poniedziałek, 19 marca 2018

Rozdział 60


Snape obrzucił wszystkich zgromadzonych w pomieszczeniu mściwym spojrzeniem.
- Witam - zagrzmiał w końcu. - Skoro mam do czynienia tutaj z grupą zaawansowaną, to z pewnością tak banalny eliksir nie zrobi na was dużego wrażenia. - Obdarzył nas wrednym uśmiechem. - Dzisiaj waszym wyzwaniem będzie uwarzenie Amortencji. Najsilniejszego eliksiru miłości w waszym programie nauczania.
- Jest pan profesor pewien, że podołamy? - spytał George, dla pewności podnosząc rękę.
- Z pana wybitnym talentem do eliksirów? Nie widzę innej możliwości - zadrwił Snape, podchodząc do swojego biurka, przed którym stał spory kocioł z eliksirem. - A tak oto ma wyglądać Amertencja po uwarzeniu. Musi mieć perfekcyjną konsystencję, gdyż inaczej nabiera ona trujących związków, które powolnie zatruwają organizm. - Zerknął w naszym kierunku. - Lupin! Jak rozpoznać Amortencję?
Czytałam kiedyś książkę o czymś podobnym!
- Perłowy połysk na tafli eliksiru - zaczęłam niepewnie, na co Snape przytaknął. - Para, która unosi się nad eliksirem, ma kształt spirali... - mówiłam dalej.
- A najważniejszą cechą jest? - dopytywał się.
- Zapach! - Poczułam, że mnie olśniło.
- Jaki konkretnie?
- Każdy odczuwa go inaczej - stwierdziłam. - To zależy od upodobań.
Snape wskazał na kocioł, abym podeszła. Zrobiłam to dość niechętnie, a następnie pod wpływem silnego wzroku profesora, nachyliłam się nad eliksirem.
Wyczułam w nim zapach czerwonych róż, które miały wyjątkowo słodką barwę. Także charakterystyczną woń Zakazanego Lasu. Tego Lasu po mojej przemianie w wilka. Wilgotne liście, dzikość natury, pozostawione tropy innych zwierząt. Deszczu - wiosennej mżawki, która często napadała mnie na błoniach, gdy spędzałam czas wolny z bliźniakami i... Perfumy. Męskie. Bardzo intensywne, na moją twarz wkradł się delikatny rumieniec.
- I jak wrażenia? - spytał ironicznie Snape.
- Zapewniające wyjątkowe doznania! - odparłam sarkastycznie, wracając do bliźniaków.
George patrzył się z zachwytem w taflę eliksiru. Podniósł po chwili rękę.
- Tak, panie Weasley? - spytał z irytacją profesor.
- Czy ja też mógłbym... - zaczął, a profesor skinął jedynie głową. George z zapałem podszedł do kociołka. Chwilę przebywał w tamtym miejscu, a na jego twarzy dojrzałam zadowolenie. Do czasu. W pewnym momencie skrzywił się z zaskoczenia.
Po chwili znajdował się przy nas.
- Zapraszam do warzenia eliksiru! - Snape zignorował pozostałe ręce w górze. - Pod koniec lekcji będziecie mieli okazję powąchać swoich eliksirów!
...
- Powiedz, że wyszło! - poprosiłam George'a, gdy ten dodał ostatni składnik.
- Sama zobacz. - Zaśmiał się chłopak, zabierając mi moje dłonie z oczu. Spojrzałam z zainteresowaniem w kociołek. Charakterystyczna para, perłowy połysk i ten  nieziemski zapach. Mimowolnie zamknęłam oczy, aby lepiej poczuć ten cudowny aromat.
Aromat lasu, róż, deszczu oraz tych intrygujących męskich perfum. Kto mógł być ich właścicielem? Może kiedyś poczułam je na Pokątnej i bardzo mi się spodobały?
- Co czujecie? - Wyrwało się z mojego gardła.
Bliźniacy spojrzeli na mnie z rozmarzeniem.
- Zapach dymu, wiatru, szarlotki - powiedział Fred z zafascynowaniem.
- Deszcz, ognisko oraz woń drewna rączki miotły... - George zastanowił się przez chwilę. - Kokos!
...
Biegłam kwiecistą łąką, a na jej końcu stała męska sylwetka. 
- George! Co tutaj robisz? - krzyknęłam w kierunku rudzielca, podbiegając do niego. Złapałam go oskarżycielsko za ramię. - To mój sen! Co tutaj robisz?
- Niszczę twoją przestrzeń osobistą! - Zaśmiał się, a przez to poczułam wiatr rozwiewający moje włosy.
- Nie powinieneś tu przychodzić! - Uśmiechnęłam się wesoło. - Nikt nie ma prawa wchodzić do moich snów!
- Zobaczymy! - stwierdził i posyłając mi oko, ruszył biegiem w kierunku pobliskiego wodospadu.
- Zaczekaj na mnie! - oburzyłam się, biegnąc tuż za nim. Pod moimi stopami czułam radosny szelest wilgotnej trawy.
- Nie dogonisz mnie!
- Tak ci się tylko zdaje! - odparłam, zamieniając się w wilka. 
Dzięki ciału zwierzęcia szybko znalazłam się przy rudzielcu. Pchnęłam go na trawę, a następnie znów przemieniłam się w siebie. 
- Dogoniłam cię! - pochwaliłam się, siadając obok niego.
- I poczochrałaś się - mruknął, zakładając jedno z moich pasem za ucho. - Teraz lepiej.
- Przecież zawsze jest "lepiej". - zachichotałam, czując nagle intensywny aromat męskich perfum.
Gdy podniosłam głowę, ujrzałam nad sobą ciemną sylwetkę mężczyzny. Nie mogłam jej zidentyfikować.
Otworzyłam gwałtownie oczy. Przy moim łóżku znajdowała się jakaś zmizerniała postać jakiegoś człowieka. Z podenerwowaniem przeglądała moje rzeczy wokół łóżka. Miała na sobie stare łachmany.
- Co ty tu... - wydałam z siebie w momencie, gdy mężczyzna chciał zabrać z mojej szafki Mapę Huncwotów. - Zostaw ją! - rozkazałam. Podniosłam się na łokciach, a wtedy Black zauważył, że się obudziłam.
Poruszył się niespokojnie przez mój ruch. Powoli zaczął wycofywać się w cień pomieszczenia. Jego oczy świeciły się czernią. Przeszywającą czernią i złem. 
- Stój, Black! Wiem, że to ty - zagroziłam. 
Mężczyzna wydał z siebie cichy syk. Rzucił się desperacko w kierunku drzwi i złapał za klamkę. Otworzył je i zniknął w mroku korytarza.
Adrenalina zrobiła swoje. Czym prędzej pobiegłam za nim w pogoń, doskonale słysząc każdy jego krok i każdy niespokojny oddech. Wpadłam zdyszana do Pokoju Wspólnego, którego jedynym źródłem światła był dogasający płomień ognia w kominku.
- Lumos Maxima! - powiedziałam, a z mojej dłoni wypadło oślepiające światło. Nikogo jednak nie zauważyłam.
Zapaliłam drugim zaklęciem lampy w pomieszczeniu. Było opustoszałe i nie pozostawiało złudzeń, że Black już na pewno nie przebywał w środku!
Black! Ten morderca znajdował się tak blisko mnie, a ja go nie uchwyciłam!
Opadłam z braku sił na podłogę w momencie, w którym obraz Grubej Damy wyskoczył z zawiasów. Poruszyłam się niespokojnie, szukając w głowie pierwszego lepszego zaklęcia.
W progu stała McGonagall.
- Na Merlina, Suzanne! Czemu ty jeszcze nie śpisz? - Spojrzała na mnie srogo.
- Pani profesor - wyjąkałam w końcu. - Black tu był! Dokładnie chwilę temu!
...
McGonagall podała mi elegancką filiżankę z herbatą. Pokręciłam głową na ten gest. - nie miałam na nią ochoty.
- Suzanne, proszę - powiedziała McGonagall, a w jej oczach dostrzegłam smutne iskierki. 
Przyłożyłam porcelanę do dolnej wargi, ale nie mogłam się przemóc.
- A co jeżeli on znowu tu przyjdzie? - spytałam łamiącym głosem. - Nie chcę ponownie go spotkać!
- Suzanne, spokojnie, nic ci nie grozi! - Kobieta spojrzałam na drzwi, w których za parę chwil miał pojawić się mój brat wraz z dyrektorem.
- Skąd pani to może wiedzieć!? - warknęłam, a moje dłonie zrobiły niespokojny ruch. Filiżanka upadła na posadzkę, tłukąc się. - Black zamordował czternastu niewinnych ludzi! To zwykły morderca! Igra sobie z nami, a wy tego nie dostrzegacie!
- Suzanne, proszę, uspokój się.
- Nie, nie uspokoję się! - Podniosłam się z krzesła. - A co by było, gdybym się nie obudziła? Zabiłby mnie, Angelinę. Wymordowałby całe dormitorium. I to tuż pod pani nosem...
- Widzę, że rozmowa trwa od dawna. - Usłyszałam za swoimi plecami chłodny głos profesora Snape'a. Odwróciłam się w jego kierunku z nienawiścią.
- Niczego pan nie rozumie! - powiedziałam, mimowolnie zaciskając dłonie.
- Obawiam się jednak, że Severus wie bardzo dużo w tej sprawie. - Kolejny głos dotarł do mnie z ciemnego korytarza. Już po chwili w gabinecie McGonagall znalazł się także Dumbledore i Remus.
Mój brat chciał do mnie podejść, ale zatrzymał go dyrektor. Usiadłam bezradnie na krześle, przecierając dłonią mokre oczy. Patrzyłam wyczekująco na Dumbledore'a. To on decydował o przebiegu tej rozmowy.
- Nic ci nie grozi. - Po tak długiej ciszy nie tego stwierdzenia się spodziewałam. Prychnęłam pogardliwie, za co nie miałam zamiaru przepraszać.
- Oczywiście, że nic mi nie grozi! - fuknęłam. - Przecież Black jest jedynie zbiegiem z Azkabanu!
- Jakie masz powody by sądzić, że to był Black? - Dyrektor posłał mi ciekawe spojrzenie.
- Widziałam go - powiedziałam pewnie. - Wiem, kogo widziałam.
- Nie powinniśmy ufać zmysłom. - Pokręcił głową.
- Nie widział pan chłodu w jego czarnych oczach! Nie da się tego pomylić!
- Widziałaś kiedykolwiek jego oczy? - dopytywał Dumbledore. - Nie masz pojęcia, jak on wygląda.
- Widziałam go - upierałam się. - Listy gończe na przykład! 
- One nie oddają prawdy - wtrącił się Snape, przez co został uciszony ręką.
- Suzanne, powiedz mi, jak wyglądała chwila... kiedy zobaczyłaś tą postać!
- Nie przywidziało mi się! - wzbraniałam się. - Widziałam ją, słyszałam jej oddech!
- Nikt nie mówi, że tak nie było, spokojnie. Powiedz tylko to, co zapamiętałaś.
- Obudziłam się i ujrzałam jego sylwetkę - stwierdziłam. - To był na pewno mężczyzna i miał na sobie łachmany. Był strasznie wybiedzony.
- Obudziłaś się i zobaczyłaś Blacka? - prychnął Snape.
- Severusie! - Uciszył go mój brat, który patrzył na mnie z niepokojem.
- Przyśniła mi się postać stojąca nade mną i wtedy otworzyłam oczy, zobaczyłam Blacka - Bardzo podkreśliłam to imię. - i zaczęłam go gonić, bo ten chciał uciec.
- I udało mu się zbiec. - Snape najwidoczniej nie mógł się powstrzymać przed kąśliwą uwagą. Kiedy Remus ponownie chciał go uciszyć, warknęłam w kierunku Smarka.
- Udało mu się zbiec, bo, jakby pan profesor nie zauważył, Black ma już wprawę w nagłych ucieczkach! Azkaban to nie klatka z małpami, którą można rozwalić byle zaklęciem! - Z każdym kolejnym słowem mój głos stawał się bardziej agresywny.
- Istotnie. - McGonagall dotknęła mnie pocieszająco w ramię. Zepchnęłam ją szybko.
- Po co ta cała rozmowa, skoro i tak nie zamierzacie mnie słuchać? - spytałam, patrząc na brata, który jako jedyny zdawał się być po mojej stronie.
Przez chwilę w pomieszczeniu nastało milczenie.
Po chwili głos zabrał Dumbledore:
- Masz rację, ta sprawa jest dla ciebie zbyt świeża. Porozmawiamy po tym, jak się wyśpisz.
- Ja nie mam już nic do powiedzenia - stwierdziłam spokojnym głosem. - Wiem, że to Black. Nie takie już rzeczy robił w tym roku szkolnym.
- Remusie, bardzo proszę, zaprowadź Suzanne do Skrzydła Szpitalnego. Powinna dostać leki na uspokojenie.
...
Pielęgniarka krzątała się przy mnie przez pierwsze piętnaście minut. Potem stwierdziła, że nic złego w moim stanie zdrowia się nie wydarzy, więc mogę wracać do dormitorium. 
Problem był taki, że ja nie mogłam tam wrócić!
Nie po tym, kogo zobaczyłam nad sobą. Syriusz Black był najgorszym koszmarek, jaki mogłam sobie wyobrazić. Nie chciałam wracać do miejsca, w którym tak łatwo można było mnie napaść.
Spojrzałam na brata, a w moich oczach pojawiły się kolejne łzy.
- Remusie, ja nie chcę tam wracać! Nie teraz, nie dzisiaj! On tam był i patrzył na mnie jak śpię. - Schowałam twarz w dłoniach.
- Cichutko, nie płacz, Suzanne - powiedział ciepłym głosem przytulając mnie mocno. - Cichutko, Rosie - dodał po chwili.
- Nie nazywaj mnie tak! - wydałam z siebie przez łzy. - Mam na imię Suzanne! Nie musisz mnie pocieszać zdrobnieniami matki!
- Przepraszam. - Przytulił mnie jeszcze mocniej, gładząc po plecach.
- Remusie - wyszeptałam, kiedy trwaliśmy w takim uścisku już od kilku minut. - Możesz powiedzieć Accio kartki? - spytałam prosząco.
- Accio kartki - Westchnął ciężko, powstrzymując się od niepotrzebnych pytań. 
Już chwilę później w jego dłoniach znajdowały się trzy pergaminy.
- To pogróżki, jakie Black podrzucał mi w tym roku szkolnym. - Pociągnęłam nieco nosem. - Dzisiaj postanowił je spełnić.
Remus przeczytał wszystkie trzy papiery. Patrzył w nie jak zaklęty, jakby właśnie coś bardzo ważnego wreszcie trafiło do jego umysłu.
- Suzanne... - Spojrzał na mnie współczująco. - Obawiam się jednak, że to nie Black podrzucał ci te kartki.
Zmarszczyłam lekko nosem.
- Niby dlaczego? - spytałam niepewnie.
- To nie jego charakter pisma, Suz.
...
Wgapiałam się bezmyślnie w Mapę Huncwotów. Dyrektor powiedział mi, że dzisiaj z pewnością nie znajdzie czasu, aby ze mną porozmawiać, więc postanowiłam posiedzieć w bibliotece.
Trzymając w dłoniach jakąś grubą książkę, położyłam na niej Mapę Huncwotów.
Pan Lunatyk... Pan Rogacz... Pan Łapa... Pan Glizdogon!
Te pseudonimy łopotały mi w głowie i rozbijały się po wewnętrznych ścianach czaszki.
Remus był Lunatykiem - to jasne.
Ale co z resztą?
Wypisałam na białym pergaminie imiona pozostałych: James Potter, Peter Pettigrew, Syriusz Black.
Ze słów brata zrozumiałam, że pismo Blacka tak naprawdę nie było jego. Gdy przyrównałam te litery do napisów na mapie okazało się, że za pogróżkami stał niejaki Glizdogon - czyli nie Black!
Syriusz Black był albo Rogaczem, albo Łapą - nie mógł być Glizdogonem.
James Potter mógł być każdym z nich: Łapą, Rogaczem lub Glizdogonem.
Zaś Peter Pettigrew miał takie same opcje jak James.
"- Ktoś zginął, więc kupili ci szczura?
- Ale to nie była zwykła śmierć! - poprawiła. - Kiedy ten ich znajomy zginął, to tak naprawdę poświęcił życie dla zwycięstwa dobra! Zabił go jakiś śmierciożerca."
Nagle moja rozmowa z Maureen zakołatała mi w głowie!
Peter Pettigrew został zamordowany podczas wojny, James to samo! Jednak Maureen wspominała coś o śmierciożercy. 
Potterów zabił Voldemort, a więc...
Pogróżki wysyłał mi Peter Pettigrew, który był martwy od dwunastu lat - Lepiej być nie mogło!
Już miałam prychnąć z pogardą, gdy nagle usłyszałam odsuwane krzesło obok siebie.
-  Wymyśliłem, co może oznaczać twój bogin - powiedział bez ogródek Vincent, wykrzywiając twarz w uśmiechu.
- Wybacz, ale teraz jestem odrobinę zajęta! - powiedziałam rozeźlona.
- Poświęciłem na te poszukiwania kwadrans - upomniał się. - Liczę na to, że ty także dałabyś mi trochę swojego czasu.
Spojrzałam na niego nieprzychylnie.
...
Chłopak szedł kilka kroków przede mną i szybkim tempem kierował się w stronę miejsca, w którym "będziemy bezpieczni". Jego czarne włosy, rozpuszczone dzisiejszego dnia, podrygiwały delikatnie na jego ramionach.
Oaza spokoju - przeszło mi przez głowę. 
Pomimo tego, że chłopak zaczął naszą rozmowę tak entuzjastycznie, już w następnej chwili, gdy zmierzałam za nim, z jego twarzy zniknęła ta maska optymizmu i znów pojawił się błogi pokój.
- Zaraz będziemy na miejscu - powiedział, przedrzeźniając moje ostatnie próby zaprowadzenia go do gabinetu Remusa.
- Jasne - odparłam, próbując za nim nadążyć.
 Po kilku minutach takiego błąkania się po szkole, zielonooki zatrzymał się gwałtownie, przez co mało na niego nie wpadłam.
- Więcej luzu - zganił mnie i spojrzał w głowę węża, łypiącą swoimi szmaragdowymi oczami wprost w niego. - Czysta krew! - warknął, a na jego twarzy pojawił się grymas.
Zastanawiając się, w co ja tak właściwie się pakuję, ruszyłam za nim do dormitorium Slytherinu.
Pokój Wspólny był wydłużonym, ciemnym lochem, po którego ścianach skapywały krople wody. Zielone światło sączyło się z lamp podwieszonych nad sufitem, który był umiejscowiony pod jeziorem Hogwartu - tak przynajmniej mówiły pogłoski.
Nieprzychylne oczy Ślizgonów momentalnie wprawiły mnie w nieprzyjemne uczucie. Chłopak jednak się tym nie przejmował i nadal niewzruszenie szedł pewnym krokiem zapewne w kierunku swojego pokoju. Ścisnęłam mocniej w dłoniach Mapę Huncwotów i podreptałam za nim.
Na moje szczęście już po chwili zniknęłam wraz z Vincentem w jego pokoju.
Instynktownie rozejrzałam się po pomieszczeniu. Było nieco przytulniejsze od Pokoju Wspólnego, a znajdowało się w nim łóżko oraz wykonane z ciemnego drewna biurko, na którym nie stało nic. Na jednej ze ścian wisiała szklana gablotka z kolekcją różnobarwnych motyli. Na przeciwko było okno, o ile można to było tak nazwać. Rozciągały się za nim głębie jeziora szkoły.
- Nie masz współlokatora? - spytałam, lustrując wzrokiem pojedynczy materac.
- Na to wygląda - powiedział spokojnie. - Mój ojciec ma wysokie wymagania i twierdzi, że jego syn nie będzie przebywał wśród ludzi "brudnej krwi". - Parsknął.
- Myślałam, że jest mugolskim ambasadorem?
- Bo jest. - potaknął. - Jest także hipokrytą uważającym, że jego czysto krwisty syn potrzebuje ciszy. Nie przeczę, bardzo lubię spokój, ale gdy słyszę, jak mówi Dumbledore'owi, że jestem leniwym dzieciakiem, którego nie da się zmusić do nauki, to aż krew mnie zalewa. - zdradził. - A wracając do celu, dla którego cię tutaj przyprowadziłem. - Zatarł dłonie. - Poszperałem trochę w bibliotece o twoim boginie i doszedłem do wniosku, że inaczej się tego nie załatwi.
- Jedno pytanie. - Podniosłam rękę jak na lekcji, przez co Vincent posłał mi drwiący uśmiech. - Dlaczego mi pomagasz? O ile można to nazwać pomocą.
- Cóż - powiedział. - Najwyraźniej lubię intrygujące sprawy, przydarzające się zwyczajnym ludziom. - Wyszczerzył się.
- Jestem zwyczajna?
- Jak cholera - powiedział stoicko. - A teraz powiedz mi, czy to wywołuje w tobie strach... - Nagle urwał, bo jego ciało zaczęło się zmieniać.
Po chwili zarówno on jak i jego ubrania przekształciły się w wysoką postać w masce i pelerynie.
Na wyczyn chłopaka wytrzeszczyłam oczy.
- Znów się spotykamy, Suzanne - wydał się z maski chłodny, nieprzystępny głos, którego w tamtym momencie absolutnie się nie spodziewałam.
Przeszły mnie pojedyncze ciarki.
Vincent zmienił się w mężczyznę, którego postać przybierał mój bogin!
- Lupin, Lupin, Lupin. Żałosna Lupin, ty i twój brat zginiecie marnie. - Postać zrobiła kilka kroków w moim kierunku.
Czułam jak serce zaraz wyskoczy mi z piersi. Ten głosu, to brzmienie.
Vincent nie był uczniem, on był tym śmierciożercą, który zabił! Zwabił mnie do swojej pułapki i zaraz pozbawi mnie życia.
Wydałam z siebie lekki pisk.
W tym samym momencie postać zdjęła z twarzy maskę, a ja tylko czekałam, aby zobaczyć za nią białe włosy. Jednak wtedy ukazała mi się... twarz Vincenta.
- No co tak na mnie patrzysz? - zadrwił. - Tak genialny nie jestem, nie potrafię zamienić się w osobę, której nie znam wyglądu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz