Witam wszystkich bardzo serdecznie.
Zapraszam do relaksacji, załóżcie nogę na nogę i wyciszcie się.
Słowem wstępu to tyle, więc zapraszam.
Autorka :-)
***
Święta, święta i po świętach, jak
brzmi ludowe powiedzenie sprzed czasów Merlina, mające swoje odzwierciedlenie w
szarej rzeczywistości. Zdawałoby się, że jeszcze kilka sekund temu byłam w
domu, siedziałam z Remusem przed kominkiem i wesoło gawędząc rozpakowywałam prezenty.
Lecz nagle nastąpił pstryk, zmiana scenerii, a jakiś podrzędny reżyser umieścił
mnie na lekcji historii magii prowadzonej przez profesora Binnsa. Tematem zajęć,
jak przez przypadek udało mi się wychwycić, były wojny goblinów w XI wieku w
południowej Francji – zagadnienie strasznie zajmujące, które dorównywało
satysfakcji jaką czerpie się z cerowania starych skarpet oraz podnoszące
średnią zmarnowanych chwil w życiu. Po samolubnym wzięciu przeze mnie kolejnego
łyka powietrza, który mógł okazać się jednym z ostatnich mego nędznego żywota,
i wywróceniu oczami w sposób bardzo irytujący, z braku innych ciekawszych
zajęć, otworzyłam podręcznik i zaczęłam przeglądać przyszłe tematy, które, tak
nawiasem mówiąc, różniły się od siebie jedynie inną osią czasu, gdyż wszystko
inne rozgrywało się podobnie.
Nagle o moją nogę otarł się jakiś
przedmiot. Spojrzałam w tamtą stronę, a wtedy w oczy rzuciła się mi kulka
papieru. Schyliłam się po nią i dla zachowania pozorów rozglądnęłam się po sali,
by, nie daj Merlinie, Binns nie zauważył. Kiedy teren okazał się czystym,
usiadłam „prawidłowo” na krześle garbiąc się przy tym niemiłosiernie i
rozłożyłam kartkę.
„Co robisz po lekcjach?” – jak
głosił napis na pergaminie. Uśmiechnęłam się pod nosem, a po odwróceniu papieru
na drugą stronę napisałam: „Zależy kto pyta :-)”, po czym zgniotłam liścik i
wysłałam go w stronę bliźniaków, którzy niewątpliwie byli adresatami tej
wiadomości, co rozpoznałam przez bardzo charakterystyczny styl pisma Freda,
który bardzo wiarygodnie upodabniał się do kurzego.
Do moich uszu dobiegł szelest
rozwijanego papieru, a chwilę później urywki rozmowy chłopaków. Następnie
kartka ponownie otarła się o moją nogę.
- Żarty sobie robisz, czy
naprawdę nie rozpoznałaś bazgrołów Jordana?
– Napisał... w sumie już sama nie wiem kto.
Pogratulowałam sobie w głowie
przenikliwości i znajomości charakterów pisma przyjaciół.
- Myślałam, że to pismo Freda –
Rzuciłam im kartkę.
Dźwięk odbicia papieru od
podłogi, szelest, pomruki Georga i Lee.
- Co! – powiedział Fred odrobinę
za głośno, przykuwając na siebie wzrok wszystkich uczniów w klasie, a przede
wszystkim profesora Binnsa.
- Coś nie tak, Fredzie Weasley ’u?
– spytał monotonnym głosem nauczyciel.
Chłopaka, przed nieuniknioną
kompromitacją, uchronił dzwonek, który skutkował momentalnym wyludnieniem.
- Do widzenia – powiedziałam do
profesora jako jedna z nielicznych, wychodząc z sali w towarzystwie Angeliny.
- Chcesz się teraz z nim
konfrontować? – spytała dziewczyna z rozbawieniem.
- Pytanie – powiedziałam i
przyspieszyłam kroku.
- Fred, zaczekaj! Chłopaki! –
wołałam przyjaciół wraz z Angeliną, kiedy tamci znaleźli się w naszym polu
widzenia, które sięgało do rogu korytarza.
- Zaczekać nie łaska? – rzuciłam,
znajdując się obok nich, na co Fred się obruszył.
- Co to była za pilna sprawa na
historii, że zaczęliście się bawić w sowy? – spytałam po chwili, w ogóle nie
zważając na złe samopoczucie Freda.
- A więc Suzanne... – zaczął George
spostrzegając, że z brata nic nie wykrzesze. – Wpadł nam na lekcji nawet
przyzwoity pomysł tylko jak zawsze będzie nam potrzebne kilka par rąk do
pomocy.
- Rozumiem, że z Angeliną
spełniałyśmy kryteria.
- Otóż to – stwierdził chłopak.
- A czego mianowicie ma dotyczyć
ten kawał?
- Nie nazwałbym tego kawałem, a raczej
woluntarną przysługą. – wyjaśnił.
- Okey – przytaknęłam – A więc co
to za wolontariat nam się szykuje?
- Zamierzamy – wtrącił się Lee. –
na placu przed szkołą rozlać wodę pod wieczór, przez całą noc zrobi się lód, a
rano otrzymamy lodowisko. – Przytaknęłyśmy.
- Ty Suzanne, rzuciłabyś Aquamenti
i wtedy…
- Nie – przerwałam mu. – Mam
swego rodzaju szlaban na czarowanie, więc… Nic z tego.
Wszyscy wytrzeszczyli oczy na to,
co przed chwilą powiedziałam.
- Czyli pozostaje nam namaczanie
ręczne. – powiedziałam nieśmiało po chwili.
- A nawet mało zaklątko. – prosił
Lee.
- Obiecałam na różdżkę. Czarów
mogę używać jedynie na lekcjach w celach naukowych. – zamyśliłam się chwilę. –
A… A któreś z was? Zaklęcie jest stosunkowo proste.
- Zawsze warto spróbować –
stwierdził nagle Fred i w tej samej chwili zadzwonił dzwonek na Zielarstwo.
Weszliśmy w zwartej grupce do
szklarni numer III, a tam przywitała nas uśmiechnięta pani Sprout. Kiedy
stanęłam przy swoim stanowisku pomiędzy dwoma krukonami, ponieważ nauczycielka
przesadziła mnie przez tę katastrofę z Filiówką, w oczy wpadły mi rośliny znajdujące
się przede mną. Podstawiłam bliżej nich nos i chciałam ręką sprawdzić czy to na
pewno to o czym myślę. Już kierowałam dłoń w ich stronę, gdy usłyszałam nad
uchem:
- Panno Lupin, chce nas panienka
wszystkich ogłuszyć. Proszę się odsunąć od tej mandragory.
Na dźwięk głosu nauczycielki
wyprostowałam się i poczułam jakby jakaś niewidzialna siła odepchnęła mnie od
rośliny. Mandragory.
- Dobrze uczniowie. –
Nauczycielka odzyskiwała spokojny oddech przez moje wytrącenie jej z równowagi.
– Załóżcie specjalne nauszniki, to bardzo ważne. Głos mandragor może was zabić.
Te są jeszcze małe, więc co najwyżej was ogłuszą… Wszyscy założyli? Teraz należy chwycić za
liście i pociągnąć.
W tej samej chwili nauczycielka
wyciągnęła z jednej z donic małą mandragorę, której krzyk z pewnością nadał by
się na mojego budzika, a następnie wsadziła biedną roślinkę do innej doniczki i
zaczęła przysypywać ziemią.
- Tak wygląda dobrze przesadzona
mandragora. – powiedziała profesor Sprout i wskazała na przesiedloną roślinką i
chociaż było to zwykłe przesadzenie, mi skojarzyło się to z zakopywaniem
żywcem. – Teraz wy.
Wytrzeszczyłam oczy, a po chwili
chwyciłam mocno za liście i pociągnęłam do góry. W tej samej chwili w szklarni
zrobiło się potwornie głośno, wszystkie mandragory dały popisowy występ jęków i
skowytów, które nie śniły się zwykłym Hogwartczykom. Aż zdziwiłam się, że
szklane ściany pomieszczenia nie pękły pod wpływem brzemienia głosów
rozwścieczonych mandragor, chociaż pomimo tego stanu trzeba było przyznać, że
wyglądały uroczo. Włożyłam swoją roślinkę do innej doniczki i zaczęłam
przesypywać ją ziemią.
- „Mandragora” – przeszło mi
przez głowę. – „Mandragora! Suz, ogarnij się i bierz te liście".
Skierowałam wzrok w ziemistą
posadzkę i całą sobą zaczęłam wypatrywać ciemnozielonej części rośliny. Nagle
natrafiłam na dwa samotne listki złączone ze sobą cienkim pnączem, więc w
pośpiechu rozglądając się wokół, podeszłam do zagubionych liści i ukradkiem
włożyłam je do kieszeni szaty. Przez zaistniały raban nikt mnie nie zauważył,
więc mogłam poczuć się spokojną i jak gdyby nigdy nic, wróciłam na miejsce
pomiędzy krukonami, którzy nawet nie spostrzegli mojej nieobecności.
Koniec jednej lekcji przynosi
początek drugiej, choć w tym przypadku wolałam by tego początku nie było.
Zmierzałam właśnie z Angeliną i chłopakami do tajemniczej sali od transmutacji.
McGonagal, jak zwykle, weszła do
sali równo z dzwonkiem i po prześwietleniu nas wzrokiem podeszła do swojego
biurka.
- Dzisiaj, ku uciesze pewnej
grupy uczniów – Spojrzała na mnie łagodnie. – tematem zajęć będzie transmutacja
praktyczna. Ale najpierw – przerwała profesorka nasz entuzjazm. – bardzo proszę
o spakowanie wszelkich rzeczy z ławek. Na stolikach mają znajdować się jedynie
wasze różdżki. Zrozumiano?
Wszyscy zgodnie pokiwaliśmy
głowami, a po sprzątnięciu stanowisk z kompletnie niepotrzebnych przedmiotów,
zaczęliśmy wpatrywać się wyczekująco w profesorkę.
Fakt, iż dzisiejsza lekcja miała
przerwać monotonny ciąg teorii i zacząć, jak mniemam, szereg ćwiczeń
przeróżnych zaklęć, które znane nam będą nie tylko za pomocą słownikowej definicji
sprzed dwunastego stulecia, wprawiał mnie w nieopisaną radość.
- Mary – zwróciła się McGonagal
do jednej z krukonek. – Przyniosłaś to, o co cię prosiłam.
