Już nigdy więcej nie doświadczy jej obecności!
Śmierć to najpodlejsze zjawisko zachodzące w przyrodzie. Bezprawnie zabiera coś, co dla niektórych jest bezcenne. Zabiera cząstkę świata, dzięki której stawał się on barwniejszy.

piątek, 8 marca 2019

Rozdział 123

Zanim zaczniecie czytać!
Zwracam się do ciebie z prośbą o polecenie tego bloga swoim znajomym :)
ponieważ chciałabym dotrzeć do jak największej liczby nowych czytelników.
***

Bliźniacy podążali w milczeniu śnieżną ścieżką wytyczającą leśny szlak. Szli w milczeniu od samego początku; od czasu opuszczenia ciepłego przybytku Nory.  Mróz nie był dla nich uciążliwy. Śnieg utrzymywał się prędzej przez kaprys dzikich bożków, niż rzeczywisty stan przyrody. Rudzielce mieli jednak na rękach rękawice, jakby bali się, że podczas spaceru nagle zmarzną.
Powietrze przed twarzami przecinali gorącymi oddechami. Ich brązowe oczy wpatrywały się w jednolity krajobraz. Biel śniegu i brąz drzew. Tak odmienne były te barwy.
- Myślisz, że mamy szansę wygrać? - spytał Fred głosem brzmiącym tak odlegle. Zwykle wspólne milczenie z George’em sprawiało mu przyjemność, lecz dzisiaj czuł w sobie niepohamowaną, wręcz desperacką, myśl, że musi je przerwać.
- Możemy się jeszcze łudzić. - Wzruszył ramionami George, przyspieszając kroku. On w przeciwieństwie do brata nie miał ochoty na rozmowę. Natłok myśli był nie do opanowania w jego głowie, nie mówiąc już o przełożenie ich na angielski.
- A jak długo zamierzamy jeszcze iść? - Rudzielec rzucił w nadziei, że brat pośle mu współczujące spojrzenie. Nawet się nie odwrócił.
- Póki nie usłyszysz wilków - mruknął krótko.
Fred chciałby usłyszeć wilki. Całą watahę wilków. Taki widok dodałby mu niewytłumaczalnej otuchy.
Uniósł wzrok, śledząc krajobraz. Przeszył go zimny dreszcz niepokoju. Chłopak przeszedł z marszu w lekki bieg i po kilku sekundach wyprzedził George'a.
- Berek! - krzyknął, posyłając czarem śnieżkę w zamyśloną twarz brata.
Rudzielec parsknął zniesmaczony, ale poddał się zachęcie. Także wprawił ciało w bieg i już po chwili okolicę przedarł śmiech dwóch dorosłych chłopców. Biały śnieg uginał się, skrzypiąc, pod ich stopami, a las gęstniał, by trudniej im było się gonić.
Jedna z sów otworzyła oko, karcąco patrząc na bliźniaków. Zirytowana, poruszyła skrzydłami i zahuczała.
- Pardon, nie chcieliśmy przeszkadzać! - krzyknął George, nie wiedząc, gdzie tak właściwie się zwraca.
Bliźniacy wpadli zdyszani na polanę. Była całkowicie opustoszała, pokryta gdzieniegdzie pokrywą białego puchu, który powoli topniał. Mężczyźni upadli na niego i zaczęli machać kończynami, śmiejąc się w niebogłosy.
Żaden z nich nie zadawał sobie pytania, czy robią to na poważnie, czy tylko oszukują samych siebie, że są szczęśliwi. Być może byli. W tym krótkim momencie. Tylko dwójka młodych ludzi i las, który otaczał ich szczelnie ze wszystkich stron.
Najszczęśliwsi bliźniacy na świecie; twórcy widowiskowych aniołków.  Woleli nie doszukiwać się sensu ich zgryzoty. Nic by jej i tak nie potrafiło uleczyć.
Ich powrót okazał się mniej beztroski. Z światłem dobiegającym z różdżek przemierzali las, znając drogę do domu. Towarzyszył temu skowyt dzikich zwierząt i szelest pustych gałęzi. Panował błogi spokój. Rudzielcy uśmiechali się lekko pod nosem, wgapiając się w swoje buty i korygując ustawienie stóp, gdy napotykali na drodze gałęzie.
- Chciałbyś kiedyś wybrać się na Saharę? - spytał Fred, posyłając oko bratu.
- Ciekawe doświadczenie. Całkowicie odmienne od tego. - Wskazał dookoła.
- Tylko my i kilometry piachu. Pięknego, złotego. Mieniącego się w równikowym słońcu.
- Na równiku nie ma Sahary - poprawił George.
- Psujesz klimat! - Pokręcił głową. - To byłaby przygoda, nie sądzisz? - powrócił. - Podróż na wielbłądzie w towarzystwie fatamorgany w poszukiwaniu oazy.
- Kocham cię, bracie, za takie pomysły - przyznał George, mocniej oświetlając drogę.


Wytężył wzrok, nagle zatrzymując się. Chwilę brodził ręką w powietrzu, naświetlając starannie teren przed nimi. Zgasił światło różdżki.
- Co ty robisz? - szepnął Fred, nagle poważniejąc.
“Tam ktoś jest” - otrzymał odpowiedź w głowie. Obaj przełknęli ślinę.
George rzucił na nich zaklęcie niewidzialności i ruszył do przodu. Serce uderzało w jego klatce jeszcze spokojnym rytmem, chociaż adrenalina powoli dostawała się do krwiobiegu.
Dostrzegł dłoń. Dalsza część ciała kryła się za drzewem, lecz kolor jego ciała był blady jak śnieg. Ominął pień rośliny, słysząc za sobą kroki brata. Ukazała mu się kobieca zsiniała postać o powykręcanych kończynach.
“Kolejna ofiara śmiertelna”
Leżała na śniegu, twarzą zwróconą do ziemi. Półnaga. Jej klatka piersiowa była odkryta, przecięta trzema czerwonymi pasmami zaschniętej krwi.
"Co to jest?" - Usłyszał brata.
Nie znał odpowiedzi. Nachylając się nad trupem, jeszcze raz okalał wzrokiem jego ciało. Bardzo chude. Kości przebijały się przez skórę delikatną niczym jedwab. Chwycił nieboszczkę za ramię, pociągając za nie.
Odwrócona do tej pory głowa, przekręciła się w stronę bliźniaków.
- Nie! - wrzasnął w tej samej chwili, widząc posiniaczoną, pozbawioną włosów twarz przyjaciółki.


Jej błękitne oczy były zamglone i wpatrywały się w niego bez cienia życia. Usta miała lekko uchylone, zsiniałe. Klatka piersiowa nie poruszała się wcale.
Łzy zgromadziły się w oczach chłopaka i zalały policzki. Ten widok był zbyt przerażający, by móc oderwać od niego wzrok. Fred przygryzł dolną wargę, zastygając w bezruchu tuż za bratem.
Obaj Weasleye nigdy nie zaznali niczego podobnego, czując w sobie rozrywający smutek. Mieli wrażenie, że jej martwe ciało przed nimi było jedynie potwierdzeniem rzeczywistości, w której tkwili już od dawna. Lupin była martwa i powinni się z tym pogodzić od samego początku.
Nie liczyli, ile stali pochyleni nad jej ciałem. Lecz, kiedy ocknęli się z tego letargu, wiedzieli, że muszą ją stąd zabrać.

sobota, 2 marca 2019

Rozdział 122

Na początku Suzanne spojrzała na talerz nieufnie. Jednak, gdy Pettigrew opuścił pomieszczenie, rzuciła się w kierunku półmiska i łapczywie chwyciła za pajdę chleba, która miała ją usycić. Wgryzła się zachłannie w twardą skórkę, czując przyjemny upór na zębach. Znalezione w ustach pieczywo długo w nich przebywało, finalnie rozdrobnione dzięki ślinie.

Nie jadła od pięciu dni. Za karę, że pyskowała podczas spotkania. 

