niedziela, 29 stycznia 2017

Rozdział 8

Witam wszystkich bardzo serdecznie.
Zapraszam do relaksacji, załóżcie nogę na nogę i wyciszcie się.
Słowem wstępu to tyle, więc zapraszam.
Autorka :-)
***

Święta, święta i po świętach, jak brzmi ludowe powiedzenie sprzed czasów Merlina, mające swoje odzwierciedlenie w szarej rzeczywistości. Zdawałoby się, że jeszcze kilka sekund temu byłam w domu, siedziałam z Remusem przed kominkiem i wesoło gawędząc rozpakowywałam prezenty. Lecz nagle nastąpił pstryk, zmiana scenerii, a jakiś podrzędny reżyser umieścił mnie na lekcji historii magii prowadzonej przez profesora Binnsa. Tematem zajęć, jak przez przypadek udało mi się wychwycić, były wojny goblinów w XI wieku w południowej Francji – zagadnienie strasznie zajmujące, które dorównywało satysfakcji jaką czerpie się z cerowania starych skarpet oraz podnoszące średnią zmarnowanych chwil w życiu. Po samolubnym wzięciu przeze mnie kolejnego łyka powietrza, który mógł okazać się jednym z ostatnich mego nędznego żywota, i wywróceniu oczami w sposób bardzo irytujący, z braku innych ciekawszych zajęć, otworzyłam podręcznik i zaczęłam przeglądać przyszłe tematy, które, tak nawiasem mówiąc, różniły się od siebie jedynie inną osią czasu, gdyż wszystko inne rozgrywało się podobnie.

Nagle o moją nogę otarł się jakiś przedmiot. Spojrzałam w tamtą stronę, a wtedy w oczy rzuciła się mi kulka papieru. Schyliłam się po nią i dla zachowania pozorów rozglądnęłam się po sali, by, nie daj Merlinie, Binns nie zauważył. Kiedy teren okazał się czystym, usiadłam „prawidłowo” na krześle garbiąc się przy tym niemiłosiernie i rozłożyłam kartkę.
„Co robisz po lekcjach?” – jak głosił napis na pergaminie. Uśmiechnęłam się pod nosem, a po odwróceniu papieru na drugą stronę napisałam: „Zależy kto pyta :-)”, po czym zgniotłam liścik i wysłałam go w stronę bliźniaków, którzy niewątpliwie byli adresatami tej wiadomości, co rozpoznałam przez bardzo charakterystyczny styl pisma Freda, który bardzo wiarygodnie upodabniał się do kurzego.
Do moich uszu dobiegł szelest rozwijanego papieru, a chwilę później urywki rozmowy chłopaków. Następnie kartka ponownie otarła się o moją nogę.
- Żarty sobie robisz, czy naprawdę nie rozpoznałaś bazgrołów Jordana? – Napisał... w sumie już sama nie wiem kto.
Pogratulowałam sobie w głowie przenikliwości i znajomości charakterów pisma przyjaciół.
- Myślałam, że to pismo Freda – Rzuciłam im kartkę.
Dźwięk odbicia papieru od podłogi, szelest, pomruki Georga i Lee.
- Co! – powiedział Fred odrobinę za głośno, przykuwając na siebie wzrok wszystkich uczniów w klasie, a przede wszystkim profesora Binnsa.
- Coś nie tak, Fredzie Weasley ’u? – spytał monotonnym głosem nauczyciel.
Chłopaka, przed nieuniknioną kompromitacją, uchronił dzwonek, który skutkował momentalnym wyludnieniem.
- Do widzenia – powiedziałam do profesora jako jedna z nielicznych, wychodząc z sali w towarzystwie Angeliny.
- Chcesz się teraz z nim konfrontować? – spytała dziewczyna z rozbawieniem.
- Pytanie – powiedziałam i przyspieszyłam kroku.
- Fred, zaczekaj! Chłopaki! – wołałam przyjaciół wraz z Angeliną, kiedy tamci znaleźli się w naszym polu widzenia, które sięgało do rogu korytarza. 
- Zaczekać nie łaska? – rzuciłam, znajdując się obok nich, na co Fred się obruszył.
- Co to była za pilna sprawa na historii, że zaczęliście się bawić w sowy? – spytałam po chwili, w ogóle nie zważając na złe samopoczucie Freda.
- A więc Suzanne... – zaczął George spostrzegając, że z brata nic nie wykrzesze. – Wpadł nam na lekcji nawet przyzwoity pomysł tylko jak zawsze będzie nam potrzebne kilka par rąk do pomocy.
- Rozumiem, że z Angeliną spełniałyśmy kryteria.
- Otóż to – stwierdził chłopak.
- A czego mianowicie ma dotyczyć ten kawał?
- Nie nazwałbym tego kawałem, a raczej woluntarną przysługą. – wyjaśnił.
- Okey – przytaknęłam – A więc co to za wolontariat nam się szykuje?
- Zamierzamy – wtrącił się Lee. – na placu przed szkołą rozlać wodę pod wieczór, przez całą noc zrobi się lód, a rano otrzymamy lodowisko. – Przytaknęłyśmy.
- Ty Suzanne, rzuciłabyś Aquamenti i wtedy…
- Nie – przerwałam mu. – Mam swego rodzaju szlaban na czarowanie, więc… Nic z tego.
Wszyscy wytrzeszczyli oczy na to, co przed chwilą powiedziałam.
- Czyli pozostaje nam namaczanie ręczne. – powiedziałam nieśmiało po chwili.
- A nawet mało zaklątko. – prosił Lee.
- Obiecałam na różdżkę. Czarów mogę używać jedynie na lekcjach w celach naukowych. – zamyśliłam się chwilę. – A… A któreś z was? Zaklęcie jest stosunkowo proste.
- Zawsze warto spróbować – stwierdził nagle Fred i w tej samej chwili zadzwonił dzwonek na Zielarstwo.
Weszliśmy w zwartej grupce do szklarni numer III, a tam przywitała nas uśmiechnięta pani Sprout. Kiedy stanęłam przy swoim stanowisku pomiędzy dwoma krukonami, ponieważ nauczycielka przesadziła mnie przez tę katastrofę z Filiówką, w oczy wpadły mi rośliny znajdujące się przede mną. Podstawiłam bliżej nich nos i chciałam ręką sprawdzić czy to na pewno to o czym myślę. Już kierowałam dłoń w ich stronę, gdy usłyszałam nad uchem:
- Panno Lupin, chce nas panienka wszystkich ogłuszyć. Proszę się odsunąć od tej mandragory.
Na dźwięk głosu nauczycielki wyprostowałam się i poczułam jakby jakaś niewidzialna siła odepchnęła mnie od rośliny. Mandragory.
- Dobrze uczniowie. – Nauczycielka odzyskiwała spokojny oddech przez moje wytrącenie jej z równowagi. – Załóżcie specjalne nauszniki, to bardzo ważne. Głos mandragor może was zabić. Te są jeszcze małe, więc co najwyżej was ogłuszą…  Wszyscy założyli? Teraz należy chwycić za liście i pociągnąć.
W tej samej chwili nauczycielka wyciągnęła z jednej z donic małą mandragorę, której krzyk z pewnością nadał by się na mojego budzika, a następnie wsadziła biedną roślinkę do innej doniczki i zaczęła przysypywać ziemią.
- Tak wygląda dobrze przesadzona mandragora. – powiedziała profesor Sprout i wskazała na przesiedloną roślinką i chociaż było to zwykłe przesadzenie, mi skojarzyło się to z zakopywaniem żywcem. – Teraz wy.
Wytrzeszczyłam oczy, a po chwili chwyciłam mocno za liście i pociągnęłam do góry. W tej samej chwili w szklarni zrobiło się potwornie głośno, wszystkie mandragory dały popisowy występ jęków i skowytów, które nie śniły się zwykłym Hogwartczykom. Aż zdziwiłam się, że szklane ściany pomieszczenia nie pękły pod wpływem brzemienia głosów rozwścieczonych mandragor, chociaż pomimo tego stanu trzeba było przyznać, że wyglądały uroczo. Włożyłam swoją roślinkę do innej doniczki i zaczęłam przesypywać ją ziemią.
- „Mandragora” – przeszło mi przez głowę. – „Mandragora! Suz, ogarnij się i bierz te liście".
Skierowałam wzrok w ziemistą posadzkę i całą sobą zaczęłam wypatrywać ciemnozielonej części rośliny. Nagle natrafiłam na dwa samotne listki złączone ze sobą cienkim pnączem, więc w pośpiechu rozglądając się wokół, podeszłam do zagubionych liści i ukradkiem włożyłam je do kieszeni szaty. Przez zaistniały raban nikt mnie nie zauważył, więc mogłam poczuć się spokojną i jak gdyby nigdy nic, wróciłam na miejsce pomiędzy krukonami, którzy nawet nie spostrzegli mojej nieobecności.
Koniec jednej lekcji przynosi początek drugiej, choć w tym przypadku wolałam by tego początku nie było. Zmierzałam właśnie z Angeliną i chłopakami do tajemniczej sali od transmutacji.
McGonagal, jak zwykle, weszła do sali równo z dzwonkiem i po prześwietleniu nas wzrokiem podeszła do swojego biurka.
- Dzisiaj, ku uciesze pewnej grupy uczniów – Spojrzała na mnie łagodnie. – tematem zajęć będzie transmutacja praktyczna. Ale najpierw – przerwała profesorka nasz entuzjazm. – bardzo proszę o spakowanie wszelkich rzeczy z ławek. Na stolikach mają znajdować się jedynie wasze różdżki. Zrozumiano?
Wszyscy zgodnie pokiwaliśmy głowami, a po sprzątnięciu stanowisk z kompletnie niepotrzebnych przedmiotów, zaczęliśmy wpatrywać się wyczekująco w profesorkę.
Fakt, iż dzisiejsza lekcja miała przerwać monotonny ciąg teorii i zacząć, jak mniemam, szereg ćwiczeń przeróżnych zaklęć, które znane nam będą nie tylko za pomocą słownikowej definicji sprzed dwunastego stulecia, wprawiał mnie w nieopisaną radość.
- Mary – zwróciła się McGonagal do jednej z krukonek. – Przyniosłaś to, o co cię prosiłam.
Chwilę później drobna szatynka dreptała spokojnym krokiem w stronę nauczycielki z kolorowym pudełeczkiem, które można było zakupić w mugolskich pasmancośtam i innych takich. W tym tajemniczym pudełku, któremu wszyscy zebrani w sali przyglądali się z wielkim zainteresowaniem, znajdowały się liczne w kształtach, kolorach i rodzajach: gumki do włosów. Mary, która miała tego towaru mnóstwo, została wybrana do zadania idealnie, a dowodem na to, że nie będzie należało się martwić raptownym opustoszeniem gumek z szuflad dziewczyny było zjawisko zachodzące na jej głowie. A mianowicie fakt, że jej włosy co dnia były upinane w fikuśne warkoczyki, które sterczały w każdą możliwą stronę, czyniąc tym samym dziewczynę niezwykle charakterystyczną.