Chwilę później drobna szatynka
dreptała spokojnym krokiem w stronę nauczycielki z kolorowym pudełeczkiem,
które można było zakupić w mugolskich pasmancośtam i innych takich. W tym
tajemniczym pudełku, któremu wszyscy zebrani w sali przyglądali się z wielkim
zainteresowaniem, znajdowały się liczne w kształtach, kolorach i rodzajach:
gumki do włosów. Mary, która miała tego towaru mnóstwo, została wybrana do
zadania idealnie, a dowodem na to, że nie będzie należało się martwić raptownym
opustoszeniem gumek z szuflad dziewczyny było zjawisko zachodzące na jej
głowie. A mianowicie fakt, że jej włosy co dnia były upinane w fikuśne
warkoczyki, które sterczały w każdą możliwą stronę, czyniąc tym samym
dziewczynę niezwykle charakterystyczną.
A wracając, McGonagal rozdała
każdemu po jednej próbce tych cennych artefaktów, pożądanych przez większość
dziewczyn w Hogwarcie, a następnie powiedziała rzecz tak oczywistą dla
doświadczonego czarodzieja, że wywołała ona spekulacje w całej klasie:
- Otrzymane gumki bardzo proszę
przetransmutować w pióro. – Chwila przerwy. – Zróbcie to w ten sposób.
Profesorka podeszła do biurka i
wzięła do ręki „resztki pożądanego produktu”, a następnie smagnęła dwukrotnie
różdżką wypowiadając: „Menukar Kepada”, a na miejscu gumki pojawiło się pióro, które
w gruncie rzeczy bardziej by mi się przydało.
- Zrozumiano? – spytała, na co
wszyscy zgodnie pokiwaliśmy głowami.
Chwyciłam za „magiczny patyk” i
dwukrotnie smagnęłam, wypowiadając: „Menukar Kepada” i… nic. Powtórzyłam
czynność kilkukrotnie, jednak wciąż z mizernym efektem. Przyjrzałam się mojej
różdżce, lecz ta wyglądała tak, jak zazwyczaj: odrobinę wykrzywiona ze śladami
świadczącymi o przydatności przedmiotu.
- „Gumka się zepsuła” – zaśmiałam
się na tę myśl. – „Suz, spróbuj jeszcze raz”.
Podwinęłam rękawy szaty i
położyłam gumkę, usilnie sprawdzając przedtem, czy ta aby na pewno nie ma
defektów. Ustawiłam różdżkę pod kątem i smagnęłam nią dwukrotnie, według
instrukcji, po czym powiedziałam, starając się brzmieć wiarygodnie: „Menukar
Kepada”. Przedmiot nawet nie drgnął.
Rozejrzałam się po klasie by
podejrzeć poczynania innych uczniów, u których jednak, poziom był podobny do
mojego: równe, okrągłe zero!
- Pani profesor, czy to zaklęcie
to aby na pewno skuteczne? – spytałam tonem pięciolatki, której dorośli starają
się wytłumaczyć, że Wróżka Zębuszka istnieje naprawdę, a rączka mamy pod
poduszką znalazła się przez czysty zbieg okoliczności.
Nauczycielka uśmiechnęła się do
mnie lekko.
- Przecież sama widziałaś,
zaklęcie jest poprawne. – odpowiedziała McGonagal.
Spojrzałam jeszcze raz na gumkę
do włosów, wzrokiem mówiącym tyle co: „Od dzisiaj masz we mnie wroga, ty
kolorowy kawałku szmaty”.
- Jak ci idzie? – spytała
Angelina, przerywając tym samym mój pojedynek na spojrzenie.
- O tak… - wskazałam na gumkę
oskarżycielsko.
I nagle jedna myśl przeszła mi
przez głowę:
„ - Suzanne, nie wszystkie zaklęcia można
wykonać kurczowo trzymając się instrukcji. Te codziennego użytku robi się
szybko i niedbale, lecz dopiero wtedy dają najlepszy efekt. Pomyśl tylko, gdyby
na przykład uczesanie się wymagało skomplikowanych formułek, z pewnością
wszyscy wykonywali by tę czynność sposobem mugoli”.
- Skoro wystarczy zrobić to niedbale,
to do czego potrzebne są formułki?
- Żeby nakierować czarodzieja –
odpowiedział krótko lecz trafnie Remus”.
- No jasne – powiedziałam.
Zamachnęłam różdżką niedbale,
chyba robiąc więcej smagnięć niż potrzeba i kierując ją w stronę także
kompletnie poza zasięgiem gumki, rzuciłam w przestrzeń: Menukar Kepada.
Jak na zawołanie, gumki nie było,
a na jej miejscu leżało pióro, które idealnie nadawało się na zbliżające się
nieuchronnie egzaminy kończące i podsumowujące I rok.
- Ale jak ty to? – wysapała
Angelina.
- Rób to byle jak. – Wzruszyłam
ramionami. – W łopatologicznym skrócie.
Dziewczyna posłała mi zdziwione
spojrzenie, a kiedy wskazałam jej głową na efekt zaklęcia, chwyciła delikatnie
różdżkę i zamachnęła się nią. Zamiast gumki do włosów leżało przed nią pióro,
na którego barwie niejeden przechodzień z pewnością zawiesił by oko.
- Widzą, że pannie Johnson i
Lupin się udało. Gratuluję wam dziewczynki. – powiedziała McGonagal z dumą w
głosie, po czym popędziła na ratunek jednemu krukonowi, który nieudolnie starał
się zgasić pożar wywołany źle wypowiedzianym zaklęciem.
…
Po transmutacji, która swoją
drogą była ostatnią lekcją dzisiejszego dnia i otwierała nasz czas wolny,
udaliśmy się do Wielkiej Sali na zasłużony posiłek, gdyż głód zaczął nam
nieznacznie doskwierać.
