piątek, 27 lipca 2018

Rozdział 104

Ceglane ściany w odcieniach metalu poddanego korozji niosły w głąb ministerstwa dwa niespokojne oddechy. Mój i mężczyzny; podążającego za mną w surducie sugerującym jego przynależności do rządu.

Mijałam kolejne rozgałęzienia korytarzy, mając naiwną nadzieję, że zaraz ukaże się przede mną wyjście z tego labiryntu. Czułam się jak pies goniony przez hycla, którego jedynym celem jest dopadnięcie bezpańskiego zwierzęcia.

W oczach zakotłowało mi się błękitne światło, nikliwie lśniące daleko stąd. Przełknęłam ślinę ze zdenerwowania, czując, że płyn spływa powolnie po ściankach zaciśniętego gardła.

Zawsze miusiałam wplątać się w kłopoty - klęłam w duchu, cały czas starając się nie zgubić majaczącej w oddali iskierki.

Gdyby pieprzony Vincent nie wpadł na pieprzony pomysł lotu na pieprzonych testralach, teraz zapewne przebywałabym w dormitorium i zaczytywała się w podręczniku od eliksirów - naprawdę wolałabym zajmować się tym w obecnej chwili.

Bliźniacy chyba mieli rację. Miałam syndrom pieprzonego zbawcy świata, ktory wraz z grupą piątoklasistów wplątał się w misję niejednokrotnie trudniejszą dla ludzi o większym doświadczeniu bitewnym od jego!

W duchu chciałam wrzasnąć z nagle ujawnionej się w moim ciele złości. Zamiast tego jednak, przyspieszyłam kroku, starając się zmniejszyć odległość do wyjścia i zakończyć ten groteskowy pościg.

Gdyby tylko lęk wysokości nie ujawnił się w mojej osobie, to życie byłoby o tyle prostrze. Nie spadłabym wtedy z niewidzialnego konia (przypominającego z opowieści rozpadające się zgniłe truchło) który w tamtym momencie wzbił się na najwyższą dla jego możliwości wysokość.

Całą siódemką lecieliśmy nad Zakazanym Lasem i właśnie mijaliśmy góry, otaczające dolinę w której znajdował się Hogwart. Przed nami rozciągała się zapadająca w nocną mgiełkę równina pokryta łąkami czerwonych maków i niebieskich niezapominajek. Słońce ospale chowało się za horyzontem, udając się na zasłużony spoczynek. Zmierzaliśmy w kierunku tej płonącej kuli. Jej ostatnie ciepłe promienie muskały nasze twarze i niewiadomo jakim cudem dodawały otuchy, przynajmniej mojemu, niepewnemu umysłowi.

Jednak im lecieliśmy dłużej, tym sierść testrala pod moimi palcami stawała sie coraz mniej zauważalna. W pewnym momencie myślałam nawet, że zaraz zniknie i wtedy spadnę; z wysokości pięciuset łokci.

Spojrzałam w przepaść pod nami. Zieleń traw ginęła wraz z błękitem i czerwienią kwiatów, a z kolei te trzy barwy zamienialy się w jedną nieokreśloną plamę. Zakręciło mi się w głowie, ale nie potrafiłam oderwać wzroku od powierzchni.

Była bardzo daleko ode mnie. Bezpieczny ląd, a ja jestem w śmiertelnych przestworzach.

Wtedy ogarnął mnie blady strach. W jednej chwili zsunęłam się z niewidzialnego grzbietu konia i nim zdołałam chwycić się powietrza, mającego jakimś cudem stanowić także grzywe stworzenia, zaczęłam osuwać sie w dół, kląc na to w myślach niemiłosiernie.

Ostre powietrze cięło moją skórę, śmiejąc się ze mnie po raz kolejny, że głupi człowiek chciał nauczyć się latać i poszybować w przestworzach. Płuca zacisnęły się i przestały przyjmować tlen, jakby starając się zmniejszyć wagę ciała i zaprzestać jego spadaniu.

Nie pozostało mi nic innego.

Zamknęłam oczy, teleportując się wprost do opuszczonego o tej porze ministerstwa.

Nim zdołałam w ogóle połapać sie w sytuacji, na końcu korytarza pojawił się jakiś niski mężczyzna o brunatnych włosach i zaroście.

- Kim jesteś? - warknął, a ja stanęłam o własnych siłach. - Co tutaj robisz? - pytał dalej.

Nim zdołałam zebrać myśli, moje nogi okazały się szybszym refleksem od głowy i pokierowały mnie w przeciwnym kierunku od pracownika ministerstwa.

I tak znalazłam sie tutaj. Nie wiedząca gdzie jest, sama, mała Suzanne która tym razem dziwnym trafem nie potrafiła postawić na swoim. Czy gdyby Blackowi groziło niebezpieczeństwo, ktokolwiek by się o tym dowiedział? Czy Voldemort byłby na tyle nieostrożny, by podzielić się z Potterem myślą o Syriuszu?

Moje źrenice zwęziły się nagle, bo światlo przede mną błysnęło mocniej.

To była pułapka! Voldemort chciał dorwać Pottera, a nie wykończyć Syriusza! Syknęłam na tę myśl, odwracając się przodem do swojego przeciwnika, aby oszołomić go jakimś zaklęciem i zająć się na spokojnie poszukiwaniem Pottera i jego bandy.

- Expell... - zaczęłam, kierując różdżkę w stronę niskiego bruneta, lecz wtedy spostrzegłam jego postać leżącą nieprzytomnie pod ścianą.

Naprzeciw mnie zaś stał wychudły i lekko wykończony Pettigrew, uśmiechający się do mnie przebiegle.

- Peter - mruknęłam, starając sobie przypomnieć chwilę, gdy widziałam go ostatnim razem. Prawie dwa lata temu.
'Kupe czasu' chciałam rzucić, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język.

Na dźwięk mojego głosu uśmiechnął się przebiegle, ukazując mi zęby przypominające szczurze kiełki. Wzdrygnęłam się na widok ich żółtego koloru zmieszanego z czernią pożerającej ich próchnicy. Pośpiesznie zacisnęłam palce na rączce różdżki, skierowując jej koniec na cynicznego mężczyznę.

- Czego ode mnie chcesz? - warknęłam, cofając się o krok. Małe ślepia mężczyzny patrzyły z pewną dozą okrucieństwa na moją osobę.

- Dokończyć to, co zacząłem. - Nim się spostrzegłam, mężczyzna przemienił się w szczura i rzucił się w moim kierunku.

Stworzenie wdrapało się prędko po nogawce moich spodni, wbijając się boleśnie pazurkami w skórę. Nagle przeskoczyło na moje ramię. Jednym susem doskoczyło do dłoni i wyrwało mi różdżkę. Strzepnęłam z siebie gryzonia, a ten wylądował na podłodze z cichym piskiem.

- Mitario! - syknęłam, a w Pettigrew uderzył biały impuls elektryczny.

To go na chwilę sparaliżowało. Podbiegłam do niego i złapałam go mocno za kark, unosząc w górę.

Spojrzałam w tępe oczy szczura.

- Jesteś wstrętny, Pettigrew - mruknęłam, wysyłając w stronę gryzonia kolejne zaklęcia.

Peter przez chwilę się trząsł, następnie zapiszczał przez zbyt mocne uderzenie, aż w końcu niespodziewanie ugryzł mnie w palec.

Puściłam go, a ten przemienił się w człowieka. Przejechał w nerwach swoim długim językiem po okolicach warg i poruszył niepokojąco nosem.

Wydawało się, że jest bezbronny. Mały, skulony animag starający się wtulić w lodowatą ścianę gmachu.

Jego oczy krążyły rozbiegane po korytarzu, szukając drogi ucieczki. Nagle rozbłysły i wypełniły się tępą pustką. Jak zahipnotyzowany Peter uderzył w ścianę, z której oberwał się tynk, i wyrwał z niej długi pręt o gumowej fakturze. Przełknęłam ślinę.

- Jesteś szalony - warknęłam, odsuwając się na kolejny krok.

- Nie, ja tylko spełniam dane ci kiedyś słowo - odparł swobodnie, zarzucając kablem w sposób, że jego koniec uderzył o posadzkę i poniósł ten dźwięk echem dalej.

Wzięłam głęboki wdech. Szczur dalej kontynuował.

- Na piątym roku... Na czwartym roku... - wymieniał. - Zawsze ci mówiłem, abyś nie fikała, bo to się dla ciebie źle skończy. - Ponownie uderzył kablem o ziemię. Wzrokiem starałam się zlokalizować różdżkę; przecież gdybym ją miała, mogłabym uciec w każdej chwili.

- Cenne rady dawnego przyjaciela rodziny - prychnęłam, na co Pettigrew syknął niczym gryzoń, mocniej zaciskając uścisk na kablu.

- Jesteśmy po tej samej stronie, Suzanne - warknął, na co ja prychnęłam cicho. - Tyle że ty jeszcze się o tym nie przekonałaś.

- Ty nie jesteś po stronie Zakonu, Peter - odwarknęłam. - Ty jesteś durnym sługusem Voldemorta! - Kabel świsnął tuż obok mojego ciała.

- Każdego spotka to prędzej czy później. Wszyscy o tym wiedzą, tylko nie stary Dumbledore i jego świta - "wyjaśnił", na co ja dostrzegłam błysk mojej różdżki w mroku.

- Gdyby nie zdrajcy tacy jak ty, wojna wyglądałaby inaczej - powiedziałam, stawiając stopy w stronę zabranego mi przedmiotu. - Sam Voldemort by sobie nie poradził. Dopiero kiedy ma tępych wyznawców, jego siła coś znaczy. - Kabel niczym bicz przeciął powietrze, lekko smagając skórę na moim ramieniu. Syknęłam, dostrzegajac kątem oka krew w miejscu uderzenia.

- Słyszałaś kiedyś, że odwagę łatwo pomylić z głupotą? Ty chyba także masz z tym problem, dziewczyno. - Uśmiechnął się wrednie.

- Może - przytaknęłam - Ale ja przynajmniej potrafię się do tego przyznać, Accio! - dodałam pospiesznie, a różdżka znalazła się w moich dłoniach.

Skierowałam jej koniec ma mężczyznę i wymówiłam w myślach zaklęcie. Pettigrew wylądował na posadzce kilka metrów dalej.

- Nie potrafiłeś zabić mnie bezbronnej w Hogwarcie, nie będziesz potrafił zabić mnie też teraz - syknęłam w jego kierunku. - Te twoje durne podchody z liścikami miały mnie przestraszyć, a zrobiły coś innego. Bardziej nakręciły do działania. - Rzuciłam w niego kolejnym zaklęciem. Peter wykrzywił wargi w grymasie bólu, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku.

Odwróciłam się z zamiarem odejścia, jednak Peter wycharczał słabym głosem, który potoczył się niczym krzyk po tym opuszczonym labiryncie.

- Nie wyszło mi to na złe... - Zakasłał słabo. - To że zaprzyjaźniłaś się z Blackiem dało Czarnemu Panu nowe możliwości.

Przełknęłam ślinę, spoglądając na koniec korytarza. Teleportowałam się w tamtym kierunku.

...

Znów przechodziłam przez te mgliste labirynty korytarzy, za których każdym zakrętem mogło czaić się wszystko: poczynając od Tytana, idąc przez domowe skrzaty, a kończąc na nicnieznaczącym urzędniku państwowym. Cisza była przerywana przez moje ostrożne kroki, które zdradzały nawet najgłębsze lęki.

Czarny aksamit zataczał się po każdym fragmencie mijanych przeze mnie miejsc i tańczył przed oczami, nawet nie próbując umknąć. Błękitne światło mojej różdżki tylko pozornie go przeganiało - tylko po to, by ten nacierał ze zdwojoną siłą.

Spokojne równomierne krople wody dochodzące do moich wilczych uszu teraz zdawały się śmiertelnym zagrożeniem. Przypominały skapywanie śliny piekielnej bestii, której krwiożercze ślepia lustrują każdy centymetr twojego ciała i nie pozwalają uciec. Wyobraziłam sobie szczęki tego potwora na swoim gardle.

Na początku wydaję z siebie krzyk rozpaczy, a już w następnej padam martwa na posadzkę, choć umierający mózg rejestruje okropny ból, metaliczny zapach szkarłatnej cieczy oraz coś jeszcze. Błogi spokój związany ze śmiercią.

Czy to zjawisko było aż takie straszne, jak podawali antyczni? Człowiek nie powinien się go bać. Właściwie zgon stanowi najbardziej naturalną część naszego życia. Ale czy byłam teraz gotowa na śmierć? Oczywiście, że nie! Ale należałoby wystawić kontrargument. Nigdy nie byłabym gotowa na śmierć. Nawet na wojnie człowiek nie potrafi się z nią pogodzić. Nawet na wojnie albo AŻ na niej.

W końcu natrafiłam na swojej drodze na ogromne drzwi. Ktoś mógłby stwierdzić, że był to koniec wędrówki i należy się teraz cofnąć.

- A to przecież dopiero początek. - mruknęłam sama do siebie, wzdychając ciężko i podchodząc bliżej do posrebrzanych drzwi, na których widniała wypukła postać wróżbity o rubinowych oczach. Teraz lśniły jaśniej niż ostatnim razem. Przyłożyłam dłoń do jego szorstkiego czoła. - Quid enim aperire clausis, quod est voluntatis Dei.

Kiedy wymówiłam ostatnią sylabę, drzwi bezszelestnie otworzyły się, tym samym ukazując mi dalszą ścieżkę, którą miałam podążać.

Sala przepowiedni była utrzymana w absolutnej ciszy, a gdy weszłam do środka, słychać w niej było każdy oddech. Półki z przepowiedniami lśniły srebrzyście, a korytarze kąpały się w błękitnym świetle.

Ten bezgłos był niepokojący. Tak bardzo abstrakcyjny, że panowała nad nim zawiesina grozy. Każdy oddech, każde uderzenie serca, każdy najdrobniejszy przepływ pulsującej krwi w żyłach. Nawet moje myśli były zbyt hałaśliwe. Tutaj nic nie potrafiło się ukryć. Nie mogło.

Stawiałam kolejne kroki naprzód. Moja różdżka znajdowała się sztywno w pogotowiu.

Czemu nic się nie działo? Gdzie byli Tytani, którzy ostatnim razem wypadli z ciemności już w kilka chwil po tym, jak pojawiono się w pomieszczeniu? Czyżby...

- Zostali już pokonani. - Ten szept w tamtej chwili wydawał się wrzaskiem.

Poczułam się tak cholernie dziwnie - jakbym całe życie miała już spędzić samotnie. Jakbym straciła coś bezcennego i dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Jakbym dopiero teraz zatęskniła. Kilka metrów przede mną znajdował się potwór, który zamordował moich rodziców!

- Lucjusz Malfoy. - Uchyliłam wargi, a z nich wydobył się drżący głos.

Chociaż nie widziałam jego reakcji przez maskę, czułam, że uśmiecha się mściwie. Po chwili zaniósł się szyderczym śmiechem, który wbijał się boleśnie w ciało jak drobne igły przy akupunkturze. Złożyłam usta w cienką linię.

Moje ciało oplotła nagła panika, przypominająca ruch gada na rączce różdżki mężczyzny. W następnej chwili pojawili się kolejni dwaj śmierciożercy, celujący we mnie. W ich oczach nie dostrzegłam niczego. Były po prostu puste. Skąpane w czerni i otoczone przez srebrne maski, które miały pokazać ich przynależność do zła.

Nagle Malfoy ściągnął z twarzy srebrzystą maskę, ukazując mi swoją zwbrodnicza twarz. Jego nieprzeniknione oczy lustrowały moje ciało wzrokiem, który pragnął przedrzeć się przeze mnie na wskroś. Nagle Lucjusz naparł na mój umysł, aby ta chwila trwała dłużej niż było w rzeczywistości.

Opróżniłam umysł, przestałam myśleć. Tak jak podczas lekcji z Alexem i próby ze Snape'em. Nie miałam nic do ukrycia.

Nagle Malfoy przerwał, a na jego czola pojawiła się delikatna żyłka.

- Jednak Dumbledore nie jest takim starym głupcem, jak sądziłem - mruknął z zadowolenie. - Nieźle cię wyszkolił, Lupin. Prawie tak dobra jak ojciec - stwierdził z uznaniem.

Całym swoim ciałem starałam się na niego nie rzucić po tych słowach. Bolały jak diabli; on nie miał prawa mówić tak po tym, co zrobił mojej rodzinie.

- Nie waż się mówić o moim ojcu. - Nagle usłyszałam swój głos, świadczący o tym, że jdnak mam za dlugi język. - Zamordowałeś go. Jesteś zwykłym...

Nim zdołałam dokończyć to zdanie, Lucjusz poruszył się nerwowo i wycelował swoją różdżką we mnie. W jej końcu zaczynało żarzyć się zielone światło Avady.

Cholera!

Zrobiłam gwałtowny ruch ręką, przez co trafiłam w mężczyznę odpychającą falą. Przez chwilę wytrąciło go to z równowagi, lecz już w następnej sekundzie oddał atak. Moje udo zostało lekko draśnięte.

Poczułam łzy, kotłujące się w moich oczach.

- Jestem zwykłym kim, Lupin? - zadrwił Lucjusz. - Nie bądź tchórzem, powiedz! Gryfonce przecież nie wypada - Przełykając ślinę z nerwów, poczułam rozprzestrzeniające się po mojej klatce piersiowej czerwone światło.

Skupiając się na jego tonie, nie potrafiłam się obronić. Malfoy uderzył we mnie zaklęciem Cruciatus, które powaliło mnie na posadzkę i zmusiło do wydobycia się z gardła rozpaczliwego krzyku.

Każda komórka została opętana uczuciem szału i istnego piekła. Skóra bolała, kości łamały się jedna po drugiej, a w żyłach zaczęła płynąć trucizna. Jedynym rozsądnym sposobem na uniknięcie tego była śmierć. Wzamian jednak zaczęłam się wić po podłodze i wrzeszczeć coraz głośniej, słysząc jak przez mgłę ich szydercze śmiechy.

Kończyny płonęły żywym ogniem. Po ciele rozprzestrzeniało się uczucie wbijanych ostrzy, a w ustach poczułam silny smak metalicznej krwi. Zmysły zaczęły zawodzić i starały się jedynie zniknąć.

Przed oczami miałam ciemność, a wokół panowała cisza. Jedyne, co w tej chwili rozumiałam, to chęć śmierci. Tylko tego pragnęłam. Aby pozbyć się tego cholernego ciężaru. Kolejne kości zdawały się łamać, na kolejne mięśnie napierały coraz ostrzejsze brzytwy. Tylko ten pieprzony zmysł czucia nie odchodził w zapomnienie i odbijał się głośnym głosem po moim ciele.

Crucio! Crucio! Crucio!

Zacisnęłam palce na kracie, która sprawowała rolę podłogi tego przeklętego miejsca. Jeżeli tak nie wyglądało opętanie, to świat był zabawniejszy niż do tej pory myślałam.

- Proszę! - wysyczałam, chcąc się poddać. Kręgi kręgosłupa powoli zaczynały wbijać się w skórę, chcąc opuścić to poranione ciało.

- O co konkretnie, Lupin? - parsknął kolejny głos.

- Proszę! - To było jedyne słowo, jakie mogłam wydobyć ze swoich ust.

- Zabawne - mruknął Malfoy. - Jakbym słyszał Lyalla. On też tak mówił. "Błagam cię, błagam cię" - Zaśmiał sie szyderczo. - "Oszczędź chociaż moją rodzinę, proszę"

- Proszę! - wraz z tym wyrazem, męki nagle ustały, a moje ciało opadło jakby bez życia na tę lodowatą posadzkę.

- Słaba jak ojciec. Nie wiem, co Czarny Pan w was widzi. Podli zdrajcy - warknął mężczyzna, spluwając tuż obok mojej twarzy.

Niepewnie uchyliłam powieki, czując, że moje serce zaraz wyskoczy mi z piersi.

- Nie waż się wypowiadać tak o moim ojcu - odparłam słabym tonem. Moje ciało było bez siły, zmaltretowane, jakby opuszczone. Jakby zapomniało, że wewnątrz siebie ma jeszcze ludzką duszę.

- O Lyallu? - prychnął. - Był podłym zdrajcą. Nie odpowiadało mu życie jakie sobie wybrał, a potem chciał się wycofać. Jednak kto przystaje do Czarnego Pana, zoataje z nim już na wieki - Ponownie zaśmiał się głośno. - Chociażby w postaci swojego potomstwa.

Dłonią starałam się znaleźć swoją różdżkę. Zaklęłam, gdy zamiast przyjemnego ciepła bijącego od jej wiązu, poczułam na dłoni ostry ból, ponieważ Pettigrew stanął na niej lewym butem.

- Ty suko! - syknął Lucjusz. - Okazujemy ci łaskę, a ty jeszcze próbujesz uciekać?

Czując odruch wymiotny, nachyliłam się w bok, a wtedy z moich ust wydobyła się czerwona, gęsta ciecz. Skrzepnięta krew. Zadławiłam się nią oraz jej widokiem. Przez chwilę starałam się odzyskać równy oddech.

Cruciatus nadal odbijał się echem po moim ciele, a ostatnie jego iskry torturowały bezbronne komórki. Jęknęłam cicho.

- Uparta jak twój ojciec i brat. Obaj byli głupcami, których spotkała za to kara. Nie idź tą drogą, Suzanne - polecił Malfoy. - Przyłącz się do nas. - Wystawił dłoń w moim kierunku.

Po raz kolejny pojawiły się łzy w moich oczach. Śmierciożercy niejednokrotnie składali ludziom tego typu oferty, jednak tym razem stanęłam przed nią i ja! Pezygryzłam dolną wargę, wiedząc, że jest tylko jedna własciwa odpowiedź.

- Ona nigdy się na to nie zgodzi - Usłyszałam nagle znajomy głos, który wzbudził we mnie poczucie bezpieczeństwa.

- Dumbledore - skinął Lucjusz. - Jakie miłe spotkanie.

W tej samej chwili uderzyła w niego przezroczysta kula, która przemieniła sie po chwili w szczerozłote promienie.

Przeniosłam wzrok na dyrektora, którego palce był napięte i sterowały masywnym przedmiotem. Nagle złączył dłonie, a wtedy po pomieszczeniu rozprzestrzeniła się fala przyjemnego ciepła. Malfoy zniknął.

- Co mu się stało? - spytałam, podnosząc się i przyglądając miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu stali trzej Śmierciożercy.

- Teleportowałem ich. Nie na długo w prawdzie, ale stwarza to możliwość ucieczki. Jesteś wykończona, Suzanne, powinnaś wrócić do...

- Będę uczestniczyć w bitwie - zaprzeczyłam, a Dumbledore uśmiechnął się lekko.

- Dlaczego mne to nie dziwi? - mruknął, chwytając mnie za rękę, a wtedy poczułam silny kurcz w żołądku związany ze zmienieniem miejsca.

...

Świst teleportacji, a w następnej chwili zawrót głowy i zetknięcie nóg z twardą podłogą. Gdy uchyliłam powieki ujrzałam grupę pojedynkujących się ludzi, którzy rzucali w siebie kolorową dozą świateł. Obok mnie nie było Dumbledore'a, co w pierwszej chwili mocno mnie zdziwiło.

Otrzeźwił mnie dopiero krzyk Remusa.

- Uważaj, Suz! - Tuż przy moim uchu świsnęło zaklęcie rzucone przez jakąś kobietę z burzą czarnych loków na głowie.

Pomieszczenie tonęło w barwach szarości, a na jego środku znajdowało się coś na kształt lustra. Osoby walczące przy nim nie odbijały się jednak w jego falującej tafli, a samo zwierciadło miało w sobie coś hipnotycznego. To z niego wyłaniali się Tytani, a nikt żywy już stamtąd nie wracał!

Nie było lepszego miejsca na bitwę! - przeszło mi przez głowę.

- Uspokój się Bellatrix - prychnął Syriusz. Kobieta była do niego bardzo podobna. - To walka pomiędzy tobą a mną!

- Zabawny jak zwykle, kuzynie - wysyczała, atakując mężczyznę kolejnymi czarami. Jedno z nich trafiło go w nogę, jednak ten nie zagiął się, parskając przy tym śmiechem.

- Pobyt w Azkabanie wyprowadził cię z formy! - zadrwił.

- Uważaj, abyś nie spotkał się ponownie z jego murami. Dementorzy już na ciebie czekają! - Wystrzeliła z różdżki fioletowe iskry.

- Suzanne! - skarcił mnie Remus, zasłaniając mnie tarczą. - Walcz i broń się!

Niemo przytaknęłam, spostrzegając przed sobą jakiegoś Śmierciożercę. Ciemne włosy pokrył piach i zaschnięta krew.

- Expelliarmus! - rzucił, ale zasłoniłam się barierą.

- Tylko na tyle cię stać? - fuknęłam, uderzając go jasnym światłem, które przekoziołkowało go do tyłu. Dzisiejszego dnia miałam już dość obrywania zaklęciami niewybaczalnymi.

Brunet podniósł się szybko z podłogi, jednak nim zdążył mnie zaatakować, otępiłam go kolejnym zaklęciem. Parsknęłąm, gdy upadł, a jego oczy się zamknęły. Powinien odzyskać przytomność za jakiś kwadrans.

Wokół mojej szyi zacisnęło się coś silnego.

- Skoro tak uwielbiasz szlamy, może chcesz zginąć tak, jak oni to robią... przez uduszenie. - Próbując się wyrwać, ujrzałam jedynie zarys wyglądu mężczyzny. Miał ciemne włosy, błękitne oczy i nazywał się Rudolf Lestrange. Widziałam jego zdjęcie w Proroku Codziennym sprzed kilku miesięcy.

- Może podziękuję - odparłam, dotykając jego ramienia i porażając go delikatnym światłem. Przez ciało mężczyzny przeszedł dreszcz, ale nie ustępował. Jego uścisk jedynie nasilił się na mojej szyi.

- Drętwota! - Usłyszałam kolejny znajomy głos. Nimfadora pojawiła się znienacka i wydostała mnie z jego objęć.

Chciałam jej podziękować, jednak ona atakowała już kolejnego śmierciożercę.

Spojrzałam na Lestrange'a, który patrzył na mnie zamglonym wzrokiem. Kilka sekund i znów doszedł do siebie. Trafiłam go kolejnym mocnym zaklęciem, jednak odparł je, na dodatek raniąc mnie w nogę.

Nogawka jeansów rozerwała się, ukazując zsiniałą skórę. Z rany wydobywała się krew, barwiąca poblisko leżący materiał w szkarłatne barwy o intensywnym zapachu. Syknęłam, czując nadchodzący ból.

Przygryzając wargę, zagłębiłam się w błękitnych oczach mężczyzny. Były puste, tak samo jak większości śmierciożerców. Jednak przez tę pustkę przeplatało się zranienie. Głęboki smutek, wręcz rozpacz.

Śmierciożercy byli ludźmi takimi jak wszyscy, jednak o bardzo stępionych sumieniach.

- Bombarda! - rzuciłam błyskawicznie, a mężczyzna uderzył o ścianę i opadł po chwili na czarną podłogę. Stęknął pod nosem, zamykając oczy ze zmęczeniem. Jego klatka piersiowa podnosiła się miarowo.

Do moich uszu ponownie dotarły dźwięki pojedynku Syriusza i Bellatrix.

- Przestań, Bell, wiem, że potrafisz lepiej! - parsknął mężczyzna, co spowodowało na twarzy kobiety pojawienie się ogromnej irytacji.

- Dość tego, szumowino! - wysyczała, a zaklęcia z jej różdżki zaczęły wylatywał w zawrotnym tempie. Zawładnął nią szał, jednak na twarzy Syriusza cały czas malował się uśmiech.

Nagle moje serce zamarło.

Tuż za nim znajdowała się kołysząca beztrosko tafla, która pochłaniała wszystko, co do niej wpadło. Wstrzymałam oddech, gdy Bellatrix rzuciła zaklęcie odpychające w stronę Blacka.

Ta chwila trwała wieczność i dłużej.

Serce stanęło, a na twarzy Syriusza nie zdąrzyło pojawić się zaskoczenie.

Szary promień pokonywał kolejne centymetry powietrza, pragnąc jedynie dotrzeć do klatki piersiowej mężczyzny i wepchnąć go w tę otchłań. Jedna łza spłynęła po moim policzku.

Odepchnęłam Syriusza, czując na swoim brzuchu rozrywające ukłócie odepchnięcia. Nim się zorientowałam, upadłam, a moja głowa zaczęła pulsować od narastającego bólu.

Ciała się zamazały, dźwięki zniknęły, wszystkie zmysły właśnie przestały istnieć. Przed oczami stanęła pustka, a następnie ciemność, której nie można było odmówić przyjścia.

***

A oto i 104 rozdział oraz oficjalne zakończenie VII Tomu.

Dziękuję Wam wszystkim za to, że czytacie i komentujecie wedle możliwości :) Tak jak pisałam we wcześniejszym poście, następny rozdział pojawi się we wrześniu, a konkretnie: PIERWSZEGO.

Napiszcie, co sądzicie o takim zakończeniu tego tomu - czy macie jakieś wątpliwości, może coś zostało rozwiane...? ;)

Pozdrawiam serdecznie i życzę miłych wakacji ;*

Suzanne Rose Lupin - Autorka :)

poniedziałek, 23 lipca 2018

Rozdział 103

***

Jest to przedostatni rozdział VII Tomu. Po nastepnej notce w piątek udaję się na wakacyjną przerwę, która potrwa do września.

Od tego też czasu rozdziały będą wstawiane w każdą sobotę do odwołania (najprawdopodobniej do zakończenia VIII tomu)

Miłego czytania, ściskam i pozdrawiam serdecznie, Suzanne Lupin

***

Długo wstrzymywane łzy nareszcie mogły swobodnie uciec, gdy wpadłam rozjuszona do Pokoju Życzeń. Jego enętrze ułożyło się w przytulny salon mojego domu w Yorkshire. Było tylko czyściej, a meble miały w sobie naleciałości magii.

Czułam pustkę, a wilgotne oczy miały jedynie utwierdzić mnie w tym przekonaniu. Za którymś razem nie wytrzymałam. Widok George'a całującego inną dobił mnie bez reszty i kazał uciekać jak najdalej, a w tym zamku tylko ten pokój wydawał się bezpieczny.

Z moich ust wydał się cichy szloch, a ja zsunęłam się na podłogę. Trzęsłam się z nagłego zimna, chociaż mieliśmy maj - byłam zła, smutna. Jęknęłam, sięgając dłonią po wstążkę. Wraz z jej rozpięciem, moje włosy opadły na ramiona i przykryły częściowo twarz. Pociągnęłam nosem, próbując otrzeć rzęsiste łzy.

Po pomieszczeniu rozległ się głośny dźwięk, przypominający skrzypienie bardzo niesubtelnych drzwi. Kiedy skierowałam wzrok w tamtym kierunku, ujrzałam George'a patrzącego na mnie ze zirytowaniem.

Moje usta wykrzywiły się w nagłym grymasie i chociaż chciałam mu powiedzieć, żeby zostawił mnie samą - nie potrafiłam. Z mojego gardła wydobywały się tylko pojedyncze jęki, zdradzające jak bardzo słaba wtedy byłam.

- Suzanne - wyszeptał, lustrując uważnie moją twarz. Nie czekając na moje pozwolenie, wszedł do pomieszczenia i zamknął za sobą drzwi.

- Wynoś się stąd. - Zebrałam się na odwagę, mówiąc te słowa, ale przez drżący głos stały się jedynie parodią groźby.

- Suzanne - powtórzył współczująco, a przez wyraz jego oczu to ja odczułam wyrzuty sumienia. Ale co miałam poradzić na to, że chciałam, aby on należał tylko do mnie!?

Pokręciłam głową, podnosząc się z ziemi. Westchnęłam ciężko, pozwalając się obezwładnić uczuciu słabości. Stałam przed chłopakiem, którego każdy gest w moim kierunku wywoływał rumieniec na twarzy. Chyba powoli zaczynałam się nienawidzić za to, że uczucie, jakim go obdarzyłam, zaczęło przybierać na sile.

- Wyglądasz tak... - Urwał, lustrując mnie wzrokiem. Z jego twarzy wyczytywałam, że był to dość niewybredny komentarz. - Uroczo. - dokończył, uśmiechając się szczerze.

Przez jego słowa przełknęłam ślinę. Moje serce zabiło szybciej, a moja głowa posunęła w dół, aby oczy mogły utkwić się w bosych stopach. Nawet nie wiem, kiedy zdjęłam szpilki i rzuciłam je w kąt pomieszczenia.

- George, proszę cię... - wyszeptałam słabym głosem, a moje dłonie mimowolnie wylądowały na ramionach i starały się opleść je szczelnie.

- O co mnie prosisz? - Zmarszczył brwi. - Czy robię coś złego? - spytał, podchodząc bliżej. Teraz dzieliło nas kilka kroków, ale moje zdradzieckie nozdrza i tak wyłapały jego intensywny zapach.

- Zostaw mnie - syknęłam, a raczej starałam się to zrobić. Mój głos słabł z każdą nadchodzącą sekundą, bo chłopak znajdował się coraz bliżej.

- Wiesz, że nie mogę cię zostawić - zapewnił, a w jego czekoladowych oczach dostrzegłam te iskierki. Krzyczały z niepokoju i ekscytacji. Starł kciukiem łzę z mojego policzka, a ja mimowolnie musiałam odwrócić wzrok.

- Zostaw mnie! - warknęłam nieco pewniej, odsuwając się od niego gwałtownie. Kroki moich nagich stóp odbiły się echem po wyimaginowanym salonie. - I w ogóle jak tutaj wszedłeś? Przecież to pokój życzeń! Nie mogłeś wiedzieć, gdzie pójdę!

- Czyżby? - parsknął, a na jego ustach błąkał się uśmiech. - Znamy się wystraczająco długo, abym wiedział, gdzie chciałabyś się ukryć. Ja znam cię na tyle dobrze, aby wiedzieć, że coś jest nie tak.

Ponownie znalazł się przy mnie, a jego klatka piersiowa napierała na moją. Serce kołatało mi w piersiach jak szalone, a oddech spłycił się.

- Jest wszystko w porządku! - stwierdziłam, starając się uspokoić drżący głos.

George jedynie pokręcił głową i przytrzymał mnie dłonią za twarz, abym na niego spojrzała.

Jego tęczówki znów mną owładnęły i otępiły zmysły. Skrojone zgrabne usta tak idealnie pasujące do moich kusiły tak bliską obecnością. Skarciłam się w myślach, lustrując jego twarz, która już nie przypominała twarzy tego chłopca, którego poznałam siedem lat temu. Teraz znajdował się przede mną mężczyzna z mgłą zarostu na przystojnej twarzy.

- Nienawidzę cię - powiedziałam, starając się bronić przed jego obecnością. Rudzielec zdziwił się na moją deklarację.

- Nie wiedziałem, że na naszym balu serwowali alkohol. Cóż, mogłem się poczęstować. - Jak zwykle starał się przewrócić wszystko w żart.

- Nienawidzę cię - powtórzyłam dobitniej, a mój mózg zdawał się nie myśleć racjonalnie, ponieważ oddał stery sercu. - Nienawidzę cię, ponieważ tak cholernie na mnie działasz! Tak cholernie, George. Dlaczego tak się dzieje!? - załkałam. - Nie potrafię tego powstrzymać! Nie potrafię patrzeć na ciebie tak jak kiedyś. Nie jak na brata! Tylko... jak na kogoś ważniejszego niż brat - warknęłam, ponawiając potok łez. Teraz jednak natarł liczniej na moje policzki, tworząc na nich czerwone smugi, które po chwili zaczynały wytwarzać piekące wręcz rany.

Czułam na sobie czujne spojrzenie George'a. Moje ciało przechodziły paraliżujące ciarki, ale nic się nie działo. Chłopak milczał, a jego klatka piersiowa nadal unosiła się i opadała jednym rytmem.

- Nie masz mi po tym nic do powiedzenia? - rzuciłam, z nadzieją spoglądając w jego ciemne tęczówki. Przelewała się przez nie gorzka czekolada. - George... - wyszeptałam, a moja dłoń splotła się z jego.

Milczał jak pieprzony tchórz! Milczał, jego wzrok patrzył wprost w moje oczy, a on milczał. Przełknęłam ślinę, karcąc się za swój idiotyzm i naiwność.

- A ja głupia myślałam... - wydałam z siebie i pokręciłam głową z niedowierzaniem. - Że może coś by z tego było! Że być może istnieje cień szansy na to, by... - urwałam, aby dojrzeć na twarzy George'a coś w rodzaju zrozumienia. On jednak milczał, a ja pociągnęłam nosem, nie mogąc już przestać kontynuować. - By stworzyć związek i rozpiepszyć całą tę beznadziejną przyjaźń! - Zapłakałam bezwiednie, starając się wytrzeć łzy z policzka.

Chłopak nie zareagował. Stał jak słup soli i gapił się na mnie. Chłód bijący z jego oczu był paraliżujący.

- Przepraszam - mruknęłam. - Że byłam taką idiotką, żeby w to wszystko wierzyć. Szkoda, że w porę nie dostrzegłam jakim ty jesteś...

Nie dokończyłam. George błyskawicznym ruchem unieruchomił mnie i złączył nasze usta tęsknym pocałunkiem. Odwzajemniłam tępo gest, starając się zapamiętać każdy ruch jego warg. Były one idealne.

Aksamitne, pociągające - zapragnęłam, by były moje na zawsze.

Zapragnęłam codziennie rano budzić się w towarzystwie tych ust i kłaść się spać w słodkiej ekstazie, widząc ich obraz. Wpiłam się mocniej w nie i przylgnęłam do chłopaka całym ciałem, choć i tak to było za mało.

Każdy kolejny ruch George'a na moim ciele sprawiał, że chciałam więcej. Był on jak narkotyk, który nie pozwala zapomnieć. Wplotłam zachłannie palce w jego włosy i przyciągnęłam George'a jeszcze bliżej siebie, by mieć go tylko na wyłączność.

Rudzielec ciasno oplótł mnie w talii i wpił się z tęsknotą w moje wargi.

Znów poczułam ich kuszący smak, a perfumy chłopaka omamiły moje zmysły. Po mojej talii błądziły jego dłonie, które przybliżały nas do siebie zachłanniej. Oddawałam każdy jego pocałunek, starając się w jakikolwiek sposób go zrozumieć. Nie mogłam się od niego oderwać...

Z przerażeniem otworzyłam oczy, szepcąc pod nosem głuche kurwa. Przez chwilę rozglądałam się po dormitorium skąpanym w porannym świetle. Na sąsiednich łóżkach pochrapywały Angelina i Maureen, a ja starałam się wyrównać oddech.

Po widowiskowej ucieczce bliźniaków z Hogwartu nic już nie było takie same. Jordan przycichł, Angelina spochmurniała, a ja zaczęłam być nawiedzana przez erotyczne sny z Georgem w roli głównej - dzisiejszy był jednym z tych delikatniejszych.

Jęknęłam, podnosząc się z łóżka i zmierzając w stronę łazienki.

Chociaż minął już prawie miesiąc, w uszach wciąż kołatały mi zapewnienia George'a: "Umbridge poznała smak naszej zemsty, jednak to dopiero słodki początek". Nie wiedzieć czemu, te słowa zawsze wywoływały we mnie niepokój. Brzmiały prawdziwie, a strach o bliźniaków nie pozwalał mi myśleć logicznie.

Opuścili Hogwart w stylu, jakim nie pogardziliby sami Huncwoci. Z przytupem, rozbijając wszystkie dekrety Wielkiej Landryny Hogwartu i pokazując tym samym wszystkim, że to my stanowimy szkolną siłę. Wyfrunęli przez wrota szkoły z szerokimi uśmiechami na ustach i głowami pełnymi nowych pomysłów. Towarzyszyły im śmiechy uczniów, wrzaski Umbridge i wybuchy fajerwerek, które strzelały tuż nad nami, aby uczcić pożegnanie rudzielców.

Planowali to ponoć od dawna. Lee był w to także zamieszany, ale mnie nie chcieli martwić. Powiedzieli, że zareagowałabym za bardzo emocjonalnie. Poza tym moja główka ponoć i tak miała swoje problemy - nie chcieli mi "ich dokładać".

Wpadłam do ich pokoju bez pukania i jak zwykle musiałam zawiesić się na widok George'a spokojnie pochrapującego na łóżku. Westchnęłam wtedy ciężko i kaszlnęłam znacząco, aby się obudził. Było to w sobotę, ostatniego dnia kwietnia i wieczór po ostatnim egzaminie z eliksirów.

Zamiast ucieszyć się z moich słów o wypadzie do Hogsmeade, powiedzieli tylko, że nie mają na to czasu.

- Niby dlaczego? - rzuciłam, lustrując ich uważnie. - Czyżby kolejny żart? - podsunęłam znacząco.

- Ostatni nasz żart, jaki będzie miała dane zobaczyć ta szkoła - odparł George i podszedł do mnie pod pretekstem złapania w wypadku mojego omdlenia przez nadmiar informacji. Zaśmiałam się, a potem zrozumiałam, że nie powinno mnie to bawić.

- Opuszczamy Hogwart - zadeklarował Fred, przeczesując nerwowo włosy.

- Co? - parsknęłam niepewnie, nadal biorąc to za żart.

- Dzisiaj po kolacji - zapewnił jego brat, a ja z wrażenia oparłam się o jego ramię.

- Nie powiem, aby ta informacja ucieszyła mnie jakoś szczególnie - mruknęłam, przez chwilę poddając się perfumom George'a. - Ale znając was, powinnam to przewidzieć. - Uśmiechnęłam się lekko. - I w sumie powinnam teraz powiedzieć, że to wasza pierwsza poważna decyzja w życiu, ale to brzmi tak niedorzecznie, że chyba nie mogę. - Zaśmiałam się, kręcąc głową.

- Nie jesteś zła? - Fred jednak pragnął się upewnić.

- Nie, ale mam jeszcze jedno pytanko. Jordan wam pomaga, ale czy nie potrzebujecie też mojej pomocy?

Jak się okazało, potrzebowali. Ale nie tego dnia. Miałam przypomnieć Umbridge, że to Dumbledore jest naszym dyrektorem i nikt inny nie jest w stanie zastąpić jego osoby, dopóki ten żyje. Szykowała się zemsta na tej różowej ropusze.

...

McGonagall spojrzała na mnie wzrokiem, z którego nie mogłam wyczytać ani złości, ani sympatii. Milczałyśmy już od kilku minut i miałam wrażenie, że kobieta nie da za wygraną. Będzie milczeć, dopóki się nie odezwę. Tylko dlaczego miałabym pierwsza zabierać głos? To przecież ona kazała mi do siebie przyjść!

- Pani profesor - mruknęłam, gdy sekundowa wskazówka zaczęła kolejne okrążenie.

Kobieta zrobiła minę, jakby właśnie wybudziła się z głębokiego snu. Zamrugała kilkakrotnie i uśmiechnęła się lekko.

- Suzanne, wiem, że przychodzę z tym do ciebie późno, ale muszę zapytać. - Przyjęła rzeczowy ton. - Jakie są twoje plany po zakończeniu Hogwartu?

Przygryzłam wargę, tym samym pokazując kobiecie, że moje myśli nie są jeszcze ukierunkowane w żadną ze stron.

- Ja chciałabym... - Nagle urwałam, zdając sobie sprawę z mojej beznadziejności. Skupiłam się na Zakonie i zbliżającej się wojnie, a zapomniałam o czymś, co będzie jedną z istotniejszych decyzji mojego życia. Bliźniacy zakładali sklep. Jordan chciał zostać spikerek radiowym i mieć własną stację, a Angelina próbowała dostać pracę w Mungu. Miała dobre zadatki na Uzdrowiciela. A ja? Nie miałam pojęcia. - Ja nie wiem, co ja bym chciała robić. - Przygryzłam wargę. - Nie potrafię sobie tego wyobrazić.

McGonagall skinęła głową niepewnie.

- Przedmioty, z których zdawałaś tegoroczne egzaminy dają ci predyspozycje na pracę w Ministerstwie.

- Wiem, pani profesor - rzekłam. - I znając życie, postaram się o papiery i legitymację Aurora. Sprawdziłam restrykcje w tym kierunku, stanowisko aurora zapewniłoby mi nietykalność i... Ja przecież wciąż pozostaje niezarejestrowanym animagiem, pani profesor.

- Rejestracja w dzisiejszej sytuacji będzie głupotą, Suzanne. Animagia jest jedną z broni, która może ci się przydać w walce, a skoro Sama Wiesz Kto ma wtyki w ministerstwie, zaraz dowie się o twoich zdolnościach.

- To wychodzi na to, że Auror będzie najlepszy - podsumowałam. - Mam odpowiednie stopnie z eliksirów, zaklęć i obrony. To chyba powinno wystarczyć.

- O ile mi wiadomo to tak. - Kobieta spojrzała na mnie ze współczuciem, a następnie chwyciła mnie delikatnie za dłoń leżącą na blacie biurka. - Ale, Suzanne. To nie powinna być twoja wojna. Jesteś taka młoda, dziecko, a angażujesz się w nią tak... jakby ona była sprawą życia i śmierci.

- Ona jest sprawą życia i śmierci. To wojna, pani profesor.

- Ale nie możesz wciąż myśleć tylko o niej. Widzę twoje zachowanie w szkole. Ciągle przesiadujesz w bibliotece, załatwiasz sobie zgody u nauczycieli na buszowanie po Dziale Ksiąg Zakazanych.

- Prowadzę badania. Pracuję nad pewnym eksperymentem z zaklęciami.

- Co to za projekt, jeżeli mogę spytać?

- Żywa kopia własnego ciała - powiedziałam cicho, jakbym robiła coś złego.

- Profesor Flitwick się na nie zgodził?

- Nie pomaga mi profesor Flitwick. Poprosiłam o pomoc Snape'a.

- Snape'a - powtórzyła ze zgrozą. - Przecież on był...

- Wiem, że był śmierciożercą i dlatego poprosiłam o to właśnie jego. Profesor Snape zna czarną magię i potrafi wyznaczyć mi granice. Nikt inny nie pozwoliłby mi się w to zagłębiać.

...

Hermiona chwyciła mnie gwałtownie za nadgarstek i wciągnęła w ciemny korytarz. Jej ruch był tak szybki, że nawet nie zauważyłam, kiedy zostałam przyparta przez nią do ściany i osaczona przez kilku piątoklasistów.

Pośpiesznie wyrwałam się z jej uścisku, wydając z siebie cichy syk, przez co wszyscy rozejrzeli się po pustym korytarzu - jakby z obawą, że ktoś nas zauważy.

- Planujecie reaktywować GD? - prychnęłam, uważnie lustrując wzrokiem twarz Hermiony, która pozostawała zachowana w nienaturalnym grymasie.

- Musisz nam pomóc - odparła dziewczyna, a ja poczułam dziwny kurcz w żołądku.

- Ja? - powtórzyłam jak mantrę, a w jednej chwili moje myśli cofnęły się do wcześniejszych lat, gdy Potter z Ronem i Granger wybierali się gdzieś, aby stoczyć walkę z Voldemortem.

Na moim trzecim roku był to Kamień Filozoficzny, następnie Komnata Tajemnic i Bazyliszek, jeszcze później Syriusz Black i występek mojego brata, a finalnie skończyło się na III zadaniu Turnieju i pojedynku Harry'ego z samym Voldemortem! Ciekawe co się wydarzy tym razem...

- Harry miał wizję - sprostował Neville, za co oberwał łokciem w brzuch przez Rona. Zgiął się w pół i jęknął.

- Wizję? Co w niej było? - Spojrzałam ostro na czarnowłosego. W jego oczach pojawiła się niepewność.

- Syriusz - wyszeptał niepewnie.

Moje oczy wytrzeszczyły się, a serce stanęło na dźwięk tego imienia.

- To niemożliwe, Harry! - zaprzeczyłam. - Black jest bezpieczny tam, gdzie teraz się znajduje - mruknęłam dobitnie. - Nie ma bezpieczniejszego miejsca niż...

- Ale ja go widziałem! - przerwał mi. - Było tak samo jak z panem Weasleyem - tłumaczył.

- Harry. Nie, to nie jest możliwe! - Złapałam go za ramiona. - Mój brat wrócił tydzień temu na Grimmauld. Dostałabym już list, gdyby...

- Może nie chciał cię niepokoić - wtrąciła Hermiona.

- Musiałby mnie poinformować, nieważne co podpowiadałoby mu sumienie. Każdy członek Zakonu powinien wiedzieć. Poza tym jak nie Remus to Snape. A zatem Black jest bezpieczny w...

- Jest związany! Znajduje się w Sali Pamięci, bezbronny i związany. Uprowadził go Voldemort i czeka tam na mnie. Rozumiesz, czeka tam na mnie... - Z ust Wybrańca wydobył się gorączkowy potok słów.

- Cicho, Potter - warknęłam, czując rosnącą irytację. Ostatnią rzeczą, o jakiej marzyłam tego dnia, to rzekome porwanie Blacka. Westchnęłam ciężko, przymykając leniwie oczy i opierając się plecami o ścianę. - Czego ode mnie chcecie? - rzuciłam po chwili, stabilizując oddech.

- Pomocy, Suzanne - wyszeptał wysoki damski głos, którego jeszcze nigdy nie słyszałam.

Z zaskoczeniem otworzyłam powieki i ujrzałam blondynkę o szeroko rozstawionych oczach, w których błąkało się szaleństwo. Przełknęłam ślinę - jednak gdzieś słyszałam jej głos. Ta dziewczyna brała udział w spotkaniach Gwardii Dumbledore'a.

- Pomocy? - rzekłam, jakby w moich ustach te słowa zyskiwały dopiero właściwego znaczenia. - Przecież to niedorzeczne. Jedyny sposób, aby wydostać się z Hogwartu w szybki sposób, to skorzystać z sieci Fiuu w kominku Umbridge. Kominek Umbridge równa się jej gabinet. - Machałam nieracjonalnie rękami. -  To się nie może udać! - skarciłam ich.

- Spróbować zawsze można - Longbottom wzruszył ramionami, a ja musiałam im przytaknąć. Czy z moją osobą, czy bez niej ale udaliby się do Ministerstwa, a puszczanie ich samych wprost w paszczę lwa było przecież jeszcze bardziej nierozsądne.

Po kilku minutach krążenia po zamku, znaleźliśmy się w gabinecie kobiety.

Na mój widok koty zaczęły prychać i wygięły swoje grzbiety w bojowym celu. Nigdzie wśród nich nie zauważyłam persa, syjama i Maine Coona.

- Zamknijcie się! - syknęłam wilczym głosem, przez co poczułam na swoim ciele czujne spojrzenia piątki moich towarzyszy.

- To wy wynoście się stąd! - odparł szary kociak. Miał wyjątkowo niski głos jak na takiego szkraba.

- Gdzie są... - zaczęłam, aby chociaż w pewnym stopniu uspokoić te zwierzęta.

- Scotta, Nice'a i Finałka już z nami nie ma - odpowiedział czarny dachowiec.

- Jak to nie ma? - Złożyłam dłonie w pięści, a mój ton stał się agresywny. Piątoklasiści wyczuli to bez problemu.

- Nie ma. My przecież nie jesteśmy wieczni, a Umbridge nie jest głupia - mówił kolejny. - Zderatyzowała ich jak szkodniki!

Wzięłam głęboki wdech, zanim zdecydowałam się na kolejne zdanie ze swojej strony.

- Po prostu nas nie wydajcie... błagam!
- Za późno, kochanieńka - prychnął ironicznie kot, a w następnej chwili rozległy się dźwięki kroków.

Hermiona nie zdołała przez tak krótki czas odpalić kominka. Niepewnie wracając do swoich strun głosowych, odwróciłam głowę na drzwi, w których po chwili stanęła rozwścieczona Umbridge.

- Lupin! - wysyczała w moim kierunku, a ja w duchu przyznałam otwarcie, że koty są jednak sukinsynami.

- Wielki Inkwizytorze - odparłam z kpiną, czujnie obserwując jej twarz. Kobieta zmrużyła swoje małe oczy i zacisnęła na kilka sekund wargi.

- Panie Potter, co pańska banda robi w moim gabinecie? - Tym razem kobieta przeniosła swój żabi wzrok na Wybrańca.

...

Kilka sekund później do pomieszczenia wpadło kilku uczniów z Brygady Inkwizycyjnej. Jakiś osiłek złapał mnie mocno za nadgarstki i wykręcił je w zręczny sposób, abym nie mogła się ruszyć. Jęknęłam, gdyż ten ruch został wykonany zbyt szybko.

- Wyprowadźcie ich, zostaje tylko pan Potter - zaszczebiotała słodko, a my zostaliśmy wytargani z gabinetu.

- Co wy, do cholery, robicie? - syknęłam na chłopaka, który przyparł mnie do ściany.

- Likwidujemy kanalie - warknął blondyn, przytrzymujący ciasno Hermionę.

- Zamknij się, Malfoy! - syknęła dziewczyna.

- Malfoy? - powtórzyłam, przyglądając się pilniej chłopakowi, chociaż nie ukrywam, że było to trudne, bo moja klatka piersiowa była przytulona do lodowatej ściany. Musiałam bardzo mocno wykrzywiać szyję, a i tak włosy zasłaniały mi częściowo widok.

Dracon wyglądał jak młodsza kopia swojego ojca, a w jego stalowych oczach plątała się nicość. Skórę miał bladą, ale był wyższy od Rona i Neville'a. Zapewne brakowało mu niewiele do wzrostu bliźniaków.

- Czego się tak gapisz, szlamo! - warknął w moją stronę.

Zaśmiałam się kpiąco na jego uwagę, posyłając jego koledze niezauważalnego Upiorogadzka. Ciało osiłka przeszedł dreszcz, a następnie opadło niezgrabnie na podłogę. Oderwałam się od muru, wyciągając z kieszeni swoją różdżkę.

- Ty i twoi cudowni koledzy puścicie także i ich - rozkazałam, celując końcem przedmiotu w pierś blondyna.

Zamiast cienia wątpliwości na jego twarzy, ujrzałam piekielny wyraz uznania. Tak podobny do jego ojca, lecz w żadnym razie nie była to pozytywna emocja. Westchnęłam ciężko.

- Ostrzegam - dodałam po chwili stania w milczeniu.

Malfoy jedynie zlustrował mnie wzrokiem i pozwolił, by na jego twarzy pojawił się grymas obrzydzenia.

- Nie celuj we mnie różdżką, szlamo - syknął znowu.

- Robisz się nudny z tymi swoimi określeniami.

- Szlama - prychnął. - Nie zaprzeczaj tego, kim jesteś! - Jego świta ryknęła śmiechem.

- To nie ja leczę swoje kompleksy obrażaniem innych - odrzekłam, uwalniając z uścisku blondyna Granger i rozbrajając dwóch jego kumpli.

Po chwili on i trójka ślizgonów była otoczona. Osiłek nadal leżał nieprzytomny na podłodze.

- I co ci z tego przyszło? - Spojrzenie Malfoya wywołało we mnie wewnętrzny niepokój.

- Nie mam pojęcia - mruknął, trafiając mnie niewerbalnym zaklęciem. Nie miał w dłoni różdżki, co oznaczało nie docenienie jego umiejętności. Upadłam na podłogę, uderzając łokciem o ziemię. Wstrzymując jęk, odparłam atak chłopaka, przez co on także osunął się na ziemię.

Hermiona i pozostali zajęli się pojedynkiem z tamtą trójką

- Nie możesz po prostu się poddać? - Kolejne zaklęcie przeleciało tuż obok mojej głowy.

- Czekam na ciebie. - Siwy promień oplótł ciało blondyna, jednak ten szybko zniwelował jego działanie.

- Jaka szczodrość! Chwali się takie postawy. - Oberwałam w ramię czymś na kształt paraliżującego pocisku.

- Jestem leworęczna - parsknęłam, rzucając lewą dłonią zaklęcie i sprawiając, że Malfoy upadł na ziemię.

- Rictusempra! - odwarknął, a moje ciało wpadło na ścianę i osunęło się na podłogę.

Zaklęłam coś pod nosem i w momencie, w którym chciałam znokautować chłopaka, drzwi klasy otworzyły się, a Vincent spojrzał na zaistniałą sytuację z jawną kpiną.

- Spokój! - wysyczał lodowatym głosem, przez co moje ciało przeszły dreszcze. Z jego zielonkawych oczu ciskały gromy, które momentalnie sprawiły, że wszyscy spięliśmy się w sobie. Nawet Malfoy spojrzał na czarnowłosego z lekkim respektem. - Co wy tu, kurwa, wyrabiacie?

- Crown, mamy po prostu drobne porachunki z tymi szlamami - stwierdził Dracon.

- Zamknij się, Malfoy! - warknął Vincent, a jego głos potoczył się po pomieszczeniu w taki sposób, że nie wiedziałam jakim cudem Umbridge go nie słyszała. - Czy was poważnie popieprzyło? Urzadzacie sobie napieprzanki akurat w tej sali? - Rozejrzał się krytycznie po sali, aż moja postać pojawiła się w jego "linii ognia". - Suzy? - Zmarszczył brwi, momentalnie zmieniając swój eyraz twarzy i podchodząc do mnie szybko. Pomógł mi wstać, lecz na widok skwaszonej miny blondyna westchnął ciężko. - Jakiś problem?

- Żaden, Crown. Tylko dziwi mnie to, jak można zadawać się ze szlamami...

- A mnie dziwi to, jak można być tak wielkim debilem jak ty, Malfoy. Na twoim miejscu, blondasku, już dawno zamieniłbym się w tę cholerną fretkę i nie psuł krwi innym!

- Fretka? - powtórzyłam zdziwiona.

- Długa historia. - Vincent uśmiechnął się do mnie lekko, ale po chwili znów przywdział groźny wyraz twarzy. - Wypieprzajcie stąd, cała ta wasza brygada irracjonalna! - syknął, wskazując na drzwi. - Przecież jutro sprawdzian z eliksirów! Profesor Snape będzie bardzo zły, gdy jego pupilki nie zaliczą przedmiotu!

Ślizgoni w kilka chwil opuścili pomieszczenie. Gdy za ostatnim z nich zamknęły się drzwi, na twarzy czarnowłosego znów pojawił się ironiczny uśmiech.

- Och, Suzy, czy ja cię zawsze muszę ratować z takich opresji? - Zaśmiał się.

- Vincencie, mój drogi, radziłabym ci zmienić formę. Umbridge ostatnimi czasu chodzi bardzo spięta - odgryzłam się, podchodząc do niego, i z drwiącym do granic możliwości uśmiechem, przejechałam palcem po linii jego żuchwy. - Jest bardzo napalona.

Po jego minie poznałam, że makabryczne wspomnienia wróciły.

- Jasne - prychnął, nieudolnie próbując ukryć swoje zirytowanie. Zauważyłam, że byłam jedyną osobą, na której ten chłopak się nie wyżywał. - A mogę wiedzieć, po cholerę siedzicie w tej nawiedzonej przez duchy klasie?

- Syriusz jest podobno w niebezpieczeństwie i chcieliśmy się wymknąć ze szkoły - wyjaśniłam, na co Hermiona pisnęła z zaskoczenia. Dopiero teraz zauważyłam, że: ona, Ron, Neville i Ginny patrzyli na ślizgona z szeroko otwartymi oczami. Luna była spokojna: wyglądała przez okno na błonia.

- Spokojnie, ludzie. - Vincent także spostrzegł ich reakcje. - O Blacku wiem dłużej niż wy, dlatego... wyluzujcie trochę. Kurwa, Suz, jak ty wytrzymujesz z tymi... - Przerwałam mu znaczącym kaszlem. - Z tymi przewrażliwionymi dziećmi? - dokończył wbrew mojej woli, chociaż jego słowa były nawet cenzuralne jak na niego.

- Skoro jesteś taki mądry, Crown - wtrąciła się Granger.

- Vincent - przerwał jej.

- Co?

- Mam na imię Vincent, Hermiono Granger, szkolna kujonko, znajomo Pottera i ekstremalna nudziaro.

- Jesteś niemiły. - Trąciłam go w ramię.

- A ciebie to dziwi ponieważ...? - szepnął retorycznie, a po chwili wybuchnął lekkim śmiechem.

- Nie jestem nudziarą - zaperzyła się Hermiona, a na jej słowa stojący obok niej Ron także parsknął z rozbawienia.

- Nie jesteś? - zadrwił Vincent. - gdybyś zobaczyła mojego przyjaciela, zmieniłabyś o sobie zdanie. Dlatego orzekam, że jesteś nudziarą.

- Mój przyjaciel to dosyć dwuznaczne określenie - rzekłam, starając się powstrzymać uśmiech.

- Nie wiem, o co ci chodzi. Richard to bardzo przyjemny facet...

- Dosyć! - warknęła Hermiona. - Nazwałeś swojego - Na chwilę urwała, a na jej twarzy pojawiła się konsternacja. - Richard i nazywasz go swoim przyjacielem?

- W sumie logiczne. Skrót od Richard to Dick. - Ron stawał się czerwony z rozbawienia, a ja na jego słowa zaśmiałam się ponownie.

- O nie! - Vincent złapał się teatralnie za głowę. - Hermiono! Czy taka nudziara jak ty pomyślała sobie, że nazwałem swojego penisa Richardem? Przecież to niedorzeczne. Richard to przecież... - Urwał, pozwalając by jego ciało uległo transformacji w potwora o czerwonych oczach, Jokerskim uśmiechu i czarnych, smolistych piórach wyrastających z masywnych ramion. - To przecież ja. - Te słowa wydała istota o przeszywającym głosie.

Zebrani piątoklasiści przełknęli śliny ze zdumienia i podenerwowania. Nawet Luna odwróciła wzrok od okna.

- A teraz radzę wam znaleźć testrale i to za ich pomocą dostać się do Ministerstwa - rozkazał. - Pottera sam podrzucę, mam przecież możliwości.

- A ty nam nie pomożesz? - Zmarszczyłam czoło.

- Suzy, ile my się znamy, co? - prychnął w odpowiedzi. - Mnie nie interesuje wolontariat. Poza tym podrzucę Pottera pod Zakazany Las... To i tak sowita pomoc jak na mnie.


czwartek, 19 lipca 2018

Rozdział 102 - II


Przecież znałem jej temperament. Wiedziałem, jak może zareagować. Zacisnąłem usta w cienką linię, nagle czując na swoim nadgarstki lekki uścisk, przypominający bardziej dotknięcie skrzydeł motyla niż prawdziwy chwyt.
Suzanne wygięła się w łuk, łapiąc się usilnie mojego ciała. Jej klatka piersiowa uniosła się górę, oczy otworzyły, a usta rozszerzyły, aby złapać więcej tlenu. Przez chwilę chaotycznie łapała tlen, aż nie miała pewności, że może oddychać naprawdę.
Przełknęła ślinę, podnosząc swój przerażony wzrok na moją twarz. Intensywny błękit jej oczu zrobił mnie wręcz jego niewolnikiem.
- George - powiedziała cicho, ale jej ton i tak opływał w arogancję.
Kurwa! Ona żyje!
Nie wiedząc, co tak naprawdę robię, zbliżyłem się do niej i objąłem zachłannie jej drobne, mokre ciało. Jej ubrania dokładnie przylegały do niego i sprawiały, że chciałem być jedynym, które ma do niego prawo.
Skarciłem siebie w momencie, gdy Suzanne objęła mnie tak samo mocno, a jej prawa dłoń wylądowała na moim ramieniu i ścisnęła je lekko. Tak jak Clara kilka godzin temu. Klatka piersiowa Suzanne napierała na mnie niepewnie a jej każdy ruch utwierdzał mnie w przekonaniu, że żyła.
Jeszcze nigdy w życiu nie odczułem tak obezwładniającego uczucia ulgi.
- George - powtórzyła znowu, a jej głos zabrzmiał tak dziecięco. Poczułem dreszcz, jaki przebiegł jej ciało. Teraz czułem pod sobą każdą jej kość i fragment skóry.
Nie mogąc się powstrzymać, złożyłem na jej skroni czuły pocałunek, a Suzanne pewniej wtuliła się we mnie.
...
Suzanne Rose Lupin
...
Kilka dni po incydencie w jeziorze pragnęłam tylko o nim zapomnieć. To okazało się dosyć proste, bo George nie wracał już do tego tematu. Siedziałam właśnie na miękkim fotelu w Pokoju Wspólnym i zaszczycałam bliźniaków od czasu do czasu dumnym uśmiechem.
Za chwilę miał odbyć się nasz bal przyszłych absolwentów - pamiętam, że wraz z bliźniakami włamałam się na tę imprezę w czasach ich brata Charliego. Wtedy było dosyć zabawnie, więc miałam zamiar powtórzyć te przeżycia.
- Zostało pięć minut, Suzanne - zauważył bystrze Fred, posyłając mi znaczący uśmiech. - Nie wiem czy zauważyłaś, ale jesteś dziewczyną, a jak wszyscy wiemy, wy potrzebujecie co najmniej czterech godzin na przygotowania! - Skarcił mnie wzrokiem.
Istotnie. Siedziałam rozwalona na fotelu w spodniach i bluzie, które nijak nie pasowały na tego typu wyjście.
- Jestem wyjątkiem i potrzebuję czterech minut - zapewniłam spokojnie, wygodnie wylegując się na miękkich poduszkach.
- W takim razie do zobaczenia za pięć minut - powiedział, wstając i tym sposobem rudzielcy sobie poszli, z czego George zerknął na mnie przelotnie.
Uśmiechnęłam się, spoglądając na zegar. Zostało 30 sekund. Przymknęłam oczy, delektując się ostatnimi chwilami wolności, a gdy znów podniosłam powieki, zobaczyłam dwie sekundy spóźnienia z mojej strony.
Podniosłam się z miejsca i niespiesznie ruszyłam do pokoju.
- Suzanne! - Angelina na mój widok wstrzymała oddech z trwogą.
- Spokojnie. - Machnęłam ręką. - I nie zagaduj mnie, bo muszę się wyszykować - dodałam, wchodząc do wolnej łazienki.
Pośpiesznie rozebrałam się i wzięłam szybki prysznic. Naprawdę szybki, bo trwał zaledwie pół minuty. Stanęłam przez lustrem i pstryknęłam palcami, osuszając się. Po chwili znów zrobiłam szybki ruch ręką, a wtedy na mojej twarzy pojawił się delikatny makijaż i dziewczęca fryzura.
Kiedy uśmiechnęłam się do siebie, wyobrażając sobie sukienkę, którą Nimfadora podarowała mi na święta, na moim ciele pojawiła się owa kreacja, a na stopach widniały czarne, wysokie szpilki.
Bycie czarodziejem jest świetne i oszczędza naprawdę wiele czasu. Dlatego nie rozumiem Angeliny, która z pomocą Maureen przygotowywała się na tę imprezę od obiadu.
Z łaski chwytając swoje perfumy i spryskując nimi skórę w bardziej mugolski sposób, wyszłam z pomieszczenia, gdzie zastały mnie zdziwione dwie pary oczu.
- Suzanne? - Maureen wytrzeszczyła na mnie oczy, mało co nie opuszczając pędzla z ręki.
- Nie, Voldemort - prychnęłam, uśmiechając się lekko.
- Ale... - zaczęła Angelina. - Tak szybko? Suzanne...
- Magia działa cuda. - Potaknęłam głową z zadowoleniem i minęłam je, aby przejrzeć się w lustrze wiszącym na drzwiach szafy.
Na mojej twarzy usta wykrzywiały się w ironiczny uśmiech, a błękitne oczy skrzyły się delikatnie. Zostały podkreślone ciemnymi cieniami - granatu i srebra, a wargi pomalowano bezbarwnym błyszczykiem. Cała twarz została poddana subtelnemu działaniu pudru i włosy upięte w zgrabnego koka, którego podtrzymywała wstążka w kolorze mojego "wybitnego" odzienia.
Bordowa sukienka miała rozkloszowany dół sięgający lekko przed kolano i eksponujący tym samym moje zgrabne nogi. Głęboki dekolt wycięty w serek dodawał mi pazura, a przylegające rękawy zakrywały poranione przedramiona. Czarne wysokie szpilki dodawały mi kilku centymetrów.
A to wszystko dzięki zaledwie kilku ruchom rąk.
Przytaknęłam sobie z uznaniem i odwróciłam się w kierunku przyjaciółek, które w dalszym ciągu patrzyły na mnie niepewnie.
- Angelina, ja przecież cię nie zjem - skarciłam ją, gdy jej wargi zaczynały powoli się rozchylać.
- Po siedmiu latach to jest szok równy dostaniu w twarz - usprawiedliwiła się, wzruszając ramionami i wracając do nakładania pudru.
Parsknęłam pod nosem, siadając na swoim łóżku. Tamci "trzej muszkieterowie" mieli po nas tutaj przyjść. Żeby tylko nas nie wystawili.
Przygryzłam wargę w momencie, gdy po pomieszczeniu rozległo się pukanie do drzwi.
- Proszę - zawołała radośnie Maureen, a wtedy te uchyliły się.
- Witam, nasze drogie koleżanki, zapraszam na szaloną... - zaczął Fred odważnym tonem, ale nagle zamilkł, bo jego wzrok spoczął na mnie. Po chwili uśmiechnął się nieprzyzwoicie, a tuż za nim pojawili się Lee i George. Na widok tego ostatniego serce zaczęło mi bić szybciej. - A my to się chyba nie znamy - stwierdził Fred, podchodząc do mnie i chwytając mnie za dłoń, aby przybliżyć ją do swych ust.
Wyrwałam ją pośpiesznie, patrząc na niego jak na wariata.
- Dobrze się czujesz? - spytałam, na co chłopak wyszczerzył się głupio i złapał za serce.
- Na Merlina, to ty, Suzanne! Nie poznałem cię! Wyglądasz jak... - Spojrzał na mnie krytycznie. - Jak dziewczyna!
Parsknęłam śmiechem na jego uwagę, jednak mimowolnie przeniosłam wzrok na George'a. Chłopak miał na sobie brązową marynarkę i spodnie skrojone z tego samego materiału. Na białej koszuli, zakrytej częściowo przez zapięte okrycie, eksponował się fioletowy krawat w prążki.
- Niezły krawat - prychnęłam w jego kierunku. Wiem, że byłam idiotką, ale wprost nie mogłam się oprzeć.
Całą sobą nastawiłam się na ripostę chłopaka, która zniszczy ten wieczór. Nawet uprzednio wzięłam wdech, aby wypuścić go z siebie z zirytowaniem.
- Niezłe nogi - odparł rudzielec, starannie lustrując mnie wzrokiem.
Faktycznie wypuściłam z siebie powietrze. Z zaskoczenia.
Zamiast popsucia humoru George zrobił coś o wiele gorszego. Wprawił mnie w stan niepokoju.
...
Wchodząc do wielkiej sali, nagle dopadła mnie przygnębiająca atmosfera. Całe pomieszczenie otaczała stonowana szarość, a uczniowie z mojego rocznika patrzyli na siebie z przygnębieniem. Nie było balonów, radosnej muzyki, nawet stoliki ubrano w białe eleganckie obrusy zastępujące te w kolorach domów.
Moje brwi zmarszczyły się momentalnie, czując gęstniejącą atmosferę. Z magicznego gramofonu wydobywały się subtelne dźwięki walca, jakbyśmy czekali na czyjś pogrzeb. Bal przyszłych absolwentów przecież od zawsze był radosnym świętem.
Była to ostatnia impreza dla siódmorocznych, którzy już niedługo mieli poznać smak dorosłego życia. Patrzyłam po twarzach ludzi, tak naprawdę nie rozpoznając wielu z nich. Nigdy nie miałam szansy dobrze ich poznać.
Zawsze trzymałam się swojej paczki i nigdy nie wyrażałam chęci na poznanie kogoś więcej. No może raz mnie do tego podkusiło. W kącie pomieszczenia zauważyłam kilku przyjaciół Cedrika. Śmiali się i żartowali, nie przejmując się niepokojącym wystrojem pomieszczenia.
Wśród ludzi rozpoznałam tez Yaxley oraz jej kilku znajomych. Nigdzie nie mogłam się dopatrzeć Vincenta, ale przecież ona zawsze był typem samotnika. Znając go, pewnie nawet nie zaprzątał sobie głowy fatygą na ten bal.
W oczy wpadła mi także Eva Shy rozmawiająca z szatynką, z którą całował się George na ostatnim spotkaniu GD. Mój żołądek zawiązał się w supeł. Czyli jednak nie była z roku niżej. A najgorsze było to, że gdy zwróciła na nas uwagę, momentalnie ruszyła w naszym kierunku.
Nie przejmując się towarzystwem moim, Angeliny, Jordana i Freda, stanęła przed George i złożyła na jego ustach zachłanny pocałunek. W duchu wyobraziłam ją sobie, jak rzucam na nią Avadę.
Miałam szczęście tylko w tym, że pomiędzy mną a Georgem znajdowali się Angelina i Fred. To w jakiś sposób uchroniła rudzielca przed moim przypadkowym kopnięciem. Złożyłam dłonie w pięści, patrząc jak dziewczyna przyssała się do niego jak pijawka.
- Jordan - zwróciłam się do czarnoskórego przyjaciela. - Zatańczysz?
Lee popatrzył na mnie ze zdziwieniem. Według oficjalnej wersji Umbridge podzieliła nas w pary i ja zostałam połączona właśnie z nim - oficjalna część balu miała zostać rozpoczęta walcem - dlatego moje pytanie było normalne i naturalne. Byliśmy przyjaciółmi, więc mogliśmy ze sobą tańczyć, do cholery!
Po chwili dywagacji z samym sobą zgodził się. Zanim jednak pociągnęłam go na parkiet, chłopak trącił Freda łokciem i dzięki temu w czwórkę weszliśmy na opustoszały środek pomieszczenia.
- O której zaczyna się oficjalna część balu? - rzucił Fred, łapiąc Angelinę w talii.
- Za dwadzieścia minut.
- Wyrobimy się - podsumował, pstrykając palcami.
Wtedy muzyka w gramofonie zmieniła się i wyleciał z niej skoczny kawałek Mrocznych Braci. Do naszych podrygów po dłuższej chwili dołączyli także inni uczniowie i nim minął czas do części oficjalnej, zdążyliśmy zmienić kolory dekoracji, stolików oraz stworzyć mnóstwo balonów i serpentyn.
Humor udzielał się wszystkim.
Ja także nie miałam zamiaru z niego rezygnować, więc starałam się omijać George'a i, jak się potem okazało, Clarę szerokim łukiem.


niedziela, 15 lipca 2018

Rozdział 102 - I


...
Kilka tygodni później, pojedynkując się z Jordanem, nie mogłam się skupić. Wszystko przez szatynkę, która znikąd pojawiła się obok George'a i odrzucała swoje długie włosy za siebie. Przewróciłam oczami, lekko nokautując Lee. A George tak łatwo się dawał! Omotała go tymi swoimi uśmieszkami i zapewne już umawiają się na randkę. Jak wiele bym dała, żeby to George zaproponował mi takie spotkanie.
Nie! Suzanne, nawet tak nie myśl! Tobie nie wypada - jesteś dla niego jak siostra.
Cóż, jeżeli tak wygląda relacja rodzeństwa, to ja boję się spędzać czas z Remusem!
- Cholera! - warknęłam, gdy Lee trafił mnie w ramię zielonkawym promieniem. Szybko oddałam atak.
Jawnie ze sobą flirtowali i nie zaprzątali sobie głów niczym innym. Irytacja, jaka we mnie teraz kiełkowała, nie mogła w żaden rozsądny sposób znaleźć ujścia. Opanuj się, Suz! Na Jordana się przecież nie wydrę.
Nagle dłoń dziewczyny spoczęła na ramieniu George'a. Z moich nozdrzy wyleciało z świstem powietrzem, a ja obroniłam się przed kolejnym natarciem czarnoskórego. George nie uciekał przed jej dotykiem. Cholera! W tamtym momencie nie mogłam być bardzie zazdrosna. Już od dłuższego czasu miałam wrażenie, że George zaczyna mnie unikać.
Od czasu naszego cudownego pojedynku na tym przeklętym GD!
Na ich twarzach malowały się radosne uśmiechy. Aż nabrałam ochoty rzucić w nich Avadą i wyprawić im wspólny pogrzeb! Pokręciłam głową, karcąc się za takie myśli, i ponownie obroniłam się przed zaklęciem Lee.
Zerknęłam w stronę George'a, przysięgając sobie, że będzie to ostatni raz na tych zajęciach - ale co ja mogłam poradzić na to, że ustawili się centralnie przede mną? - i wtedy poczułam nagły ścisk w żołądku. Nie ten przyjemny.
Poczułam nagły... zawód?
George nachylił się nad szatynką i wpił się zachłannie w jej usta, a ja próbowałam zachować kamienny wyraz twarzy. Nie, to nie może się dziać! On... zrobił to na moich oczach. Podła hipokrytka! Moje zachowanie coraz bardziej działało mi na nerwy, ale widok przede mną wprost zwalił mnie z nóg.
Przełknęłam ślinę, starając się zdusić w sobie szybko wzrastające uczucie zazdrości i czując, jak w moją klatkę piersiową uderza bolesne zaklęcie.
Zaraz!
Upadłam na podłogę, wykonując na niej jeszcze kilka siniaczących mnie obrotów. Nie odbiłam zaklęcia Jordana.
- Cholera jasna! - syknęłam, z irytacją podnosząc się z posadzki i patrząc na chłopaka z gromami w oczach.
Tak naprawdę nie byłam na niego zła. Nawet się cieszyłam, że mnie pokonał. Ale widok obściskujących się za nim nastolatków: George'a i jakiejś dziewczyny, której nie znam z imienia!
- Wybacz, Suz, niechcący - usprawiedliwił się chłopak, ale nie zareagowałam. Mój wzrok był sztywno wpatrzony w George'a i jego dłonie obłapiające jakąś szóstoroczną z  Ravenclavu.
Lee instynktownie obejrzał się za siebie, a na zastany widok wydał z siebie prychnięcie.
- Ej, George - rzucił kpiąco w jego stronę. - Oczy krwawią, jak się na was patrzy. Możecie urządzać sobie schadzki gdzie indziej? - Jego słowa sprawiły, że szatynka oderwała się ze speszeniem od rudzielca.
- Oczywiście, przyjacielu - zapewnił George, jeszcze raz wpijając się w jej wargi. Zdawało mi się, że patrzę właśnie na walkę glonojadów a nie młodzieńczy pocałunek.
Po chwili rudzielec oderwał się od dziewczyny, puścił jej oko i skierował się w naszą stronę.
Wydałam z siebie głośny jęk irytacji.
- I jak wrażenia, dentysto? - prychnęłam, gdy podszedł dostatecznie blisko, aby mnie usłyszeć. Posłał mi uśmiech pełen niezrozumienia. - Przykleiłeś się do niej tak bardzo, że wyglądało to jakbyś robił jej przegląd stomatologiczny z co najmniej trzech kwartałów!
Zacisnęłam dłonie w pięści.
- Cóż, Suzanne. - Posłał mi chytry uśmiech. - W takim razie, jeżeli masz tak wielką ochotę, mogę zostać twoim osobistym stomatologiem. - Jordan parsknął śmiechem, okazując się tym samym podłym zdrajcą.
W moich oczach pojawiło się niedowierzanie. Patrzyłam w brązowe oczy George'a, tak naprawdę nie dostrzegając ich koloru a człowieka, którego ukrywały. Zacisnęłam usta w cienką linię.
Zawsze musiał dodać coś od siebie. Zawsze musiał postawić na swoim. Zawsze musiał zrobić mi na złość. Wraz z przyznaniem się przed sobą, że ten rudzielec mi się podoba, stałam się niewolnikiem własnego umysłu i zdradzieckiego ciała. Teraz w jego irytującym wyrazie twarzy nie dostrzegałam nic, na czym tak bardzo wcześniej mi zależało.
W słowach, do których bądź co bądź go sprowokowałam, znalazło się coś, co nagle otworzyło mi zamglone oczy. Że byłam głupią zabawką w jego rękach. Że każdy jego serdeczny uśmiech w moją stronę, tak naprawdę był cholerną grą pozorów.
Widziałam rosnącą na jego twarzy drwinę. Właśnie to sprawiało mu przyjemność. Drażnienie się ze mną.
W jego oczach krążyły tylko ironiczne iskry. Ale ja nie potrafiłam się na nie zmusić. Nie byłam też taka jak Malfoy - moje rozszerzone źrenice były oknem do mojej duszy. Najgorsze było to, że nie potrafiłam go zrozumieć.
Tylko cudem odepchnęłam łzy, pierwszy raz w życiu czując tak ogromny zawód do jakiegoś człowieka.
Już miałam się odwrócić i pójść do Angeliny i Maureen, starając się w między czasie wyrzucić tego człowieka z podświadomości. Takie słowa z ust osoby, którą lubi się inaczej niż wszystkie inne, potrafi okazać się nożem w plecy. Jedna ze ścian zadrżała, kierując nasze spojrzenia wprost na nią.
- Co to? - rozniosły się zaniepokojone głosy.
Przełknęłam ślinę, zdając sobie sprawę z tego, co to oznacza.
Moje usta instynktownie ułożyły się w cienką linię, a palce oplotły szczelnie różdżkę, nie pozwalając jej odejść. Zrobiłam kilka kroków, aby przybliżyć się do ściany, która jęknęła po raz drugi.
Czułam za sobą niepewność tych wszystkich uczniów. Wiedziałam, że tak będzie. Od początku było wiadomo.
- Harry - rzuciłam w eter, a czarnowłosy momentalnie stając przy mnie.
- Czy... - zaczął pewnym głosem, a ja skinęłam głową.
Nie zdążyłam zrobić nic więcej. W tej samej chwili lustro na ścianie pękło, ukazując częściowo zburzony mur.
- Bombarda maxima! - Ciszę naszych kołatających ze zniecierpliwienia serc rozdarł dźwięk zaklęcia.
Po chwili ściana całkowicie przeistoczyła się w gruzy, a tuż przed nami stała Umbridge i kilka osób z brygady inkwizycyjnej.
...
Rozejrzałam się z niepokojem po wszystkich uczniach, które przebywały w sali. Ich dłonie w spokoju płynęły po pergaminach i nie dawały po sobie poznać bólu. Co innego pokazywały oczy. Z każdym kolejnym ruchem stawały się coraz pełniejsze łez i złości.
Wiedziałam, że prędzej czy później zostaniemy przyłapani. Przygryzłam wargę, czując wzrastające pieczenie na przedramieniu. Nasza klęska była do przywidzenia, a jednak odczuwałam wyrzuty sumienia. Może gdybyśmy bardziej uważali - chociaż i tak zachowywaliśmy ostrożność aż do absurdu. Ale nikt nie przypuszczał, że Umbridge użyje na jednym z naszych członków Viritaserum. Cho Chang musiała powiedzieć wszystko - bez względu na to, jak bardzo w tamtym momencie krzyczało jej sumienie.
Przełknęłam ślinę, ponownie podnosząc wzrok od lekko zakrwawionej kartki. Kilka ławek przede mną siedział Collin, który znosił to wyjątkowo dobrze. A przecież obiecałam mu, że już nigdy nie będzie cierpiał! Gorzej było z Denisem. Chłopiec siedział skulony i drobną ręką smagał litery po papierze, jakby w nadziei, że nie pojawią się na dłoni. Skręcał się pod każdym ruchem zwodniczego pióra.
Cholera jasna!
 Żadna z tych osób nie powinna cierpieć! Powinni być z siebie dumni, że sprzeciwili się tej kobiecie. Wielkiemu Inkwizytorowi Hogwartu, który w ostatnich dniach zastąpił samego Dumbledore'a. Przez ten ruch ministerstwa Zakon pluł sobie w brodę.
Syki wypełniały pomieszczenie, chociaż wydobywały się z gardeł odważnych ludzi. Zacisnęłam dłonie w pięści, czując tą ogromną niesprawiedliwość dookoła.
Niby dlaczego oni zawinili? Umbridge powinna ewentualnie ukarać pomysłodawców! Albo tylko mnie, za to że się zgodziłam.
Gdy usłyszałam kolejny jęk bólu, przymknęłam mocno oczy. Oczyszczając umysł, próbowałam złamać barierę, która chroniła te pieprzone pióra. Myśli zakotłowały się w głowie, a usta zacisnęły się mocniej. Mięśnie całego ciała spięły się, aby tylko odsunął mnie od tego pomysłu.
Już za późno.
Nagle moja skóra zapiekła żywym ogniem. Czyli jednak się udało, ponieważ rana na moim przedramieniu zaczęła szybko się pogłębiać.
Zerknęłam na Denisa, którego dłoń zaczęła śmielej dotykać pergaminu, co równało się też z ostrym bólem w moim przedramieniu. Z prawie wszystkich twarzy nagle zniknął ten wyraz udręczenia. Zaczęli pisać pewniej.
Przełknęłam ślinę, wiedząc, że muszę to przetrzymać.
Wszystkie słowa pisane przez pióra uczniów zaczęły wyżynać się na mojej skórze. Przymknęłam oczy, cudem zmuszając się do dalszego pisania. Chociaż ręka drętwiała z każdą chwilą, sumienie także stawało się lżejsze.
...
Opuściłam klasę jako pierwsza ze wszystkich osób. Trzymając się usilnie za przedramię, ruszyłam w kierunku błoni, czując, że tylko świeże powietrze wyciągnie mnie z tego otępienia.
Stojąc na pomoście, spojrzałam przed siebie, gdzie promienie słońca odbijały się bezczelnie od powierzchni jeziora. Dłoń piekła mnie jak nigdy, a na szkolnej koszuli było widać czerwone krople.
Cholera jasna!
Podwinęłam rękaw i przyłożyłam dłoń do pokaleczonej skóry. Różne style pisma wyżłobiły w niej nieczytelne bazgroły, które wypełniały skrzepliny mojej krwi. Przełykając ślinę, wyszeptałam zaklęcie, które chociaż pozornie zmniejszało ból. Wszystko zdawało się zasklepić.
Ponownie przeniosłam wzrok na jezioro. Przeszedł mnie dreszcz spowodowany strachem. Woda. Bezkresna, nieprzebyta, śmiertelna. Nie mogłam na nią patrzeć obojętnie po II zadaniu Turnieju Trójmagicznego. Oślizgłe macki krakena podtapiające mnie w tej krystalicznej cieczy. Przygryzłam wargę, obejmując ramiona dłońmi.
- Suzanne. - Ten głos zadziałał jak cholerny kubeł lodowatej wody, o której teraz tak rozprawiałam.
- Odczepcie się! - warknęłam rozeźlona, a mój oddech stał się niespokojny.
- Jestem sam - uświadomił mnie, przez co przewróciłam oczami.
- A co to się stało, że zgubiłeś brata? Przecież jesteście tacy nierozłączni! - syknęłam, nie wiedząc dlaczego byłam zła na Freda, którego teraz nie było obok. Mógłby mnie przynajmniej powstrzymać od mordu na jego cholernym bliźniaku!
- O ile mi się przypomina, możemy poruszać się oddzielnie. - Mogłam założyć się o wszystko, że na jego twarzy pojawia się zwycięski uśmiech.
- Zapiszę sobie - fuknęłam, przybliżając się na skraj pomostu.
Ciecz pode mną była ciemna i nieprzebyta, ale miałam stuprocentową pewność, że, skacząc do niej, odnalazłabym ukojenie. A potem wpadłabym w panikę, że ona jest wszędzie i okala całe moje ciało, niszcząc je bezlitośnie. Strumienie jeziora zaczęłyby atakować moje ciało, a ja nie mogąc się wydostać, zaczęłabym krzyczeć. Moje jęki uciszyłaby tafla tego potwora.
Wzdrygnęłam się na tę myśl, co George momentalnie zauważył.
- Suzanne - zaczął znowu, podchodząc jeszcze bliżej. Prawie czułam na sobie jego oddech, a gdy odwróciłam się gwałtownie, jego wargi znalazły się stanowczo za blisko mnie. Przełykając ślinę tworzącą gulę w moim gardle, cofnęłam się, aby nie musieć się z nim konfrontować.
Jestem kompletną idiotką!
Teraz byłam już pewna. Zamiast cholernego podłoża pomostu, moja noga oparła się o nicość, a ciało straciło równowagę, lądując w lodowatej wodzie.
Momentalnie przeszedł mnie dreszcz pełen przerażenia. W moje ciało uderzyła bezwzględna ciecz odcinająca mi dostęp do tlenu. Zaczęła mnie bestialsko atakować, lecz ja nie mogłam się bronić.
Zewsząd docierała do mnie szarówka bezwzględnego żywiołu. Chociaż światło u góry podpowiadało, aby kierować się ku niemu, moje członki były jak cholerna wata i nie ruszały się. Nie robiły nic!
Tylko głowa miotała się na wszystkie strony i próbowała zaczerpnąć powietrza. Zachłysnęłam się wodą, która wpadła do mojego gardła i zaczęła rozrywać mi płuca.
Oddechu nie było, a usta bezwiednie uchyliły się - tym samym zapraszając do środka jeszcze więcej śmiercionośnej cieczy. Oczy wyrażały przerażenie, ale już dawno się poddały.
Sparaliżował mnie strach osuwający mnie w głębię.
...
George "Feorge" Weasley
...
- Suzanne - powiedziałem, widząc jej drobną postać na końcu tego pomostu. Wyglądała jak jakiś samobójca, który chce ze sobą skończyć. Na moje słowa dziewczyna wzdrygnęła się, ale nie odwróciła głowy w moją stronę.
Nawet w tak poważnych chwilach mój umysł karze oczom wodzić po jej ciele. Miała na sobie opinające, granatowe spodnie i szkolną koszulę wkasaną do środka. Jej prawe przedramię było odsłonięte, a ja wyzywałem się w duchu od idiotów.
Obserwowałem ją na szlabanie u tej podłej jędzy. Lupin trzymałą się dzielnie, a jej wzrok biegał po kolejnych uczniach. Chociaż czułem pieczenie na lewej dłoni, nie mogłem oderwać się od niej. Jej oczy ze współczuciem i wyrzutami sumienia spoglądały na kolejnych uczniów.
Nie wiedziałem nawet, kiedy to się stało, ale dziewczyna zamknęła oczy, a jej obie dłonie złożyły się w drobne piąstki. Po chwili znów zaczęła pisać, a na jej twarzy widniał ból. W przeciwieństwie do mnie - nagle poczułem ulgę.
- Odczepcie się! - syknęła, zapatrzona w spokojne jezioro.
Ta idiotka po raz kolejny chciała zbawić cały świat swoją dobrą duszą. Miałem ochotę walnąć ją tak mocno, aby nigdy więcej nawet nie ważyła się bawić w ten pieprzony wolontariat i zbawiciela, a jednocześnie chciałem podejść i objąć ją zachłannie, aby już nigdy nie stała jej się krzywda.
- Jestem sam - powiedziałem nieco rozeźlony, że nawet ONA traktuje mnie i Freda jako jeden pieprzony byt.
- A co to się stało, że zgubiłeś brata? Przecież jesteście tacy nierozłączni! - rzuciła z irytacją, a ja podszedłem do niej jeszcze bliżej.
- O ile mi się przypomina, możemy poruszać się oddzielnie. - Moje usta wykrzywiły się w wymuszony uśmiech pełen irytacji.
- Zapiszę sobie. - Przybliżyła się do skraju pomostu. Miałem wrażenie, że zaraz z niego spadnie pod wpływem wiatru.
- Suzanne. - Podszedłem do niej, chcąc ją odciągnąć od linii z wodą.
Jednak nim zdążyłem ją złapać, Suzanne odskoczyła ode mnie jak oparzona i, nie znajdując za sobą dalszej powierzchni, wpadła do wody.
Jestem kompletnym idiotą!
Mogłem się domyśleć, że ona wybierze spotkanie z wodą, niż mój dotyk na swojej skórze. Kurwa, przecież po coś unikała mnie przez ostatnie tygodnie!
Gładka tafla wody wybrzuszyła się pod wpływem jej ciała uderzającego o nią. Zakląłem pod nosem, gdy po kilku sekundach dziewczyna się nie wynurzała.
Ona jaja sobie robi?
Przecież potrafiła pływać! Dlaczego więc jeszcze nie widziałem jej na powierzchni?
Przez moje ciało przeszedł dreszcz niepokoju - chyba nie była taką idiotką, aby, robiąc mi na złość, się utopić! Niestety ta myśl wydała się dziwnie prawdziwa! Ona przecież była zdolna do wszystkiego.
Nie myślałem wtedy. Jakby mój cholerny mózg się wyłączył. Strach przed tym, że moja przyjaciółka zaraz będzie topielcem sprawiła, że moje serce na chwilę stanęło.
Wskoczyłem do wody, a zewsząd dobiegła do mnie przezroczysta toń wodna.
Kurwa!
Nigdzie nie dostrzegałem Suzanne. Przecież jej arogancka twarz powinna wyróżniać się w toni jeziora.
Nagle ją dostrzegłem! Jej ciało było bezwładne, a rozpuszczone włosy okalały bladą twarz. Miała zamknięte oczy i osuwała się w dół.
Rzuciłem się w jej stronę, a odległość między nami jak na złość nie zamierzała maleć. Czułem się jak uczestnik tego cholernego Turnieju Trójmagicznego, który ratuje osobę najbliższą jego sercu.
Suzanne!
To imię kołatało mi w głowie bez przerwy. Sprzeciwiając się wodzie, znajdowałem się coraz bliżej dziewczyny. Czy gdybym się dostał do Turnieju, a ona byłaby w Hogwarcie, to czy istniałaby szansa, że w II zadaniu ratowałbym właśnie ją> Czy ta cholerna Lupin była dla mnie ważniejsza od mojego brata bliźniaka!?
Moja dłoń chwyciła za jej lodowaty nadgarstek. Zakląłem w duchu, przyciągając ją bliżej siebie, lecz woda bardzo utrudniała ten zabieg. Mając ją w swoich ramionach, skierowałem rękę w górę i wystrzeliłem nas, abyśmy mogli zaczerpnąć świeżego powietrza.
Nasze głowy wydostały się z cieczy w tym samym momencie. Wziąłem tęskny wdech tlenu w płuca, gdyż podczas tego wszystkiego zapomniałem, że mi także przydaje się powietrze.
Spojrzałam na Suzanne, spodziewając się zobaczyć w jej niebieskich oczach irytację i złość. Prawidłowa z jej strony reakcja na uratowanie jej życia. Jednak wtedy poczułem wzmagające przerażenie.
Oczy dziewczyny były zamknięte, usta lekko rozchylone, a tlen wokół niej bezużyteczny.
- Suzanne - warknąłem, potrząsając ją w miarę możliwości. Teleportowałem nas z lodowatej wody na pomost, ciesząc się że jest ciepła pogoda na dworze.
Jej mokre ciało spoczywało tuż przy mnie, a klatka piersiowa wzięła sobie wolne.
- Kurwa, Suzanne, nie rób mi tego - warknąłem, szukając po kieszeniach różdżki.
Po co ci różdżka, kretynie!
W takich chwilach naprawdę nie myślałem logicznie. Położyłem dłonie pomiędzy jej piersiami, rzucając na nią zaklęcie. Powinno być skuteczne, ale jej serce najwyraźniej nie zamierzało zacząć bić.
- Suzanne - syknąłem, czując w oczach napływające łzy i ponawiając czar.
Kurwa, co ja mam zrobić?
Nadal leżała w bezruchu. Jak pieprzony topielec i samobójca. Zacząłem uciskać jej klatkę piersiową, ślepo wierząc, że to odda jej życie. Nie podziałała magia, a ja, naiwny, łudziłem się, że mugolskie sposoby dadzą radę.
- Kurwa! Lupin, nie rób mi tego! - Z całej siły złapałem ją z jej zimne ramiona i potrząsnąłem nią.
Po moim policzku spłynęła jedna łza. Była martwa! Kurwa mać! Nie mogłem pozwolić jej odejść.
Ponownie zacząłem uciskać jej klatkę piersiową, równocześnie kierując w jej kierunku zaklęcia. Gówno dało, a moje serce zaczęło bić coraz mocniej.
- Suzanne, proszę cię... - powiedziałem drżącym głosem, ponownie z całej siły napierając dłońmi na jej klatkę. Nic się nie działo.
Odsunąłem się od niej, patrząc na tę bladą, martwą twarz. W bezruchu.
Wargi były kusząco rozchylone, a oczy ciasno zamknięte. Kolejna łza spłynęła po moim policzku, a ja zacząłem wrzeszczeć w duchu jak oszalały.
Przez moje ciało przeszedł paraliżujący dreszcz, a moje dłonie zaczęły się trząść.
Kurwa! I to wszystko jest moją winą!

piątek, 13 lipca 2018

Rozdział 101


...
Uśmiechnęłam się pod nosem. W moich oczach pojawił się cień rozbawienia, a dłoń drgnęła pomimo tego, że sumiennie starałam się zapisywać słowa urzędniczki. Dzisiejsza lekcja Obrony była jak średniowieczne tortury.
Nie dlatego, że była po prostu nudna, a właśnie z całkiem odwrotnego powodu.
Zerknęłam na dumną postać Umbridge, która, niczego nieświadoma, nadal dyktowała nam nasze notatki - będą nam one "wręcz niezbędne" w czasie egzaminów odbywających się już za dwa miesiące.
Była ubrana tak jak zwykle; w różowe ubrania wprost ze sklepu z dziecinnymi zabawkami. Jej włosy układały się w pretensjonalne loki, a po lewej stronie głowy widniała broszka. Jej klątwa jeszcze nie objawiła się w moim życiu niczym konkretnym.
Wszystko odbywało się jak zwykle.
Do czasu gdy Umbridge kichnęła, a z jej czaszki wyrosło okazałe poroże. Mimowolnie kąciki ust uniosły się w górę. Kobieta nadal stała prosto i okazywała nam powagę i wyższość. Nie zorientowała się.
Znowu! Ponieważ od rozpoczęcia lekcji te rogi wyrosły jej już siódmy raz.
Bliźniacy byli genialni. Pomimo tego, że ostatnie podrzucenie Umbridge ciasteczek z nowymi pastylkami skończyło się fiaskiem, oni wpadli na pomysł, który zmusił ją do zażycia ich. W ryzykowny sposób wrzucili jej te pigułki do świeżo zaparzonej herbaty.
Kilka osób w pomieszczeniu zaczęło wiercić się na krzesłach, aby ukryć rozbawienie. Umbridge wtedy instynktownie sięgnęła dłonią do włosów i poprawiła krótkie loki. Robiła tak zawsze, małym palcem dotykając broszki, gdy była zdezorientowana.
Rogi zniknęły w momencie, gdy jej dłoń znalazła się blisko nich.
Ale spokojnie... One wrócą, wrócą, gdy tylko ta baba kichnie, a będą wracać dopóki pastylka będzie działać. A będzie działać długo.
Poczułam przyjemny kurcz w żołądku. Jakby satysfakcja wymieszała się z czymś jeszcze. Podniosłam wzrok na George'a siedzącego w rzędzie obok. Posłałam mu radosny uśmiech.
- To nie wszystko - odpowiedział bezgłośnie, zmuszając mnie do ciekawego zerknięcia na Umbridge.
Ponownie kichnęła, a z jej głowy wydobyło się poroże. Pokręciłam głową, niedowierzając. Pomysły chłopaków stawały się coraz bardziej wyszukane.
- Uczniowie, a teraz przestańcie pisać! - Po klasie przebiegł głośny głos profesorki.
Posłusznie odłożyliśmy pióra na biurka i spojrzeliśmy na profesorkę. Na jej twarzy jednak zamiast spodziewanej dumy, zastałam zdziwienie.
- Uczniowie! - Ponownie rozległo się w sali, ale usta Umbridge były zaciśnięte w cienką linię. To była kolejna część zemsty bliźniaków. - Proszę wstać i drapać się po głowie!
Wszyscy podnieśli się i z rozbawieniem zaczęli wykonywać jej kolejne polecenia.
- Stójcie! - Prawdziwa Umbridge nareszcie zdołała wydobyć z siebie głos. - Przestańcie natychmiast!
- Proszę o ładne uśmiechy z waszej strony! - Jej protesty zagłuszył jej zmodyfikowany głos.
Warto było mieć Vincenta po swojej stronie. Ślizgon transmutował się w stojak przy oknie i wołał na nas głosem urzędniczki.
- Uczniowie! - fuknęła prawdziwa Umbridge po raz kolejny.
- Bardzo proszę dziewczyny o rozpuszczenie włosów! - zawył drugi głos kobiety, a wszyscy ponownie parsknęli śmiechem.
Dziewczyny, które miały spięte włosy, zdjęły z nich wsuwki z rozbawieniem.
Przeniosłam drwiący wzrok na bliźniaków, którzy obdarowali mnie jedynie zadowolonym spojrzeniem. Pokręciłam głową, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
Znając życie, jeżeli Umbridge za chwilę go nie powstrzyma, będzie kazał wszystkim w tej sali ściągać spodnie.
...
Na Obronie nie wydarzyło się nic bardziej niecenzuralnego. Po kilku chwilach w sali rozbrzmiał dzwonek, co na dobre skończyło nasze zajęcia.
Obecnie przebywałam w dormitorium i szarpałam się z zawiązaniem przydługich sznurówek, a po kilku sekundach odpuściłam to sobie i użyłam czarów. Układając poprawnie kołnierzyk białej koszuli szkolnej, luźno obwiązałam szyję szalikiem w granatowym odcieniu.
Stanęłam przed lustrem i szybko poprawiłam włosy, pozbywając się na dobre przedziałka. Mój wygląd był znośny, a przynajmniej wszystko wyglądało harmonijnie, przez co na te stwierdzenie skarciłam się w duchu.
Ostatnimi czasy zaczęłam na poważnie używać lustra. Siwe poliestrowe spodnie lekko opinały moje zgrabne nogi, a talię podkreślała wkasana do środka koszula szkolna. Jej rękawy były zawinięte na raz i odsłaniały nadgarstki. Na nogach miałam granatowe tenisówki ujawniające beżowe skarpetki.
Opuściłam pomieszczenie, szykując się na najgorsze.
Kiedy bliźniacy wzywali mnie na pilne zebranie, to nigdy nie kończyło się to dobrze. Przebywszy przez pokój wspólny, w kilku krokach minęłam korytarz męskiego dormitorium.
Nie kłopocząc się pukaniem, wtargnęłam do pokoju bliźniaków, gdzie momentalnie mój wzrok padł niefortunnie na nagie plecy George'a stojącego do mnie tyłem. Przez chwilę wpatrywałam się jak zaklęta w ten widok, a przez moje ciało przeszedł intensywny dreszcz.
Jakiś kretyński głosik w mojej głowie krzyczał we mnie, że muszę się na niego teraz rzucić.
Jednak ja zdobyłam się jedynie na przełknięcie śliny i zignorowanie nagłego kurczu w moim podbrzuszu. Jeżeli tak wygląda pożądanie, to, kurde, długo już nie wytrzymam.
Z moich ust wydobyło się ciche chrząknięcie. Wywołała je jakaś ostatnia cząstka moralności w moim umyśle, bo całą sobą chciałam, aby chłopak nie zmieniał pozycji.
George odwrócił się w moją stronę ze zdezorientowaniem, a kiedy zobaczyłam zarys jego klatki piersiowej, moje nogi stały się jak z waty. Niezauważalnie oparłam się dłonią o blisko stojące krzesło, a dreszcze nasiliły się.
Cholera jasna!
- Jesteśmy kwita - stwierdził z zadowoleniem George, przypominając mi o jego wtargnięciu do mojego pokoju, gdy byłam w staniku. Cholera! Nie wiem dlaczego, ale ta myśl tylko mnie nakręcała.
- Co ty robisz? - Zdobyłam się na srogi głos i zlustrowałam bok chłopaka. Kurde!
- Ubieram się - odparł swobodnie, chowając ciało za koszulką. Fuknęłam w duchu. - Fred, przyszła już! - rzucił do brata, a w tej samej chwili z łazienki wybiegł drugi bliźniak. Był w pełni ubrany w strój do Quidditcha.
Zmarszczyłam czoło.
- Fred - zaczęłam niemrawo. - Zapomniałeś, że wywalili cię z drużyny. - Wskazałam na jego ubiór.
- Wszystko ci wyjaśnię na boisku - skarcił mnie.
- Jak to na boisku?
- Po siedmiu latach musisz w końcu nauczyć się grać w Quidditcha! - wtrącił jego brat, narzucając na siebie jeszcze czerwoną bluzę.
...
Usiadłam na murawie, po chwili lądując na niej całym ciałem. Skrzyżowałam ręce na piersi i posłałam bliźniakom zuchwałe spojrzenie. Czułam na swojej twarzy przyjemne promienie słońca. Był koniec marca, a natura pełną parą budziła się do życia.
- Chyba was powaliło do reszty! - warknęłam, gdy rudzielcy przynieśli ze sobą trzy miotły ze składziku, skrzynię z piłkami i kij.
- Zdziwiłabyś się. - George posłał mi ironiczny uśmiech i wystawił dłoń w moją stronę.
Prychnęłam pogardliwie, odtrącając nogą jego rękę, co w sumie wywołało na jego twarzy jeszcze większe rozbawienie. Fred jak na razie biernie uczestniczył w sytuacji.
- Mam lęk wysokości - zaargumentowałam. - Możecie ze mną pograć w jakieś mugolskie sporty, ale nie w Quidditch! Są pewne granice rozsądku!
- Musisz się tylko przełamać i...
- Niczego nie muszę, George! - zaprzeczyłam, zamykając oczy. Promienie słońca muskały delikatnie moje policzki, co wywołało na mojej twarzy lekkie zadowolenie.
- Jak chcesz - stwierdził rudzielec, mrucząc jeszcze coś pod nosem, a następnie poczułam jakiś ruch obok siebie i nagły uścisk chłopaka na moim ciele.
- Co do... - zaczęłam, podnosząc powieki. Znajdowałam się w ramionach chłopaka, szczerzącego się do mnie wrednie. - Weasley, odstaw mnie na ziemię! - dodałam, próbując się wyrwać, jednak jego ręce pod moimi kolanami i plecach robiły swoje. - Proszę! - jęknęłam, uderzając go w ramię teatralnie.
- Chyba mi ją amputują! - zawył na mój ruch, co jego brat skomentował głośnym parsknięciem.
- Żeby nie czasem. - Ponownie skrzyżowałam dłonie.
- Nie chcesz być pałkarzem? - spytał George, a kiedy pokręciłam pewnie głową, wypuścił mnie ze swoich objęć.
Spadłabym z gruchotem na ziemię, gdybym nie rzuciła na siebie zaklęcia. Uniosłam głowę, patrząc na George'a z pretensją. Moje palce u dłoni były szeroko rozstawione i starały się utrzymać mój ciężar kilka centymetrów nad powierzchnią.
- Nie Quidditch! - jęknęłam, ruchem ręki teleportując sprzęt do komórki. - Skuszę się na jakiś mugolski sport. - Podniosłam się z ziemi.
- Piłka nożna? - George zmrużył oczy.
- Może być. - Wzruszyłam ramionami, spoglądając na Freda. - Przebrałbyś się - skarciłam go, na co on, nawet na chwilę nie odrywając wzroku ode mnie i George'a, pstryknął palcami. Jego ubrania zmieniły się na bardziej odpowiednie. Gdy pstryknął po raz drugi w moich dłoniach pojawiła się piłka do nogi.
- Ja zaczynam? - parsknęłam, po czym rzuciłam przedmiotem o podłogę i skierowałam go w kierunku wyjścia z boiska.
Bliźniacy siłą rzeczy popędzili za piłką. Zaśmiałam się na ten widok i pędem ruszyłam za nimi.
Chłodny wiatr uderzał w moją twarz, dając mi cudowny oddech. Co kilka kroków wybuchałam śmiechem, starając się odbić chłopakom piłkę. Nieświadomie kierowaliśmy się polną drogą wzdłuż jeziora.
Fred kopnął czarno-biały przedmiot, kierując go daleko przed nami. Zaśmiałam się dźwięcznie, wysuwając się na prowadzenie.
Moje szybkie kroki niosły się echem i przebijały się przez ścianę z Zakazanym Lasem. Oddech stawał się płytszy, a dłonie swoimi ruchami przy klatce piersiowej ciągnęły mnie do przodu. Szalik zaczął lekko zsuwać się z ramion, a drgające powietrze ochładzało ciepłe ciało.
Bliźniacy biegli tuż za mną. Nasze kroki robiły się coraz dłuższe, a piłka, jakby na złość, toczyła się przed siebie.
Wpadliśmy zdyszani na polanę i upadliśmy na trawę. Nim zdążyłam odzyskać równy oddech, wybuchłam śmiechem, który pokierował się dalej. Posłałam bliźniakom zwycięskie spojrzenie, na co oni jedynie przewrócili oczami.
Po chwili jednak poczułam, jak w moje nozdrza wpada znajomy zapach.
Kwiatowy zapach fiołków, hiacyntów i narcyzów. Wzięłam głęboki wdech, aby lepiej poczuć ten słodki aromat, a wtedy poczułam krótkie ukłucie w sercu. Przełykając ślinę, podniosłam się z ziemi i spojrzałam przed siebie.
W niedalekiej odległości od nas rosło drzewo, na którego potężnych konarach majaczył fioletowy obłok. To te liście wielkości manny dawały taki efekt. Ich ametystowy kolor i poświata nie pozwalały przejść obojętnie.
Tak jak wtedy drzewo rosło w osamotnieniu. Wyglądało jak z innej rzeczywistości czy krainy. Nie przejmowało się niczym, a jego rajski wygląd był tylko maską ostrej natury. Jego korzenie zachłannie wpijały się w ziemię i wybrzuszały ją, aby dostać się także do jeziora.
- Ja... - wydało się z moich ust, przez co bliźniacy stanęli obok po chwili.
- Nieźle - skwitował młodszy z nich, a ja jedynie skinęłam głową.
- Co to za miejsce? - spytał George. - Znasz je? - Przeniósł na mnie wzrok.
- Tak - powiedziałam niepewnie, podchodząc do osobliwej rośliny. Gdy znaleźliśmy się na tyle blisko niej, aby zauważyć wyżłobienia w grubym pniu.
- Jest niesamowite - powiedział Fred, podbiegając do jednej z gałęzi i podnosząc z niej jeden z pierwszych płatków, który niefortunnie został zdmuchnięty przez wiatr.
- Byłam tutaj, kiedy dowiedziałam się o porwaniu Ginny - rzekłam. - Nocą jest tutaj przepięknie.
- Jak je znalazłaś? - rzucił George, z zainteresowaniem przyglądając się drzewu, chociaż nie odstępował mnie na krok.
- Cedrik mi je pokazał - mruknęłam, momentalnie spuszczając głowę, jakby spodziewając się z ich strony reprymendy. Przecież nigdy go nie lubili.
Zamiast tego, poczułam jednak, że George przybliża mnie do siebie.
- Diggory był... - zawahał się przez chwilę. - z resztą sama wiesz. - Jego wargi zetknęły się z czubkiem mojej głowy.
Parsknęłam na jego słowa, niechętnie odsuwając się od jego ciała. Kiedy przeniosłam wzrok na Freda, ten patrzył na nas z pewną zagadką w oczach.
Zignorowałam go i podeszłam do drzewa, a następnie dotknęłam jego pień. Był chropawy a jednocześnie przyjemny w dotyku.
- Kiedyś na prawdę wyjdę z siebie i stanę obok! - Nagle usłyszałam szorstki głos, w którym dało się wyczuć dzikość.
Odskoczyłam od drzewa jak oparzona, odwracając się w kierunku lasu. W naszym kierunku galopował rozeźlony centaur.
- Margorm! - przywitałam go jedynie imieniem, bo nic innego nie mogło mi przejść przez gardło.
- We własnej osobie - rzekł uważnie lustrując mnie wzrokiem. Zatrzymał się kilka metrów przed Georgem. - Jak samopoczucie po roku nieobecności?
- Mamy marzec, ale jakoś udało mi się wdrożyć w system - skinęłam, na co centaur spojrzał z rezerwą na bliźniaków.
- A wy? - spytał podejrzliwie. - Jak widzę, nie rozerwaliście jej za tę animagię.
- Nie było okazji. - Fred wzruszył ramionami.
Margorm uśmiechnął się przychylnie, a następnie, rozglądając się wokół za niebezpieczeństwem, spoczął na trawie. Wraz z bliźniakami zrobiłam to samo, ale w pewnej odległości od niego. Nawet zaprzyjaźniony centaur był nieprzewidywalny.
...
Z różdżki George'a wystrzeliło jasne światło, z którego po chwili ułożyła się hiena. Mglista forma patronusa wzbiła się w powietrze, zostawiając za sobą błękitne smugi, a po chwili znów pojawiła się przy swoim właścicielu. Zamachnęła się ogonem, a następnie ukazała ostre kły i pysk naśladujący uśmiech.
Chłopak wyciągnął w jej stronę dłoń, jednak ona zachichotała kpiąco i, ku mojemu zaskoczeniu, podeszła do mojej siedzącej osoby i oparła łapę na moim kolanie.
Przez moje ciało przeszedł dreszcz, który palił moje penetrowane przez siebie ciało. Przełknęłam ślinę, wpatrując się w granatowe oczy zwierzęcia. To zadziwiające, ale jej obecność działała na mnie w podobny sposób jak George'a. Westchnęłam ciężko, przejeżdżając dłonią po karku zwierzęcia.
Hiena syknęła cicho i rozpłynęła się, pozostawiając po sobie jedynie białe smugi.
- Jesteście podobni - rzuciłam do chłopaka, który wpatrywał się we mnie z zaintrygowaniem w oczach.
Uśmiechnął się na moje słowa, ale nic nie powiedział. Przeniósł wzrok na brata, który bawił się właśnie z wyjątkowo złośliwym kojotem, który podgryzał przyjaźnie nogawki jego spodni.
Nieco dalej znajdował się Jordan, na którego ramieniu spoczywała ogromna tarantula wielkości dwóch rąk chłopaka. Zaśmiałam się w duchu, gdy pająk złapał go za jedną z dred.
Angelina wraz z Maureen chichotała, podziwiając swoje patronusy. Johnson wpatrywała się w ogromnego orła o jasnych skrzydłach szybującego nad nią, a czarnowłosa próbowała przywołać do siebie gazelę przypatrującą się jej z niechęcią.
To było zadziwiające jak bardzo te błękitne duchy przypominały moich przyjaciół. Poczułam zimny dreszcz, a oddech w moich płucach na chwilę się zatrzymał. Ciarki sprawiły, że moja lewa noga zesztywniała, a z ust wydał się cichy syk.
Patronus George'a właśnie przebiegł przeze mnie i na dosłownie moment znalazł się w moim ciele.
Przymknęłam oczy, czując napływające przez ból łzy. Patronus był niezwykle osobistym tworem, a jego obecność w czyimś ciele odbijała się na tej osobie bardzo negatywnie.
- Suzanne, wszystko okay? - rzucił George, a ja zdobyłam się jedynie na skinięcie głową.
Cholera!
Palący ból zebrał się w mojej klatce piersiowej i nie chciał puścić. Nie mogłam złapać swobodnego oddechu.
- Suzanne? - Tuż przy uchu usłyszałam głos chłopaka, a po chwili jego dłoń dotknęła mojego ramienia.
Wzdrygnęłam się na ten ruch, ale wszystkie dreszcze nagle ustały. Podniosłam wzrok na chłopaka.
- Już jest okay - odparłam, strzepując z ramienia jego dłoń. Jak nie ból, to inne niepoprawne uczucie w jego obecności wypełniało moje ciało.
Kwadrans później Potter zarządził kolejną serię pojedynków. Tym razem to jednak on postanowił dobrać nas w pary. Spojrzał po wszystkich krytycznie i zaczął wskazywać na kolejnych uczniów.
Kiedy doszedł do nas, zmrużył lekko oczy, jakby się nad czymś zastanawiając. Po chwili uśmiechnął się pod nosem i podzielił nas szybko, a następnie odszedł do kolejnych osób.
- Maureen i Jordan, Fred i Angelina, George i Suzanne.
Zaśmiałam się w duchu. Tak ironicznie, że, gdybym śmiała się naprawdę, udławiłabym się jak przed chwilą. Spojrzałam na George'a, ale on posłał mi jedynie hardy uśmiech.
- Powodzenia, moja droga - ostrzegł, momentalnie rozpoczynając serię rzutów w moją stronę.
Tylko cudem udało mi się uniknąć je wszystkie, a następnie zrobiłam na nim odwet. Trudność tego pojedynku nie polegała koniecznie na tym, że większość naszych zaklęć była niewerbalna. Polegała ona na tym, że oczy chłopaka były tak cholernie hipnotyzujące - nie mogłam się skupić.
Gdy za drugim razem oberwałam w ramię czarem, który przy okazji stworzył dwa rozcięcia na moim swetrze, postanowiłam się wybudzić z tego transu.
Naparłam na chłopaka serią zaklęć, które on obronił. Ba! Jedno z nich skierował przeciwko mnie! Uchyliłam się w ostatniej chwili, przez co ściana za mną jęknęła z nagłego uderzenia.
- Tak chcesz się bawić? - prychnęłam, a z mojej różdżki wypadło błękitne światło. Oczywiście chłopak poskromił je szybko, ale w tej samej chwili wysłałam mu dwa kolejne zaklęcia. Widział moje ruchy różdżką, więc doskonale wiedział, jak ma się bronić!
Ruch dłoni załatwił sprawę.
Pozornie - George wywrócił się na podłogę przez nagły ruch powietrza za plecami.
Parsknęłam na jego zaskoczoną minę.
- Suzanne! - warknął i, nadal leżąc na podłodze, skierował na mnie swoją dłoń, z której wyleciało przezroczyste zaklęcie.
Uchyliłam się. A z mojej różdżki wypadło różowe światło.
George rzucił zaklęcie w tym samym momencie, a nasze dwa promienie zderzyły się ze sobą.
Przełknęłam ślinę.
Chłopak zaczął przeciągać wiązkę w moją stronę. Nie mogłam na to pozwolić!
Kumulując moc, przepchnęłam ją o kilka cali, a George ułożył usta w cienką linię.
Moje mięśnie nagle stały się napięte, a mózg przestał klarownie przetwarzać informacje.
Liczyło się tylko jedno - wygrać ten pojedynek.
Zmrużyłam oczy, koncentrując się na miejscu styczności naszych świateł.
Zbliżało się ono w moją stronę!
Naparłam na nie z całej siły.
Przez chwilę zatrzymało się ze zgrzytem, a następnie puściło.
Uderzyło we mnie zaklęcie chłopaka, przez co upadłam na ziemię i przeturlałam się kilka kolejnych metrów. Mój policzek zetknął się z chłodnym podłożem, a po moim ciele rozlała się silna energia. Że też musiał użyć akurat tego zaklęcia! Wewnątrz mnie wbijały się teraz małe igiełki, powodujące skurcze moich kończyn. Contractio nigdy nie przypadło mi do gustu.
Przez chwilę czułam wokół siebie ciszę. Dopiero po chwili ludzie zwrócili na nas uwagę - czułam na sobie ich czujne spojrzenia.
- Suzanne! - Usłyszałam nad głową głos Maureen, szturchającej mnie w ramię.
Przygryzłam wargę, nie mogąc się ruszyć. Uchyliłam lekko powieki i zerknęłam w jej stronę.
Chciałam ją puknąć w czoło, że obdarza mnie teraz zatroskanym spojrzeniem. Chociaż z drugiej strony poczułam pewnego rodzaju ciepło na sercu, że ktoś się o mnie martwi. Po chwili zdołałam z siebie wydać głośne prychnięcie pełne drwiny.
- Usp...pokój...s...s...się - mruknęłam, na co Maureen momentalnie uśmiechnęła się półgębkiem.
- Oczywiście - stwierdziła ironicznie, a tuż obok niej pojawił się Jordan.
Z jego pomocą dziewczyna odwróciła mnie na plecy i ułożyła moje ręce wzdłuż ciała.
- Możesz się ruszać? Jakkolwiek? - spytał Lee, co rozbawiło mnie nieznacznie.
- A...j...j...jakm...yślisz...z...z - rzuciłam, starając się oszczędzić tlen.
- Wszystko z nią w miarę dobrze? - Usłyszałam nad sobą kolejny głos.
- Żyje, Harry - odparł Lee, odwracając wzrok w jakąś stronę. - Co z Georgem? - spytał, ściszając ton.
- Lepiej.
- Nieźle się załatwiłaś - skwitowała Maureen, odsuwając kilka kosmyków z mojej twarzy.
Wypuściłam z świstem powietrze z ust na jej uwagę.
George! - nagle zakołatało mi w głowie.
Uniosłam głowę, aby móc się rozejrzeć za rudzielcem, ale kolana Jordana skutecznie mi to uniemożliwiały. Prychnęłam pogardliwie, stykając się potylicą z zimną podłogą.
Czułam, że mięśnie powoli odzyskują władzę nad statycznym ciałem.
Po kilku chwilach podciągnęłam rękę i podniosłam się delikatnie na przedramieniu. Pomiędzy Maureen a Jordanem ujrzałam opartego o ścianę George'a. Miał zamknięte oczy.
Z zaskoczeniem przeniosłam wzrok na przyjaciół.
- C...co...mu...u...j...e...s...s...t? - Ponownie wróciłam do niego wzrokiem.
- Zapytasz go, jak wrócisz do siebie - powiedziała Maureen, zmuszając mnie do ponownego położenia się na posadzce.
Westchnęłam ciężko.
Po podłodze niosły się dźwięki kroków uczniów (zapewne spotkanie właśnie się skończyło) i atakowały zdradziecko moje uszy. Przygryzłam wargę, czując jak moja głowa rozsadza się od głośnych tupnięć.
- Cholera - syknęłam (nareszcie pełnym zdaniem) i podniosłam się na przedramionach.
Powolnie rozejrzałam się po pokoju życzeń. Wyszli wszyscy - poza naszą szóstką. George'owi, siedzącemu przy równoległej ścianie, towarzyszyli Fred i Angelina.
- Ile będę taka niepełnosprawna? - zwróciłam się do Lee i Maureen, lecz oni pokręcili głowami.
- Raczej na wózku nie wylądujesz - pocieszył mnie Jordan, na co parsknęłam kpiąco, po chwili zdając sobie sprawę, że nie mam przy sobie różdżki.
Westchnęłam, wystawiając rękę przed siebie.
- Accio - jęknęłam, a w następnej chwili przedmiot znajdował się w mojej dłoni. - Przynajmniej tyle pożytku - dodałam, celując nim w nogi.
- Suzanne! - Maureen po raz kolejny spojrzała na mnie karcąco.
- Sentirio - rzuciłam, a nagle w moich kończynach moc odbiła się echem. - Sentirio - spróbowałam jeszcze kilka razy, aż zdołałam wstać o własnych siłach.
Jednak Lee i Maureen dla pewności złapali mnie za ramiona, co skomentowałam drwiącym śmiechem.
- Co ci się... - zaczęła Angelina, gdy doczłapałam się do nich, ale pokręciłam z rezygnacją głową.
- Mi już nie jest nic, ale ta dwójka... - Wskazałam głową na Maureen i Jordana. - uparła się, że nie potrafię chodzić.
- Bo nie potrafisz! - fuknęła Store.
- Zabawne! - odparłam, czując, że przyjaciele puszczają mnie zgodnie, a ja tracę równowagę i z hukiem ląduję na podłodze.
Parsknęłam cicho, kręcąc głową z rezygnacją, zaszczycając ich drwiącym spojrzeniem.
Po chwili jednak przeniosłam wzrok na George'a, który patrzył na mnie niepewnie.
- Przepraszam, poniosło mnie - mruknął, uważnie lustrując mnie wzrokiem.
Nawet na tak drobny ruch z jego strony poczułam dreszcz przechodzący wzdłuż mojego kręgosłupa.
- A ja wolałabym na twoim miejscu oberwać Contractio niż Expulso - przyznałam.
- Fakt. - Dotknął się w głowę z pewnym grymasem na twarzy. - Jeszcze nigdy nie zderzyłem się tak mocno ze ścianą.
...
*skurcz (łac.) - powodowało długo bądź krótkotrwały kurcz wszystkich mięśni w ciele. Zbyt gwałtowne rzucenie zaklęcia może skutkować nawet niedowładem kończyn.