Jedzenie prawdopodobnie było efektem placebo, ale Lupin poczuła się lepiej. Jej brzuch zaburczał tęsknie, przypomniawszy sobie, do czego tak naprawdę został stworzony. Suzanne uśmiechnęła się lekko, kończąc pierwszą pajdę. Na drugą już nie starczyło jej siły. Ani czasu.

Przejście ciemnego lochu zaskrzypiało i pojawiła się przed nim kobieta, której Suzanne dotychczas nigdy nie spotkała.

Jej blade lico zdawało się przezroczyste; wręcz przelatywało przez nią światło. Miała długie, jasne włosy splecione w warkocz wsparty na lewym ramieniu i granatową sukienkę, jakby skrytą za mgłą.

- Jesteś duchem - wyszeptała Suzanne, przyglądając się bacznie zjawisku.

Wyglądało na zaledwie osiemnaście lat, chociaż po świecie mogło chodzić od ponad trzech stuleci. Chociaż nie - jego ubranie to wykluczało.

Ciemna, prosta sukienka, z dużymi guzikami na środku klatki piersiowej zakrytej aż po szyję. Tkanina odsłaniała zgrabne łydki, uwydatnione przez czółenka.

- Czarny Pan cię oczekuje u siebie - powiedział duch lodowatym głosem, nie zważając na słowa dziewczyny. Słusznie. Nie interesowało go to, więc po co miałby wszczynać dyskusję.

Suzanne podniosła się z podłogi, zauważając, że wejście do celi jest zamknięte. Zmarszczyła brwi, zastanawiając się, czy nie słyszała jego skrzypnięcia.

Omijając ducha, naparła na mur i pchnęła nim do przodu; wtedy mechanizmy pisnęły. Ten dźwięk był inny niż z "wyobrażenia".

Czy było z Lupin aż tak źle?

Po przejściu kilku kroków, poczuła na swoich plecach zimny oddech i znów ten chrzęst. Mogła się odwrócić, czy raczej powinna zmierzać cierpliwie do komnaty, w której zastanie Voldemorta?

Nie była Orfeuszem, przecież nie spotka jej za to kara. Spoglądając w kierunku ducha, zauważyła długi łańcuch krępujący jego lewą nogę. Wcześniej go nie zauważyła.

Gdy duch przystanął, więzy zniknęły! A więc tak się krył.

- Dlaczego masz ten łańcuch? - spytała Lupin, zderzając się z zamglonym wzrokiem ducha. Nie bała się go, ale i tak przeszedł ją dreszcz.

- Masz udać się do Czarnego Pana - rzekł duch zwrotem podobnym do poprzedniego.

Suzanne przełknęła ślinę. Czyli zero dyskusji.

Ponownie skierowała się w stronę, w jaką pozwalała jej kierować się zamglona kobieta. Zatrzymała się dopiero w chwili, gdy na jej drodze stanęły drzwi pomieszczenia, gdzie poprzednio widziała się z Voldemortem.

- Wejdź do środka. - Otrzymała rozkaz, więc posłusznie wykonała go. Nie było mowy, żeby się spierać. Nie gdy najbardziej niegodziwa osoba tej planety znajduje się od nas na wyciągnięcie klamki.

- Witaj, Suzanne. - Dobiegł do niej ten spokojny, zatrważający głos. Zmarszczyła czoło, wyrażając swoją niechęć.

- Witam - odparła głośno, jednak zawachała się podczas mówienia drugiej sylaby. Zaklęła za to wewnątrz siebie.

- Nie denerwuj się tak, Suzanne. Bądź odważna - rzekł Czarny Pan. - Lyall był odważny. Spraw, by ojciec był z ciebie dumny.

Suzanne zmrużyła lekko oczy i zacisnęła dłonie w pięści. Czy mogła zabrać głos niepytana? Czy skończy się to dla niej śmiercią? Cóż to za życie bez ryzyka...

- Znów wspominasz o moim ojcu. Kim on dla ciebie był?

Twarz Voldemorta nie wyrażała nic; jakby zauroczył się tym pytaniem bądź poddał go dogłębnej analizie. Jednak nie było ono podchwytliwe. Było po prostu pytaniem.

- Byliśmy w podobnym wieku, Suzanne. To ta szkolna znajomość, która z reguły kończy się tragicznie.

- Przyczyniłeś się do jego śmierci. - Lupin nie mogła sobie tego odmówić, lecz Voldemort nie zareagował.

- Nie była ona moim pomysłem. Bardziej Jo. Poznałaś już ją. - Wskazał swoim chudym, długim palcem za Suzanne. Dziewczyna odwróciła się, dostrzegając za sobą tę młodą, półprzezroczystą kobietę.

- Przypominam ci jednak, Suzanne - powrócił Voldemort. - Że to Lucjusz był katem. To do niego powinnaś mieć pretensje. - Nagle uśmiechnął się mściwie. - I masz je. - W jego czerwonych oczach pojawił się błysk. - Ale racja. Gdyby nie ja, Lyall być może pożyłby dłużej. Ale taki już jest los. Trzeba płacić za swoje winy.

- Płacić?

- Jestem pewny, że Remus tę część historii twojej rodziny zachował dla siebie. W zasadzie rozsądne. Nienawiść do ojca mogłaby sprawić, że znienawidziłabyś też brata.

- Co zrobił mój ojciec?

- Był jednym z pierwszych śmierciożerców - wtrąciła kobieta, stając obok Voldemorta. - Nawet, można by rzec, jedynym śmierciożercą, który był też przyjacielem. - W jej tonie dało się wyczuć nostalgię.

- Lyall był dobrym kompanem, który do pewnego momentu wiedział, co jest dla niego ważne. Ale potem pojawiła się ta szlama, twoja matka. Zawalił mu się wtedy cały światopogląd - mruknął Voldemort.

- Mój ojciec... - Zaczęła Suzanne.

- Dość tych farmazonów! - zagrzmiał Voldemort, przypominając sobie, że jemu takie rzeczy nie przystoją. - Zawsze wiedziałem, że jesteś do niego podobna, z resztą... Twój brat też taki był, ale ty Suzanne jesteś Lyalla żywą kopią! Pragnę byś stanęła na czele moich młodocianych śmierciożerców.

- Co jeśli odmówię? - spytała dziewczyna. Wiedziała, że prędzej czy później Voldemort wyjdzie z tą propozycją. Jednak jego reakcja stanowiła dla niej niewiadomą. Do teraz.

- Spotka cię to samo co brata, Suzanne. On wybrał już lata temu... To jest, wybrał za niego Lyall. Jestem przekonany, że nie chcesz zmierzyć się z wilkołakiem podczas pełni.

W jego oczach pojawił się błysk podniecenia.

...

Brat byłby ze mnie dumny - przechodziło Suzanne przez myśl, gdy Lucjusz Malfoy prowadził ją związaną przez zimny, gęsty las.

- Jesteś idiotką, Lupin - zwrócił się do niej mężczyzna, gdy dotarli na miejsce i zdjął jej z oczu opaskę.

Dziewczyna nie odpowiedziała na zaczepkę blondyna. Bardziej pochłonął ją fakt, że znajdowali się w miejscu, które niczym nie różniło się od innych. Nawet nie wiedziała, w którą stronę ma biec, żeby wydostać się z lasu!

Zasady tego pościgu były proste. Malfoy zostawia ją bezbronną w środku puszczy, gdzie ona ma wyczekiwać nadejścia wilkołaka po przemianie. Frenrir Greyback był tym, który przyczynił się do choroby Remusa. Cała ta chora zabawa z góry skazywała ją na porażkę - chyba że udałoby się jej wydostać z antymagicznej bariery i użyć magii - przynajmniej z perspektywy Voldemorta.

Suzanne przełknęła ślinę, gdy Malfoy oddalił się od niej.

- Możesz uciekać już teraz. Greybacka wypuszczą i tak po wschodzie księżyca. - Teleportował się cicho. On mógł, lecz ona niekoniecznie.

- Kurwa - syknęła Lupin, nie używając tego słowa jako przecinka.

Jej serce biło delikatnie, a oddech miała miarowy. Nie wierzyła we własne szczęście, a jednak!

Musiała znaleźć polanę, z której widoczny będzie księżyc. To była jedna z trzech problematyk jej planu. Druga dotyczyła zachowania spokoju i ciepła. Bo było jej bardzo zimno. Miała na sobie jedynie podkoszulek i dresy. Była słaba i brudna. Całe to zadanie wydawało się irracjonalne.

I jak na ironię przystało, dziewczyna marzyła tylko na wystąpienie pełni. Tylko wtedy będzie mogła zmienić się w wilka. Kuźwa, na tę myśl łzy zebrały się w jej oczach!

Miała tak ogromne szczęście. Voldemort, wymierzając jej tę nieludzką karę, nie spodziewał się, że tym samym ratuje jej życie.

Chłód otaczał całe jej wychudłe ciało. Było ono jednak tak przemarznięte, że prawie nie odczuwało już minusowej temperatury.

Nagle na jej twarz padły jasne promienie światła. Księżyc rozpoczął właśnie swą wędrówkę wzdłuż horyzontu. Remus zaczyna właśnie szwędać się po jakimś leśnym skwerze - uśmiechnęła się na wspomnienie brata. Tęskniła za nim.

Doszedł do niej skowyt wilkołaka.

Suzanne zamknęła oczy, a jej ciało resztkami sił przemieniło się w wilka. Wiedziała, że i tak nie będzie mogła sobie pozwolić na spotkanie Greybacka.

Jako wilk dziewczyna poruszała się szybciej, a futro ogrzewało jej przemarznięte ciało. Dziewczyna nie miała jednak wątpliwości, że gdy natrafi na wilkołaka, on nie przejdzie wokół niej obojętnie. Nie, jeśli tym wilkołakiem był Greyback.

Pobiegła przed siebie, a jej łapy zapadały się w lodowatą pokrywę śnieżną. Nie miała nawet pewności, czy nie porusza się w kółko. Teraz jednak każda zmiana miejsca zdawała się konieczna. Otaczał ją bezkresny las, w którym nie rozlegał się nawet szum wiatru. Słyszała jedynie bardzo odległe łamanie gałęzi. To wilkołak podążał za swoją ofiarą.

W jej oczach wezbrały się łzy, które przeszkadzały jej biec naprzód. Poczuła w sobie tak ogromną bezsilność, że w sumie mogła się poddać.

Zostanie zabitą przez wilkołaka nie było taką złą opcją w tym momencie. Miała poczucie, że zrobiła wszystko, co było w jej mocy, aby przetrwać.

Usłyszała za sobą kroki. Dzikie i szybkie, zmierzające w jej stronę. Greyback zbliżał się do niej z każdym krokiem. Zawył przerażająco, samym dźwiękiem atakując jej grzbiet. Poczuła na nim tępe pieczenie. Przyspieszyła bieg. Udało jej się przedrzeć przez taki kawał lasu!

Kiedy adrenalina wezbrała w jej żyłach, Suzanne postanowiła że prędzej padnie ze zmęczenia, niż z powodu urazów w walce.

Drzewa przed nią zaczęły się przerzedzać. W jej źreniach pojawiły się iskry nadziei. Jeszcze chwila i będzie mogła użyć zaklęcia. Będzie mogła się teleportować.

Wilkołak za nią przyspieszył. Jego kroki podążały za nią, a trzaski kłów i łap ocierających się o mijany śnieg sprawiał, że zakręciło jej się w głowie.

Wypadła zdyszana na polanę i nie czekając ani chwili, zmieniła się w człowieka, strzelając swoim zaklęciem, nad którym pracowała przez kilka ostatnich miesięcy.

Suzanne teleportowała się.

Rozdział 121

Suzanne obserwowała jak martwe ciało Valerii zostaje wyniesione przez dwóch młodych śmierciożerców, którzy jeszcze nie dawno zapewne gwałcili je w pomieszczeniu na końcu korytarza.

Zagryzła mocno swoje policzki od wewnątrz, czując, że spływa po nich krew. Spojrzenie utkwiła na przeciwległej ścianie. Widniało na niej kilkanaście białych kresek, które nie były aktualne od dłuższego czasu - w pewnym momencie Drummer przestała już liczyć.

Dziewczyna znacznie podupadła na zdrowiu od czasu, gdy Suzanne widziała ją po raz pierwszy. Przebywała w Malfoy Manoor tylko kilka tygodni dłużej od Lupin - jak widać ten czas wyrządził jej ogromną krzywdę.

Podczas ostatniej nocy Valeria zaczęła pluć krwią. Kaszlała tak głośno, że w końcu usłyszeli to nawet strażnicy. Wyciągnęli ją z celi, zgwałcili i pozwolili jej wrócić po parunastu minutach. Była tak obolała, że mogła ledwie oddychać. Gdy rano była pora karmienia, zaledwie zwilżyła wargi w wodzie i spróbowała kawałek sucharka, zaczęła wymiotować i pluć krwią. 

Suzanne starała się jej pomóc jak tylko umiała. Jednak zanim śmierciożercy po raz drugi zdążyli wejść i uciszyć ją w ten bestialski sposób, Drummer wyzionęła ducha, patrząc na Lupin i próbując odkaszlnąć.

Obecnie Suz siedziała na swoim posłaniu i starała się wyrzucić z głowy ten upiorny obraz. Ostatnie miesiące spędziła na krótkich rozmowach z Valerią o tym, co zrobią, gdy wydostaną się na wolność. Umysł dziewczyny nawiedziła nawet myśl, że w pewnym sensie jej zazdrości. Że umierając, w końcu dostąpiłaby świętego spokoju.

Przejście uchyliło się, a do środka wszedł Damon z Alexem. Ten pierwszy wydawał się bardziej zamyślony niż zwykle, dlatego tylko patrzył i to blondyn samodzielnie musiał poprowadzić Suzanne w kierunku wyjścia. 

Dziewczynę oślepiło światło, gdy tylko wydostała się na korytarz. Znów dopadła ją ta nędzna atmosfera: słyszała liche śpiewy kobiet, które więziono w sąsiednich celach.

Alex mocniej zacisnął dłonie na jej nadgarstkach i pchnął w kierunku wyjścia.

- Mogę chociaż wiedzieć, gdzie mnie ciągniecie - rzuciła, orientując się, że minęli salę, w której zwykle była gwałcona. Nie wiedziała, czy można było to nazwać szczęściem, lecz tego czynu zawsze dopuszczał się tylko Alex. Na szczęście.

- Czarny Pan życzy sobie ciebie zobaczyć - odparł zdawkowo Damon, po raz pierwszy zabierając głos.

- Już się na mnie nie napatrzył ostatnim razem? - prychnęła Suzanne i w tej samej chwili poczuła pieczenie na policzku.

- Mogłaś nie dostawać dzisiejszego jedzenia. Przynajmniej nie byłabyś tak skora do szczekania, suko - warknął mężczyzna i nie dając jej chwili wytchnienia, ruszył dalej.

Lupin zagryzła wargę, nie mówiąc już niczego więcej.

Ostatnio zastanawiała się nad tym, jaki wpływ wywrze na niej pobyt w tym miejscu. Teraz już wiedziała: zdecydowanie nie pomoże jej to spokornieć. Dziewczyna nauczyła się tutaj, że dobra riposta zawsze karana jest biciem, co oznaczało tyle, że kontratak przeciwnika jest przyznaniem się do wykrycia jego słabego punktu.

Dostrzegła przed sobą wysokie drzwi. Alex pchnął ją do przodu, przez co Lupin upadła na kolana, sycząc lekko. W tej samej chwili wejście rozstąpiło się przed nią, a na jej ciało padło kilkanaście par oczu. Prawie wszystkie należące do bezwzględnych potworów.

- A oto nasz gość honorowy, przyjaciele. - Głos Voldemorta rozległ się na sali. Zaraz po nim nastąpiła salwa braw i krzyków zadowolenia.

- Podnieś się - warknął na nią Damon, jednak dziewczyna ani zamierzała wykonać jego prośby. - Powiedziałem: podnieś się! - dodał ostrzej, a gdy Lupin nie zareagowała, znów wymierzył jej uderzenie w policzek. Suzanne odchyliła się lekko do tyłu, przełykając ślinę zmieszaną z krwią.

Wstała, prostując z trudem swoje ciało i niechętnie spojrzała w stronę śmierciożerców.

- Podejdź bliżej, Lupin - zawyrokował Voldemort. Dziewczyna zaczęła stawiać kroki w kierunku blatu, na którego końcu, na przeciw Czarnego Pana, było wolne krzesło. - Usiądź, masz specjalne miejsce pośród nas.

Lupin momentalnie przystanęła. Rozejrzała się po zebranych w nadziei, że ujrzy jakąś znajomą twarz. Nie pomyliła się, widząc ciemne oczy Severusa.

Miała ochotę się uśmiechnąć, a następnie rozpłakać, lecz wtedy jej uwagę przykuła osoba, której obecności w ogóle się tutaj nie spodziewała. Obok Voldemorta siedział szczupły mężczyzna o długich czarnych włosach spiętych w kucyk, a tuż przy nim zajmował miejsce nie kto inny jak Vincent. Chłopak patrzył na Suzanne wzrokiem, którego jeszcze nigdy u niego nie widziała. Było w nim ogromne zaskoczenie i smutek.

Biorąc głęboki wdech, usiadła przy stole.

Obdarzając Voldemorta najbardziej podłym spojrzeniem, na jakie w tamtym momencie mogło starczyć jej sił, oparła się o siedzenie, wygodniej układając w fotelu.

- Przyjrzyj się dokładnie, jak wielu mam sojuszników, Suzanne - rzekł Voldemort, wskazując ręką dookoła. - Jak wielu z nich jest w stanie oddać życie... dla mnie! Wiesz, dlaczego to robią, Suzanne?

Wiedziała, że było to podchwytliwe pytanie. Miała ochotę powiedzieć: "bo się ciebie boją, dupku", ale rozsądek był w niej jeszcze silniejszy od desperacji.

- Nie zasłaniaj się oklumencją, tylko posłusznie odpowiedz na pytanie! - nakazał.

- Mam odpowiedzieć zgodnie z moim sumieniem, czy twoim oczekiwaniem, Panie? - spytała przymilnie, choć w jej tonie dało się wyczuć sarkazm. Znajdując się w sali razem ze Snapem czuła się o wiele bardziej pewna siebie.

- Jedno i drugie powinno brzmieć tak samo, Suzanne.

Dziewczyna miała ochotę wrzasnąć, aby nie wymawiał jej imienia w ten sadystyczny sposób. Uszy piekły ją za każdym razem, gdy słyszała z jego ust te dwie sylaby.

Nic nie odpowiedziała.

- Widzę, że nie jesteś skora do rozmowy z nami. Być może tak wiele osób w jednym miejscu cię peszy. - Voldemort udał niepocieszenie. - Williamie, wiem, że twój syn jest bliskim przyjacielem naszej Lupin. - zwrócił się do mężczyzny siedzącego po swojej lewicy. - Pozwolisz mu udać się wraz z nią na pogawędkę? Może przemówi jej do rozumu.

Mężczyzna spojrzał na Voldemorta z zaskoczeniem. Skinął delikatnie głową, nie ośmielając się zakwestionować słów Pana, które jednakowoż wcale się mu nie podobały.

- Vincencie, zapraszam... - Voldemort wskazał dłonią na dziewczynę.

Czarnowłosy momentalnie podniósł się z krzesła i podszedł do Lupin, nie spuszczając wzroku z jej twarzy chociażby na chwilę. Jego ruchy były precyzyjne, jakby dokładnie miał obmyślane to, co zamierza zrobić w którym momencie. Chwycił ją delikatnie za ramię i wyprowadził do pomieszczenia obok.

Gdy tylko zamknęły się za nimi drzwi, rzucił na pomieszczenie czar wyciszający, dziękując w myślach, że Voldemort wpadł na tak absurdalny pomysł.

- Kurwa mać - syknął, odwracając się twarzą w jej stronę. - Lupin, co się z tobą stało, do cholery? - Zlustrował wzrokiem jej wychudłe ciało, zatrzymując się na łysej głowie. - Nawet włosów ci nie oszczędzili. - parsknął, rozeźlony.

- Ogarnij się, Crowe, to tylko przejściowe - odwarknęła, po chwili pozwalając sobie na lekki uśmiech w jego stronę. - Nie masz pojęcia jak dobrze widzieć znajomą twarz.- przyznała, na co Vincent również wykrzywił twarz w radosnym grymasie.

- Domyślam się, Suzy. - Westchnął ciężko, zupełnie się uspokajając. - Od kiedy tu jesteś? - Spytał. - I w ogóle dlaczego cię wsadzili?

- Od października, bo zwaliłam misję dla Zakonu - mruknęła niechętnie, na co Vincent uniósł lewą brew.

- Jesteś w Zakonie - Powtórzył. - Gratuluję odwagi. - W jego oczach Suzanne dostrzegła złośliwą iskrę, jednak postanowiła ją zignorować. -  Kiedy ojciec mówił mi, że na dzisiejszym zebraniu będzie pokazany jeden z przyszłych dowódców wojsk dla młodych, myślałem, że dadzą jakąś wyrachowaną... - urwał na chwilę. - śmierciożerczynię. No bynajmniej nie wpadłem na ciebie!

- Świat lubi zaskakiwać - rzekła sarkastycznie. - Od kiedy wiesz, że twój ojciec jest śmierciożercą?

- Od zawsze, zabijał podczas pierwszej wojny, będzie to robił i podczas drugiej.

- Dlaczego mi nie...?

- Jeśli myślisz, że powiedziałbym ci, że mój ojciec to sługus Voldemorta w celach ubarwienia mojego życiorysu, to bardzo się mylisz. Wiesz z resztą jaki jest mój stosunek do czystości krwi i tym podobnych. To czyste brednie, ale nie miałem wyboru. Musiałem tu przyjść pod groźbą zabicia Brutusa. 

Suzanne stwierdziła w głowie, że ten chłopak ma nietypowe motywacje swoich działań.

- To ten kameleon jeszcze żyje?

Chłopak spojrzał na nią, mrużąc oczy.

- Pieprz się, Suzy - jęknął. - Ja się zastanawiam, jak ty jeszcze żyjesz! Wyglądasz jak wrak, skarbie.

- Nie przeczę, że bywały lepsze czasy.

- Ale dałaś radę - stwierdził. - Naprawdę jestem pod wrażeniem. Niewielu się to udaje.

- Moja współwięźniarka zmarła dziś rano.

- Współczuję. - Potaknął głową. - Ale ciesz się, że to nie spotkało ciebie. Zakon potrzebuje cię żywą. Martwy człowiek na nic się nikomu już nie przyda.

- Nie pocieszyłeś mnie, Vincent.

- Chcę ci po prostu uświadomić, że to, że żyjesz, to pieprzony dar od losu i nie możesz tego zniszczyć pyskowaniem Czarnemu Panu. Kto jak kto, ale on nie słynie z cierpliwości.

- Póki co dawałam sobie radę.

- A potem jaki masz plan? - zadrwił.

- Ucieknę stąd.

- Powodzenia życzę. To najbardziej strzeżony obiekt należący do śmierciożerców. Nie masz szans.

- Już niedługo - odparła pewnie Lupin, wzruszając ramionami.

- Już niedługo to Czarny Pan straci cierpliwość - odrzekł chłopak, przełykając ślinę, a po chwili batalii z samym sobą podszedł do Lupin i przytulił ją z całej siły.

- Miło jest wiedzieć, że ty również cieszysz się na mój widok.

- Wiem, Suzy. Mam tylko nadzieję, że nie widzimy się ostatni raz.

- Nie darowałabym sobie tego.

- Proszę cię, nie fikaj.

Drzwi pomieszczenia otworzyły się, a w progu stanął Severus Snape.

- Czarny Pan wzywa.