- Nawet nie wiedziałem, jak
bardzo jestem głodny. – rzucił Fred, a następnie nałożył na swój niewielki talerz
każde w rodzajach i smakach jedzenie i chociaż stół gryfonów został tak
starannie przez niego obkupiony, sprawiał wrażenie nietkniętego i używanego
przez same niejadki, ku wielkiej uciesze Lee i Georga, którzy dorównywali
przyjacielowi apetytem.
- Czekajcie dziewczyny! – zawołał
za nami George z ustami pełnymi brokułów, kiedy po skończonym posiłku
chciałyśmy opuścić to zacne i nienażarte towarzystwo. – O, której się
spotykamy?
- Po kolacji. – odparłam krótko.
- Wy zajmijcie się, tak jak było w planie, znalezieniem jakiejś „formy” na to
lodowisko.
- Mamy już nawet pewne deski na
oku, lecz… - zaczął Lee.
- Suzanne, Fred, George. –
zagrzmiała McGonagal. – Pamiętacie o waszym szlabanie? Dzisiaj po kolacji, pod
moim gabinetem. – zakomunikowała, po czym odeszła w stronę Dumbledore ’a.
- Ma kobieta wyczucie czasu. –
stwierdził Fred. – To może po naszym dyżurze. – podrzucił. – Spotkalibyśmy się
np. na korytarzu na 3 piętrze, a dalej pomyślimy.
Przytaknęłyśmy na słowa chłopaka,
a następnie już bez żadnych zakłóceń poszłyśmy do biblioteki.
Otworzyłam ciężkie drzwi czytelni
i wtargnęłam z Angeliną do pomieszczenia. Przeszłam kilka kroków i spostrzegłam,
że są to jedyne dźwięki występujące w bibliotece. Chwilę później dotarła do
mnie przygnębiająca cisza tego miejsca i ogarnął mnie niepokojący niebyt.
- Zaszyjmy się gdzieś szybko
zanim nas to wchłonie. – powiedziałam do Angeliny wskazując na wszystko dookoła
i ruszyłam w półki.
Kiedy znalazłyśmy się w jakichś
granicach tego bezkresnego pomieszczenia, mogłyśmy odetchnąć w spokoju bez
naruszania nienagannie utrzymywanej grobowej atmosfery przez panią Bloop.
Przez chwilę tępo wpatrywałam się
w grzbiet jakiegoś starego rocznika, gdzie jednym z udokumentowanych uczniów
był zapewne Merlin, a następnie oparłam się plecami o pobliską ścianę.
- Tak mi właściwie teraz przyszło
do głowy, że biblioteka nie jest zbyt dobrym miejscem na ćwiczenie tego
zaklęcia. – powiedziałam po chwili. – Ale… Nie chcę już wracać, więc nie mamy
wyjścia. – dokończyłam nim dziewczyna zdążyła jakkolwiek zareagować.
- Zaklęcie jest dość prostym.
Wystarczy chwycić pewnie różdżkę i… - zastanowiłam się chwilę, jak ładnie ubrać
to w słowa. – wykonać pętelkę, zakończoną słowami: Aquamenti.
Angelina spojrzała na mnie z
pretensją, lecz po chwili miała już różdżkę w dłoni i szykowała się do rzucenia
zaklęcia.
- Nie miej do mnie pretensji
jeśli zaleję całą bibliotekę. – powiedziała.
- Jeśli wykrzesasz z tego patyka
choćby kropelkę to będzie cud. A ty już myślisz o zalaniu biblioteki. –
zadrwiłam.
Dziewczyna puściła moją uwagę
mimo uszu i zamachnęła się różdżką: "Aquamenti". Ku zdziwieniu mojemu
i sprawczyni tego wydarzenia, z różdżki wystrzelił strumień wody, na szczęście
nie na tyle duży by uszkodzić cokolwiek. Uśmiechnęłam się szeroko i kiwnęłam
głową by powtórzyła czynność. Znów się udało!
- Powinnam zostać nauczycielką.
-powiedziałam ze śmiechem, na co Angelina parsknęła. – Ale skoro poszło nam tak
szybko, a miałyśmy poświęcić na to całe popołudnie… To wydaje mi się, że
zasłużyłam na chwilę przerwy. – zakomunikowałam siadając na pobliskim krześle i
sięgając po jakąś książkę, której okładka nie była skrajnie zakurzona.
Dziewczyna poszła w moje ślady i
już po chwili obie zagłębiłyśmy się w interesująco-nudne historie czarodziei
tytanów żyjących przed naszą erą, którzy trudzili się w ciężkiej sztuce
wioślarstwa i przezwyciężania choroby morskiej. Autorem tych ksiąg był niejaki
Odys, czarodziej który mógł zostać drugim Merlinem, gdyby nie jego szaleństwo
objawiające się w negocjacjach z trollami górskimi.
„Nastąpił trzytysięczny sześćset dwudziesty czwarty dzień mojej wędrówki i nadal nie napotkałem lądu.”
-
Dość. – zamknęłam z hukiem książkę. – Więcej dat już moja głowa nie
przeczyta. – protestowałam.
- To dobrze się składa, za kilka
minut kolacja.
- Chcesz mi powiedzieć, że kilka
godzin, które mogłam spędzić tak pracowicie, minęło mi na czytaniu jakiegoś
Odysa. – pokazałam na książkę z wyrzutem, na co dziewczyna przytaknęła ze
śmiechem.
Po kilku chwilach moich
bezsensownych narzekań, postanowiłyśmy udać się na nieszczęsną kolację, na
której to miałyśmy streścić chłopakom nasze poczynania.
Znalezienie właściwej drogi
powrotnej, wbrew pozorom okazało się nieco problematyczną czynnością, która
zabrała nam więcej czasu niż początkowo na to przeznaczyłyśmy. Główną
przeciwnością był fakt, iż wszystkie działy, półki, książki i wiele innych,
wyglądały identycznie, a nawet jeżeli różniły się czymś, nie dało się tego
dostrzec przez bardzo wyrazistą warstwę kurzu.
Wybiegłyśmy z trajkotem z
biblioteki i korytarzem udałyśmy się w pośpiechu do Wielkiej Sali, gdzie już na
dobre rozkręciła się kolacja. Wpadłyśmy do pomieszczenia, jak zwykle robiąc
efektowne wejście i przysiadłyśmy się niepostrzeżenie do przyjaciół.
- Jak misja szeregowy. – spytał
George wczuwając się w rolę wolontariusza, lecz, żeby nie psuć mu zabawy
odparłam:
- Tak dowódco – Zasalutowałam. –
Informuję, że misja została przeprowadzona pomyślnie.
- Odmaszerować. – podsumował
chłopak i wrócił do nadgryzionej kanapki.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu
inspiracji do posiłku, a po namierzeniu parówek nałożyłam sobie kilka na talerz.
Polałam je ketchupem, jak na prawdziwe osiemdziesięcio dziewięcio procentowe
mięso przystało i zabrałam się do jedzenia, od czasu do czasu popijając sok z
dyni.
- Zbieramy się głodomorze. – poinformował
mnie Fred.
- Przypominam, że to ja czekam na
was. – zauważyłam, lecz chłopak nie odpowiedział.
…
- Skoro McGonagal się nie pojawia
oznacza, że możemy odpuścić sobie szlaban. – zaproponował Fred podpierając
pobliski filar.
- Nie sądzę, panie Weasley. –
wtrąciła nauczycielka, jak zawsze przychodząc we właściwym momencie. - A teraz
proszę za mną.
Hogwart nocą wyglądał jeszcze
bardziej zagadkowo niż za dnia. Jednak z racji szybkiego tempa profesorki nie
mogliśmy nacieszyć oczu tym widokiem. Miałam nieodparte wrażenie, że kierujemy
się w stronę szkolnej biblioteki i, o Odysie, obym się myliła.
- „McGonagal minęła róg,
przemierzyła kilka korytarzy… Zgubiłam się w wyliczaniu gdzie my właściwie
jesteśmy i…”
Napotkaliśmy przed sobą drzwi,
których tak bardzo się obawiałam. Profesorka otworzyła je, po czym weszła do
biblioteki, a kiedy i my znaleźliśmy się w środku, powiedziała:
- Mniemam, że domyślacie się jaki
szlaban wam dzisiaj przypadnie. Na wasze szczęście, macie do sprzątnięcia
zaledwie kilka półek należących do działu: Historia Magii.
Spojrzeliśmy na profesorkę z
niedowierzaniem, lecz ta zdawała się nawet nie zauważyć naszych skołowanych min
i kontynuowała:
- Oto sprzęt sprzątający. – Na
jej słowa pojawiły się koło nas miotły. – A teraz proszę oddać różdżki. –
zarządziła, a po bezprawnym zabraniu nam naszych skarbów opuściła
pomieszczenie.
Przez chwilę staliśmy jak słupy
soli w Wieliczce liczące na uwolnienie, ale widząc, że odsiecz nie nadciąga chwyciliśmy
za miotły i ruszyliśmy w kierunku półek.
Szanowna profesor Minerva
McGonagal nie mogła oprzeć się chęci podarowania nam do sprzątnięcia
najbardziej obszernego i zapomnianego działu w szkolnej bibliotece. Przez jego
niski stopień użytkowości, poziom kurzu na księgach przekraczał wyznaczone
normy w ministerstwie, a jego wiek był wprost nie do oszacowania.
- Nie rozumiem po co oni trzymają
tutaj ten dział. Nawet Binns omija go szerokim łukiem. – komentował Fred, będąc
umorusanym szarym pyłem bardziej niż księgi.
- Pewnie co tysiąc lat zbierają
stąd nagromadzony kurz i sprzedają na pchlim targu. – rzuciłam.
- Lub po prostu nie mają za grosz
kreatywności i zmuszają nas do odwalania roboty Filcha. -powiedział George, na
co zaśmialiśmy się, co nie było zbyt mądrym pomysłem, gdyż nagromadzone drobiny
uniosły się niczym dmuchawce na wietrze, powodując chwilowe zamglenie.
Nie chcąc nawrotu nieprzyjemnego
zjawiska kurzowego po prostu zajęliśmy się swoją robotą bez zbędnych
komentarzy, które tylko niepotrzebnie nas opóźniały.
Sprzątnięcie takiej ilości półek okazało
się nie lada wyzwaniem, które ciągnęło się w nieskończoność. Kiedy ostatni raz
spoglądałam na zegarek było kilka minut po ciszy nocnej, a robota nadal nam się
specjalnie nie kleiła. Każda książka, która musiała zostać odkurzoną, wyglądała
tak samo i po długotrwałym picowaniu ksiąg nabywało się przeświadczenia o
wielkiej złośliwości tych przedmiotów.
Jeszcze ciekawszą czynnością od
polerowania półek i wycierania ksiąg okazało się zbieranie kurzu, który lądował
na podłodze i bardzo ordynarnie wyróżniał się na ciemnym dywanie. Zebranie tego
wszystkiego zajęło nam prawdopodobnie największą ilość czasu i pobrudziło nam
ubrania jeszcze bardziej. W między czasie George dorzucił uwagę o ilości
wyniesionych worków kurzu z biblioteki, więc zajęliśmy się żmudnym
załadowywaniem ich, gdyż zostawić tego pyłu na środku najzwyczajniej w świecie
nam nie wypadało.
- Czy to koniec? – spytałam z
nadzieją czując jak moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
- Tak, panno Lupin. –
odpowiedziała sprawczyni całego tego wydarzenia wchodząc do pomieszczenia. –
Mam nadzieję, że dzisiejsza kara nauczyła was czegoś. Zapraszam do dormitorium.
Mogliśmy przewidzieć, że
nauczycielka nie pozwoli nam samodzielnie wrócić do pokojów. Nie mieliśmy
innego wyboru jak pozwolić się odprowadzić i dać profesorce pozory grzecznych
uczniów, a następnie, o ile Lee i Angelina będą jeszcze w dormitoriach, wymknąć
się bezpośrednio na plac.
Posłusznie ruszyliśmy za
McGonagal, która od czasu do czasu rzucała nam podejrzliwe spojrzenie, by upewnić
się czy aby na pewno nic nie knujemy. Prawdę powiedziawszy bardziej ciągnęła mi
się ta przechadzka z McGonagal niż nasz szlaban, ale czy opłacałoby się to
skomentować?
Stanęliśmy przed obrazem Grubej
Damy, która początkowy zamiar wygłoszenia nam reprymendy wycofała po ujrzeniu
profesorki w naszym towarzystwie.
- Pani profesor – zaszczebiotała.
– Ja im zawsze powtarzam, że cisza nocna jest świętością, ale oni nie słuchają.
Dobrze, że ich pani złapała.
- Nie tym razem, Parpocio. –
odpowiedziała McGonagal, a na dźwięk imienia Grubej Damy wytrzeszczyłam oczy. –
Quidditch przez wieki. – rzuciła hasło nauczycielka, a gdy weszliśmy do Pokoju
wspólnego odeszła.
Wpadliśmy do pokoju lądując na
podłodze i tarzając się ze śmiechu jak oszalali.
- Parpocia, całkiem zgrabnie.
- Takie kiedyś były czasy, George.
Parpocia. – zakpiłam.
Nagle usłyszeliśmy nieśmiałe
kroki zbliżające się w naszą stronę.
- Stop. Kto idzie? – krzyknął Fred,
co o tej godzinie nie wróżyło nic dobrego.
- Uff, myśleliśmy, że to jakiś
nauczyciel. – powiedziała Angelina wyłaniając się wraz z Lee z ciemnego
korytarzyka prowadzącego do dormitorium chłopców.
- Mieliśmy się spotkać na
trzecim. – rzucił Lee przypatrując się nam uważnie.
- McGonagal musiała mieć pewność,
że pójdziemy prosto do pokoi. – odpowiedziałam.
- To nawet lepiej, że pójdziemy
razem, mniej szans na zgubienie. – wtrącił George i wyszliśmy z pomieszczenia.
Korytarze jak każdej nocy
wyglądały przerażająco: głuche odgłosy kropli wody spadających do jednego ze
zlewów w damskiej łazience, złowrogie cienie przewijające się na ścianach,
których właścicielami są zaledwie pojedyncze gałązki, a wszystko to dopełnione
zostało odgłosami naszych kroków, które jak na złość stawały się coraz
głośniejsze.
Żadne z nas nie miało zamiaru się
odzywać, gdyż nawet najdrobniejsza uwaga mogła zwabić Filcha z panią Norris,
choć jak na razie mapa nie wykrywała w naszym pobliżu niczyjej obecności.
Przejście jeszcze kilku korytarzy
dzieliło nas od upragnionego głównego holu zamku. Przyglądałam się z
wyczekiwaniem pergaminowi jakbym spodziewała się zaraz zobaczyć czarną kropkę
szybko zmierzającą w naszą stronę z podpisem Argus Filch. Jednak nic takiego się nie stało.
Dotarliśmy do naszego punktu
docelowego, gdzie czekały już na nas deski podrzucone tam wcześniej przez
chłopaków. Złapałam za jedno drewienko i z uporem maniaka starałam się
przytargać je na plac przed szkołą, co, choć niezgrabnie, udało się. Położyłam
drewnianą „zatyczkę” na środku kamiennego placu i spojrzałam w górę, gdzie
widniała najwyższa wieża Hogwartu. W jedynym oknie znajdującym się na baszcie,
tliło się delikatne światło, które zostało przez chwilę zasłonięte przez jakąś
sylwetkę. Potrząsnęłam lekko głową i znów spojrzałam w tamtą stronę.
- „Najwyraźniej mi się
przywidziało” – pomyślałam.
- Suz, pomóż nam. – zawołał na
mnie George.
Nieznacznie wytrącona z rytmu,
podeszłam do przyjaciół i pomogłam zainstalować pierwszą deskę. Przyznam, że
był to nie lada wyczyn z naszej strony, gdyż zamocowanie jednego drewna
kosztowało nas wiele czasu, a jakby nie patrzeć hogwardzki placyk był dość
spory. Jednakże mówi się, że w miłym towarzystwie robota idzie szybciej, więc
odwołując się do tej myśli, wykonaliśmy zadanie sprawnie i zanim się
obejrzeliśmy, wraz z Angeliną staliśmy na schodkach prowadzących na plac.
- Aquamenti! – Zamachnęła się
różdżką, z której końca wyleciał strumień wody. Ciecz coraz śmielej
rozprzestrzeniała się po wykonanej przez nas formie i chwilę później byliśmy
świadkami gładkiej tafli.
Chłopcy przyglądali się Angelinie
z podziwem i nieukrytym zachwytem, a po chwili wszyscy znaleźliśmy się w
grupowym uścisku śmiejąc się i skandując nasze imiona.
- Teraz wystarczy czekać do rana,
kiedy woda zamarznie. – powiedział Fred, który jako pierwszy wyrwał się z
uścisku.
Na słowa chłopaka zdałam sobie
sprawę, że jestem w zaledwie cienkiej bluzie, a jakby nie patrzeć temperatura o
tej porze była na minusie. Zatrzęsłam się próbując choćby trochę ogrzać, co
dawało tylko powierzchowne uczucie ciepła.
- Skoro… się udało… to czy…
możemy iść… - wystękałam.
Przyjaciele spojrzeli na mnie z rozbawieniem,
ale po chwili jaśniej określił się im mój stan i postanowiliśmy nareszcie udać
się do dormitorium. A z resztą, nasza obecność przy zamarzaniu lodu była
zbędne, a nasze towarzystwo matce naturze niepotrzebne.
Wracaliśmy do łóżek
przemarznięci, jak się później pozostałym także objawiło, ale zadowoleni i
jedyną w tamtym momencie rzeczą jakiej pragnęliśmy była cieplutka kołdra.
Jednak, jak każdy film
sensacyjny, nasza sielanka także musiała się skończyć, a została przerwana bardzo
brutalnie, przez bardzo charakterystyczny dźwięk, który mogły wydawać jedynie
odrywające się podeszwy od butów Montgomery.
- Szlag!
Patrzyłam się z desperacją w mapę
wypatrując nauczycielki. Znajdowała się on zaledwie zakręt od nas, a my krótko
mówiąc byliśmy w ślepej uliczce.
- Kto tam jest. – rozbrzmiał
lodowaty głos profesorki.
Cofaliśmy się coraz bardziej pod
ścianę z świadomością o naszej niechybnej klęsce i kiedy nasze plecy spotkały
się z lodowatym murem wiedzieliśmy, że to już koniec. Nagle na mapie ukazał się
korytarz, który znajdował się na naszej trzeciej. Spojrzałam w tamtą stronę, a
wtedy w oczy rzuciła mi się coraz bardziej rozciągająca się szpara. Wskazałam na
nią przyjaciołom i w pośpiechu weszliśmy do środka nie do końca wiedząc w co tak
naprawdę się pakujemy.
Przejście za nami zniknęło, a tym
samym zostawiło Montgomery po drugiej stronie, która chwile przyglądając się
ścianie wróciła do patrolowania korytarzy.
- Udało się. – powiedział Lee.
- Nie do końca.
Uciekliśmy nauczycielce, ale
teraz znajdowaliśmy się w ciasnym korytarzu prowadzącym nie wiadomo gdzie i nie
widzieliśmy nic prócz wszechobecnej czerni.
- Dlaczego akurat dzisiaj
McGonagal zabrała nam różdżki. – poskarżyłam się. – Angelina, nie znasz
zaklęcia na latarkę? – zacytowałam bliźniaków.
Dziewczyna nie odpowiedziała - czyli
nie znała zaklęcia. Westchnęłam cicho i zaczęłam dynamicznie rozglądać się po
otoczeniu. Odwróciłam się w stronę, gdzie jeszcze chwilę temu znajdowała się
szpara, lecz mimo moich usilnych starań ściana ani drgnęła.
- Nie pozostaje nam nic innego
jak poszukać innego przejścia. – poinformowałam, na co moi przyjaciele wyrazili
niemą zgodę i ruszyliśmy w nieznane.
- Mógłbym się do tego
przyzwyczaić. – zagaił rozmowę George po dłuższym czasie naszego milczenia.
- Zgadzam się, nowa przygoda czai
się za każdy zakrętem. – przytaknęłam.
- Przygoda, pająki i pajęczyny. –
Wzdrygnęła się Angelina, na co zaśmialiśmy się. – A i jeszcze dzika ciemność. –
dodała sarkastycznym tonem, podkreślając nasz niedosyt atrakcji, po czym
parsknęła.
- Ciekawe czy ktoś jeszcze
użytkuje ten korytarz? – spytałam, usilnie starając się zobaczyć choćby jeden
skrawek ściany.
- Suz, jeśli porównujesz coś, do
działu historii magii to wszystko będzie użytkowane. – zadrwił Fred, co
skomentowałam wymownym spojrzeniem, którego na szczęście chłopak nie zauważył.
- A mnie zachodzi w głowę, jak
komuś się to chciało wszystko budować. – podsunął Lee, żeby przerwać milczenie.
- Ludzie to wariaci. – rzucił
George i w tej samej chwili straciliśmy grunt pod nogami, a dotychczasowa
podłoga przeistoczyła się w specjalistyczno-zaburzającą prawa fizyki
zjeżdżalnie, która kończyła się dziurą. Wypadliśmy z impetem z tej szalonej
rury rozrywki, a po wstępnych oględzinach terenu mogliśmy stwierdzić, że
znajdujemy się na korytarzu na trzecim piętrze.
- I jesteśmy w punkcie wyjścia. –
rzucił Lee, na co parsknęliśmy.
Modląc się o niedopuszczenie do
kolejnej konfrontacji z Montgomery wróciliśmy do dormitoriów i zgodnie z
zamierzeniem rzuciliśmy się na łóżka zmęczeni, brudni i wyczerpani do zera.
…
Następny dzień okazał się dla
większości uczniów i pracowników szkoły powodem do radości, gdyż z zamierzeniem
przewietrzenia się w czasie długiej przerwy, wszyscy wyszli na dwór i, ku ich
wielkiemu zaskoczeniu, napotkali grubą taflę lodu na kamiennym placu. Nasza
piątka widząc zerową reakcję z ich strony postanowiła, kolejny raz, wziąć
sprawy w swoje ręce i biorąc rozbieg wbiegliśmy na lód.
- Co tak stoicie? Chodźcie! –
krzyknął George, lepiąc ze śniegu całkiem zgrabną kulkę. – Suzanne, nadal ci
zimno?
- Nie, a czemu pytasz? –
spytałam, z zaciekawieniem przyglądając się chłopakowi.
- To dobrze się składa. –
oznajmił, po czym zamachnął się lodową pigułą i rzucił mi ją prosto w twarz.
- George! – wydarłam się na całe
lodowisko. – Zabiję cię, słyszysz. – zagroziłam i odpychając się od lodu,
popędziłam za uciekającym chłopakiem, co chwila starając się trafić go
śniegiem, którego ilość w moich dłoniach nie była zbytnio powalająca.
Część osób poszła w nasze ślady i
już po chwili jeździli po lodzie śmiejąc się serdecznie i rozpoczynając co i
rusz nową bitwę na śnieżki.
- Kiedyś będziesz musiał się
zatrzymać! – poinformowałam Georga, którego cały czas bardzo bawiła ta sytuacja.
Stanęłam przy Angelinie, a kiedy ta posłała mi pytające spojrzenie, rzuciłam w
jej stronę śniegiem. Dziewczyna krzyknęła, lecz w następnym momencie już goniła
mnie z szaleństwem w oczach i chęcią odegrania się.
Nasza mordercza jazda zakończyła
się bardzo profesjonalnie, a mianowicie przez naszą nieumiejętność hamowania,
energicznym wjechaniem w zaspę. Angelina nie zważając na mój głośny śmiech
wepchnęła mi garść białego puchu w usta co poskutkowało jeszcze większym
wybuchem dobrego humoru z mojej strony.
- Kwita – powiedziała z dumą
Po chwili znaleźli się przy nas
chłopcy, którzy podzielali nasz wyśmienity nastrój. Popatrzyłam się wymownie na
Georga, który już nie miał wyboru i musiał przyjąć zasłużoną karę. Wzięłam do
ręki trochę śniegu, a ulepiwszy z niego śnieżki, z impetem wtarłam mu ją w
twarz, przez co jego skóra nabrała czerwonego odcieniu.
- Remis!
- Spójrzcie – przerwała nasze
dywagacje Angelina i wskazała w stronę pewnej grupy ludzi, która była wyższa od
pozostałych.
- Czy to Dumbledore? – spytałam
rozdziawiając usta.
- Ważniejsze pytanie, czy to
Snape?
Po przeciwległej stronie
lodowiska, ku naszej uciesze, z uroków zimy korzystała także kadra pedagogiczna
i szczerze mówiąc nawet im to wychodziło. Dumbledore przytrzymując swoją brodę
w towarzystwie profesorki McGonagal i naszego Mistrza Eliksirów przemierzał z
poczciwym spojrzeniem lodowisko, posyłając serdeczny uśmiech każdemu miniętemu
uczniowi. Po chwili spojrzał i w naszą stronę, powiedział coś do McGonagal, a
następnie zostawiając ją w towarzystwie Snape’a, gładkim ruchem zbliżył się do
nas.
- Dzień dobry, profesorze –
powiedzieliśmy równo, jakbyśmy mieli to zaplanowane, na co Dumbledore
uśmiechnął się szerzej.
- Mniemam, że to wasza robota.
Zostałem o poranku poinformowany przez panią Marię Montgomery, że po naszej
szkole pałętają się jacyś uczniowie widma, ale widząc waszą robotę mogę tę
sprawę odrzucić. Mam rację? – powiedział miłym tonem. – Zaskakujecie mnie
dzieciaki na każdym kroku, a nie łatwo to zrobić. Gratuluję. No cóż… myślę, że
za wasze zdewastowanie głównego placu, używaniu czarów, wychodzenie z
dormitorium po ciszy nocnej, wymykanie się profesor Montgomery tajemniczym
korytarzem… - wymieniał nasze wszystkie przewinienia, wprawiając nas w coraz
większe przerażenie. – i za umilenie nam dzisiejszego dnia należy wam się
specjalna nagroda. Pięćdziesiąt punktów dla Gryffindoru powinno załatwić
sprawę, mam rację? – spytał na co z ulgą pokiwaliśmy głowami. Dyrektor skłonił
się nam, po czym z zamiarem opuszczenia odwrócił się, lecz po chwili zwrócił
się do nas raz jeszcze:
- Za umilenie nam dzisiejszego
dnia. – powiedział, po czym puścił nam oczko i odszedł zostawiając w ręce mojej
i bliźniaków nasze różdżki.
- Fajny gość. – podsumował Fred.
- Fajny gość.
***
Zapraszam do komentowania :-)