piątek, 16 marca 2018

Rozdział 59


Przymknęłam senne oczy, chcąc jak najszybciej znaleźć się w krainie snów, gdzie żadna osoba poza mną nie miała dostępu. Jednak gdy tylko otoczyła mnie mgiełka nadchodzącego Morfeusza, przed oczami pojawiła się wstrętna twarz Blacka - ta sama, która była umieszczona na wszystkich listach gończych.
Szybko otworzyłam oczy, czemu towarzyszyło mi głośne sapnięcie. Podniosłam się na ramionach, czując jak moje serce wybija nierówne tempo.
Ten człowiek znów podrzucił mi kartkę! Już trzecią w tym roku!
Jego oślizgłym pismem było napisane:  

Jeszcze nie masz dość? Ostrzegam, że to moje ostatnie upomnienie!

Nie wiedziałam, co chciał osiągnąć przez te karteczki. Przecież każda z nich stawała się kolejnym dowodem przeciwko niemu. On przecież nie mógł zrobić mi realnej krzywdy! Byłam w Hogwarcie, w ponoć najbezpieczniejszym miejscu na świecie.
Coraz częściej zaczynałam w to wątpić. Przecież tuż pod nosem Dumbledore'a stałam się animagiem, a on tego nie zauważył. Lub tylko udawał, że nie widzi.
Postać dyrektora była jedną z bardziej zagadkowych w całym moim życiu.
- Suzanne. - Nocna cisza w dormitorium została nagle przerwana przez szepczący głos.
Rozejrzałam się z niepokojem po pomieszczeniu. Byłam w nim tylko ja i pochrapująca Angelina.
- Suzanne, pst! Wiem, że mnie słyszysz. - Znów ten natarczywy głos. Męski głos.
Czyżby Black był tutaj! Parę metrów ode mnie?
Sięgnęłam po różdżkę, która stała się teraz moim nieodzownym kompanem. Nie chciałam się bez niej ruszyć nawet do łazienki.
- Pst... Pst, Suzanne! Słyszysz mnie? - Chłodny głos pełen desperacji. Ale gdzie znajdował się jego właściciel?
Wtedy mignęło mi przed oczami drobne odbicie światełka.
Na moim biurku leżało lusterko dwukierunkowe, które wzięłam kiedyś z bliźniakami z Wrzeszczącej Chaty. To z niego wydobywał się głos Blacka.
- Suzanne! - szeptał głos.
Karcąc się za swoją nieostrożność, wstałam z łóżka i powolnym krokiem podeszłam do blatu. Nachyliłam się nad lusterkiem, a wtedy ujrzałam dolną część twarzy pełną strupów i brudu. Usta tej osoby cały czas poruszały się, ale nie rozumiałam co się z nich wydobywało.
Instynktownie przerwałam tę "rozmowę".
Znalazł mnie. Syriusz Black wiedział już jak ma się ze mną komunikować!
...
Nazajutrz starałam się funkcjonować normalnie. Jednak takie zachowanie wyjątkowo szybko zostało wychwycone przez bliźniaków. I chociaż starałam się z całych sił, lekkie drżenie ciała było nie do opanowania.
- Suzanne - rzucił George na wróżbiarstwie, kiedy siedzieliśmy przy najbardziej schowanym w kącie sali stoliku.
- Tak? - spytałam, naiwnie wierząc, że to wystarczy.
- Bardzo chcę być wścibski, dlatego pytam, czy nic się nie stało? - wydało się z ust chłopaka, na co momentalnie zmrużyłam brwi.
- To jakiś kolejny głupi żart? - zadrwiłam, lustrując go uważnie wzrokiem.
- Oczywiście - zarzekł się. Na jego twarzy nie było cienia rozbawienia, raczej dezorientacja.
- George, nie wyglądasz najlepiej.
- Ale tak nie jest! - zaprzeczył.
- Fred - zwróciłam się do jego brata. - Czy wiesz może, co dzieje się z twoim bratem.
- Wiem - oparł Fred, ale przeczący ruch jego głowy nie zgadzał się z jego odpowiedzią. Chłopak momentalnie zatkał sobie usta dłonią.
- Czy to kolejne skutki nieudanego eksperymentu? - spytałam złudnie.
Bliźniacy jedynie zaprzeczyli głowami. Wywołało to u mnie jeszcze większy niesmak.
- Może teraz Suzanne powie nam, co znajduje się w jej szklanej kuli! - zawył nagle głos Trelawney, a ja aż podskoczyłam przez jego wysoką częstotliwość.
- Jasne - powiedziałam, wydając z siebie krótki jęk namysłu. Spojrzałam w kryształowy przedmiot, na chwilę odwracając uwagę od bliźniaków.
W jego środku unosił się fioletowy dym, układający się od czasu do czasu w coś jeszcze bardziej pozbawionego sensu. Chwilę zajęło mi wychwycenie ze środka jakiegoś konkretnego kształtu.
- Widzę butelkę i siodło - stwierdziłam.
- Och, tak, tak! - powiedziała profesorka, poprawiając swoje okulary. - To w kulturze chińskiej oznacza pokój i bezpieczeństwo!
"Tak, akurat" - prychnęłam w głowie.
- Ale - dodałam po chwili. - One rozmnożyły się.
- Ile ich widzisz? - rzuciła Trelawney, a jej oczy wytrzeszczyły się przerażająco.
- Dwie butelki i... dwa siodła.
- Tak mi przykro! - Głos nauczycielki zaczął zawodzić po pomieszczeniu.
- Co to znaczy? - spytał jakiś krukon.
- Śmierć, moje dziecko! Według chińskiej kultury czwórka to śmierć. - Kobieta wyciągnęła z kieszeni jedwabną chusteczkę i wysmarkała nos.
- Pani profesor - rzuciłam jeszcze, spodziewając się kolejnego kataklizmu. - te kształty połączyły się w gruszkę. To źle?
Wielką przyjemnością dla mnie było obserwowanie wzmagającego się współczucia na twarzy kobiety.
- Rozstanie - wyszeptała, łamiącym głosem.
- Aha - skwitowałam krótko, podając kulę George'owi. - Twoja kolej.
- Hę? - Rudzielec z zaskoczeniem wskazał na siebie. - Ja przecież wszystko powiem! - powiedział z pretensją.
- Właśnie widzę. Powodzenia życzę.
George niechętnie spojrzał w kulę. Przez chwilę wpatrywał się w nią, a następnie uniósł krytycznie swoją lewą brew.
- Widzę coś! - powiedział po chwili.
- Śmiało, George. Mów!
- Mogę powiedzieć! Widzę to! - zarzekał się chłopak.
Z każdym jego kolejnym słowem i zaprzeczeniem tego w jego oczach odbierałam dziwne wrażenie, że jego problemy z mową były powiązane z...
- Fred - szepnęłam do drugiego bliźniaka. - Pamiętasz to zaklęcie z rozdzieleniem was? To są te skutki uboczne, o których tam pisali!
Rudzielec jedynie wytrzeszczył oczy. Zapewne szkoda mu było strzępić język.
- To będzie trwało krótko, ale... - Zastanowiłam się przez chwilę. - No cóż. To może być interesujące.
- Śmiało, chłopcze! Powiedz nam, co widzisz w kryształowej kuli!
- Wszystko! - odparł desperacko.
...
Remus postawił sporych rozmiarów pudło przykryte srebrnym materiałem i obrzucił klasę wesołym spojrzeniem.
- Kolejna zagadka - powiedział. - Co znajduje się w środku? - spytał, zaciekawiając nas.
- Coś małego - stwierdził Jordan, wstając i klękając przy obiekcie. - Małego i brzęczącego! - zachwycił się, wracając.
- A konkretniej? - dopytywał mój brat. - Fred, George, jakieś pomysły.
Bliźniacy dynamiczni pokręcili głowami. Mieli w planach milczeć dopóki nie wróci im zdolność normalnego mówienia. Powiedzieli tak po wróżbiarstwie, wydzierając się na cały korytarz. "Będziemy gadać, dopóki nie wysiądą nam gardła". Więc milczeli. Przynajmniej było ciszej na lekcjach.
- Suzanne, jakiś pomysł?
- Chochliki kornwalijskie - rzuciłam prześmiewczo, pamiętając historię Maureen z jej pierwszej Obrony z Lockhartem i wynikającą z tego katastrofę.
- Blisko, lecz nie całkiem.
- Elfy! - Angelina ożywiła się nagle.
- I w punkt! - pochwalił Remus, wykrzywiając usta w uśmiech zwycięstwa. 
Podszedł z dumą do pudełka i zerwał z niego srebrzystą płachtę. Wtedy naszym oczom ukazał się duży domek dla lalek, w którego pomieszczeniach przebywały małe stworzonka o wysokości może mojego przedramienia. Wyglądały one jak miniaturowi ludzi lub porcelanowe lalki. Na swoich plecach miały niewielki przezroczyste skrzydełka o tęczowych barwach.
- To elfy - powtórzył mój brat. - Są to leśne stworzenia o wyjątkowo niskiej inteligencji, wykorzystywane często w celach dekoracyjnych przez czarodziejów. Na co dzień to bardzo kłótliwe i zadufane w sobie istoty, ale ich moc magiczna czasem potrafi zaskoczyć. Nie potrafią mówić ludzkim językiem - scharakteryzował po krótce.
- Fajne są - stwierdziłam, na co jeden z elfów spojrzał na mnie swoimi migotliwymi oczkami i posłał mi całusa. Część osób zachichotała.
- Sami widzicie, ich uroda zaślepiła ich doszczętnie. To co, jacyś chętni do zmierzenia się z nimi?
- Żartuje pan? - zadrwił Jordan. - Co ma mi niby zrobić taka chucherkowata kukiełka!?
- Zdziwisz się, Lee. I przy okazji miło, że się zgodziłeś - odparł mój brat, a chłopak wstał i stanął na naszej klasowej arenie do walk, mającej niecałe kilka metrów.
- Jaka jest formuła zaklęcia? - spytał Jordan, wystawiając różdżkę w kierunku elfów.
Remus wyciągnął z domku jedną z istot i postawił ją ostrożnie na podłodze.
- Jestem pewny, że sam coś wymyślisz - powiedział Remus z chytrym uśmiechem, a następnie pokazał elfowi małe lusterko. - Ładne? - Stworzenie pokiwało głową. - No pewnie, że ładne. - Remus mówił to dziecięcym, naiwnym głosem. - Ten niedobry chłopak ci je zabrał! - W tej samej chwili lusterko upodobane sobie przez elfa znalazło się w drugiej ręce Jordana. Remus przestał trzymać stworzonko.
- Co? - zdziwił się chłopak i nim się spostrzegł, elf zaczął latać dookoła niego w poszukiwania lusterka, które Lee cały czas miał w dłoni. Przyjaciele stworzenia krzyczeli coś do niego piskliwymi głosami.
- Oddawaj! - wydarł się cichy głosik z płuc elfa rzucającego się na twarz Jordana.
- Avolare! - krzyknął Lee w kierunku elfa, co nie spłoszyło go nawet na chwilę. - Idź sobie, masz to głupie lusterko! - warknął, odrzucając przedmiot. 
Gdy ten znajdował się tuż nad ziemią, elf złapał go w swoje drobne dłonie, a następnie usiadł na ziemi i zaczął coś kwilić do siebie.
- Ojejejejej - mówił.
- Tak, a oto przykład, że elfy naśladują dźwięki naszego głosu - powiedział Remus, podnosząc elfa i wsadzając go do domu z lusterkiem. Momentalnie inne stworzenia także chciały się w nim przejrzeć.
- Skoro nie ma zaklęcia na te stworzenia, to niby jak mamy je pokonać? - burknął Jordan, siadając na swoim miejscu.
- Świetne pytanie. Klaso, jakieś sugestie?
- Ja mam pomysł - stwierdziła Johnson, podnosząc rękę. 
Remus skinął na nią głową.
Po chwili Angelina stała na środku sali, a Remus wyciągnął z klatki innego elfa i powtórzył z nim procedurę z lusterkiem.
- Start! - zarządził, rzucając nim w stronę Angeliny.
Dziewczyna złapała go zręcznie. Przemieniła je po chwili w szklaną misę, a stworzenie nie zdążyło wyhamować, więc wpadło do środka. To wszystko trwało naprawdę cząstkę sekundy.
Czarnoskóra wyjęła elfa z naczynia, ciągnąc go za skrzydełka i posłała mu drwiący uśmiech.
- Już nie jesteś taki twardy, co?
Elf pokazał jej swój świecący język, krzyżując ręce z oburzeniem.
...
- Remusie - rzuciłam w kierunku brata, gdy prawie wszyscy opuścili pomieszczenie.
- Jakieś pytania do lekcji? - zadrwił.
- Nie tym razem, panie profesorze. - Dygnęłam lekko. - Powiedz mi, czy orientujesz się może, czy lusterka dwukierunkowe mogą przewidywać przyszłość?
Remus spojrzał na mnie uważnie, zastanawiając się przez chwilę.
- Nigdy się z czymś takim nie spotkałem - stwierdził pewnie, opierając się o biurko, na którym stała przykryta płachtą posiadłość elfów. - A dlaczego pytasz?
- Po prostu. Zastanawiam się, czy możliwe by było zobaczyć w nich kogoś, kogo się nigdy nie widziało - odparłam spokojnie, cały czas łudząc się, aby to był jedynie głupi zwid z wróżbiarstwa lub, co jeszcze byłoby lepsze, sen.
- Masz kogoś konkretnego na myśli? - dopytywał się.
- Nie, tak tylko... spytałam - mruknęłam, odwracając się od niego i idąc na kolejną lekcję.
...
Jordan przysiadł się do nas do stołu z miną zbitego psa.
- Coś się stało, Lee? - rzuciła Angelina zaczepnie.
- Olivia - mruknął niepocieszony.
- Rozumiem, czemu się nią tak zadręczasz - powiedział George, krzywiąc się (po transmutacji stwierdził, że będzie jednak mówił, jednak jego brat cały czas milczał). - Przecież Olivia jest taką miłą, serdeczną Ślizgonką! - Wyszczerzył się.
- No właśnie - potaknął Jordan, który nie wiedział o przypadłości bliźniaków. - Może nie jestem jej wart? - Zamyślił się przez moment.
- Jordan, przecież ty... - zaczęłam.
- Połącz się ze mną w bólu, dziewczyno bez współczucia! - warknął na mnie.
- Poboli i przestanie! - odparłam, upijając z kubka łyk herbaty. - Jakbyś nie zauważył, na świecie jest jeszcze siedem miliardów ludzi! Znajdziesz sobie kogoś!
Fred parsknął śmiechem.
- Ale ja chcę ją - upierał się Jordan, patrząc ukradkiem na dziewczynę.
- Proponuję nie zakładać klubu dla singli - wtrącił się George.
- Świetny pomysł, znajdziemy sobie dziewczyny! - zawołał Lee.
- Ja także idę na to - potwierdziłam, patrząc ironicznie na Jordana. - Klub wiecznych singli, zrobimy zaprzysiężenie?
- Nie ma potrzeby - powiedział George.
- Znakomicie - pochwaliłam, pisząc to na serwetce długopisem Angeliny. - Jak trudne będzie składanie przysięgi?
- Zdasz z palcem w nosie!
- Horrendalnie trudne, znakomity pomysł - przytaknęłam, zapisując. Gdy podniosłam wzrok, Lee patrzył na naszą czwórkę jak na pomyleńców.
- Czy ja znów o czymś nie wiem? - rzucił Jordan niepewnie.
- Tak, mój wrogu największy, przecież my zawsze działamy za twoimi plecami! - Fred nie wytrzymał i odgryzł się chłopakowi.
Angelina wybuchła gromkim śmiechem.
- Okey, a wracając... - Zerknęłam na nasze notatki. - Nasza organizacja będzie zajmować się wspomaganiem niewinnych, zranionych dusz, które...
- Cześć, George. - Przerwał mi nagle obrzydliwie słodki głosik Bell. Spojrzałam na nią karcąco, jednak rudzielec tego nie widział. 
- Żegnaj, Katy - odparł rozpromieniony, zapominając o swoim obecnym defekcie. Jego brat parsknął śmiechem.
- Jeśli nie chcesz ze mną rozmawiać, to po prostu powiedz! - fuknęła dziewczyna, siadając kilka metrów od nas.
Do George'a dopiero teraz doszedł wydźwięk obecnej sytuacji.
- Katy, to było tak! Ja zrobiłem to specjalnie! - Wstał z miejsca i podszedł szybko do dziewczyny.
- George zostanie wiecznym singlem - powiedział ironicznie Fred, a ja spojrzałam na niego zaskoczona.
- Przestaje działać! - zauważyłam. - Znakomicie, wreszcie będzie można z wami normalnie pogadać.
- Rozmowa George'a z Bell nie będzie już taka śmieszna - stwierdził Fred z pretensją i w tej samej chwili zamilkł, utkwiwszy swój wzrok za mną.
- Mogę prosić na chwilę? - doszedł do mnie nagle aksamitny głos, którego wcześniej z pewnością nie znałam. Po minie Freda i pozostałej dwójki wywnioskowałam, że należał on do osoby, po której nigdy nie spodziewaliby się tego, że była ona w stanie podejść do naszego stolika.
Odwróciłam się w tamtym kierunku, a wtedy tuż przed sobą ujrzałam wysokiego chłopaka w barwach Slytherinu, którego oczy patrzyły wprost we mnie.
- A co się stało? - spytałam zdawkowo, trochę zdziwiona tą sytuacją.
- Remus Lupin to twój ojciec, mam rację?
- Brat - poprawiłam, wstając.
- Mniejsza. - powiedział spokojnie. - Czy mogłabyś zaprowadzić mnie do jego gabinetu, bo muszę z nim przedyskutować moją ostatnią ocenę?
- Nie licz na to, że ci ją podwyższy. Dla niego liczy się tylko pierwsze podejście.
- Nie, spokojnie. - Chłopak uśmiechnął się szeroko. - Mi chodzi oto, że ona właśnie jest za wysoka!
...
Przemierzaliśmy razem korytarze w kierunku gabinetu mojego brata, a pomiędzy dźwiękami odrywanych i przykładanych butów do posadzki, nie padały między nami żadne słowa. Tylko na początku czarnowłosy przedstawił się jako Vincent Crowe - ten nowy uczeń. Później posyłałam mu tylko zdenerwowany uśmiech, że droga do mojego brata trwa tak długo.
- Jego gabinet jest już naprawdę bardzo niedaleko! - uspokoiłam chłopaka już trzeci raz, chociaż mój towarzysz był istną oazą spokoju.
Uśmiechnął się kpiąco na moje słowa.
- Spokojnie, Suzy - rzekł swoim melodyjnym głosem. - Mogę ci tak mówić? - dopytał się jeszcze, widząc na mojej twarzy lekki niesmak. - Dobrze, a zatem, Suzy, wyluzuj. Ja mam czas, mogę szwendać się po tym zamku nawet do ciszy nocnej.
Jego bezpośredniość zaimponowała mi. Jego ignorancja stawała się w moich oczach bardziej zaletą niż wadą. Był z pewnością intrygującym człowiekiem.
Szedł pewnym siebie, lecz zdystansowanym krokiem po zamku, który od kilku dni stał się jego nowym otoczeniem. Jego włosy kołysały się niezauważalnie na jego ramionach, a sylwetka cały czas była wyprostowana. Rzymski kształt nosa jedynie dodawał uroku jego lekko bladej twarzy.
- Dlaczego mi się przyglądasz? - spytał tonem, jakby moja odpowiedź w ogóle go nie interesowała, a zapytanie się o taką rzecz było zwykłą powinnością. W jego słowach zakręciła się jednak nuta pewnego zadowolenia. 
- Nie wiem - odparłam, starając się naśladować nonszalancką barwę, jaką używał przy wymawianych przez siebie słowach. - Chyba nie mam na czym innym zawiesić wzroku.
Zaśmiał się na moją odpowiedź - był to jednak bardzo krótki i powierzchownie radosny dźwięk.
- Przypominasz mi trochę mojego ojca - powiedział, cały czas nie spuszczając wzroku z końca korytarza, do którego zmierzaliśmy.
- To komplement?
- Wręcz przeciwnie. - Pokręcił głową. - Kojarzysz Williama Crowe'a? - spytał, nie dając mi udzielić odpowiedzi. - Jest mugolskim ambasadorem USA w Wielkiej Brytanii, to dlatego się przeprowadziliśmy. On też mnie obserwuje. Tym samym wzrokiem co ty. - Vincent spojrzał na mnie swoimi zielonkawymi oczami. Kryło się w nich ogromne rozbawienie i drwina.
- Jesteśmy na miejscu - odparłam, odrobinę odsuwając się od chłopaka. Vincent otworzył drzwi i przepuszczając mnie uprzednio, wszedł do środka. 
Zawsze wydawało mi się, że sala Obrony przed Czarną Magią jest niesamowitym miejscem. Po reakcji ślizgona na to pomieszczenie poczułam jednak lekkie rozczarowanie. Jak to możliwe, że zbiór tylu niesamowitych maszyn, znalezisk biologicznych i innego szmelcu go nie zaintrygował? Dlaczego w jego chłodnych oczach nie pojawiły się te iskierki podekscytowania związane z nowym miejscem? 
- Gdzie jest twój brat? - Nagle doszedł do mnie głos chłopaka. Jak zwykle opanowany i melodyjny.
- Chyba go teraz nie ma - stwierdziłam bystrze. - Ale zaraz powinien przyjść.
Vincent nie odpowiedział. Usiadł na najbliższym krześle i zapatrzył się gdzieś w przestrzeń. Gałki jego oczu nawet przez chwilę się nie poruszyły. Odnosiłam wrażenie, że były one wręcz niepotrzebne. Zielonooki patrzył ze skupieniem w przestrzeń, a jego duch zdawał się być daleko stąd.
"Bardzo osobliwy człowiek" - przeszło mi przez głowę, a wtedy ślizgon poruszył się delikatnie. Nie był to gwałtowny ruch, ale i tak podskoczyłam z zaskoczenia. Czyżby moje zbyt głośne myśli nie pozwalały mu kontemplować?
- Coś się stało? - spytałam niepewnie.
- Nic - odpowiedział zdawkowo, wstając i kierując swoje kroki w kierunku szafy, stojącej za nim. - Co jest w środku? - spytał, przyglądając się jedynie zawiasowi zatrzaskującemu mebel.
- Bogin, mój brat wykorzystał go na naszych pierwszych zajęciach.
- Ekstra - podsumował Vincent i chwilę mocując się z blokadą, usunął ją gładko.
- Co ty robisz? - rzuciłam do niego karcąco.
- Bardzo dawno temu miałem do czynienia z boginem - rzekł. - Pozwól chociaż przez chwilę mi się z nim zabawić. - I tradycyjnie nie czekając na moją odpowiedź, pchnął drzwiczki szafki.
Ze środka wypadły wprost na chłopaka dwa łańcuchu, które oplotły ciasno jego ręce. Czarnowłosy śmiał się przez chwilę, a następnie zaczął szamotać się z długimi kajdanami. Traktował to jak zabawę.
Nie wyciągnął nawet różdżki do obrony!
Nie wiedząc, co innego mogłabym uczynić w tamtym momencie, stanęłam na przeciwko chłopaka. Bogin przybrał postać zamaskowanej postaci w długim płaszczu.
- Avada Kedavra... - W pomieszczeniu rozległ się lodowaty głos, wyprany z emocji.
- Riddikulus! - wyprzedziłam przeciwnika, a wtedy zielony promień oplótł ciało bogina i zaciągnął do środka szafki. Zatrzasnęłam ją szybko.
- Nie potrafisz wyluzować! - skarcił mnie Vincent, wykrzywiając usta w półuśmiechu. - Czemu akurat taki upiór? - dodał po chwili. Tym razem oczekiwał odpowiedzi.
- To zabawne, ale nie mam pojęcia - powiedziałam, chociaż wcale nie było mi do śmiechu. - A ty, czemu akurat łańcuchy?
- Nie cierpię czuć się ograniczonym. - Wzruszył ramionami, a wtedy otworzyły się drzwi i do pomieszczenia wszedł Remus.
...

2 komentarze:

  1. Hej ;) Świetny rozdział! Jeśli chcesz, zajrzyj do nas, też próbujemy swoich sił w pisaniu! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za pozostawienie komentarza ;D
      Z przyjemnością zerknę na waszą stronę.
      Pozdrawiam i życzę powodzenia
      Autorka - Suzanne Rose Lupin ;)

      Usuń