A wracając, McGonagal rozdała każdemu po jednej próbce tych cennych artefaktów, pożądanych przez większość dziewczyn w Hogwarcie, a następnie powiedziała rzecz tak oczywistą dla doświadczonego czarodzieja, że wywołała ona spekulacje w całej klasie:
- Otrzymane gumki bardzo proszę przetransmutować w pióro. – Chwila przerwy. – Zróbcie to w ten sposób.
Profesorka podeszła do biurka i wzięła do ręki „resztki pożądanego produktu”, a następnie smagnęła dwukrotnie różdżką wypowiadając: „Menukar Kepada”, a na miejscu gumki pojawiło się pióro, które w gruncie rzeczy bardziej by mi się przydało.
- Zrozumiano? – spytała, na co wszyscy zgodnie pokiwaliśmy głowami.
Chwyciłam za „magiczny patyk” i dwukrotnie smagnęłam, wypowiadając: „Menukar Kepada” i… nic. Powtórzyłam czynność kilkukrotnie, jednak wciąż z mizernym efektem. Przyjrzałam się mojej różdżce, lecz ta wyglądała tak, jak zazwyczaj: odrobinę wykrzywiona ze śladami świadczącymi o przydatności przedmiotu.
- „Gumka się zepsuła” – zaśmiałam się na tę myśl. – „Suz, spróbuj jeszcze raz”.
Podwinęłam rękawy szaty i położyłam gumkę, usilnie sprawdzając przedtem, czy ta aby na pewno nie ma defektów. Ustawiłam różdżkę pod kątem i smagnęłam nią dwukrotnie, według instrukcji, po czym powiedziałam, starając się brzmieć wiarygodnie: „Menukar Kepada”. Przedmiot nawet nie drgnął.
Rozejrzałam się po klasie by podejrzeć poczynania innych uczniów, u których jednak, poziom był podobny do mojego: równe, okrągłe zero!
- Pani profesor, czy to zaklęcie to aby na pewno skuteczne? – spytałam tonem pięciolatki, której dorośli starają się wytłumaczyć, że Wróżka Zębuszka istnieje naprawdę, a rączka mamy pod poduszką znalazła się przez czysty zbieg okoliczności.
Nauczycielka uśmiechnęła się do mnie lekko.
- Przecież sama widziałaś, zaklęcie jest poprawne. – odpowiedziała McGonagal.
Spojrzałam jeszcze raz na gumkę do włosów, wzrokiem mówiącym tyle co: „Od dzisiaj masz we mnie wroga, ty kolorowy kawałku szmaty”.
- Jak ci idzie? – spytała Angelina, przerywając tym samym mój pojedynek na spojrzenie.
- O tak… - wskazałam na gumkę oskarżycielsko.
I nagle jedna myśl przeszła mi przez głowę:
 „ - Suzanne, nie wszystkie zaklęcia można wykonać kurczowo trzymając się instrukcji. Te codziennego użytku robi się szybko i niedbale, lecz dopiero wtedy dają najlepszy efekt. Pomyśl tylko, gdyby na przykład uczesanie się wymagało skomplikowanych formułek, z pewnością wszyscy wykonywali by tę czynność sposobem mugoli”.
- Skoro wystarczy zrobić to niedbale, to do czego potrzebne są formułki?
- Żeby nakierować czarodzieja – odpowiedział krótko lecz trafnie Remus”.
- No jasne – powiedziałam.
Zamachnęłam różdżką niedbale, chyba robiąc więcej smagnięć niż potrzeba i kierując ją w stronę także kompletnie poza zasięgiem gumki, rzuciłam w przestrzeń: Menukar Kepada.
Jak na zawołanie, gumki nie było, a na jej miejscu leżało pióro, które idealnie nadawało się na zbliżające się nieuchronnie egzaminy kończące i podsumowujące I rok.
- Ale jak ty to? – wysapała Angelina.
- Rób to byle jak. – Wzruszyłam ramionami. – W łopatologicznym skrócie.
Dziewczyna posłała mi zdziwione spojrzenie, a kiedy wskazałam jej głową na efekt zaklęcia, chwyciła delikatnie różdżkę i zamachnęła się nią. Zamiast gumki do włosów leżało przed nią pióro, na którego barwie niejeden przechodzień z pewnością zawiesił by oko.
- Widzą, że pannie Johnson i Lupin się udało. Gratuluję wam dziewczynki. – powiedziała McGonagal z dumą w głosie, po czym popędziła na ratunek jednemu krukonowi, który nieudolnie starał się zgasić pożar wywołany źle wypowiedzianym zaklęciem.
Po transmutacji, która swoją drogą była ostatnią lekcją dzisiejszego dnia i otwierała nasz czas wolny, udaliśmy się do Wielkiej Sali na zasłużony posiłek, gdyż głód zaczął nam nieznacznie doskwierać.
- Nawet nie wiedziałem, jak bardzo jestem głodny. – rzucił Fred, a następnie nałożył na swój niewielki talerz każde w rodzajach i smakach jedzenie i chociaż stół gryfonów został tak starannie przez niego obkupiony, sprawiał wrażenie nietkniętego i używanego przez same niejadki, ku wielkiej uciesze Lee i Georga, którzy dorównywali przyjacielowi apetytem.
- Czekajcie dziewczyny! – zawołał za nami George z ustami pełnymi brokułów, kiedy po skończonym posiłku chciałyśmy opuścić to zacne i nienażarte towarzystwo. – O, której się spotykamy?
- Po kolacji. – odparłam krótko. - Wy zajmijcie się, tak jak było w planie, znalezieniem jakiejś „formy” na to lodowisko.
- Mamy już nawet pewne deski na oku, lecz… - zaczął Lee.
- Suzanne, Fred, George. – zagrzmiała McGonagal. – Pamiętacie o waszym szlabanie? Dzisiaj po kolacji, pod moim gabinetem. – zakomunikowała, po czym odeszła w stronę Dumbledore ’a.
- Ma kobieta wyczucie czasu. – stwierdził Fred. – To może po naszym dyżurze. – podrzucił. – Spotkalibyśmy się np. na korytarzu na 3 piętrze, a dalej pomyślimy.
Przytaknęłyśmy na słowa chłopaka, a następnie już bez żadnych zakłóceń poszłyśmy do biblioteki.
Otworzyłam ciężkie drzwi czytelni i wtargnęłam z Angeliną do pomieszczenia. Przeszłam kilka kroków i spostrzegłam, że są to jedyne dźwięki występujące w bibliotece. Chwilę później dotarła do mnie przygnębiająca cisza tego miejsca i ogarnął mnie niepokojący niebyt.
- Zaszyjmy się gdzieś szybko zanim nas to wchłonie. – powiedziałam do Angeliny wskazując na wszystko dookoła i ruszyłam w półki.
Kiedy znalazłyśmy się w jakichś granicach tego bezkresnego pomieszczenia, mogłyśmy odetchnąć w spokoju bez naruszania nienagannie utrzymywanej grobowej atmosfery przez panią Bloop.
Przez chwilę tępo wpatrywałam się w grzbiet jakiegoś starego rocznika, gdzie jednym z udokumentowanych uczniów był zapewne Merlin, a następnie oparłam się plecami o pobliską ścianę.
- Tak mi właściwie teraz przyszło do głowy, że biblioteka nie jest zbyt dobrym miejscem na ćwiczenie tego zaklęcia. – powiedziałam po chwili. – Ale… Nie chcę już wracać, więc nie mamy wyjścia. – dokończyłam nim dziewczyna zdążyła jakkolwiek zareagować.
- Zaklęcie jest dość prostym. Wystarczy chwycić pewnie różdżkę i… - zastanowiłam się chwilę, jak ładnie ubrać to w słowa. – wykonać pętelkę, zakończoną słowami: Aquamenti.
Angelina spojrzała na mnie z pretensją, lecz po chwili miała już różdżkę w dłoni i szykowała się do rzucenia zaklęcia.
- Nie miej do mnie pretensji jeśli zaleję całą bibliotekę. – powiedziała.
- Jeśli wykrzesasz z tego patyka choćby kropelkę to będzie cud. A ty już myślisz o zalaniu biblioteki. – zadrwiłam.
Dziewczyna puściła moją uwagę mimo uszu i zamachnęła się różdżką: "Aquamenti". Ku zdziwieniu mojemu i sprawczyni tego wydarzenia, z różdżki wystrzelił strumień wody, na szczęście nie na tyle duży by uszkodzić cokolwiek. Uśmiechnęłam się szeroko i kiwnęłam głową by powtórzyła czynność. Znów się udało!
- Powinnam zostać nauczycielką. -powiedziałam ze śmiechem, na co Angelina parsknęła. – Ale skoro poszło nam tak szybko, a miałyśmy poświęcić na to całe popołudnie… To wydaje mi się, że zasłużyłam na chwilę przerwy. – zakomunikowałam siadając na pobliskim krześle i sięgając po jakąś książkę, której okładka nie była skrajnie zakurzona.
Dziewczyna poszła w moje ślady i już po chwili obie zagłębiłyśmy się w interesująco-nudne historie czarodziei tytanów żyjących przed naszą erą, którzy trudzili się w ciężkiej sztuce wioślarstwa i przezwyciężania choroby morskiej. Autorem tych ksiąg był niejaki Odys, czarodziej który mógł zostać drugim Merlinem, gdyby nie jego szaleństwo objawiające się w negocjacjach z trollami górskimi.
„Nastąpił trzytysięczny sześćset dwudziesty czwarty dzień mojej wędrówki i nadal nie napotkałem lądu.”
- Dość. – zamknęłam z hukiem książkę. – Więcej dat już moja głowa nie przeczyta. – protestowałam.
- To dobrze się składa, za kilka minut kolacja.
- Chcesz mi powiedzieć, że kilka godzin, które mogłam spędzić tak pracowicie, minęło mi na czytaniu jakiegoś Odysa. – pokazałam na książkę z wyrzutem, na co dziewczyna przytaknęła ze śmiechem.
Po kilku chwilach moich bezsensownych narzekań, postanowiłyśmy udać się na nieszczęsną kolację, na której to miałyśmy streścić chłopakom nasze poczynania.
Znalezienie właściwej drogi powrotnej, wbrew pozorom okazało się nieco problematyczną czynnością, która zabrała nam więcej czasu niż początkowo na to przeznaczyłyśmy. Główną przeciwnością był fakt, iż wszystkie działy, półki, książki i wiele innych, wyglądały identycznie, a nawet jeżeli różniły się czymś, nie dało się tego dostrzec przez bardzo wyrazistą warstwę kurzu.
Wybiegłyśmy z trajkotem z biblioteki i korytarzem udałyśmy się w pośpiechu do Wielkiej Sali, gdzie już na dobre rozkręciła się kolacja. Wpadłyśmy do pomieszczenia, jak zwykle robiąc efektowne wejście i przysiadłyśmy się niepostrzeżenie do przyjaciół.
- Jak misja szeregowy. – spytał George wczuwając się w rolę wolontariusza, lecz, żeby nie psuć mu zabawy odparłam:
- Tak dowódco – Zasalutowałam. – Informuję, że misja została przeprowadzona pomyślnie.
- Odmaszerować. – podsumował chłopak i wrócił do nadgryzionej kanapki.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu inspiracji do posiłku, a po namierzeniu parówek nałożyłam sobie kilka na talerz. Polałam je ketchupem, jak na prawdziwe osiemdziesięcio dziewięcio procentowe mięso przystało i zabrałam się do jedzenia, od czasu do czasu popijając sok z dyni.
- Zbieramy się głodomorze. – poinformował mnie Fred.
- Przypominam, że to ja czekam na was. – zauważyłam, lecz chłopak nie odpowiedział.
- Skoro McGonagal się nie pojawia oznacza, że możemy odpuścić sobie szlaban. – zaproponował Fred podpierając pobliski filar.
- Nie sądzę, panie Weasley. – wtrąciła nauczycielka, jak zawsze przychodząc we właściwym momencie. - A teraz proszę za mną.
Hogwart nocą wyglądał jeszcze bardziej zagadkowo niż za dnia. Jednak z racji szybkiego tempa profesorki nie mogliśmy nacieszyć oczu tym widokiem. Miałam nieodparte wrażenie, że kierujemy się w stronę szkolnej biblioteki i, o Odysie, obym się myliła.
- „McGonagal minęła róg, przemierzyła kilka korytarzy… Zgubiłam się w wyliczaniu gdzie my właściwie jesteśmy i…”
Napotkaliśmy przed sobą drzwi, których tak bardzo się obawiałam. Profesorka otworzyła je, po czym weszła do biblioteki, a kiedy i my znaleźliśmy się w środku, powiedziała:
- Mniemam, że domyślacie się jaki szlaban wam dzisiaj przypadnie. Na wasze szczęście, macie do sprzątnięcia zaledwie kilka półek należących do działu: Historia Magii.
Spojrzeliśmy na profesorkę z niedowierzaniem, lecz ta zdawała się nawet nie zauważyć naszych skołowanych min i kontynuowała:
- Oto sprzęt sprzątający. – Na jej słowa pojawiły się koło nas miotły. – A teraz proszę oddać różdżki. – zarządziła, a po bezprawnym zabraniu nam naszych skarbów opuściła pomieszczenie.
Przez chwilę staliśmy jak słupy soli w Wieliczce liczące na uwolnienie, ale widząc, że odsiecz nie nadciąga chwyciliśmy za miotły i ruszyliśmy w kierunku półek.
Szanowna profesor Minerva McGonagal nie mogła oprzeć się chęci podarowania nam do sprzątnięcia najbardziej obszernego i zapomnianego działu w szkolnej bibliotece. Przez jego niski stopień użytkowości, poziom kurzu na księgach przekraczał wyznaczone normy w ministerstwie, a jego wiek był wprost nie do oszacowania.
- Nie rozumiem po co oni trzymają tutaj ten dział. Nawet Binns omija go szerokim łukiem. – komentował Fred, będąc umorusanym szarym pyłem bardziej niż księgi.
- Pewnie co tysiąc lat zbierają stąd nagromadzony kurz i sprzedają na pchlim targu. – rzuciłam.
- Lub po prostu nie mają za grosz kreatywności i zmuszają nas do odwalania roboty Filcha. -powiedział George, na co zaśmialiśmy się, co nie było zbyt mądrym pomysłem, gdyż nagromadzone drobiny uniosły się niczym dmuchawce na wietrze, powodując chwilowe zamglenie.
Nie chcąc nawrotu nieprzyjemnego zjawiska kurzowego po prostu zajęliśmy się swoją robotą bez zbędnych komentarzy, które tylko niepotrzebnie nas opóźniały.
Sprzątnięcie takiej ilości półek okazało się nie lada wyzwaniem, które ciągnęło się w nieskończoność. Kiedy ostatni raz spoglądałam na zegarek było kilka minut po ciszy nocnej, a robota nadal nam się specjalnie nie kleiła. Każda książka, która musiała zostać odkurzoną, wyglądała tak samo i po długotrwałym picowaniu ksiąg nabywało się przeświadczenia o wielkiej złośliwości tych przedmiotów.
Jeszcze ciekawszą czynnością od polerowania półek i wycierania ksiąg okazało się zbieranie kurzu, który lądował na podłodze i bardzo ordynarnie wyróżniał się na ciemnym dywanie. Zebranie tego wszystkiego zajęło nam prawdopodobnie największą ilość czasu i pobrudziło nam ubrania jeszcze bardziej. W między czasie George dorzucił uwagę o ilości wyniesionych worków kurzu z biblioteki, więc zajęliśmy się żmudnym załadowywaniem ich, gdyż zostawić tego pyłu na środku najzwyczajniej w świecie nam nie wypadało.
- Czy to koniec? – spytałam z nadzieją czując jak moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
- Tak, panno Lupin. – odpowiedziała sprawczyni całego tego wydarzenia wchodząc do pomieszczenia. – Mam nadzieję, że dzisiejsza kara nauczyła was czegoś. Zapraszam do dormitorium.
Mogliśmy przewidzieć, że nauczycielka nie pozwoli nam samodzielnie wrócić do pokojów. Nie mieliśmy innego wyboru jak pozwolić się odprowadzić i dać profesorce pozory grzecznych uczniów, a następnie, o ile Lee i Angelina będą jeszcze w dormitoriach, wymknąć się bezpośrednio na plac.
Posłusznie ruszyliśmy za McGonagal, która od czasu do czasu rzucała nam podejrzliwe spojrzenie, by upewnić się czy aby na pewno nic nie knujemy. Prawdę powiedziawszy bardziej ciągnęła mi się ta przechadzka z McGonagal niż nasz szlaban, ale czy opłacałoby się to skomentować?
Stanęliśmy przed obrazem Grubej Damy, która początkowy zamiar wygłoszenia nam reprymendy wycofała po ujrzeniu profesorki w naszym towarzystwie.
- Pani profesor – zaszczebiotała. – Ja im zawsze powtarzam, że cisza nocna jest świętością, ale oni nie słuchają. Dobrze, że ich pani złapała.
- Nie tym razem, Parpocio. – odpowiedziała McGonagal, a na dźwięk imienia Grubej Damy wytrzeszczyłam oczy. – Quidditch przez wieki. – rzuciła hasło nauczycielka, a gdy weszliśmy do Pokoju wspólnego odeszła.
Wpadliśmy do pokoju lądując na podłodze i tarzając się ze śmiechu jak oszalali.
- Parpocia, całkiem zgrabnie.
- Takie kiedyś były czasy, George. Parpocia. – zakpiłam.
Nagle usłyszeliśmy nieśmiałe kroki zbliżające się w naszą stronę.
- Stop. Kto idzie? – krzyknął Fred, co o tej godzinie nie wróżyło nic dobrego.
- Uff, myśleliśmy, że to jakiś nauczyciel. – powiedziała Angelina wyłaniając się wraz z Lee z ciemnego korytarzyka prowadzącego do dormitorium chłopców.
- Mieliśmy się spotkać na trzecim. – rzucił Lee przypatrując się nam uważnie.
- McGonagal musiała mieć pewność, że pójdziemy prosto do pokoi. – odpowiedziałam.
- To nawet lepiej, że pójdziemy razem, mniej szans na zgubienie. – wtrącił George i wyszliśmy z pomieszczenia.
Korytarze jak każdej nocy wyglądały przerażająco: głuche odgłosy kropli wody spadających do jednego ze zlewów w damskiej łazience, złowrogie cienie przewijające się na ścianach, których właścicielami są zaledwie pojedyncze gałązki, a wszystko to dopełnione zostało odgłosami naszych kroków, które jak na złość stawały się coraz głośniejsze.
Żadne z nas nie miało zamiaru się odzywać, gdyż nawet najdrobniejsza uwaga mogła zwabić Filcha z panią Norris, choć jak na razie mapa nie wykrywała w naszym pobliżu niczyjej obecności.
Przejście jeszcze kilku korytarzy dzieliło nas od upragnionego głównego holu zamku. Przyglądałam się z wyczekiwaniem pergaminowi jakbym spodziewała się zaraz zobaczyć czarną kropkę szybko zmierzającą w naszą stronę z podpisem Argus Filch.  Jednak nic takiego się nie stało.
Dotarliśmy do naszego punktu docelowego, gdzie czekały już na nas deski podrzucone tam wcześniej przez chłopaków. Złapałam za jedno drewienko i z uporem maniaka starałam się przytargać je na plac przed szkołą, co, choć niezgrabnie, udało się. Położyłam drewnianą „zatyczkę” na środku kamiennego placu i spojrzałam w górę, gdzie widniała najwyższa wieża Hogwartu. W jedynym oknie znajdującym się na baszcie, tliło się delikatne światło, które zostało przez chwilę zasłonięte przez jakąś sylwetkę. Potrząsnęłam lekko głową i znów spojrzałam w tamtą stronę.
- „Najwyraźniej mi się przywidziało” – pomyślałam.
- Suz, pomóż nam. – zawołał na mnie George.
Nieznacznie wytrącona z rytmu, podeszłam do przyjaciół i pomogłam zainstalować pierwszą deskę. Przyznam, że był to nie lada wyczyn z naszej strony, gdyż zamocowanie jednego drewna kosztowało nas wiele czasu, a jakby nie patrzeć hogwardzki placyk był dość spory. Jednakże mówi się, że w miłym towarzystwie robota idzie szybciej, więc odwołując się do tej myśli, wykonaliśmy zadanie sprawnie i zanim się obejrzeliśmy, wraz z Angeliną staliśmy na schodkach prowadzących na plac.
- Aquamenti! – Zamachnęła się różdżką, z której końca wyleciał strumień wody. Ciecz coraz śmielej rozprzestrzeniała się po wykonanej przez nas formie i chwilę później byliśmy świadkami gładkiej tafli.
Chłopcy przyglądali się Angelinie z podziwem i nieukrytym zachwytem, a po chwili wszyscy znaleźliśmy się w grupowym uścisku śmiejąc się i skandując nasze imiona.
- Teraz wystarczy czekać do rana, kiedy woda zamarznie. – powiedział Fred, który jako pierwszy wyrwał się z uścisku.
Na słowa chłopaka zdałam sobie sprawę, że jestem w zaledwie cienkiej bluzie, a jakby nie patrzeć temperatura o tej porze była na minusie. Zatrzęsłam się próbując choćby trochę ogrzać, co dawało tylko powierzchowne uczucie ciepła.
- Skoro… się udało… to czy… możemy iść… - wystękałam.
Przyjaciele spojrzeli na mnie z rozbawieniem, ale po chwili jaśniej określił się im mój stan i postanowiliśmy nareszcie udać się do dormitorium. A z resztą, nasza obecność przy zamarzaniu lodu była zbędne, a nasze towarzystwo matce naturze niepotrzebne.
Wracaliśmy do łóżek przemarznięci, jak się później pozostałym także objawiło, ale zadowoleni i jedyną w tamtym momencie rzeczą jakiej pragnęliśmy była cieplutka kołdra.
Jednak, jak każdy film sensacyjny, nasza sielanka także musiała się skończyć, a została przerwana bardzo brutalnie, przez bardzo charakterystyczny dźwięk, który mogły wydawać jedynie odrywające się podeszwy od butów Montgomery.
- Szlag!
Patrzyłam się z desperacją w mapę wypatrując nauczycielki. Znajdowała się on zaledwie zakręt od nas, a my krótko mówiąc byliśmy w ślepej uliczce.
- Kto tam jest. – rozbrzmiał lodowaty głos profesorki.
Cofaliśmy się coraz bardziej pod ścianę z świadomością o naszej niechybnej klęsce i kiedy nasze plecy spotkały się z lodowatym murem wiedzieliśmy, że to już koniec. Nagle na mapie ukazał się korytarz, który znajdował się na naszej trzeciej. Spojrzałam w tamtą stronę, a wtedy w oczy rzuciła mi się coraz bardziej rozciągająca się szpara. Wskazałam na nią przyjaciołom i w pośpiechu weszliśmy do środka nie do końca wiedząc w co tak naprawdę się pakujemy.
Przejście za nami zniknęło, a tym samym zostawiło Montgomery po drugiej stronie, która chwile przyglądając się ścianie wróciła do patrolowania korytarzy.
- Udało się. – powiedział Lee.
- Nie do końca.
Uciekliśmy nauczycielce, ale teraz znajdowaliśmy się w ciasnym korytarzu prowadzącym nie wiadomo gdzie i nie widzieliśmy nic prócz wszechobecnej czerni.
- Dlaczego akurat dzisiaj McGonagal zabrała nam różdżki. – poskarżyłam się. – Angelina, nie znasz zaklęcia na latarkę? – zacytowałam bliźniaków.
Dziewczyna nie odpowiedziała - czyli nie znała zaklęcia. Westchnęłam cicho i zaczęłam dynamicznie rozglądać się po otoczeniu. Odwróciłam się w stronę, gdzie jeszcze chwilę temu znajdowała się szpara, lecz mimo moich usilnych starań ściana ani drgnęła.
- Nie pozostaje nam nic innego jak poszukać innego przejścia. – poinformowałam, na co moi przyjaciele wyrazili niemą zgodę i ruszyliśmy w nieznane.
- Mógłbym się do tego przyzwyczaić. – zagaił rozmowę George po dłuższym czasie naszego milczenia.
- Zgadzam się, nowa przygoda czai się za każdy zakrętem. – przytaknęłam.
- Przygoda, pająki i pajęczyny. – Wzdrygnęła się Angelina, na co zaśmialiśmy się. – A i jeszcze dzika ciemność. – dodała sarkastycznym tonem, podkreślając nasz niedosyt atrakcji, po czym parsknęła.
- Ciekawe czy ktoś jeszcze użytkuje ten korytarz? – spytałam, usilnie starając się zobaczyć choćby jeden skrawek ściany.
- Suz, jeśli porównujesz coś, do działu historii magii to wszystko będzie użytkowane. – zadrwił Fred, co skomentowałam wymownym spojrzeniem, którego na szczęście chłopak nie zauważył.
- A mnie zachodzi w głowę, jak komuś się to chciało wszystko budować. – podsunął Lee, żeby przerwać milczenie.
- Ludzie to wariaci. – rzucił George i w tej samej chwili straciliśmy grunt pod nogami, a dotychczasowa podłoga przeistoczyła się w specjalistyczno-zaburzającą prawa fizyki zjeżdżalnie, która kończyła się dziurą. Wypadliśmy z impetem z tej szalonej rury rozrywki, a po wstępnych oględzinach terenu mogliśmy stwierdzić, że znajdujemy się na korytarzu na trzecim piętrze.
- I jesteśmy w punkcie wyjścia. – rzucił Lee, na co parsknęliśmy.
Modląc się o niedopuszczenie do kolejnej konfrontacji z Montgomery wróciliśmy do dormitoriów i zgodnie z zamierzeniem rzuciliśmy się na łóżka zmęczeni, brudni i wyczerpani do zera.
Następny dzień okazał się dla większości uczniów i pracowników szkoły powodem do radości, gdyż z zamierzeniem przewietrzenia się w czasie długiej przerwy, wszyscy wyszli na dwór i, ku ich wielkiemu zaskoczeniu, napotkali grubą taflę lodu na kamiennym placu. Nasza piątka widząc zerową reakcję z ich strony postanowiła, kolejny raz, wziąć sprawy w swoje ręce i biorąc rozbieg wbiegliśmy na lód.
- Co tak stoicie? Chodźcie! – krzyknął George, lepiąc ze śniegu całkiem zgrabną kulkę. – Suzanne, nadal ci zimno?
- Nie, a czemu pytasz? – spytałam, z zaciekawieniem przyglądając się chłopakowi.
- To dobrze się składa. – oznajmił, po czym zamachnął się lodową pigułą i rzucił mi ją prosto w twarz.
- George! – wydarłam się na całe lodowisko. – Zabiję cię, słyszysz. – zagroziłam i odpychając się od lodu, popędziłam za uciekającym chłopakiem, co chwila starając się trafić go śniegiem, którego ilość w moich dłoniach nie była zbytnio powalająca.
Część osób poszła w nasze ślady i już po chwili jeździli po lodzie śmiejąc się serdecznie i rozpoczynając co i rusz nową bitwę na śnieżki.
- Kiedyś będziesz musiał się zatrzymać! – poinformowałam Georga, którego cały czas bardzo bawiła ta sytuacja. Stanęłam przy Angelinie, a kiedy ta posłała mi pytające spojrzenie, rzuciłam w jej stronę śniegiem. Dziewczyna krzyknęła, lecz w następnym momencie już goniła mnie z szaleństwem w oczach i chęcią odegrania się.
Nasza mordercza jazda zakończyła się bardzo profesjonalnie, a mianowicie przez naszą nieumiejętność hamowania, energicznym wjechaniem w zaspę. Angelina nie zważając na mój głośny śmiech wepchnęła mi garść białego puchu w usta co poskutkowało jeszcze większym wybuchem dobrego humoru z mojej strony.
- Kwita – powiedziała z dumą
Po chwili znaleźli się przy nas chłopcy, którzy podzielali nasz wyśmienity nastrój. Popatrzyłam się wymownie na Georga, który już nie miał wyboru i musiał przyjąć zasłużoną karę. Wzięłam do ręki trochę śniegu, a ulepiwszy z niego śnieżki, z impetem wtarłam mu ją w twarz, przez co jego skóra nabrała czerwonego odcieniu.
- Remis!
- Spójrzcie – przerwała nasze dywagacje Angelina i wskazała w stronę pewnej grupy ludzi, która była wyższa od pozostałych.
- Czy to Dumbledore? – spytałam rozdziawiając usta.
- Ważniejsze pytanie, czy to Snape?
Po przeciwległej stronie lodowiska, ku naszej uciesze, z uroków zimy korzystała także kadra pedagogiczna i szczerze mówiąc nawet im to wychodziło. Dumbledore przytrzymując swoją brodę w towarzystwie profesorki McGonagal i naszego Mistrza Eliksirów przemierzał z poczciwym spojrzeniem lodowisko, posyłając serdeczny uśmiech każdemu miniętemu uczniowi. Po chwili spojrzał i w naszą stronę, powiedział coś do McGonagal, a następnie zostawiając ją w towarzystwie Snape’a, gładkim ruchem zbliżył się do nas.
- Dzień dobry, profesorze – powiedzieliśmy równo, jakbyśmy mieli to zaplanowane, na co Dumbledore uśmiechnął się szerzej.
- Mniemam, że to wasza robota. Zostałem o poranku poinformowany przez panią Marię Montgomery, że po naszej szkole pałętają się jacyś uczniowie widma, ale widząc waszą robotę mogę tę sprawę odrzucić. Mam rację? – powiedział miłym tonem. – Zaskakujecie mnie dzieciaki na każdym kroku, a nie łatwo to zrobić. Gratuluję. No cóż… myślę, że za wasze zdewastowanie głównego placu, używaniu czarów, wychodzenie z dormitorium po ciszy nocnej, wymykanie się profesor Montgomery tajemniczym korytarzem… - wymieniał nasze wszystkie przewinienia, wprawiając nas w coraz większe przerażenie. – i za umilenie nam dzisiejszego dnia należy wam się specjalna nagroda. Pięćdziesiąt punktów dla Gryffindoru powinno załatwić sprawę, mam rację? – spytał na co z ulgą pokiwaliśmy głowami. Dyrektor skłonił się nam, po czym z zamiarem opuszczenia odwrócił się, lecz po chwili zwrócił się do nas raz jeszcze:
- Za umilenie nam dzisiejszego dnia. – powiedział, po czym puścił nam oczko i odszedł zostawiając w ręce mojej i bliźniaków nasze różdżki.
- Fajny gość. – podsumował Fred.
- Fajny gość.

***
Zapraszam do komentowania :-)

poniedziałek, 23 stycznia 2017

Rozdział 7



Witam bardzo serdecznie,
Firma (nazwę ocenzurowano) prezentuje kolejny rozdział. Prosimy się rozluźnić i życzymy miłego czytania. Zapomnijcie na te dwadzieścia minut o problemach i spędźcie miło czas.
Pozdrawiam
Autorka :-)
PS. Mile widziane komentarze.
***
- „Niebo tak pięknie wygląda nocą. Śnieg pada, okrywając błonia i Zakazany Las gęstą warstwą puchu.” – Westchnęłam na tę myśl.
Zakazany Las tamtego wieczora wyglądał tak spokojnie. Stwarzał pozory bezpiecznego miejsca o którym w przeszłości pisano ballady i porównywano do raju. Kto by się jednak spodziewał, że pod tą śnieżną otoczką, kryją się niezwykłe rzeczy, oczywiście w negatywnym sensie. W taką księżycową noc jak dziś, pałętały się po lesie niebezpieczne postaci, które przestawały być sobą zaledwie chwilę po wzejściu księżyca. Księżyca, w rytm którego wilki rozpoczynają śpiew doprowadzający mieszkańców okolicznych wiosek do dreszczy. Księżyca, który gościł na niebie co 28 dni, pospolicie nazywany pełnią.
Remus, być może właśnie w tym momencie, pałętał się bez celu po bezkresnych lasach takich jak ten. Zapewne nazajutrz obudzi się znów jako człowiek i nie będzie wiedział gdzie jest. Będzie zmuszony do samotnego powrotu do domu w niepewności, czy aby na pewno idzie właściwą ścieżką.
Animagia uchroniła by go przed takim losem. Starałabym się mu pomóc w ciężkich dla niego chwilach. Od kiedy dowiedziałam się o jej właściwościach, postawiłam sobie za cel zostanie animagiem. W książkach było napisane o specjalnym dziale ministerstwa, który kontrolował przeróżne istoty czarodziejskiego świata w tym animagów. By zostać jednym z nich musiałabym zarejestrować się w ministerstwie, co nie było mi na rękę. Według tego podręcznika nie zgłoszenie się do nich będzie skutkowało, po dowiedzeniu się o tym ministerstwa, dożywotnim pobytem w Azkabanie. Jednak dla brata byłam w stanie zaryzykować.
Wiązało by się to jednak z wielogodzinnymi treningami, które i tak mogły okazać się mizerne w skutkach. Biorąc pod uwagę wszystkie za i przeciw to…
Oparłam się o lodowatą ścianę, której temperaturę mogłam wytłumaczyć bliskim osadzeniem przy oknie. Jeszcze raz wyjrzałam przez szybę. Zaczynało świtać. Potrząsnęłam głową i wstałam z parapetu, który od mojego długiego przesiadywania na nim zdążył się nagrzać. Ostatni raz zerknęłam na Zakazany Las, który od promieni słońca zaczął odsłaniać swoją prawdziwą naturę, a następnie udałam się na palcach do dormitorium.
Następnego dnia, a konkretniej pięć godzin później, wstałam, ubrałam się, a, że była sobota i dzień wolny od szkoły, rzuciłam się na łóżko w butach i znów zasnęłam.
Po śniadaniu, kiedy Angelina wzięła się za pakowanie prezentów dla rodziny, co w gruncie rzeczy powinna skończyć kilka tygodni temu, a bliźniacy wraz z Lee gdzieś przepadli, postanowiłam złożyć wizytę Hagridowi.
Szłam ścieżką prowadzącą wprost do jego chatki. Na moje szczęście śnieg znajdujący się na niej był dobrze ubity, a przez to mogłam stawiać śmielsze kroki i ogólnie szybciej się poruszać.
Już z daleka poczułam smakowity zapach ciasteczek łamiszczęków, więc tak pozytywnie zachęcone przyspieszyłam kroku. Znajdując się przed chatką gajowego wzięłam głęboki wdech, a po przemierzeniu trzech stopni dzielących mnie od cieplutkiej sieni, zapukałam.
Po chwili usłyszałam donośny głos półolbrzyma:
- Kto tam?
- Suzanne! – odparłam ze śmiechem, a po chwili drzwi otworzyły się, a w progu stanął nie kto inny jak Hagrid.
Przywitał mnie uśmiechem, którym mógł powitać tylko on, po czym ręką wskazał na krzesło bym usiadła. Kiedy wygodnie usadowiłam się na wysokim siedzeniu, półolbrzym oderwał się od pieczenia swoich łakoci i tradycyjnie postawił na stole imbryk z herbatą, po czym przysiadł się do mnie. Przez chwilę przyglądał mi się uważnie siorbiąc starannie płyn z dużej „filiżanki”. Następnie odłożył ją z łoskotem, zatarł ręce i zwrócił się do mnie:
- No, co tam u ciebie dzieciaku? Jakieś plany na Święta?
- Chyba dobrze. – odpowiedziałam. – A Święta jak co roku, więc teoretycznie plany mam. – Wzruszyłam ramionami, czemu Hagrid pokiwał ze zrozumieniem. – A u ciebie?
- A dziękuję, też się jakoś trzymam, holibka. A na Święta, jak widzisz – Wskazał na ciastka. – Dumbledore poprosił mnie o zajęcie się wypiekami. – Na wypowiedź gajowego wytrzeszczyłam oczy.
- To fajnie. – podsumowałam i zaczęłam machać nogami, ponieważ krzesło było na tyle duże, że miałam taką możliwość.
- Coś się stało, Suzanne? – spytał zaniepokojony Hagrid. – Jestem twoim przyjacielem, wiesz, że możesz mi powiedzieć.
- Wiem Hagridzie. – pociągnęłam nosem. – Ale za raptem trzy dni Święta i… - zastanowiłam się chwilę. – Martwię się o Remusa, to wszystko. – przyznałam. Hagrid westchnął głęboko i zaczął gładzić się po głowie, jak miał w zwyczaju to robić, gdy się zastanawiał.
- Myślę, że… - Chwila milczenia. – Remus jest… - Niepokojąca cisza. – To duży chłopak. Nie z takich opresji wychodził. – podsumował na co ja przytaknęłam.
- A co u bliźniaków? – spytał chwilę później Hagrid.
- Dobrze. – powiedziałam. – Cieszą się z powrotu do domu na Święta.
Zapadło między nami milczenie. Kątem oka spostrzegłam jak Hagrid myślał nad czymś intensywnie, zawsze tak robił, gdy przychodziłam do niego z problemem, wysłuchiwał i starał się pomóc.
- Suzanne – odezwał się po chwili. – Jeżeli Remus jest tym samym chłopakiem co przed laty, to uwierz mi, poradzi sobie w każdej sytuacji. Nie zaprzątuj sobie teraz tym głowy, to dzielny mężczyzna.
- Wiem. – powiedziałam cicho.
- Pamiętam… - Zaśmiał się Hagrid. – że gdy chodził do Hogwartu, zapewne nie stracił tej cechy… - Spojrzał mi w oczy. – starał się samodzielnie rozwiązywać wszystkie problemy. Oczywiście w pozytywnym znaczeniu. – zapewnił mnie. - Więc kiedy jego przyjaciele – Na jego twarz wkradł się lekki grymas. – dowiedzieli się o jego przypadłości chcieli mu usilnie pomóc. Remus zapierał się, lecz po ich namowach zgodził. – Przerwał i zaczął spoglądać w kominek.
- I co? – spytałam niepewnie.
Gajowy powrócił do rzeczywistości, spojrzał na mnie i zaczął kontynuować:
- Stali się nielegalnymi animagami – Na tę wiadomość, aż podskoczyłam. - pomimo jego niechęci. Twój brat uważał to za głupi pomysł, lecz musiał się zgodzić. On… Tak bardzo nie chciał by się w to angażowali, ponieważ się o nich martwił, wiedział, ze mógł by im zrobić krzywdę. A sednem tego jest to, że Remus, za czasów szkolnych nie wiem jak jest teraz, - podkreślił. – Nie chciał by ktokolwiek się dla niego poświęcał, jak to on nazywał. – skończył, a ja spojrzałam na niego zdziwiona.

- To wszystko? – spytałam niepewnie.


- Tak. – odparł Hagrid dynamicznie potakując głową.
Uśmiechnęłam się pod nosem na jego zachowanie, jednak jego monolog dał mi pewne informacje, których nie spodziewałam się otrzymać. Huncwoci byli nielegalnymi animagami, a jednak udało im się uniknąć kary.
Kiedy spostrzegłam jak Hagrid chce nalać mi kolejnej filiżanki herbaty, zerwałam się z miejsca, rzuciłam mu w pośpiechu: „Nie trzeba, ale dziękuję ci za wszystko” i wybiegłam z chatki w kierunku Hogwartu, słysząc za sobą: „Do zobaczenia wkrótce”.
Wpadłam zdyszana do dormitorium, gdzie przy biurku siedziała Angelina, posyłająca mi zdziwione spojrzenie. Machnęłam na nią ręką i dopadłam do łóżka pod którym znajdowała się książka o Animagii.
- Gdzie to jest? – mówiłam pod nosem w poszukiwaniu rozdziału.
Za nielegalne uprawianie animagii grozi dożywocie w Azkabanie.

- „A jednak Huncwotom się udało tego uniknąć.” – Zastanowiłam się. – „Skoro im się powiodło, to dlaczego nie mnie? Przecież nie będę paradowała w postaci animagicznej przed ministrem magii, prawda? A jeśli nawet, to nie zamienie się przed nim z powrotem w człowieka. Musiała bym oszaleć”
Siedzieliśmy wszyscy w Wielkiej Sali, w której zaraz miała rozpocząć się przedświąteczna uczta, a następnie mieliśmy wrócić do domów. Dosłownie nie mogłam już usiedzieć na miejscu i czekałam tylko na słowa Dumbledora kończące ucztę: „Zapraszam do pociągu”.
Po chwili dyrektor klasnął w ręce, a wtedy na stołach pojawiło się mnóstwo jedzenia. Byłam tak podekscytowana, że nie mogłam nic przełknąć. Rozglądałam się jedynie po uczniach, a po zrobieniu i tego zaczęłam podpierać brodę rękami.
- Czemu nie jesz? – spytał Lee cały umorusany czekoladowym budyniem.
- Zaraz będę w domu, nie mogę w takiej chwili myśleć o jedzeniu. – odpowiedziałam.
...
Wreszcie miało nastąpić przemówienie Dumbledora i koniec. Jednak dyrektor jak na złość powolnym krokiem zbliżał się do mównicy, podczas gdy jego broda majestatycznie dyndała na wszystkie strony, przez co mężczyzna musiał podtrzymywać ją ręką.
Doszedł do mównicy, każdego ucznia obdarzył poczciwym uśmiechem i powiedział:
- Witam uczniowie, oto w tym miejscu miałem zamiar wygłosić apel podsumowywujący kończący się semestr, jednak pewnej uczennicy straszliwie się śpieszy do domu, a zatem: Zapraszam do pociągu.
Kiedy Dumbledore wygłosił ten „długi” monolog, jeszcze chwilę zajęło mi pojęcie sytuacji, która przed chwilą miała miejsce. Ponad to, zanim odszedł zasiąść na swoje miejsce, posłał mi oczko, po czym obdarzył mnie serdecznym uśmiechem. Zaśmiałam się nerwowo czując jak robię się czerwona z nerwów, co rzadko mi się zdarzało, i wraz z bliźniakami ruszyłam w kierunku pociągu.
- „Ale przynajmniej zostałam wymieniona w mowie Dumbledora” – pocieszyłam się.
- Zaraz będę w domu. – powtarzał Lee jak nakręcony.
- Tak wiemy, załapaliśmy to za pierwszym razem. – rzucił Fred.
- A ty nie cieszysz się z wolnego? – spytał George z uśmiechem.
- Oczywiście, że się cieszę. – zaprotestował. – Ale wolę emocje zachować dla siebie.
- Skąd ta zmiana? – droczył się ten drugi.
- Ty bracie przeciwko mnie. – „wydarł się” Fred. – A ty Suzanne dlaczego nic nie komentujesz. To do ciebie nie podobne.
Na uwagę chłopaka odwróciłam wzrok od okna i spojrzałam w jego stronę robiąc ironiczny uśmiech.
- Zachowuję emocje dla siebie. – powiedziałam z powagą, na co George i Lee zaśmiali się głośno, czemu po chwili zawtórowałam.
- Oburzające – żachnął się Fred, co poskutkowało wprawieniem nas w jeszcze większe rozbawienie.
- Szkoda, że Angelina została na Święta w Hogwarcie. – stwierdziłam.
- Dlaczego? – Zdziwił się Fred
- Jak to? – podłapał George moją myśl. – Żadne słowa nie opiszą twojego komicznego zachowania, bracie. – Znów wybuchliśmy śmiechem.
- Zaraz będziemy. – stwierdził Lee, kiedy pociąg zaczął zwalniać, na co wydaliśmy z siebie pomruki rozczarowania.
- A mieliśmy jeszcze tyle spraw do obgadania. – poskarżył się Fred.
- Przez pół roku trwania szkoły nie zdążyłeś ich z nami omówić? – zakpiłam, na co chłopak pokiwał sarkastycznie głową.
Uśmiechnęłam się na jego reakcję, po czym odwróciłam się w stronę okna, za którym pojawiły się pierwsze zabudowania. Chwilę później urbanizacja zgęstniała, a następnie w oczy rzucił się nam peron, a na nim tłum ludzi, którzy z wyczekiwaniem czekali na przyjazd pociech.
Kiedy pojazd zatrzymał się całkowicie, chwyciłam za kufer i wraz z chłopakami ruszyliśmy w stronę wyjścia. Przepchnięcie się przez tą zgraję dzikich Hogwartczyków stojących na zatłoczonych korytarzach pociągu można było porównać do zamachu na życie Ministra Magii – kompletnie nieopłacalne. Nie mieliśmy innego wyboru, jak wyślizgnięcie się jednym z okien, które na nasze szczęście było już kiedyś używane. Stwierdziliśmy, że w tym tłumie i tak nikt nie zauważy naszego, aczkolwiek niecodziennego, wyczynu i tym samym zaoszczędzimy odrobinę czasu, który spożytkujemy na przywitanie się z opiekunami.
Jak postanowiliśmy, tak wcieliliśmy nasz zabójczy plan w życie i chwilę później George majstrował przy otwarciu okna, co wyglądało przekomicznie.
- Może ja? – zaproponowałam, a moją pomoc chłopak przyjął mało entuzjastycznie.
Zamachnęłam się różdżką i powiedziałam: „Alohomora”, na co okno otworzyło się. Po wstępnych oględzinach terenu i „braku świadków”, wyskoczyłam gładko przez nowopowstałe wyjście ewakuacyjne, a zaraz za mną Lee. Wraz z nim miałam za zadanie odbierać od bliźniaków kufry, czego z pewnością nie uczyniłabym sama, przez ich subtelną wagę w postaci tony i ćwiartki.
Najpierw pakunki chłopców, z racji, że były najcięższe, a na finał, Fred i George zostawili sobie moją biedną skrzynkę. W czasie gdy bliźniacy bardzo niezgrabnie zabrali się do wyładowywania bagażu usłyszałam za sobą jakieś krzyki, które z pewnością dały o sobie znak już kiedyś.
W naszą stronę szedł właśnie pan Weasley - ojciec bliźniaków, z rodziną, oraz z żoną na czele tej pokaźnej gromadki. Wytrzeszczyłam oczy na ten widok.
- U was w domu zapewne nie jest nudno? – rzuciłam do bliźniaków, kiedy ci akurat wytaskali mój kufer z pociągu.
- No, powiedzmy, że da się przeżyć. – zaśmiali się. – A czemu pytasz?
Na te słowa wskazałam głową w stronę ich matki, która w tamtym momencie nie była zbyt szczęśliwa, a gdy chłopcy spojrzeli w tamtą stronę rzucili coś w stylu: „Zasłońcie nas”, po czym elegancko wyskoczyli z okna, mało nie upadając na peron.
Szybko złapali równowagę, po czym z nonszalancją, według ich gustów, oparli się o pociąg i zaczęli pogwizdywać. Nie wiedząc co mam zrobić w tamtym momencie, po prostu stanęłam jak słup soli, patrząc się na Jordana, który podzielał ze mną zachwyt co do tej sytuacji.
Nagle do naszych uszu dobiegł kobiecy głos, na dźwięk którego bliźniacy stracili cały urok dżentelmeński i z uśmiechami na twarzy podeszli do rodzicielki, starając się z nią przywitać uściskiem.
- Chłopcy! – zagrzmiała kobieta. – Jak wy się zachowujecie. A ty Suzanne, nie sądziłam, że dasz się wplątać w te ich dowcipy. – wskazała na mnie z pretensją do chłopaków, na co podniosłam wzrok.
- Ale ja sama… - chciałam zaprotestować, lecz przerwał mi George: „Mamo, nie widziałaś nas pół roku i tak się z nami witasz. A poza tym Suzanne nie ma z tym nic wspólnego”.
Kobieta na te słowa jakby wypogodniała i po chwili tuliła już swoich „małych mężczyzn”, jak ich zdążyła określić. Westchnęłam z ulgą, że nie oberwało mi się, aż tak, jak się spodziewałam.
Kiedy Fred i George zostali uwolnieni z sideł matki, uśmiechnęli się do mnie rumieniąc, a następnie stanęli obok kobiety.
- Mamo, poznaj proszę Suzanne, naszą przyjaciółkę, a Jordana już znasz. – zaczął George.
- Suzanne, poznaj proszę Molly, naszą matkę. –dokończył Fred.
- Dzień dobry. – powiedziałam niepewnie, na co kobieta podeszła do mnie i serdecznie przytuliła.
- Khem, khem. – chrząknął ktoś z tyłu.
Zostałam wypuszczona z uścisku pani Molly, a wtedy stanął przede mną ojciec bliźniaków.
Chłopcy nie wychodząc z roli peronowych konsjerżów, kaszlnęli, po czym powiedzieli, starając się brzmieć jak najbardziej wiarygodnie:
- Ojcze, poznaj naszą przyjaciółkę Suzanne oraz naszego przyjaciela Jordana, którego jakimś cudem wcześniej nie poznałeś. – rozpoczął uroczyście Fred.
- Suzanne, Lee, poznajcie naszego ojca, najstarszego Weasleya i Głowę Rodziny oto, fanfary – Fred starający się wykonać rozkaz brata. – Artur Weasley.
- Dzień dobry – przywitaliśmy się, a następnie wymieniliśmy z Panem Domu uścisk dłoni.
- Ach i bylibyśmy zapomnieli o najmłodszych członkach naszej rodziny. – poinformowali bliźniacy.
- A oto przed wami… - Stają tak wielkie osobistości niczym Dumbledore… - Z wdzięcznymi imionami o których powstawały legendy… -  Przedstawiamy wam… - Rona i Ginny Weasley.
Dopiero wtedy zwróciłam uwagę na przedstawione mi osoby. Podobnie jak reszta rodziny, miały rude czuprynki i serdeczne uśmiechy. Dzieciaki mogły mieć około 9 lat.
- Miło mi was poznać, jestem Suzanne – przywitałam się z nimi.
- Hej – bąknęła dziewczynka i schowała się za spódnicą matki, na co ja zaśmiałam się.
Spojrzałam na drugiego rebelianta, a chłopiec ten posłał mi harde spojrzenie.
- Cześć – powiedział pewnie i podszedł do mnie mrużąc oczy.
- Cześć – odpowiedziałam podobnym tonem do chłopca i przybiłam mu piątkę.
- Myślę, że się dogadacie. – zakpił George za co zmroziłam go spojrzeniem.
- Och, która to godzina. – zawołała pani Weasley. – Musimy się zbierać. Chłopcy! Suzanne, Lee, bardzo było miło was poznać, do widzenia. – pożegnała się ze mną i odeszła kierując swe kroki do znudzonego Charliego i Percy’ego, którzy podpierali się o jeden z filarów dworca.
- Do widzenia dzieciaki. – Skinął ojciec bliźniaków na mnie i Jordana. – Bardzo mi było miło was poznać.
Przyglądałam się jeszcze chwilę z Lee jak rodzina rudowłosych opuszcza peron, który swoją drogą zaczynał się powoli wyludniać.
- No – powiedziałam po chwili. – Chyba czas się zbierać, nie uważasz?
- Uważam. – przytaknął chłopak. – Widzisz gdzieś brata?
- Nie, ale pewnie zaraz się zjawi. – wytłumaczyłam, na co chłopak westchnął. – A ty?
- Mama czeka na mnie na parkingu, tu nieopodal. Właściwie już powinienem się zbierać. – powiedział.
- Udanych ferii! – krzyknęłam za Jordanem, gdy ten miał przejść przez barierę.
- I wzajemnie! – odkrzyknął i zniknął za ceglaną ścianą.
- Gdzie jesteś Remusie. – powiedziałam sama do siebie.
Z racji braku chęci do spalania obiadu, chwyciłam za kufer i powędrowałam z nim do najbliższej ławeczki.
Zaledwie chwilę po tym jak usiadłam usłyszałam dźwięk teleportacji. Odwróciłam się, z myślą, że to Remus i chęcią przytulenia go, lecz zamiast spodziewanego mężczyzny splecionego ze mną więzami krwi, zastałam panią Julie, naszą jedyną magiczną sąsiadkę, która poszerzała grono emerytów w Anglii.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie promiennie, jak na studenta Hufflepuffu przystało, i przytuliła mnie. Pomimo początkowego szoku odwzajemniłam uścisk, a po chwili już miałam kufer w ręku i poczułam nieprzyjemny ścisk w żołądku. Pani Julia przeteleportowała nas na przedmieścia Yorku, a następnie dziarskim krokiem ruszyłyśmy do domu.
- Dlaczego Remus mnie nie odebrał? – zadałam pytanie, które już od dłuższego czasu kłębiło mi się w głowie.
- Ależ skądże, cukiereczku. Po prostu biedaczek się przeziębił i poprosił mnie bym cię odebrała. – powiedziała, na co ja przytaknęłam.
- Dalej poradzisz sobie sama? – spytała mnie kobieta, gdy znajdowałyśmy się kilka metrów od mojego domu.
- Myślę, ze sobie poradzę. Dziękuję za odprowadzenie mnie. – Uśmiechnęłam się. – Wesołych Świąt.
- I nawzajem, cukiereczku. – odpowiedziała idąc w kierunku wejścia.
Kiedy upewniłam się, że kobieta bezpiecznie dotarła do mieszkania, podniosła kufer z ziemi i pomaszerowałam przez te kilka metrów, aż nie napotkałam ośnieżonego żywopłotu.
Na moją twarz wkradł się lekki uśmiech. Stanęłam przed furtką, której znaczenie w dostaniu się na działkę było czysto symboliczne, gdyż najlżejszy podmuch wiatru doprowadzał ją do kołysania, chociaż co istotne, ta licha bramka miała wbudowany fotoradar w postaci skrzypienia, po każdej próbie dotknięcia jej nawet opuszkiem palca. Tak było i teraz, kiedy ta furtkowa emerytka zaczęła mi opowiadać o swoim nieszczęsnym losie, a tym samym uszkadzać moje bębenki.
- Ciszej. – rozkazałam jej, na co ona jedynie głośniej zaczęła lamentować. – Cicho! – krzyknęłam zamykając ją, co od razu podziałało.
Odetchnęłam z ulgą, a następnie przemierzyłam szybko ogródek taszcząc za sobą kufer.
Otworzyłam drzwi zaklęciem, by nie zmuszać Remusa do wstania z łóżka, chociaż obudził się on niewątpliwie przez tą solówkę, wykonaną przez „wybitną” wokalistkę podwórkową, a mianowicie Bramkę z pod domu nr. 57 na ulicy Stationroad w Yorku.
- Suzanne, to ty? – usłyszałam głos brata dochodzący z salonu.
Z uśmiechem na twarzy poszłam w tamtą stronę, a wchodząc do pomieszczenia zobaczyłam Remusa siedzącego na fotelu z Prorokiem Codziennym i popijającego kawę.
Po pełni wyglądał całkiem przyzwoicie. Miał lekkie zadrapania na twarzy, jedynie na jego prawej dłoni ujrzałam świeżą blizną.
Brat przyglądał mi się bardzo uważnie, lecz po chwili podniósł się z fotela dość niezdarnie, a następnie podszedł do mnie i mocno przytulił. Odwzajemniłam gest, a gdy Remus dał mi buziaka w policzek i odsunął się ode mnie, zadarłam głowę do góry, bo jakby nie patrzeć był on człowiekiem wysokim, przyjrzałam się uważnie jego twarzy.
- Dobrze wyglądasz. – powiedziałam po chwili, na co mój brat parsknął śmiechem.
- Naprawdę? – zapytał robiąc ironiczny wyraz twarzy. – Bo absolutnie się tak nie czuję. – Westchnął, po czym skierował swe kroki do kuchni.
- Remusie – zaczęłam delikatnie. – Ja…
- Nie przejmuj się, Suzanne. – przerwał mi. – Lepiej powiedz jak tam w Hogwarcie, ponieważ w listach nie było zbyt dużo opisane.
- No więc… - zastanowiłam się chwilę, a spostrzegając zachęcający wyraz twarzy Remusa, powiedziałam: Nie wiem od czego zacząć.
- Od czegokolwiek. – zachęcił brat i podał mi kubek herbaty. – Może od początku.
Kiwnęłam głową przystając na jego propozycję.
- A więc… Kiedy pierwszy raz zobaczyłam zamek, poczułam się, jakbym mogła sięgać gwiazd i dalej. – Na moje słowa Remus zaśmiał się, a wtedy ja zrobiłam pytający wyraz twarzy.
- Miałem tak samo. – wyjaśnił. – Kiedy po raz pierwszy stanąłem na placu przed Hogwartem, poczułem się wolnym i…
- I nieograniczonym – dokończyłam.
- Tak – potwierdził. – Tam poczułem, że moje problemy znalazły swoje ujście – zamyślił się. – Mów dalej.
- Potem wkroczyłam do Wielkiej Sali, a wzrok tych wszystkich uczniów speszył mnie okropnie. – zaśmiałam się. – A następnie była ceremonia przydziału. I trafiłam do Gryffindoru, jak z resztą wiesz.
- A nauczyciele? Pisałaś, że nie radzisz sobie w eliksirach.
- Nie w eliksirach, tylko ze Snapem. – poprawiłam. – A co do innych nauczycieli, to profesor Sprout od tego wypadku – zrobiłam nacisk na ostatnie słowo. – z filiówkami nie przepada za mną. Filch to Filch, więc nic na to nie poradzę, a Maria Montgomery to kobieta pełna chorych ambicji, których nie możemy spełnić przez jej… - zrobiłam pauzę. – wszystko.
- Ale nauka idzie ci dobrze? – Chciał upewnić się brat.
- Tak. McGonagal i Flitwich chwalą mnie czasem.
- To dobrze. Obydwoje są wymagający. – powiedział Remus.
Przytaknęłam na jego wypowiedź i siedzieliśmy chwilę w ciszy, lecz moment później naszła mnie pewna myśl.
- Nie dostałeś żadnej skargi? – spytałam niepewnie, na co Remus spojrzał na mnie z ciekawością.
- Przyznam Suzanne, że niektóre wasze dowcipy są niezbyt subtelne. – powiedział. – Zwłaszcza ogniki na eliksirach. Wybraliście na nie idealny czas, w dniu kontroli ze strony ministerstwa. Sami Huncwoci by tego lepiej nie zorganizowali.
- Macie konkurencje. – rzuciłam i wzięłam łyk herbaty, która zdążyła już wystygnąć. – Nie jesteś dumny? – zaczepiłam po chwili, na co brat posłał mi spojrzenie mówiące: „Czy naprawdę mam odpowiadać?”.
- Tak tylko. – odparłam speszona i usiłowałam schować buzię do kubka.
- A co do kawałów to ja nie jestem, Suzanne, odpowiednią osobą udzielającą ci rad w tym aspekcie.
- Właśnie. – przytaknęłam. – Ty robiłeś dowcipy, a na ludzi wyszedłeś. – powiedziałam, co Remus znów podsumował wymownym spojrzeniem.
Mój pokój znajdował się w takim stanie, w jakim go zostawiłam, a mianowicie w nieładzie, który był bardzo skrupulatnie utrzymywany w tym pomieszczeniu od czasu kiedy się tu wprowadziliśmy. Narzuta czysto symbolicznie leżała na łóżku, nie wprawiając przebywającego w pomieszczeniu gościa w skrępowanie, w postaci niepościelonego miejsca mojego spoczynku. Krzesło elegancko wsunięte, szuflady elegancko wepchane do szafy, gdyż pokojowym wsunięciem bym tego nie nazwała, a czynności, które musiałam tamtego pamiętnego dnia wykonać, by ów szuflady tam wepchać, wstydzę się do dziś. Ale mniejsza.
Otworzyłam okno by wpuścić do pomieszczenia choćby odrobinę powietrza. Rozejrzałam się jeszcze raz bardzo uważnie po pokoju w poszukiwaniu przedmiotu, który następnego dnia był dla mnie niezbędny.
- Gdzie ja go włożyłam. – mówiłam pod nosem, przekopując się przez stosy ubrań w poszukiwaniu „tego czegoś”.
- Wiem – powiedziałam po chwili i pędem podeszłam do łóżka, a następnie klęknęłam przy jego lewej nodze obok zagłówka i zaczęłam przyglądać się deskom.
Kiedy wypatrzyłam tę charakterystyczną, z brązowym wypukleniem, zapukałam w nią jeszcze dla pewności, a po uzyskaniu pustego dźwięku oparłam się o jeden z jej końców. Wtedy część podłogi podniosła się, a ja włożyłam rękę do powstałej skrytki i po chwili wyciągnęłam to co chciałam.
Ku mojemu zadowoleniu prezent dla Remusa nie stracił na atrakcyjności podczas mojej dotychczasowej nauki w szkole i wyglądał jak należy.
- Całkiem zgrabna choineczka – zaśmiałam się, kiedy Remus wyczarował na środku salonu małego świerka. – Jest świetna. – podsumowałam, na co  mój brat sparodiował dumną minę.
- Czegoś mi tu brakuje. – powiedziałam i zamachnęłam się różdżką.
Na ten gest drzewko zostało pięknie udekorowane światełkami i czerwonymi bombkami. Remus posłał mi karcący wzrok:
- Suzanne, a dekret o zakazie używania czarów przez nieletnich czarodziei.
- Do tej pory nikt się nie przyczepiał, a z resztą sam mówiłeś, że w ministerstwie tego nie pilnują. – powiedziałam z uśmiechem.
- Co nie zmienia faktu, że…
- Że kiedyś na pewno zalecę się do twojej cenne rady. – przerwałam mu.
- Pada śnieg, pada śnieg… - nuciłam pod nosem jakąś świąteczną piosenkę, która akurat leciała w radiu.
- „Choinkę mamy, indyk się piecze, babeczki właśnie robię” – myślałam. – „O czymś zapomniałam”.
- Skarpety powiesiłem, więc to chyba wszystko. – zakomunikował Remus wchodząc do kuchni.
- Czytasz w moich myślach. – stwierdziłam i wróciłam do ubijania masy, czemu Remus przyglądał się z wielkim zainteresowaniem.
- Chcesz pomóc? – spytałam po chwili, na co mężczyzna dynamicznie zaprzeczył głową.
- Zawsze chciałem umieć gotować. – stwierdził, a po chwili na jego twarzy spostrzegłam grymas bólu.
- Remus? – spytałam z niepokojem, przyglądając się bratu.
- Nie, nic mi nie jest. – wysapał próbując wstać z krzesła.
Podeszłam szybko do Remusa i zarzuciłam jego rękę na ramię, po czym z trudem zaprowadziłam go do pokoju. Pomogłam bratu położyć się na łóżku, a następnie nakryłam go szczelnie kocem.
- Będzie dobrze. – szepnęłam, gdy Remus zacisnął dłoń na kołdrze. – Będzie dobrze. –powtórzyłam, a następnie pocałowałam go w czoło i wyszłam z pomieszczenia. Przez szparę, pomiędzy uchylonymi drzwiami, a ścianą, zobaczyłam jak jego klatka piersiowa wraca do stabilnego rytmu, po czym cicho westchnęłam.
Siedziałam w swoim pokoju, oddalonym od sypialni Remusa zaledwie dwoma schodkami i ścianą. Spoglądałam tępo przez okno, od czasu do czasu rzucając w nie zgniecioną kulką papieru.
- „Dlaczego to musiało spotkać akurat jego. Przecież jest dobrym człowiekiem. Czemu to on, a nie ja.” – Po mojej czaszce rozbijały się miliony myśli, na które nigdy nie znajdę odpowiedzi.
Po chwili wstałam i podeszłam do kufra ustawionego przy przeciwległej ścianie obok biurka. Otworzyłam skrzynkę, a po obiegnięciu wzrokiem zawartości i przypomnieniu sobie dokładnego położenia konkretnych ubrań, zaczęłam się rozpakowywać.
Dwie pary butów ustawiłam przy drzwiach, swetry jeszcze raz poskładałam i ułożyłam obok kufra z zamiarem ponownego ich spakowania, gdyż Święta w tym roku trwały zaledwie tydzień. W końcu natknęłam się na dno walizki, gdzie dumnie leżał: Przewodnik po animagii.
Zlustrowałam okładkę książki, po czym szybko wyciągnęłam ją kufra i usiadłam na łóżku z przewodnikiem  na kolanach.

Proces, w którym człowiek staje się animagiem, zaczyna się od nieprzerwalnego, w czasie jednego miesiąca, trzymania pojedynczego liścia mandragory w ustach.  Należy to uczynić w czasie od pełni do pełni. W żadnym wypadku, nie można go wyjmować ani połykać, gdyż wtedy cały proces będzie należało powtórzyć od nowa. Liść potrzebny jest nam do uhartowania organizmu oraz do uwarzenia skomplikowanego eliksiru, który należy wypić, poprzedzając słowami: Animato, Animanu, Animate, Animagus.
- Animato, Animanu, Animate, Animagus – powtórzyłam.
Kiedy nadszedł wieczór poszłam do kuchni wyjąć z piekarnika jutrzejszy obiad. Indyk wyszedł idealnie, a jego zapach rozszedł się gładko po całym domu. Nic więc dziwnego, że chwilę później usłyszałam kroki w stronę kuchni, a następnie zobaczyłam Remusa wchodzącego do pomieszczenia. Usiadł na krześle i popatrzył się mnie zaspanymi oczami.
- Możemy zjeść go dzisiaj. – powiedział, drapiąc się po głowie, tym samym wprowadzając w jeszcze większy rozgardiasz swoje włosy.
- Nie. – zaprzeczyłam głową. – Indyk jest na jutro.
Brat posłał mi rozczarowane spojrzenie, po czym wstał, wziął szklankę z wodą i upijając z niej łyk wrócił do pokoju.
Uśmiechnęłam się słabo pod nosem, a po ponownym wstawieniu indyka, ruszyłam do pokoju.
Zbliżał się nieunikniony poranek jednego z najszczęśliwszych dni w roku dla wszystkich ludzi. Jednak czy to samo mogłam powiedzieć o sobie? Teoretycznie tak, ponieważ z tym dniem wiązała się pewna wyjątkowa tradycja, którą z bratem celebrowałam od zawsze.
Wstałam z materaca i na paluszkach zmierzyłam w kierunku salonu. Stojąc w przejściu, starałam się odszukać wzrokiem świątecznych skarpet, a po namierzeniu, szybko podeszłam do nich i do skarpety Remusa włożyłam wcześniej przyszykowany prezent. Kiwnęłam z uznaniem głową i po wstępnych oględzinach kominka, mogłam stwierdzić, że Skrzat Mikołaj odwiedził także i mnie.
- „Nie Suzanne, musisz się powstrzymać. Odczep się od paczki” – skarciłam się.
Zawróciłam do swojego pokoju, a gdy się w nim znalazłam poczułam, że absolutnie nie mam chęci na sen. Podeszłam do szafy i bardzo ostrożnie otworzyłam prawe skrzydło, co okazało się błędem taktycznym, gdyż cała zawartość garderoby wypadła na mnie.
Gdy odkopałam się z powstałej, za moją przyczyną, górki, bezradnie na nią spojrzałam.
- „Pamiętaj co mówił ci Remus, nie używaj czarów” – pomyślałam.
Lecz kto by słuchał swoich myśli i po znalezieniu różdżki, zamachnęłam się nią i ubrania znalazły się w przyzwoitym porządku w szafie.
Następnie wyciągnęłam pierwszy z brzegu sweter oraz spodnie i w pośpiechu je założyłam. Przejrzałam się w lustrze i chyba wyglądałam dobrze: szary sweter, białe spodnie, nie powinno być źle. Wzięłam szczotkę do ręki i przeczesałam nią włosy, zostawiłam rozpuszczone.
Spojrzałam przez okno, a słońce okazało się być wysoko, przysłaniał je nieznacznie prószący śnieg, wprawiający pobliską okolice w świąteczną aurę. Dzieciaki sąsiadów już przebywały na podwórku i bawiły się w najlepsze lepiąc bałwana. Rozpoznałam wśród nich Josha i Ellie, moich kolegów z którymi spędzałam kiedyś każdą wolną chwilę za nim poszłam do Hogwartu. Chłopak śmiejąc się, przez przypadek spojrzał w moją stronę i utkwił we mnie wzrok, a następnie wskazał ruchem ręki bym przyszła. Wytrzeszczyłam oczy na jego zachowanie, lecz niezrażona otworzyłam okno i wyskoczyłam przez nie, a następnie powolnym krokiem podeszłam do nich.
- Cześć wam. – powiedziałam z daleka, na co oni posłali mi radosne uśmiechy.
- Suzanne! – zawołali, po czym podbiegli do mnie i uwięzili mnie w uścisku.
- Dlaczego cię nie było przez tyle czasu? – Pytaliśmy twojego brata, a on tłumaczył twoją nieobecność szkołą z Internatem. – zasypali mnie mnóstwem pytań.
- To długa historia. – zaśmiałam się, a następnie przyłączyłam do lepienia bałwana.
- Co powiecie na bitwę na śnieżki? – rzucił ktoś, na co wszyscy przytaknęli.
Śniegowe kule zaczęły swój nalot i nikt nie mógł przewidzieć, gdzie która uderzy. Początkowo starałam się ich jedynie unikać, ale po dostaniu taką w nos, pomyślałam sobie, że gorzej już nie oberwę i rozpoczęłam szturm z Joshem na skołowaną Ellie i resztę osób biorących udział w wydarzeniu. W naszej zabawie wzięły udział także okoliczne domy i szyby, na których po uderzeniu śnieżką zostawały zimne smugi.
- To się nazywa zimowe szaleństwo! – krzyknął Josh i z rozpędu rzucił śnieżką, czego od razu pożałował, w przechodzącego nieopodal pana Thomasa, pospolicie nazywanego Scroogem ulicy Stationroad.
Mężczyzna po oberwaniu lodową pigułą skierował w naszą stronę głowę używając starego karku, wydającego przy tym charakterystyczne chrzęśnięcie. Kolor jego twarzy przybierał mocy z każdym wdechem, który w teorii powinien go uspokoić.
- Nie wstyd wam wredne gagatki. – z jego ust wydobył się głos zimniejszy niż śnieg którym oberwał.  - Nie macie szacunku do starszych i rzucacie w nich śniegiem, tak.
- Ale on to zrobił niechcący – wstawiłam się za Joshem, jednak moje słowa wcale Scrooga nie przekonały.
- Siedź cicho smarkulo – wydarł się na mnie. – Jak ci nie wstyd. Jesteś najstarsza z tej całej zgrai i co, jaki im dajesz przykład?
- Z pewnością lepszy niż pan – odpowiedziałam pięknym za nadobne, co mężczyzna skwitował splunięciem na śnieg nieopodal mnie.
- Posłuchaj mnie smarkulo… - mężczyzna zaczął się do mnie zbliżać z laską skierowaną w moją głowę.
- Niech pan się nawet nie waży. – powiedziałam lekko przestraszona nieobliczalnością staruszka.
Mężczyzna zamachnął się kijem i już czułam jak obrywam tym żelastwem, kiedy zza pleców dziadka usłyszałam głośne: „Niech się pan uspokoi”, a po chwili mój brat trzymał już w ręce kule mężczyzny, tym samym rozbrajając go.
- A ty! – wydarł się na Remusa starzec. – Czep się pan swego życia! – oburzył się
- Akurat grożenie mojej siostrze i jej przyjaciołom to część mojego życia. – odpowiedział trafnie, na co się uśmiechnęłam. – A teraz proszę opuścić posesję.
Na te słowa, Scrooge obruszył się jeszcze bardziej i po odebraniu laski od Remusa, poczłapał kontynuować spacer jednym z zaśnieżonych chodników i po uprzykrzać życie komuś innemu.
Kiedy oddalił się na wystarczającą odległość, część dzieciaków zaczęła wiwatować: „Brawo dla brata Suzanne”.
Remus zawstydził się nieznacznie, a następnie zwrócił się do mnie:
- Musimy już iść.
Przytaknęłam na jego propozycję i wróciliśmy do domu.
- Jak to jest Suzanne, że ty zawsze pakujesz się w kłopoty? – spytał, poszukując zniczy i zapałek.
- Każdy ma jakiś talent. – odparłam beztrosko.
- Idziemy – poinformował i stanął na środku pokoju. Złapałam go za rękę, a po chwili poczułam znajomy ścisk w żołądku i zawrót głowy, lecz po chwili wszystko ustało.
- Jesteśmy. – zakomunikował Remus, a wtedy otworzyłam oczy.
Doszedł do mnie charakterystyczny zapach tego miejsca – jodła. Rozejrzałam się dokoła. Nic się nie zmieniło. Chodnik pokryty śniegiem, na którym było widać prześwity brukowanej kostki. Wokół ścieżki rosły wcześniej wspomniane jodły, a dalej znajdowały się groby.
Szliśmy powolnym krokiem, a moja głowa ciągle zmierzała w inną stronę. Jakimś niewyjaśnionym prawem właśnie to miejsce było mi tak bardzo znajome, być może z jednego powodu.
Niektóre z grobów były zaniedbane, lecz były także i takie, których przepych odstraszał przechodniów i był tylko pozorem do powierzchownego spojrzenia na nie, gdyż tak naprawdę były zapomnianymi kawałkami skały skrywającymi czyjeś życie. Ten którego my wypatrywaliśmy znajdował się w innej kategorii, grobów ze skromnym wieńcem i kilkoma świeczkami nie robiącymi tłoku. Stał on przy rozłożystym świerku, który kiedyś wydawał mi się domem Mikołaja i miałam przeświadczenie, że grób jest okryty szczególną opieką.
Nagle zatrzymaliśmy się przed tym właściwym. Zimny puch otulał go całkowicie pierzyną. Zdjęłam rękawiczkę i delikatnie zrzuciłam trochę śniegu z grobu. Na odsłoniętej części widniał napis:
Życie jest tylko dla odważnych, ponieważ odważni przeżywają je w całości.
Życie jest tylko dla mądrych, ponieważ mądrzy potrafią je dobrze wykorzystać.
Życie jest tylko dla prawych, ponieważ prawi potraktują je poważnie.
Życie jest tylko dla miłości, ponieważ ona nadaje mu sens.”
< Hope Lupin  14 luty 1930
< Lyall Lupin   8 listopada 1928
Zginęli śmiercią tragiczną  10 września 1978 roku na Woodcrafcie


***
I co myślicie...