sobota, 5 maja 2018

Rozdział 79


Kiedy się od siebie oderwali, na ich twarzach znów pojawiło się zwątpienie. Albo niechęć do tego, co wydarzy się zaraz. Suzanne, nie wytrzymując presji granatowych oczu chłopaka, parsknęła szyderczym śmiechem, który w jej odczuciu był aż nazbyt serdeczny.
Alex nawet nie chciał zaprzątać sobie tym głowy.
- I co teraz? - rzucił z niedoczekania.
- Co bóg da - zadrwiła dziewczyna, wybuchając kolejną falą ironicznego śmiechu. Blondyn uniósł lekko brew.
- Jaki bóg?
- Jakiś ...może. - Wzruszyła ramionami, siadając na kanapie. Młody Moody po chwili zrobił to samo.
Nie rozumiał jej. Tak samo jak kilka minut temu. Jeszcze przed chwilą z jej oczu ciskały gromy, a teraz śmiała się jak ktoś, kto uciekł z psychiatryka. Tyle rzeczy nie rozumiał w jej zachowaniu.
Dostrzegł w zielononiebieskich oczach dziewczyny łatwopalną iskrę. Pełną serdeczności i sympatii do jego osoby. A jednak udało mu się! Wreszcie nie patrzyła na niego z rosnącą irytacją i urazą. Wreszcie uśmiechała się na jego widok. Chociaż skąd mógł wiedzieć, czy nie jest to tylko chwilowe podniesienie się poziomu endorfin w jej ciele. Kiedy znów opadnie, wróci ta mała zrzęda, gotowa wydrapać mu oczy, którym przypatrywała się teraz z pozytywnym rozbawieniem.
- Wiesz, że moja mama też miała takie napady śmiechu jak ty? - zagaił w końcu.
- Widzisz. A zatem nie jest to tak rzadkie zjawisko.
- Może nie rzadkie ale dziwne. Bardzo dziwne... Tak przynajmniej uważa Alastor.
- To twój wujek?
- Spostrzegawcza - prychnął. - Byli rodzeństwem. Ale moja matka postanowiła odejść na tamten świat. - Dziewczyna zrobiła strapioną minę.
- Co się stało? - spytała niepewnie.
- Rak. Taka mugolska choroba, a jednak wykryto ją zbyt późno, więc magomedycy nie zdążyli. Tak czasem bywa. 
- Przykro mi.
- Niepotrzebnie. Chciała umrzeć. - Wykrzywił usta w uśmiech. - Dołączyć do mojego ojca. - Zrobił zamyśloną minę.
- Moi rodzice też nie żyją - przyznała dziewczyna, czując dziwne ukłucie w żołądku na wspomnienie o nich.
- Wiem, wujek mi powiedział - stwierdził. - Takie dwie sieroty z nas. Nie uważasz?
- Śmieszne. - Zacisnęła usta w cienką linię. - Co jeszcze wujek mówił ci o mnie?
- Niewiele tego było. - Oparł się plecami o zagłówek kanapy. - Twój brat jest wilkołakiem, a ty zrobiłaś jakąś głupią rzecz, aby mu pomóc. Co to było?
- W swoim życiu zrobiłam wiele głupich rzeczy.
- A tak serio?
- Wiele rzeczy. W zasadzie nieistotne. - Przygryzła wargę. Animagia nie mogła zostać wyjawiona mu w pierwszej lepszej rozmowie. Była to przecież jedna z ważniejszych tajemnic w jej życiu.
Alex przytaknął jedynie.
- Jak to jest, mieć wilkołaka w rodzinie?
- Tak samo jakby mieć w rodzinie mugola. Są pewne tematy tabu.
- Remus nie opierał się przed powiedzeniem ci, że jest...
- Potworem? - dokończyła. - Tak zwykł się nazywać. Wiesz, w zasadzie to... on mi tego nigdy tak naprawdę nie powiedział. - wyjaśniła.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że ukrywałby się z tym do tej pory, gdyby nie małe potknięcie.
- Kiedy się o tym dowiedziałaś?
- Kilka dni przed pójściem do Hogwartu - odparła. - Byliśmy wtedy na wakacjach w Baile-beinne. Jeździmy tam co trzy, cztery lata. Wtedy coś poszło nie tak i przed pełnią czuł się naprawdę źle. Przemienił się wcześniej, zanim jeszcze zdążył skryć się w lesie, a ja to zauważyłam. Potem były między nami ciche dni, a na święta ledwo co udało mi się wrócić do domu.
- Nie wiesz, kto go zaraził?
- Nie chciał powiedzieć. Nasza sąsiadka, która wiedziała, też nie. Wiem tylko, że ta osoba żyje na wolności.
- Nie próbowałaś jej szukać jak Blacka? 
- Oszalałeś? - skarciła go dziewczyna. - A co gdyby rzucił się także i na mnie? - Blondyn westchnął z ulgą.
- To dobrze, że przynajmniej nie ciągnie cię do tej sprawy - skwitował chłopak. - Możemy już wrócić do lekcji.
- Jakiej lekcji? Jeszcze niczego dzisiaj nie zaczęliśmy - zadrwiła. - Poza tym zepsułeś klimat.
- Klimat?
- Tak, dzisiaj odbyliśmy naszą pierwszą, szczerą rozmowę.
...
Był początek grudnia, a błonia już dawno zostały przykryte śniegiem. W jednym z okien rozciągających się na ich śnieżny widok dało się dostrzec zamyślonego chłopaka o rudych, lekko zapuszczonych kosmykach. Uczniowie mijający go nie wiedzieli czy mijają Freda, czy George'a Weasley. Dlatego też witali się z nim nieśmiałym cześć, na co chłopak ani razu nie odpowiedział. Wiedział, że ich nie rozróżniają. Że wraz z Fredem byli jak dwie krople wody, które swój początek miały w jednej dużej. On nie mógł istnieć bez Freda, a jego brat nie mógł istnieć bez niego. Byli jak Ying i Yang - dopełniali się w każdym przypadku. Prawie każdym. Istniały momenty, w których ta dwójka nie dawała sobie rady i zgłaszała się z pomocą do pewnej dziewczyny, która zawsze potrafiła ich odróżnić. I stanąć po jego stronie. 
Ach, Suzanne. Zdrajca, który opuścił Hogwart kilka miesięcy temu i od tamtego czasu nie odzywał się ani słowem. Nie licząc tego epizodycznego listu. George rozmawiał o tym z ojcem. Ponoć dziewczyna przebywała teraz w ukryciu i robiła coś, czego w pewnym stopniu nie zrozumiał. Niby przed czym się ukrywała? Przecież nie groziło jej już żadne niebezpieczeństwo! Chociaż mógł się mylić. Jednak bał się tego przed sobą przyznać. Suzanne nie byłaby bezpieczna w szkole. Tak tłumaczył to ojciec.
Zdawało mu się przez chwilę, że widzi jej drobną postać idącą na błoniach. Tradycyjnie ma na sobie zielony sweter i rozwiane włosy których kołtuny ukrywane są pod wełnianą czapką. Tęsknił za tą głupią wariatką. Często się kłócili ale brakowało mu jej. Brakowało mu jej przemądrzałego, drwiącego tonu i tych iskierek w oczach mówiących: "Co ty pieprzysz, człowieku"! Prawie nigdy nie przeklinała ale to zawsze to zdanie potrafił wykryć w jej niebieskich tęczówkach. Albo zielonych. Teraz już sam nie miał o tym pojęcia. 
Westchnął ciężko, drapiąc się po karku. Zmężniał ostatnimi czasy. Znów uderzył w górę i teraz mierzył prawie metr osiemdziesiąt siedem wzrostu. Obawiał się, że gdy znów spotka dziewczynę, ta będzie dosięgać mu raptem do kolan! Zawsze była kurduplem, przynajmniej jego zdaniem i zawsze musiała ostro zadzierać głowę, gdy z nim rozmawiała.
Uśmiechnął się do siebie drwiąco. Czy nie miał już naprawdę czego robić, że wspominał swoją dawną przyjaciółkę. Wypluł ten przymiotnik. Obiecali sobie przecież, że zawsze będą się przyjaźnić. Jako Gryfonowi nie wypadało mu tego nie dotrzymać.
Nagle poczuł ciepłą, drobną dłoń na swoim ramieniu. Odwrócił gwałtownie głowę, a wtedy dojrzał Katy Bell której oczy były w jasnym, ładnym kolorze.
- George - wyszeptała dziewczyna, rumieniąc się przy tym jak zwykle gdy z nim rozmawiała. Sprawiało mu to delikatną przyjemność, chociaż nie przypominał sobie aby Suz kiedykolwiek zarumieniła się na jego widok. - Przemyślałam sobie temat balu i chciałabym się z tobą na niego wybrać... jeżeli to nadal aktualne - dodała pospiesznie.
- Oczywiście, że aktualne! - odparł, a na jego twarzy pojawił się uśmiech. Dziewczyna, za którą uganiał się od czwartej klasy wreszcie zaczęła odwzajemniać jego uczucia! W tamtej chwili nie miał czasu zajmować się niepotrzebnymi myślami dotyczącymi Suzanne.
...
Lee Jordan czuł w sobie niepohamowany ból egzystencjalny - to określenie brzmiało w  jego głowie tak idiotycznie, że postanowił od tej pory określać tak wszystko. Od dodatkowej pracy domowej na eliksirach, bo Olivię Yaxley, której kilka kwadransów temu wyznał miłość! Gorycz wręcz kipiała z niego, tylko cudem nie zarażając pozostałych. Miał ogromnego pecha do dziewczyn. Przeklęta Johnson! Przeklęta Yaxley! A Bal Bożonarodzeniowy był  już tak blisko. Wiedział, że gdyby tylko chciał, mógłby zabrać na niego każdą dziewczynę w tym budynku. Tyle, że on nie chciał, bo zamarzała mu się suka ze Slytherinu.
Ze złością kopnął w nieopodal leżący podręcznik. Przedmiot przetoczył się kilka metrów po podłodze pokoju wspólnego i uderzył w barierkę dzielącą go od kominka. Kilka żarzących się iskier upadło na jego zmizerniałą okładkę. Lee jęknął z irytacji.
Wtem na jego podręczniku spoczęły jasne dłonie, a chwilę później książka znajdowała się w górze. Drobna postać dziewczyny przypatrywała się jej, otrzepując okładkę z czarnych, już przygaszonych trucheł po iskrach. 
Maureen rozejrzała się po pomierzeniu. Jej stalowy wzrok spoczął na ciemnych oczach chłopaka. Uśmiechnęła się zadziornie pod nosem.
- Wiesz, że Snape nie lubi zbezczeszczonych podręczników? - rzuciła na przywitanie, podchodząc bliżej.
- Myślisz, że zrobiłem to niechcący? - fuknął, wyrywając z jej rąk przedmiot. - To było zamierzone zamierzenie - stwierdził, kładąc podręcznik na podłodze. Ponownie wydał z siebie głośne westchnienie.
- Nie w humorze? - Czarnowłosa przysiadła na fotelu obok.
- Skąd ta dedukcja? Jesteś dobra z wróżbiarstwa, czy moja zrzednięta mina powiedziała ci o wszystkim?
- Yaxley - podsumowała zgrabnie dziewczyna. - Powinieneś dać sobie z nią spokój.
- Ty i bliźniacy jesteście jak zacięta płyta. Nie możecie nadawać innej stacji?
- A ty nie możesz zaprosić kogoś innego na bal?
- Skąd wiesz, że chciałem zaprosić... Jestem aż tak bardzo oczywisty?
- Być może, ale przypominam ci, że Fred ma długi język. - Parsknęła śmiechem.
- Racja. - Westchnął ciężko. - A ty z kim idziesz?
Maureen posłała mu ironiczne spojrzenie.
- Będę opierała ściany.
- Nikt cię nie zaprosił?
- Seamus, Dean, Ron. - Wyliczała na palcach. - Ale ja czekam na tego jedynego.
- Czy to jakaś aluzja do mnie? - oburzył się chłopak.
- O, tak. Od lat skrycie się tobie podkochuję - zakpiła.
- Cieszę się - podsumował.
Na chwilę zamilkli. Ich osoby były tak bardzo do siebie podobne. Maureen odrzucona przez Pottera, Lee przez Yaxley. W zasadzie to mogłaby być niezła odskocznia.
- Maureen, kiedy jest ten bal? - Przerwał ciszę.
- Jutro - odparła bezbarwnym głosem.
- Pójdziesz ze mną na bal?
- Słucham?
- Możemy pójść razem. Jako przyjaciele. - Sprecyzował. - Skoro i tak jesteśmy wolni.
- Ale ty nie rozumiesz. Ja chcę, aby...
- Zaprosił cię Potter. - Jordan zrobił strapioną minę. - Nie mów mi, Maureen, że wolisz go ode mnie!
- Wiesz...
- Ja się z tobą przyjaźnie. Potter ledwo co z tobą gada. 
- Tylko ostatnio!
- To tylko ostatnio trwa już około pół roku.
- Ponieważ Harry trzyma przy sobie tylko Hermionę i Rona. Nikomu innemu nie ufa! Od kiedy dowiedział się, że Syriusz Black jest jego ojcem chrzestnym, z jakichś dziwnych przyczyn zaczął mnie unikać.
- Pewnie spisek. Jak my z Suzanne. - Nagle zamilkł. - Wybacz, nie chciałem ci o niej przypominać.
- Niby za co przepraszasz? - odparła spokojnie. - W zasadzie już pogodziłam się z tą myślą.
- Tak? - spytał złudnie chłopak. - Wiesz... bo ja chyba nadal nie mogę w to uwierzyć. - Podrapał się niezgrabnie za uchem.
...
Święta kojarzyły się zawsze Suzanne z czasem radości. Teraz w zasadzie nie mogło być inaczej. Wraz z bratem, Syriuszem i Alexem, który w zasadzie wprosił się na świąteczny obiad, spędzili kilka godzin w miłej atmosferze.
Miała jednak wrażenie, że demony przeszłości znów ją doganiają. Ciekawiło ją to, co teraz robili jej przyjaciele. A raczej to, czy dobrze bawią się na balu. Czy Maureen poszła z Potterem, Jordanowi znudziła się Yaxley, a Angelina została zaproszona przez jakiegoś przystojniaka? Czy Fred, tak jak zarzekał się we wcześniejszych latach, pójdzie na podobną imprezę z sześcioma dziewczynami i czy George... czy George zaprosi na takie wydarzenie Bell? Zapewne tak było - tak podpowiadał jej instynkt. 
Ostatnie naczynie umyła za pomocą czarów, a następnie odesłała je na pobliski kredens. Wtem poczuła na biodrach zdecydowany uścisk Alexa.
- Jest gwiazdka? Czym się zamartwiasz, dziewczyno? - skarcił ją, odwracając ją do siebie przodem.
- Pół godziny temu rozpoczął się w Hogwarcie Bal - mruknęła, wzdychając ciężko.
- Przecież mówiłaś, że nie lubisz tego typu spędów. - Zrobił cudzysłów palcami lewej dłoni, a następnie założył nimi jeden z kosmyków Suzanne za ucho.
- Mówię wiele rzeczy. Najczęściej od rzeczy. - Skrzyżowała ręce na piersi, spuszczając głowę. Podłoga była tak ładnie wypastowana. Remus poświęcił na jej sprzątnięcie prawie kilka sekund. Ach, ta magia.
- Rozumiem, że chciałabyś mieć na sobie teraz piękną sukienkę.
- Bez przesady. Nie popadajmy w skrajności - wzbroniła się. - Ale miło jest czasem usłyszeć wrzask Angeliny: Co ty na sobie masz!
- Tak? - zdziwił się blondyn. Przybliż się lekko do dziewczyny, napierając na nią. - To ja ci dla odmiany powiem, że wyglądasz dobrze w białej koszuli i czarnych spodniach. - Musnął ustami jej policzek.
- Dziękuję, ale to właśnie za taki strój dostałabym największy opieprz. 
- Konstruktywna krytyka.
- Mniej więcej. - Zagryzła wargi.
- Dla równowagi ci powiem, że do twarzy ci w sukienkach - dodał, pstrykając palcami.
Suzanne poczuła na swojej skórze delikatny podmuch wiatru, a moment później materiał oplatający jej ciało od połowy uda lekko przed obojczyk. Dziewczyna spojrzała na siebie krytycznie. Czerwony nie był jej kolorem.
- Wolę zielony - oceniła, zmieniając barwę ubrania.
- Gryfonka nie lubiąca krwistej czerwieni? - Alex pokręcił z drwiną głową. - To przecież nie uchodzi. 
- Może powinnam trafić do Slytherinu? - zaproponowała z błyskiem w oku. - Przyznaję, że bardziej lubię ich barwy.
- Złoto i czerwień: fuj, zieleń i srebro: jak najbardziej?
- Dokładnie. - Przytaknęła ze śmiechem.
- No dobrze, a zatem, moja wynaturzona gryfonko, czy mógłbym cię prosić do tańca. Abyś mentalnie poczuła, że spędzasz czas przynajmniej dwa razy lepiej niż pozostali gryfoni.
- Z największą przyjemnością - odparła, a kiedy jej dłoń znalazła się na ramieniu chłopaka, w pomieszczeniu rozbrzmiała cicha muzyka. - To było zaplanowane?
- Nie. Działam pod wpływem chwili - wyjaśnił w momencie, w którym stół zniknął z jadalni.
Przez chwilę wirowali tak na tej kamiennej podłodze, a dźwięki stawianych przez nich kroków oraz subtelne nuty smyczków niosły się echem po rezydencji Blacków. Było to jednak o tyle subtelne, że nikt nie zawracał sobie tym głowy.
Nikt przecież nie chciał przeszkadzać tym młodym ludziom w tak romantycznej dla nich chwili. Kość niezgody między nimi zdawała się zniknąć na dobre. 
Ich powolny taniec tak bardzo różnił się od tego, co działo się w Hogwarcie.
...
Kiedy mijało się błonia i znajdowało się już we wnętrzu tego wiekowego zamku, dobiegała do przechodnia fala pozytywnej energii. Tak, Hogwart od zawsze był niezwykłym miejscem. Domem dla tylu dusz i synonimem bezpieczeństwa. Miał swoich zwolenników i wrogów, ale w tym momencie się to nie liczyło. 
(Spośród powszechnie znanych) w największym z nich - w wielkiej sali - zgromadziła się większość społeczności szkolnej i cieszyła się wspaniałym wieczorem w grupie przyjaciół. Wszyscy wydawali się być zgraną paczką, która w razie niebezpieczeństwa skoczy za sobą w ogień. W zasadzie taka była idea Turnieju Trójmagicznego. Zbratać uczniów, a następnie, przez wykształconą pomiędzy nimi sympatię do siebie, zmusić ich do podjęcia walki za wspólne bezpieczeństwo. Podłe zagranie ze strony dyrektora Hogwartu, a jednak bardzo potrzebne. Nie mógł przecież pozwolić na zagładę własnych uczniów, więc chciał za ich życia poświęcić te należące do uczniów Beauxbatons oraz Durmstrangu. Nikt oprócz niego nie zdawał sobie sprawy o jego zamiarach. Nawet sam Albus nie przyznawał się przed sobą, że robi źle. 
"Przecież Voldemort zagraża wszystkim czarodziejom" - Odpowiedź nie była za Dumbledore'em. Zagraża tym, którzy się mu sprzeciwią. A zatem narrator nie rozumie problemu, za co bardzo przeprasza.
Jeżeli zagrożenie zostanie zduszone w sercu tego wszystkiego (w Wielkiej Brytanii) inne społeczności powinny czuć się bezpiecznie. Aby jednak stawić czoła siłom Voldemorta, należało szukać sojuszników, którzy na szczęście szybko się znaleźli.
Z zagrożenia nie zdawało się sobie sprawy wielu uczniów w tej sali. Kilku z nich się domyślało, inni słyszeli pogłoski, a jeszcze innych problem już dotknął.
Maureen Store tańczyła wraz z Lee Jordanem prawie w centrum pomieszczenia i bawiła się przednio, za czego kreację nigdy nie podejrzewałaby Jordana.
Czarnoskóry naprawdę dobrze tańczył i chociaż dziewczynie w pierwszych chwilach wychodziło to dosyć koślawo, to już po chwili złapała rytm i wywijała z radością na parkiecie. Cieszyło ją, że nie musiała podpierać ścian z nudów i patrzeć z wyczekiwaniem na Pottera, który finalnie zaprosił Parvati Patil. Albo Padmę - nigdy nie potrafiła ich odróżnić, chociaż z jedną z nich dzieliła dormitorium od czterech lat.
Druga para była jeszcze bardziej szalona. Uczniowie z obawy o własne bezpieczeństwo zachowywali należyty dystans do żywiołowych podrygów Freda i Angeliny. Można by nawet pomyśleć, że ta dwójka młodych ludzi robiła to specjalnie, aby zaskarbić sobie prywatność w tym splendorze wystrojonych ludzi.
 Po chwili jednak muzyka się zmieniła. Zamiast Wrzeszczących Jędz (czy jakoś tak) z głośnika uderzyła romantyczna muzyka, której dwaj nastolatkowie nie mogli przeboleć. Zeszli z parkietu, zmuszając tym samym do kapitulacji swoje partnerki. Usiedli przy jednym ze stolików.
- I jak się bawicie? - rzucił radośnie Fred, opróżniając szklankę z soku jabłkowego.
- Wyśmienicie - stwierdziła Maureen. - Ale teraz puścili Beethovena, do którego Jordan nie potrafi tańczyć, więc...
- Słucham! - uniósł się. - Ja nie potrafię tańczyć? A kto deptał mnie przez pierwsze trzy piosenki?
- Mówię tylko, że niepotrzebnie zeszliśmy z parkietu - stwierdziła czarnowłosa, odwracając się z nadzieją do tańczących par.
Jordan zasępił się urażony.
- A gdzie jest George? - spytał po chwili, aby narzucić jakikolwiek innym temat. 
- O tam - odparła Angelina, z której twarzy nie schodził uśmiech. Wskazała w kierunku powolnie podrygującej pary.
- Bell ma ładną sukienkę - powiedziała Maureen.
- Och, nie przejmuj się. Twoja też jest całkiem, całkiem - zapewnił Lee, poklepując ją po ramieniu. Store momentalnie dostała napadu śmiechu.
George trzymał Katy szczelnie w objęciach. Jakby obawiając się, że to tylko głupi sen, a kiedy znów się obudzi, jej już nie będzie. A przecież nie mógł na to pozwolić. Zbyt wiele razy dziewczyna dawała mu jasne sygnały, że jej się podoba, a on tak bezczelnie je ignorował. Gdy usłyszał śmiech Maureen, a następnie parsknięcie brata, wiedział, że teraz musi działać. 
Nie miał zamiaru przepuścić kolejnej okazji. 
- Katy - zwrócił się do niej, czując rosnącą gulę w gardle. Nie potrafił rozmawiać z dziewczynami. A przynajmniej nie z nią. Jakoś za Chiny nie potrafiło mu to wyjść! - Może się przejdziemy?
- Emm, jasne - Wydała z siebie ten uroczy pomruk zastanowienia. Jego kąciki ust powędrowały w górę.
Już chwilę później znajdowali się na błoniach, które teraz zostały ozdobione przez wysokie białe zaspy pełne świateł. Jak przystało na dżentelmena, zdjął z siebie marynarkę i podał ją dziewczynie. Katy posłała mu wdzięczny uśmiech i okryła nią zmarznięte ramiona.
Następnie spacerowali w ciszy. Często tak było. On bał się odezwać, ona nie chciała zaczynać i tym oto sposobem trawli w milczeniu, które w zasadzie nie było nieprzyjemne. Wtedy mogli pomyśleć. O wszystkim i o niczym, ale rudzielec zganił się w myślach. Przecież powinien zacząć działać!
- Katy? - rzucił w jej kierunku, zatrzymując się. Dziewczyna także stanęła. Jej jasne oczy spoczęły na jego twarzy, a chłopka poczuł, jak się rumieni. 
- Tak? - Wydało się z jej ust, a on poczuł, że dziewczyna chyba go prowokuje.
- Ostatnio... wiesz - Podrapał się po plecach. - sporo myślałem... o nas. - Zabrzmiało to bardziej jak pytanie. W oczach Bell pojawiły się ledwo dostrzegalne iskry. - I w sumie, bo przecież znamy się długo i dogadujemy się i stwierdziłem, że... - Nagle urwał, czując się jak kompletny palant, który nie potrafi się wysłowić. Jak ci nieszczęśni faceci w romantycznych filmach. Suzanne mówiła mu, że takie zachowanie jest nie do wytrzymania. Zganił się w głowie. Nawet w takiej chwili myślał o niej! 
Dlaczego, do cholery!
- Podobasz mi się. - Nagle wydobyło się z jego ust, a barwa tego dźwięku była tak pewna i spokojna zarazem, jakby nie on to powiedział.
Spojrzał z nadzieją na szatynkę. Przez chwilę stała i patrzyła niepewnie w jego oczy, jakby zastanawiając się, czy tak wypada. 
George także patrzył na Katy, na której twarzy malowało się zmieszanie. Podszedł do niej i lekko odsunął z jej czoła kilka niesfornych kosmyków przydługiej grzywki. Złożył na jej malinowych ustach śmiały pocałunek, który miał być inny niż wszystkie przedtem. 
Miał otwierać nowy rozdział pozwalający im pójść na przód.
Kiedy dotknął jej aksamitnych warg, poczuł, że po jego wnętrzu rozlewa się nieokiełznana fala radości. Nieświadomie objął dziewczynę ramieniem i przyciągnął ją bliżej siebie. Był cholernym farbiarzem, mając Katy tuż przy sobie.
Kiedy Bell oddała kolejne pocałunki chłopaka, wiedziała, że postępuje słusznie. Ten rudzielec był niepoprawnym żartownisiem, ale był też osobą, która niejednokrotnie poprawiała jej humor. Czuła się przy nim wyjątkowa i nie chciała go obsadzić na stałe w roli przyjaciela. 
I zdawałoby się, że ich uczucia do siebie są szczere. 
Ale czy może być w czymś chociaż odrobina prawdy, gdy druga połówka się wacha? W sercu George'a powstała zadra, która już od wielu miesięcy nie mogła się zasklepić. Kokos, którego wyczuł w Amortencji, był zapachem szamponu Suzanne. 
Ta przeklęta dziewczyna o świdrującym spojrzeniu już wkrótce miała pojawić się ponownie w jego życiu i obrócić je do góry nogami!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz