sobota, 31 marca 2018

Rozdział 66

III część Maratonu

Figlowania ciąg dalszy ;D
...
Powolnym krokiem, którego dynamika dawała niektórym osobom wiele do życzenia, przemierzałam ośnieżone polany Zakazanego Lasu z torbą w pysku. Miałam nadzieję, że Syriusz Black przebywał akurat w swojej kryjówce, gdyż w innym wypadku nie uśmiechało mi się szukać go po całym borze. Póki co miałam jednak jeszcze wiele do przejścia, gdyż torba przy każdym bardziej niewyważonym kroku otwierała się i wysypywały się z jej środka różne klamoty, mające mi pomóc.
Pomóc mi albo, bardziej konkretnie, Blackowi. Niosłam do jego jaskini nożyczki, ciepłe palto, jedzenie i wrzątek w termosie bez dna. Oprócz tego miałam przy sobie dwie poduszki i koc oraz całą pulę innych mniej lub bardziej niezbędnych przedmiotów, które mogłyby pomóc mu w przetrwaniu.
Miałam zamiar doprowadzić go do porządku. Jego rozczochrane i nieumyte, długie włosy wyglądały ohydnie, co nie pomagało mi w zaufaniu mu. Ufałam mu, ale bałam się do niego podejść przez strach przed możliwością zamieszkiwania jego włosów przez jakieś mole lub coś o wiele gorszego.
Rozejrzałam się dookoła i zewsząd uderzył mnie widok ośnieżonych drzew o czarnej korze. Gdyby nie specyficzny zapach prowadzący w kierunku ukrycia mężczyzny, już dawno nie wiedziałabym, gdzie jestem. Dalej wykonując nieporadne kroki w wysokich zaspach śniegu, ruszyłam naprzód.
- Witaj, mała! - Doszedł do mnie nagle wesoły głos gajowego.
Momentalnie się zatrzymałam i niepewnie odwróciłam się w stronę mężczyzny.
- Co tam zwinęłaś, mała? - spytał ze śmiechem, lustrując uważnie, zbyt uważnie jak na mój gust, moją torbę. - Czy mi się wydaje, czy łupnęłaś komuś kawał szynki! - Wskazał z rozbawieniem na kawałek wystającego mięsa. - Czyżbyś już nie była wegetarianką?
Warknęłam instynktownie w jego kierunku. Nie miałam ochoty na zwierzęce przymilanie się do tego człowieka. Męczyła mnie ta ciągła uległość wilka wobec niego. Minus tego wcielenia. Nie mogłam przejść obojętnie.
- O, przepraszam! - zarzekł się Hagrid, na którego twarzy malował się uśmiech. - Biegnij sobie dalej, już nie przeszkadzam.
Taki właśnie miałam zamiar. Jak najszybciej dotrzeć do kryjówki Blacka.
...
- Jesteś tu? - rzuciłam, wchodząc z torbą na ramieniu do wnętrza jaskini.
- Jestem - odparł nieporadnie Syriusz, siedzący skulony w kącie pod ścianą.
- Co ci się znów stało? - spytałam, podchodząc do niego bliżej. Zatrzymałam się jakieś dwa metry przed mężczyzną, nauczona, że jego przestrzeń osobista zaczyna się dużo wcześniej niż moja.
- Myślę - warknął rozeźlony. - O dziwo, ostatnio mam na to wiele czasu!
- Na fryzjera już go nie starczyło? - zadrwiłam, zaczynając od rzeczy, którą chciałam zrobić najpierw.
- Jestem poszukiwanym zbiegiem! Mam w dupie to, jak wyglądam!
- Na szczęście ja nie mam tego gdzieś i przyniosłam kilka rzeczy, które pomogą ci się ogarnąć.
Mężczyzna spojrzał na mnie ze zdziwieniem. Na potwierdzenie swoich słów, położyłam torbę na podłodze i wyjęłam z niej w pierwszej kolejności nożyczki. Black momentalnie odskoczył od mnie na kolejny metr.
- Nie zachowuj się jak dziecko! - żachnęłam się.
- Po co ci te nożyczki?
- A jak myślisz? Chcę ci obciąć te brudne włosy! - Zrobiłam krok w jego stronę.
- Nie widzę takiej konieczności! - Ponownie się cofnął na mój następny krok.
- Właśnie, nie widzisz! Te kłaki zasłaniają ci oczy!
- Nie rób tego, Suzanne. Będziesz żałować! - nastraszył mnie.
- Nie ja jedna - stwierdziłam, ruchem ręki sprawiając, że jeden z pukli Blacka opadł ciężko na ziemię.
Mężczyzna spojrzał na swoje stopy, przy których walały się jego włosy. Po chwili podniósł głowę i zmarszczył czoło.
- Dasz się ostrzyc? - rzuciłam jeszcze. - Bo następnym razem mogę nie trafić i zamiast włosów, obetnę ci łeb! - zagroziłam.
Black po chwili dedukowania sytuacji, westchnął ciężko i podszedł bliżej. Usiadł tyłem do mnie.
- Tylko błagam, zrób to szybko! - poprosił.
- Grzeczny Łapcio. - Zachichotałam. - Zaraz pozbędziesz się tej osobliwej pamiątki po Azkabanie - powiedziałam, biorąc w dłoń nożyczki.
Przez chwilę pozbywałam się pierwszych warstw jego kudłów w milczeniu. Jednak Blackowi już najwidoczniej sprzykrzył się taki stan. Z jego gardła wydobył się ciepły, zachrypnięty głos.
- Pamiętam, że będąc w Hogwarcie, miałem włosy do ramion.
- Czy to jakaś aluzja? - zakpiłam. - Zapomnij o niej. Pchły już na dobre zamieszkały na twojej głowie.
- Pcheł można się pozbyć.
- Jasne, Pchlarzu, że można, ale nie sądzę, aby rozsądnym było zostawiać te pęcły. Nawet jeżeli miałyby sięgać tylko do ramion.
- Pchlarz - stwierdził z rozmarzeniem. - Wiesz, że Remus mnie tak nazywał. Pies za animaga nie jest za praktyczną rzeczą. Ogon bym jeszcze zniósł, ale pchły nie dają mi spokoju.
- Ja jako wilk nie mam pcheł.
- Ja jako młody pies także ich nie miałem. Pojawiają się wraz z wiekiem. - Westchnął ciężko. - Pojawiają się wraz z doświadczeniem...
- Powiedz mi, Syriuszu - przerwałam mu, a mężczyzna na dźwięk swojego imienia drgnął lekko.
- Od dwunastu lat nikt mnie tak nie nazywał - powiedział przepraszająco.
Spojrzałam na niego ze współczuciem, na chwilę przerywając zabawę we fryzjera.
- Teraz będzie tylko lepiej - pocieszyłam, gładząc go po policzku. - Zawsze będzie lepiej.
- Jesteś taka podobna do brata - powtórzył mężczyzna. Zawsze tak mówił.
- Cieszę się. - Wróciłam do ścinania włosów. - Powiedz mi, jak wiele czasu zabrała ci nauka animagii?
- Pamiętam, że na piątym roku już ją opanowałem. Wcześniej ćwiczyłem ją wraz z Jamesem i tym pieprzonym zdrajcą! Remus nas nadzorował.
- Łatwo się dowiedzieliście? - spytałam. - O przypadłości Remusa - wyjaśniłam.
- Tego trudno było nie przeoczyć - odparł. - Raz w miesiącu w czasie pełni znikał i udawał się do domu, aby pomóc "chorej matce".
- Nawet zgrabna wymówka - podsumowałam.
- Nawet zgrabna. Jednak nie spodziewałem się, że Remus pozwoli tobie stać się animagiem! - Zagryzłam lekko wargę. - My musieliśmy go przekonywać tygodniami, a i tak przed każdą pełnią zasłaniał się rękami i nogami, że nie potrzebuje naszej pomocy. Jak udało ci się go przekonać?
- Cóż... - zaczęłam koślawo, ucinając ostatnie z długich pasm. Teraz włosy Blacka były długości około siedmiu centymetrów. - On nic nie wie - umilkłam po chwili.
- Żartujesz? - dopytywał, a w jego głosie wyczułam uznanie. - Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że to cholernie niebezpieczne?
- Nie zorientowałam się jeszcze - stwierdziłam ironicznie. - Podczas ostatniej pełni przecież nic mi się nie stało.
- Obawiam się, że zachowanie Remusa podczas pełni było moją winą - przyznał Black ze skruchą. - Podczas pierwszej pełni w tym roku szkolnym postanowiłem wam towarzyszyć, ale wtedy Remus się na ciebie rzucić. Stwierdziłem więc wtedy, że nie powinienem się więcej w to wtrącać.
- Aż do niebieskiej pełni - podrzuciłam.
- Tak. Nie przyszło mi do głowy, że Remus przyjmuje leki. W czasach szkolnych przeżyłem z Remusem błękitną pełnię. Trafiłem wraz z Rogaczem do Skrzydła Szpitalnego na prawie cały miesiąc! Nie chciałem, aby zrobił ci krzywdę.
- Rogacz był jeleniem, prawda? - spytałam, na co Black skinął głową. - A Glizdogon szczurem?
- Pieprzonym i zdradzieckim - wysyczał przez zęby.
- Wasz patronusy miały tę samą postać, co postaci animagiczne?
- Tak, a co? - zdziwił się.
- Bo widzisz, Syriuszu - powiedziałam, siadając obok niego. - Mój animag jest wilkiem... ale mój patronus przyjmuje postać kota, kuguchara.
- Żartujesz? - powtórzył znowu.
- Jestem poważna - odparłam, odkładając nożyczki do torby. - I przy okazji, jesteś już obcięty. - Wskazałam na jego głowę.
- Jasne, jasne - przytaknął, przejeżdżając dłonią po świeżo ściętych włosach.
- Zostawiłam ci ich trochę. Abyś nie poczuł się nazbyt nagi! - zachichotałam.
- Zaczekaj, bo mnie zaintrygowałaś - przerwał mi. - Wilk animag, a patronus kot. Te zwierzęta nie mają ze sobą nic wspólnego!
- Remus ma wilka patronusa. Chyba jednak nie jestem z nim kompatybilna.
- Właśnie, ale... słyszałem kiedyś o czymś podobnym, ale to dziwne i rzadkie zjawisko.
Nagle urwał, a ja nie miałam ochoty drążyć. Wstałam i podeszłam do swojej torby, wyciągając z jej środka sporych rozmiarów worek.
Black posłał mi zaskoczone spojrzenie.
- Przecież nie dam ci umrzeć z głodu - wyjaśniłam, wyciągając ze środka kanapkę. - Trzymaj. - Mężczyzna złapał ją łapczywie, ale gdy już miał ją ugryźć, nagle się powstrzymał. - No co? Przecież nie wlałam ci arszeniku do środka. - Przewróciłam oczami.
Mężczyzna wziął gryza z bułki.
- Skrzaty są niezwykle pomocnymi stworzeniami - ciągnęłam dalej, próbując umieścić worek na tyłach jaskini. - Nie wiem, jak samej udałoby mi się zrobić ten stos kanapek.
- Wiesz, gdzie leży kuchnia? - zdziwił się mężczyzna.
- Była na waszej mapie - przypomniałam.
- Racja. Czasem już zapominam, co robiłem w czasach szkolnych - przyznał, a ja wyciągnęłam z torby płaszcz, który świsnęłam ze szkolnej garderoby.
...
Weszłam nieśpiesznie przez tajne przejście na korytarz dormitoriów ślizgonów. Akurat przechodził nim jakiś wysoki chłopak, a na kolor mojej szaty skrzywił się nieznacznie.
- Mi także miło cię widzieć - odparłam gorzko, kierując się w przeciwnym kierunku. Na hebanowych drzwiach szukałam napisu: Vincent Crowe.
Karteczka szybko wpadła mi w oko. Była ubrudzona jakąś czarną mazią, spod której wystawała jakaś czerwona wiadomość. Nie zawracałam sobie głowy jej przeczytaniem. Nacisnęłam na srebrną klamkę, uprzednio nawet nie trudząc się pukaniem, a następnie weszłam do pokoju, który spowiła ciemność. Jedynym przedmiotem choć trochę rozpraszającym mrok była świeca, której knot był otoczony przez strumienie wosku. Musiała palić się długo.
Zmarszczyłam lekko czoło. Chłopaka najwidoczniej nie było w dormitorium, które spowijał także lekki dym wydobywający się z niedopalonego papierosa. Już miałam zgasić doszczętnie niedopałek, ale wtedy usłyszałam tuż za sobą delikatny oddech.
Momentalnie się odwróciłam. W pierwszej chwili niczego nie dostrzegłam, jednak to były tylko pozory.
Kiedy uniosłam wzrok, dostrzegłam, że w rogu pomieszczenia, gdzie ściany spotykały się z sufitem, znajdowała się mroczna postać o bladej twarzy otoczonej przez czarne pukle włosów. Krzywiła się do mnie, układając swoje usta na kształt uśmiechu Jokera. Miała czerwone, lśniące oczy, w których krążyła pustka. Pustka - ogromna otchłań z wydobywającym się ze środka złem. Jej ramiona wyglądały jak skrzydła - porastały je gęste, smoliste pióra, zamieniające się we włosy upiora. Przytrzymywał się on ścian za pomocą ogromnych szponów w kolorze brudnej ziemi. Jego nogi były zgięte i lekko opierały się o wyżłobienia w murze.
Na mój widok naprężył się nieznacznie i zrobił powolny ruch szyją. Odsłonił swoje ogromne kły, po których spływała czarna maź.
Moje serce stanęło. A ja już w następnej chwili wydałam z siebie głośny wrzask, który sprawił, że stwór przestał się uśmiechać. Wygiął usta w wyrazie odrazy i syknął, wystawiając z jamy ustnej zielony język węża.
Instynktownie cofnęłam się do tyłu, na co demon zaczął schodzić za pomocą powolnych ruchów spod sufitu. Stanął na podłodze na dwóch nogach, a swoimi skrzydłami zamachnął się nieco do tyłu, przez co świeca nagle zgasła. Widziałam przed sobą jedynie parę piekielnych oczu, który zbliżały się do mnie coraz bardziej.
Rzuciłam w stronę zmory jakimś nieistotnym zaklęciem, trafiając ją w blady policzek. Ponownie syk rozdarł ciszę w pomieszczeniu. Upiór zdawał się rozeźlić. Pióra na jego ramionach napuszyły się, a szpony rozwarły. Nie wiedząc, co innego mogę zrobić, znów trafiłam go Drętwotą.
Demon był na nią odporny!
Zaczął zbliżać się do mnie swoim spokojnym, diabelskim krokiem, a ja starałam się od niego oddalić. Nagle jednak poczułam, jak moje ciało przywarło do lodowatej ściany. Nie było innej drogi ucieczki, a stwór znajdował się tuż przede mną. Przejechał swoim ostrym jak brzytwa szponem po moim policzku. Poczułam na nim lekkie pieczenie.
Demon mocniej przydusił mnie do ściany.
Jego prawy szpon wylądował na moim ramieniu i stykał się lekko z moją naprężoną skórą. Miałam niestabilny oddech. Skrzydła potwora otoczyły mnie z każdej strony, a drugim szponem upiór złapał mnie za szyję, przyciskając mnie do muru i napierając na mnie całym ciałem. Wydałam z siebie cichy jęk, czując jak jeden z pazurów wbił się zbyt głęboko w moją skórę. Mimowolnie skuliłam się w sobie.
Nagle twarz demona zaczęła się do mnie przybliżać, a usta rozchyliły się, ukazując mi ostre kły.
Jedna chwila i będę martwa - pomyślałam, gdy lodowaty oddech dotarł do mojego policzka. Zacisnęłam szczękę, spoglądając ostrożnie w czerwone ślepia potwora. Kiedy spojrzałam w ich stronę, te patrzyły wprost we mnie. Biła od nich nieprzenikniona pustka.
Jego kły ponownie przysunęły się do mojej szyi. Gdy chłodny ruch powietrza smagnął ponownie płatek mojego ucha, spięłam się w sobie, słysząc obok siebie cichy szept.
- Jesteś bardzo naiwna. - Nagle rozerwało ciszę. - Zabawna także ...Suzy!
Przymknęłam oczy, przygotowując się na starcie. Jednak wtedy poczułam, jak moja twarz jest odwracana w miejsce, gdzie stała ta kreatura.
- Otwórz oczy! - rozkazał spokojnym głosem.
Pokręciłam głową ze strachu.
- No weź, Suzy! Nie upokarzaj się! - dobiegł do mnie kolejny głos. Ten był jednak melodyjny i przyjemny dla ucha.
Podniosłam powieki, dostrzegając zielonkawe oczy Vincenta. Chłopak przyciskał mnie do ściany, a po jego twarzy błąkał się uśmiech.
- Vincent! - wydzierając się z przerażenia, wtuliłam się w chłopaka niespokojnie. Po chwili poczułam, jak jego dłonie delikatnie obejmują moje ciało.
Ślizgon podniósł mnie i przez chwilę znajdowałam się w górze. Posadził mnie na swoim biurku. Odszedł ode mnie i stojąc prosto, nadal lustrował mnie rozbawionym wzrokiem. Przez chwilę ja także go lustrowałam. Dopóki nie dotarło do mnie to, co przed chwilą miało miejsce. Ten upiór był tylko wcieleniem Vincenta, który przez cały czas podle mnie nabierał.
- Jak mogłeś? - warknęłam, starając się przywrócić sobie równy oddech.
- Twoja reakcja była warta wszystkich klejnotów świata. - Zaśmiał się dźwięcznie.
- Moja reakcja? - powtórzyłam. - Nie boisz się, że zaraz ktoś tu wpadnie?
- Na pokój zostało rzucone zaklęcie wyciszające. Mógłbym cię nawet zabić, a nikomu nie przyszłoby do głowy to, co się tutaj wyprawia. - wyjaśnił.
Niedbałość, z jaką wypowiedział te dwa zdania, przyprawiła mnie o dreszcze.
- Po jaką cholerę, żeś tam wlazł!? - Wskazałam z pretensją w kąt pokoju. Nie miałam jednak odwagi tam spojrzeć.
- Pod sufitem czuję się bezpieczniej - stwierdził zdawkowo, całkowicie ignorując fakt, jakim była przed chwilą widziana przeze mnie osobliwość.
Pokręciłam głową z niedowierzaniem. Zdawało mi się, że w całym moim życiu nie czułam tak wszechogarniającego uczucia zachwiania bezpieczeństwa i niepokoju.
- Uważasz za normalne ...no nie wiem... zamienianie się w jakiegoś demona i siedzenie nad drzwiami?
- Ty masz swoje dziwactwa, ja mam swoje.
- Dziwactwo? - powtórzyłam, a mój głos zabrzmiał wręcz szyderczo. - Zamienianie się w jakiegoś upiora uważasz za zwykłe dziwactwo?
- Mam inne poczucie estetyki niż ty.
- Przestań podchodzić do wszystkiego tak bardzo drwiąco! Nie nazywaj czegoś takiego kwestią gustu!
- Przepraszam, że Richard cię przestraszył, ale on nie mógł się opanować. Kiedy widzi ofiarę, musi się nią zabawić.
- Richard? - powtórzyłam, wstając. - Nazwałeś tego demona? A z resztą... jaką ofiarę, co chciałeś ze mną zrobić?
- Nie stałaby ci się krzywda, spokojnie. - Zaśmiał się ponownie.
- Rozciąłeś mi policzek! - warknęłam, wskazując na czerwoną ranę na twarzy.
- Się zagoi - mruknął, ruchem ręki zasklepiając ją.
- Dobrze wiesz, że nie o to mi chodziło! - oburzyłam się, a chłopak podszedł bliżej mnie. Przez chwilę myślałam, że Vincent chce mnie ponownie podnieść, jednak on nachylił się nade mną, posłał mi rozbawione spojrzenie i sięgnął po coś za mną.
Ponownie ode mnie odszedł. Przez chwilę przyglądając mi się z kpiną, przemienił swoje oczy w czerwone, bezgraniczne ślepia. Wzdrygnęłam się na ich widok, lecz wtedy znów przybrały kolor zieleni.
- Uspokój się. - Założył na nos czarne okulary.
- Kolejny gadżet do perfekcyjnego imagu? - zadrwiłam. - Nie wystarczają ci glany, koszulki rockowych zespołów? Potrzebujesz jeszcze okularów, aby prezentować się mądrzej?
- Na co dzień noszę soczewki, ale po zmianie moje oczy się przesuszają. Daruj, jeżeli cię to razi, ale nie mam zamiaru być ślepym - Posłał mi drwiący uśmiech.
- Doprawdy? - zadrwiłam, czując w sobie rosnącą niechęć do tego człowieka.
- Nie kłamałbym w takiej sprawie. Zdrowie ponad wszystko - stwierdził, wybuchając śmiechem.
Vincent był szalony. Szalony, niepoczytalny i inteligentny. Na wszystko miał wyrobione własne zdanie. Człowiek, którego cechy były wybuchową mieszanką. Cóż mogłam na to poradzić, że właśnie do kogoś takiego mnie ciągnęło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz