niedziela, 27 maja 2018

Rozdział 88


...
Włożyłam do kufra jeszcze jeden sweter, który okazał się być ostatnim przedmiotem potrzebnym mi w szkolnych murach. Zamknęłam wieko i wyszłam z pokoju, próbując w jakiś w miarę bezpieczny sposób przetransportować mój bagaż na korytarz na parterze, gdzie znajdowali się już bliźniacy i Remus − ranne ptaszki. 
Kufer opadł z hukiem na ziemię, przez co zostałam obdarowana przez brata karcącym spojrzeniem. Szybko odwróciłam wzrok, aby nie musieć konfrontować się z mężczyzną dłużej niż kilka sekund. Siła jego zielonego spojrzenia była wręcz nieporównywalna z moim. Bliźniacy z kolei patrzyli na mnie z troską. W ich jasno brązowych oczach dostrzegłam wręcz obawę.
− Coś się stało? − rzuciłam, podchodząc bliżej nich.
− Nie boisz się powrotu? − odparł pytaniem na pytanie George.
− To chyba bez znaczenia.
− W gruncie rzeczy zostałaś zmuszona do powrotu do Hogwartu − przyuważył jego brat.
− Zostałam też zmuszona do opuszczenia go. Dajcie spokój, wszystko jest w porządku. − uspokoiłam ich, chociaż w rzeczywistości nerwy pożerały mnie od środka. Nie mogłam jednak dać po sobie poznać, że jestem zdenerwowana. Naszej grupie wystarczało już po stokroć moje złe samopoczucie (aczkolwiek tak znakomicie ukryte).
Molly wypadła z kuchni, a w jej dłoniach spostrzegłam stos zacelofanowanych kanapek. 
− Na drogę, dzieciaki − wyjaśniła, stawiając tę monumentalną wieżę z sandwichów.
− Chyba na Mont Everest − prychnął Fred, krytycznie lustrując kanapki. − Zrobiłaś z masłem orzechowym? − dodał z zachwytem.
− Są na samym spodzie. Dokopiesz się do nich później. − Machnęła ręką. − Remusie, za ile wyruszacie?
− Półgodziny − mruknął mój brat, zerkając na zegarek. Po jego minie poznałam, że cieszy się z tych trzydziestu minut.
− To dlaczego stoicie tutaj? − fuknęła nagle, co ożywiło nieco mojego brata. − Nie macie nic lepszego do roboty? Remusie, chodź, zaparzyłam właśnie herbaty. Fred, George, Suzanne. − Spojrzeliśmy na nią z nadzieją. − Poszukajcie, czy nie zostawiliście jakichś rzeczy w budynku!
− Nawet nie dostaniemy herbaty? − oburzył się Fred.
− Nie ma na to czasu − rzuciła Molly, ciągnąc Remusa za rękę do kuchni.
Parsknęłam śmiechem.
− Nie ciesz się tak, Suz − skarcił mnie George. − Przeszukiwanie domu cię nie ominie. 
Więc ruszyliśmy. Najpierw przeglądając parter, a następnie drugie piętro. Na trzecim przestaliśmy czerpać z tego przyjemność, dlatego aby zrobić to szybciej, rozdzieliliśmy się i poszliśmy w swoje strony.
Otworzyłam kolejne pomieszczenie. Podczas jednego z wieczorów bliźniacy użyli go jako świetnego miejsca do kryjówki podczas chowanego. Od tego czasu minął prawie miesiąc!
Nieśpiesznie weszłam do pokoju. Czas mnie nie gonił, więc mogłam sobie pozwolić na powolne wykonywanie oględzin budynku. Rozejrzałam się starannie po pomieszczeniu. Poza ozdobnym sufitem i ścianami nie znajdowało się w nim nic drogocennego. Kolejny stary, zapomniany pokój, który nikomu nie był potrzebny. 
− Suzanne! − Usłyszałam nagle krzyk George'a dobiegający z innego pokoju. Być może on natknął się na coś ciekawszego niż ja.
Wyszłam na korytarz, lecz nie było już na nim śladu po wołaniu chłopaka. Intuicja podpowiadała mi jednak, że znajdował się blisko. Pewnie był to jeden z jego dowcipów, które kazały mi wiecznie zachowywać czujność! 
Uchyliłam niepewnie najbliższe drzwi, ale w odkrytym pomieszczeniu poza wypchaną skórą aligatora nie znajdowało się nic ciekawszego. Kolejne dwa pokoje także okazały się puste.
− George, co ty? Zabawę sobie urządzasz? − prychnęłam, naciskając klamkę ostatniego widocznego pomieszczenia na tym piętrze.
Kiedy znalazłam się w środku, na tle ciemnozielonych firanek ujrzałam sylwetkę George'a odwróconą do mnie plecami. Westchnęłam, uśmiechając się pod nosem. 
− Mam uciekać? − prychnęłam. − Niech zgadnę: zaraz wylejesz na mnie puszkę z farbą?
Kilka metrów od rudzielca stała otwarta szafa, z której wystawała biała płachta.
− Co ty robisz? − rzuciłam, podchodząc do niego bliżej. George jednak nadal nie reagował. Jego ignorancja powoli zaczynała działać mi na nerwy. − Ej, przestań! To nie jest śmieszne − stwierdziłam, kładąc dłoń na jego ramieniu. Wtedy rudzielec odwrócił się w moją stronę.
W jego oczach krzątała się pustka.
− Co ci się stało? − Zabrałam rękę, odchodząc od niego o krok.
Chłopak nie odpowiedział, a jedynie wyjął z kieszeni spodni różdżkę. Następnie jej koniec skierował we mnie. 
− Co ty robisz? − Zmarszczyłam brwi, patrząc na chłopaka z coraz większym dystansem. Ceniłam poczucie humoru czy zabawę, ale to zaczynało wyglądać wręcz niepokojąco. − George, opuść różdżkę!
W odpowiedzi chłopak poruszył wręcz niezauważalnie wargami, a wtedy trąciło mnie fioletowe światło. 
Ze zdezorientowaniem uderzyłam o pobliską ścianę i osunęłam się na podłogę, niepewnie podnosząc wzrok. Wtedy trzepnęło mnie drugie zaklęcie. Przed trzecim atakiem zdołałam uchronić się tylko dzięki wyczarowaniu bariery. Czar walnął w pobliską komódkę, która zapiszczała przez nagłe uderzenie.
Kiedy George chciał zaatakować mnie kolejny raz, nie mając wyboru, rzuciłam szybkim zaklęciem w jego stronę.
− Expelliarmus!
Chłopak warknął wyraźnie rozeźlony. Przez chwilę wydawało mi się, że udaremniłam jego zamiary. Wtedy Sięgnął ponownie do kieszeni spodni i po chwili wyciągnął z nich nóż! Przełknęłam ślinę, odrobinę niedowierzając.
− George, uspokój się! Co ty wyprawiasz? − Chciałam uciec z pomieszczenia, ale wtedy chłopak rzucił na drzwi zaklęcie zamykające. Byłam w potrzasku. − George, nie wygłupiaj się! − rzekłam, kiedy rudzielec znajdował się coraz bliżej mnie. 
W pewnej chwili zamachnął się nożem trzymanym niewzruszenie w dłoni, a w jego oczach ujrzałam rosnącą irytację.
− Drętwota! − warknęłam w jego kierunku, a zaklęcie unieruchomiło chłopaka. 
George upadł na ziemię, a jego głowa mocno uderzyła o podłogę. Nóż leżał kilka cali od jego ciała wbity w ziemię.
Szybko odsunęłam broń w kąt pokoju. Chciałam podejść do George'a, aby zobaczyć, co mu się stało, ale wtedy chłopak znów otworzył oczy i rzucił się na mnie. Zacisnął dłonie na mojej szyi i przycisnął mnie mocno do podłogi.
− George! Przestań! − krzyknęłam, wyrywając się z jego uścisku. Nie pozostawiał mi innego wyboru. − Proszę cię, przestań! Co ci się stało?
Wyglądał, jak ktoś opętany. Może Kruma zaatakowało to samo?
Poczułam, że powoli tracę dostęp do tlenu.
− George! − krzyknęłam resztką sił, ale chłopak jedynie pogłębił uścisk. − Nie zmuszaj mnie... do użycia ostateczności!
Nie zareagował. W jego oczach pojawiła się zdradziecka furia, a palce coraz mocniej wrzynały się w moją skórę.
− Bombarda! − warknęłam na ostatnim wolnym wydechu, czując, że uścisk chłopaka ustępuje. 
Wyrwałam się z jego objęć. Kiedy od niego odskoczyłam, zrozumiałam jednak, że przez moje zaklęcie na chłopaka spadła część tynku. George leżał przygnieciony na podłodze.
Po chwili z jego czaszki zaczęła wyciekać szkarłatna strużka krwi, która zaplamiła dywan. Na twarzy zastygniętej w wyrazie bólu i nienawiści pojawiły się plamy czerwonej cieczy. Usta wykrzywiły się w grymas, a klatka piersiowa znieruchomiała. Jego serce najprawdopodobniej się zatrzymało.
Przełknęłam ślinę ze zdenerwowania. Nie! To nie mogło być prawdą. Martwe ciało George'a nie mogło teraz znajdować się tuż przede mną.
Mój oddech nagle stał się szybszy, a dłoń przywarła do drżących warg. Zabiłam go? W oczach pojawiły się łzy. 
Przecież tylko chciałam się bronić. Dlaczego w ogóle mnie zaatakował? Może to Voldemort właśnie zakończył swój pierwszy atak? 
Z moich ust wydobył się niekontrolowany szloch, a po policzkach zaczęły płynąć rzęsiście łzy. W jednej chwili znalazłam się przy chłopaku i odsunęłam z jego czoła kilka rudych kosmyków, które nagle zdawały się stracić swój blask. Tylko ten prosty gest byłam teraz w stanie wykonać.
Wtedy właśnie drzwi pomieszczenia otworzyły się z trzaskiem. W wejściu stanął rudzielec, który na widok swojego martwego ciała na podłodze zmarszczył ostro brwi. Następnie przeniósł wzrok na szafę, a wtedy wszystko stało się jasne.
− Riddikulus! − mruknął George, a bogin zniknął spod sterty gruzów.
Pociągnęłam niezdarnie nosem, czym zwróciłam na siebie uwagę chłopaka.
− Suzanne − powiedział na mój widok i momentalnie znalazł się przy mnie. 
− Ty... żyjesz − Próbowałam złapać stabilny oddech.
George położył delikatnie dłoń na moim policzku, na co w pierwszej chwili wzdrygnęłam się ze zdenerwowania.
− Suzanne, ciii − szepnął, przytulając mnie do siebie. Jego dłoń gładziła kojąco moje włosy. − to był tylko bogin. Tylko bogin, rozumiesz?
− George − wyszeptałam. − Ja... ja cię zabiłam. Przygniotłam się sufitem! − jęknęłam, próbując wyrwać się z jego objęć. Na szczęście był na to za silny.
− Nic się nie stało. Żyję, widzisz. Ja żyję. − Urwał na chwilę. − Trzeba będzie przekazać Blackowi, aby pozbył się stąd tego bogina. − Westchnęłam ciężko, spoglądając krytycznie na zamknięte drzwi szafy.
− George − sapnęłam, wtulając się mocniej jego w ciepły tors. Jego klata piersiowa unosiła się powoli, dając mi poczucie bezpieczeństwa. − Ja... Ja cię... zabiłam! − Próbowałam wydobyć z siebie zwyczajny ton głosu, jednak nierówny oddech tym bardzie segmentował moje lakoniczne wypowiedzi.
− Ciiii − wyszeptał znowu, a w tej samej chwili usłyszałam kolejne kroki zmierzające w naszym kierunku.
− Co tu się stało? − spytał Fred z poważną miną, rozglądając się po pomieszczeniu.
Faktycznie nie prezentowało się ono zbyt ciekawie. Szczątki sufitu znajdowały się na środku pokój, a na podłodze obok nadal można było dostrzec świeżą plamę krwi George'a.
− To był bogin − mruknął prawdziwy George.
− Czego musiał przyjąć postać, do cholery, że panuje teraz tu taki bajzel? − prychnął brat, chociaż w jego oczach pojawiła się wręcz niezauważalna iskra. Szybko też zniknęła, ale jej wydźwięk wcale nie dodawał mi otuchy.
George na jego słowa złożył usta w cienką linię i posłał mi pytające spojrzenie. Niechętnie postanowiłam się od niego odsunąć.
− Bogin przyjął ciało... George'a − stwierdziłam bez przekonania, wstając, o dziwo, o własnych siłach.
Po minie Freda poznałam, że mocno powstrzymuje się przed rzuceniem jakiegoś zgryźliwego komentarza.
− Zaatakował mnie − kontynuowałam. − Wyglądał jakby był opętany.
− Suzanne − George pokręcił głową, zrównując się ze mną.
− Jest w porządku. − Posłałam mu nikły uśmiech. − Zejdźmy na dół. Wydaje mi się, że pół godziny już dawno minęło.
Dwaj rudzielce posłali mi niepewne spojrzenia, chociaż po minie Freda domyślałam się, że chłopak toczy w swoim spaczonym umyśle batalię ze swoimi niepoprawnymi przypuszczeniami.
...
Kiedy pojawiliśmy się na dole, okazało się, że wszyscy już na nas czekali. Przez pierwszy moment, gdy dostrzegłam w tym małym tłumie mojego brata, chciałam mu powiedzieć o boginie, który skrywał się w jednej z szaf, ale już po chwili zrezygnowałam z tej myśli. Moja uwaga i tak by niczego nowego nie wniosła, więc nie było żadnego sensu się produkować.
Moody obadał nas wszystkich karcącym spojrzeniem.
− Syriusz, nadal uważam, że to idiotyczny pomysł − warknął, patrząc na czarnowłosego pobłażliwie.
− Wierzę ci − odparł lekceważąco Black i zwrócił się do mnie i bliźniaków. − Podzieliliśmy się na grupy. Ja odpowiadam za was. − Skinęłam lekko głową.
Przez stwierdzenie Blacka przedarł się jednak jęk Harry'ego pełen rozczarowania. 
− Nic nie poradzę, Potter − fuknął na niego Alastor. − Ty się zabierasz ze mną. Tak samo jak panna Granger i Weasley. − Spojrzał krytycznie na Rona, którego miniaturowa sówka zaczynała jazgotać coraz głośniej.
− Maureen i Ginny, wy idziecie ze mną, dziewczyny − wtrącił mój brat, ale Wybrańcowi takie ustawienie wyjątkowo nie przypadło do gustu.
− Dlaczego... − zaczął, zapewne chcąc spytać o powód jego rozdzielenia z Syriuszem.
− Bo ta trójka − Wskazał na mnie i bliźniaków. − jest starsza od ciebie, Potter, i Black w pewnym sensie zdoła nad nimi zapanować... Nie! Inaczej, nie będzie musiał poświęcać im tyle uwagi, ile spożytkowałby na ciebie. − Wbił Harry'emu oskarżycielsko palec w ramię. − Poza tym wolę mieć cię na oku − dodał niechętnie, a następnie stuknął swoją laską o ziemię, a niebieska smuga wyłaniająca się z jej końca otoczyła go oraz trójkę jego podopiecznych. Po chwili zniknęli, niesieni przez nurt szalonej teleportacji.
− Teraz my − obwieścił mój brat, łapiąc za dłoń Maureen, która to z kolei trzymała się Ginny. Po chwili zniknęli, a towarzyszyło im przy tym ciche pyknięcie. Nie pojawiła się niestety tak bardzo widowiskowa błękitna mgiełka deportacyjna. 
Zmarszczyłam lekko czoło, czując, że powstaje na nim pojedyncza zmarszczka. Pan Weasley parsknął na moją, pewnie zabawną, minę.
− Wasze kufry zabiorę ja, Molly, Kingsley i Tonks, spokojnie − stwierdził, wskazując na osoby obok siebie. 
Ledwo zdążyłam skinąć głową, a z ust Blacka wydało się krótkie: "Koniec pogaduszek" i już w następnej chwili mój żołądek skurczył się, w głowie poczułam wirowanie, a nogi straciły kontakt z podłożem.
Przez tak nagłe wprawienie mnie w stan nieważkości, kiedy ponownie oparłam się stopami o podłogę, nie zdążyłam złapać odpowiednio wcześnie równowagi. Przechyliłam się niebezpiecznie do tyłu, zamachując się nieporadnie rękami, aby złapać się tak bardzo rzadkiego powietrza. 
Przed upadkiem uratował mnie George, który w odpowiednim momencie złapał mnie zręcznie, a następnie momentalnie odstawił do pionu. Na moich policzkach nie zdążył pojawić się rumieniec.
Fred oczywiście nie omieszkał sobie nie odmówić uraczenia nas złośliwym komentarzem dotyczącym mojej chwilowej niezdarności. Zdobyłam się jedynie na krótką odpowiedź w postaci irytującego przewrócenia oczami, co na twarzy George'a wywołało uśmiech.
Kiedy przenieśliśmy wzrok na Blacka, cała nasza trójka zmarszczyła brwi. Zamiast tego czarnowłosego mężczyzny znajdował się przez nami duży pies, którego przydługa sierść poruszała się przy każdym jego ruchu. Przełknęłam ślinę.
− To bardzo idiotyczny pomysł! − warknęłam, przypominając sobie pierwsze słowa Szalonookiego. Bliźniacy przyznali mi rację, ale w naszej grupie jak widać nie było demokracji.
Czarny pies odwrócił się do nas tyłem i skierował się w stronę naszego peronu, a my − nieporadni siedemnastolatkowie − ruszyliśmy za nim potulnie jak baranki.
W zasadzie czego innego można by się po Blacku spodziewać? Przecież nie mógł sobie paradować po dworcu od tak − był przecież zbiegłym przestępcą! Z każdym kolejnym krokiem, który zbliżał mnie do ceglanej ściany będącej przejściem na peron dziewięć i trzy czwarte, coraz bardziej rozumiałam sens i logikę całego postępowania Blacka. Chociaż, nie ukrywając, był to wręcz absurdalnie szalony pomysł!
Po drodze dołączyli do nas Alastor i Remus ze swoimi podopiecznymi, a prawie pod samym przejściem spotkaliśmy naszych bagażowych − jak zgrabnie określił ich funkcję George. Przez jego słowa niestety nasze kufry zostały nam zwrócone i teraz sami musieliśmy je dźwigać.
− Dzięki, George − prychnęłam Maureen, która jako pierwsza przekroczyła ścianę. Oczywiście nie licząc Kingsleya mającego za zadanie wybadać na peronie sytuację.
Po czarnowłosej zaczęliśmy kolejno przemierzać ścianę i trafiać w magiczny sposób na właściwą nam stację. Kiedy nadeszła moja kolej, przez chwilę bardzo starannie lustrowałam ten ceglany mur wzrokiem.
Nie zmienił się przez ostatni rok − tyle tylko zdołałam określić, bo w następnej chwili zostałam popchnięta przez Freda, który usprawiedliwił się później słowami: "Nie mieliśmy przecież całego dnia!". W istocie tak nie było, a to był ostatni raz, gdy przebyłam to przejście − przynajmniej jako uczennica Hogwartu.
Przez moje ciało przeszedł chłodny dreszcz, towarzyszący każdemu podczas przechodzenia przez przejście. Po chwili chłód ustał, a zastąpił go szum głośnych głosów na czarodziejskim peronie. Tak, nie trudno było rozpoznać w nich ten magiczny pierwiastek. Magia, prawdę mówiąc, emanowała z każdego czarodzieja, nawet jeżeli ten nie zdawał sobie z tego sprawy.
Poczułam za sobą obecność dwóch denerwujących rudzielców. Mój uśmiech instynktownie się pogłębił, a serce przestało tak tarabanić i jakby domagać się opuszczenia mojej klatki piersiowej. 
Rozejrzałam się po peronie, z zacięciem doszukując się na nim tak dobrze znajomych twarzy. Po drodze niestety napotkałam też kilka złych, między innymi Yaxley, która przez ostatnie lata nauki w Hogwarcie stała się jeszcze brzydsza niż na początku − to moja obiektywna opinia.
Wtedy moje oczy zatrzymały się na pewnej dwójce żywo debatującej ze sobą. Angelina jak zwykle miała związane włosy w luźnego kłosa, a na głowie Jordana dyndały ekstrawaganckie dredy. Rysy ich twarzy spoważniały, odnosiłam też dziwne wrażenie, że ich rozmowa przebiega normalnie − chyba nie podnosili na siebie głosu! 
Lee wyraźnie zmężniał. W barkach przybyło mu kilka centymetrów, a tors zdecydowanie stał się bardziej umięśniony. Nie wiedziałam, czy było to zasługą mojego sokolego wzroku, czy też dobrze padających promieni słońca, ale zdawało mi się też, że na jego twarzy znajduje się zarost. Typowy Jordan − nie chciało mu się ogolić pierwszego dnia szkoły! Zaśmiałam się na to w duchu. 
Angelina nie prezentowała się gorzej. Kwiecista sukienka doskonale podkreślała wszystkie atuty dziewczyny − zgrabne nogi, płaski brzuch i tak dalej, i tak dalej. Aż zrobiło mi się głupio, że ubrałam się dzisiaj w zwyczajne czarne spodnie i przyduży fioletowy T−shirt z rękawami sięgającymi mi prawie do łokci. Wypuściłam z goryczą powietrze wstrzymywane w płucach i dopiero wtedy zrozumiałam, że bliźniacy nie stoją już za mną. Nie ma ich w ogóle obok mnie. 
Ci dwa rudzielce pewnym krokiem zmierzali wprost do tej dwójki!
I chociaż nie widziałam ich twarzy, nadal doskonale wiedziałam, który z nich jest który. Fred szedł bardziej tanecznym krokiem, zaś George nie garbił się przy przemieszczaniu. Chłopak miał całkiem niezłe plecy. Momentalnie schlastałam się za tę myśl, nie zdążając przemyśleć podtekstu, jaki ewidentnie został w niej zawarty przez mój psotny umysł. 
Ciemne źrenice moich czarnoskórych przyjaciół utkwiły we mnie z nadzieją. 
Przełknęłam ślinę, uśmiechając się głupkowato. Bliźniacy pchnęli Jordana i Angelinę w moim kierunku, jednak oni dość niechętnym krokiem zaczęli zbliżać się w moją stronę.
Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, jak bardzo za nimi tęskniłam przez ten rok. Zganiłam się w myślach, że tak naprawdę tylko bliźniaków potraktowałam fair i wysłałam im list − w którym to z kolei surowo zabroniłam informować kogokolwiek o jego wystąpieniu.
Gdy dzieliły mnie od nich zaledwie dwa metry, przemierzyłam je jednym susem i wpadłam w ich ramiona, czując, że właśnie w tym momencie wypełnia mnie fala śmiechu. Nie mogąc uczynić nic bardziej odpowiedniego, razem z pogłębieniem uścisku na ich szyjach, parsknęłam śmiechem, w którym zawarta była zarówno i sympatia, i drwina.
− Suzanne! − skarciła mnie momentalnie Johnson, odskakując ode mnie jak poparzona. Jordan po chwili zrobił to samo. − Zepsułaś nastrój!
Na jej uwagę poczułam, że w moich oczach zaświeciły się intensywne ogniki. Nie możliwym było, aby teraz wygonić z mojej zaróżowiałej twarzy uśmiech. Widok przyjaciół wprowadzał mnie na nowy poziom zadowolenia.
...
Rozsiedliśmy się wygodnie w naszym stałym przedziale, który był azylem pomiędzy dworcem a Hogwartem. Teraz pod każdym z siedzeń znajdowała się tajemna skrytka ze słodyczami, a Jordan nawet zapisał dobie na ręku, aby je potem wszystkie zdemontować. Nie miał zamiaru dzielić się swoim dobytkiem cukierniczym z przyszłymi pokoleniami.
Nie miał też w planach oszczędzić mi szczegółowego przesłuchania, w którym to zarówno on jak i Angelina przybrali sobie rolę złego policjanta. Od samego początku naszej drogi do Hogwartu z niesamowitą cierpliwością tłumaczyłam im wszystko, czego niestety nie mogłam zdradzić im wcześniej. Dokładnie omawiałam każdy szczegół przeszłości mojego brata, Huncwotów, animagii, Blacka, powrotu Voldemorta (w który Angelina i Lee wierzyli jak w nową religię)  i jeszcze wielu innych rzeczy. Po godzinie takiej rozmowy moi przyjaciele nadal pragnęli dowiedzieć się jeszcze więcej.
Było to dosyć kłopotliwe, zwłaszcza, że większa część tej historii wiązała się z Zakonem, którego istnienie miało zostać na razie tajemnicą.
− Suzanne, błagam cię, powtórz jeszcze raz, bo nie rozumiem − upierała się Angelina. − Po roku nieobecności w szkole, twój brat postanowił cię nagle znów zapisać do Hogwartu!? − Wytrzeszczyła szeroko oczy, a ja przez kilka pierwszych sekund próbowałam dociec, jakim cudem taki wytrzeszcz był w ogóle fizycznie możliwy.
Po chwili jednak zeszłam na ziemię.
− Remus nie miał tutaj tak naprawdę wyboru − mruknęłam, co jeszcze bardziej ożywiło Angelinę. Bliźniacy posłali mi zaniepokojone spojrzenia, a Maureen przełknęła ślinę, rozumiejąc mój zamiar. − To wszystko to chyba jakiś misterny plan Dumbledore'a.
− A co niby dyrektor ma z tym wspólnego? − fuknął Jordan niższym niż rok temu głosem, gładząc się po szorstkim policzku.
Wzięłam głęboki wdech.
− I tak niebawem zapewne dowiedzielibyście się od kogoś − stwierdziłam, posyłając bliźniakom i Maureen krzepiący uśmiech. − Otóż to wszystko zaczęło się od tego, że Peter Pettigrew okazał się być żywym współpracownikiem Voldemorta. − Ta dwójka poruszyła się niespokojnie.
Po chwili jednak Angelina pokonała strach przed tym imieniem i nie zaprzątając sobie nim głowy, szybko się wyprostowała.
− Ten czwarty Huncwot? − rzuciła, aby się upewnić. Skinęłam głową. − Pieprzony zdrajca! − Spojrzała na nas srogo. − Jeżeli którekolwiek z was, nawet ty Lee, odważy się nas zdradzić, to przysięgam, że zrobię z wami to samo, co rzekomo Black z Pettigrew! Z tą różnicą, że nie oszczędzę nawet tego przeklętego palca! Nawet paznokcia!
Dosadność tej wypowiedzi była tak ogromna, że wszyscy zrozumieliśmy ją aż za dobrze.
− I... − starałam się dalej kontynuować. − właśnie wtedy, pod koniec piątego roku, Dumbledore zrozumiał, że Voldemort wraca i będzie dużo silniejszy niż kiedykolwiek. Reaktywował... − Nagle podniosłam się z miejsca i wyjrzałam ostrożnie na korytarz. Nie było na nim żywego ducha, ale i tak zamknęłam jeszcze szczelniej drzwi i rzuciłam na przedział zaklęcie wyciszające. − organizację zwaną Zakonem Feniksa, która przeciwstawia się siłom Voldemorta.
To imię padło z moich ust tak wiele razy, że nikt już nie zwracał na nie uwagi.
− Od tamtej pory mój brat słucha poleceń Dumbledore'a, bo inaczej po prostu nie można − mruknęłam z niechęcią.
− Ale nie znasz powodu tak nagłej zmiany decyzji? − rzuciła z nadzieją.
− Oczywiście, że znam. − Pokręciłam głową, podtykając sobie różdżkę pod żuchwę. Po wyszeptaniu odpowiedniego zaklęcia, przed nami ukazał się dokument, a raczej jego wspomnienie, z którym zaznajomił mnie dyrektor.
Ta sztuczka działała odrobinę jak drukarka, tyle że w głowie, a rzeczy przez nią stwarzane były jedynie układanką złotych smug światła.
− Mam was niańczyć i być szpiegiem Zakonu w murach szkoły − stwierdziłam, nie chcąc ubierać tego w jakieś niepotrzebne eufemizmy. Lepiej w tej sytuacji było nazywać rzeczy po imieniu. − Zakon uważa, że ja będę miała lepszy kontakt z uczniami niż nauczyciele czy aurorzy.
− To jasne − wtrącił Lee.
− Mam tutaj być, aby w razie usłyszenia jakichś niepokojących wieści wśród uczniów, informować Dumbledore'a. 
− To ma sens − potaknęła Angelina, lecz na jej twarzy malowała się coraz większa niepewność. Gościła ona na niej od samego początku, kiedy się zobaczyłyśmy.
− Coś się stało? − spytałam, łapiąc ją za dłoń.
− Bo... − zaczęła niepewnie. − Przecież ciebie nie było rok w Hogwarcie! Nie powiesz mi chyba, że Dumbledore umieści cię na siódmym roku, skoro nie zaliczyłaś poprzedniego.
Na twarzach bliźniaków zrodziła się nagła ciekawość. Pewnie wcześniej się nad tym nie zastanawiali. Przełknęłam głośno ślinę.
− Ze słów Dumbledore'a wynika, że jestem na roku z wami. − Ta informacja wywołała na twarzy Angeliny pewną ulgę. − Uprzedził mnie tylko, że w czasie roku będę miała korepetycje z wszystkich przedmiotów, ale będą one sukcesywnie realizowane, więc nie widzę na razie powodów do obaw. Do końca egzaminów będę miała opanowany cały materiał.
− Musimy znać jeszcze jakieś newsy z twojego zbliżającego się ponownie uczniowskiego żywota? − zakpił ze mnie George, a jego prawa brew uniosła się wyzywająco w górę.
− Jestem prefektem. − Wyszczerzyłam się dumnie. − Ale Remus mi groził, że tym razem mam wziąć sobie te obowiązki na poważnie.
− To zrozumiałe − potaknęła Angelina.
− Jednak priorytetem zostaje dla mnie Zakon − uprzedziłam. − Moody upomniał mnie, że to ma być dla mnie sprawa pierwszorzędna. − Po chwili jeszcze jedna myśl wpadła mi do głowy. Kąciki moich ust podniosły się radośnie. − I jeszcze jedno... − Zrobiłam dramatyczną pauzę. − mam pozwolenie na co miesięczne opuszczanie Hogwartu.
− Suzanne...? − zaczął z zaniepokojeniem George.
− Tak, będę pomagała bratu podczas przemiany.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz