sobota, 31 marca 2018

Rozdział 65

II część Maratonu

Figlowania Freda i George'a ciąg dalszy. Ciekawe co takiego zdążyli już zmajstrować?
...
Weszłam przez tajne przejście do dormitorium Vincenta. Tylko w tym jedynym pomieszczeniu w Hogwarcie spotykałam się z chłopakiem, bo ten twierdził, że wszędzie indziej znajduje się zbyt wiele niepotrzebnej magii, która razi go po oczach.
Nie miałam zamiaru się z nim sprzeczać. I tak prędzej czy później poddałabym się lub, co gorsza, przyznałabym mu rację, a ostatnią rzeczą jaką chciałam zrobić, było uznanie świata czarów za nudny i zbyteczny.
- Czemu zawdzięczam wizytę? - rzucił Vincent spokojnym tonem, nie posyłając mi przy tym nawet zalążka uśmiechu.
- Przecież powiedziałeś mi, abym przyszła. - Zmarszczyłam brwi.
- Masz szybki czas reakcji - kontynuował dalej, nie dając mi nawet rozpocząć kolejnego zdania. - Ale wróćmy do rzeczy. Twój bogin jest... wyjątkowy. - podsumował bezbarwnie, chociaż w jego oczach dostrzegłam delikatną iskrę.
- Co to znaczy?
- Niedomyślna - fuknął pod nosem i po chwili zwrócił się do mnie. - Jest wyjątkowy pod wieloma względami. Na przykład dlatego że przedstawia osobę, której nie znasz i nigdy nie widziałaś - powiedział, siadając przy swoim biurku. Otworzył jedną z szuflad i wyciągnął z niej paczkę papierosów i szklaną papierośnicę.
Po chwili odpalił jednego i zaciągnął się, wypuszczając z ust drobny kłąb dymu.
- Nie jesteś za młody? - zadrwiłam, patrząc na chłopaka z zaskoczeniem.
- Wiek nie ma istotnego znaczenia - odparł jedynie. - Ale jeżeli aż tak bardzo ci to przeszkadza, to wiedz, że w miejscu, z którego pochodzę, szesnastolatkowie mogą już palić.
- Ty masz piętnaście - stwierdziłam, na co chłopak pokręcił głową z rozbawieniem.
Wypuścił z ust kłąb dymu, który przez chwilę przysłonił jego twarz.
- Jestem z rocznika osiemdziesiątego siódmego. Ze stycznia. A zatem mogę palić. - Ponownie się zaciągnął. Jego twarz przez chwilę wyrażała błogość. - Patrzysz na mnie, jakbyś nigdy nie widziała, jak ktoś pali. - zakpił.
- Dlaczego nie jesteś na roku wyżej? - spytałam, ignorując jego uwagę.
- Bo poszedłem do szkoły rok za późno - stwierdził. - Zagapiłem się i nie zdążyłem w pełni nauczyć się posługiwania angielskim. Ale teraz idzie mi to już sprawnie.
Vincent już nie po raz kolejny dał mi do zrozumienia, że nie jest tylko krnąbrnym chłopakiem. Ta niedbałość była sposobem na wszystko i stała się cząstką jego egzystencji. Jego niesumienność wyrażała się nawet w najważniejszych czynnościach, np. takich jak nauczenie się mówić!
- Wróćmy jednak do konkretów - ponownie starał się zagaić temat. Wcisnął papierosa do szklanego pojemnika i dogasił go szybko. Podniósł się z miejsca i w jednej chwili znów przemienił się w czarną, zakapturzoną postać.
- To nie jest normalne - stwierdziłam, instynktownie odsuwając się do tyłu.
- Normalne bardziej niż sądzisz. - Zza maski wydał się chłodny dźwięk.
- To zabawne, ale... - Zastanowiłam się chwilę. - wydaje mi się, że poznałam kiedyś osobę mówiącą podobnym głosem. On brzmi naprawdę znajomo... tyle, że...
- To znaczy, że nasza terapia działa. - Zdjął z twarzy maskę. Ukazała mi się wtedy szczupła twarz chłopaka otoczona białymi puklami prostych włosów. - Czytałem, że boginy wnikają do naszej podświadomości, która jest dużo bardziej skomplikowana niż nam się zdaje. Być może w czasie dzieciństwa spotkałaś się z jakimś traumatycznym przeżyciem. - Wykrzywił usta w uśmiech.
Posłałam mu zaniepokojone spojrzenie.
- Pamiętałabym coś takiego?
- Specem nie jestem, ale uważam, że mogłabyś to zrobić.
- A jeśli nie widziałam tej postaci bezpośrednio?
- Nie wiem, może ktoś inny także ma wspomnienia z tym czymś. - Wrócił do swojej normalnej postaci.
- Być może... - zamilkłam na chwilę. - Masz teraz trochę czasu wolnego? - rzuciłam z nadzieją.
- Ja zawsze mam czas - odparł spokojnie. - Oferujesz coś interesującego do roboty?
...
- Na takie rzeczy nie mam czasu! - warknął, gdy znajdowaliśmy się pod obrazem Grubej Damy.
- Daj spokój, musisz mieć ludzi wokół siebie. Wszyscy ślizgoni boją się do ciebie podejść.
- Gryffindor ma mnie ocalić od samotności? - zadrwił. - Nie to, że coś sugeruję, chociaż tak jest, ale czy nasze domy się przypadkiem nienawidzą?
- Jak najbardziej, ale ciebie nie można brać za typowego ślizgona.
- Jestem milszy? - zakpił.
- Raczej bardziej arogancki, niż ktokolwiek inny - odparłam. - Ale potrafisz wstawić się za innymi, miło z twojej strony, że pomagasz mi z boginem.
- To mój obywatelski obowiązek - powiedział poważnym tonem, a wtedy obraz uskoczył.
Przeszliśmy krótkim korytarzem w stronę salonu, a wtedy chłopak zamilkł na chwilę.
Jednak jego zielonkawe oczy nie krążyły z zaciekawieniem po pomieszczeniu. Jakby nie zdawał sobie sprawy z tego, że, być może, jest pierwszym ślizgonem przekraczającym próg Pokoju Wspólnego gryfonów.
Dopiero później zrozumiałam, że nie był to wyraz braku zainteresowania, a jedynie kaprys jego ograniczonej do minimum natury niepozwalającej mu przyglądać się czemuś z zainteresowaniem. Jego wzrok, jak zawsze, wyrażał tylko ogromne skupienie i znudzenie otaczającą go otoczką magicznego świata, która nie stanowiła już dla niego rozrywki.
- Mam zacząć płakać ze wzruszenia? - zadrwił. - Pomieszczenie, jak każde inne.
Jednak wizytacja ślizgona w Wieży Gryffindoru wywołała duże poruszenie wśród uczniów. Od razu wszystkie rozmowy zanikły, a wszystkie pary oczu utkwiły się w nowoprzybyłym. Nurtującą ciszę zdającą się trwać całą wieczność nagle przerwał jeden głośny krzyk.
- Vincent Crowe! - Bliźniacy poderwali się z foteli przy kominku i stanęli tuż przy nas. - Wiesz co? - zaczęli. - Nasza Suzanne ostatnio spędza z tobą wiele czasu, możesz nam wyjaśnić dlaczego? - spytali na wstępie.
Ślizgon podsumował ich pytanie cichym śmiechem.
- To co dzieje się w ślizgońskim dormitorium, zostaje w ślizgońskim dormitorium - stwierdził, a bliźniacy podnieśli jedną brew. Po chwili obdarzyli mnie pytającym spojrzeniem.
- Chciałam mu pokazać sami wiecie co - powiedziałam, usprawiedliwiając się.
- Chyba żartujesz? - warknął George. - To znaczy... - Zmieszał się. - Możemy cię prosić na słówko?
Już chwilę później znalazłam się na drugim końcu Pokoju Wspólnego.
- Co ci do głowy przyszło? - spytali urażeni.
- Ufam mu - odparłam spokojnie.
- To ślizgon!
- Ale on jest inny. Można mu zaufać.
- Wąż na jego piersi mnie nie przekonuje.
- Ale mnie przekonuje! Można mu zaufać.
- A jeżeli wygada komukolwiek? To miała być tajemnica.
- Tajemnice można rozpowszechniać.
- Właśnie nie, Suzanne. Nie powinniśmy.
- Dlaczego nie?
- Bo komuś wygada!
- Wtedy udamy, że nie wiemy, o co chodzi. Wymyślimy coś, a poza tym, co ja gadam. On nie wygada!
- Bierzesz to na własną odpowiedzialność? - spytał George niepewnie.
- Obiecuję - stwierdziłam, posyłając im wdzięczny uśmiech.
Rudzielce skinęli głowami, ale chyba nadal nie byli przekonani. To będzie dobra decyzja, czułam to w środku. Zaprowadziłam Vincenta do dormitorium, gdzie przebywały rozpromienione Angelina i Maureen. Na nasz widok wytrzeszczyły oczy.
- Suzanne... - zaczęła niemrawo Angelina.
- Vincent Crowe - przedstawił się, mrugając do nich okiem. To chyba wystarczyło, aby wkupić się w łaski czarnoskórej. Maureen jednak nadal patrzyła na chłopaka z pewnego rodzaju wyrzutem.
...
Chłopak przyglądał się przedmiotowi z nieukrywaną drwiną. Po chwili ten sam wzrok przeniósł na mnie, tyle że jeszcze uniósł brwi.
- To chciałaś mi pokazać? - zakpił, podnosząc mapę.
- Tak - odparłam pewna swego. Inaczej nie można było z nim postępować, jak tylko narzucić mu swoje zdanie.
- Nie rozumiem cię - stwierdził po chwili.
- Jak to nie rozumiesz? Ten przedmiot pokazuje każdego, kto znajduje się teraz w Hogwarcie!
- Zbyteczna wiedza - podsumował.
- To w takim razie ja ciebie nie rozumiem.
- Mało osób to robi. Nie jesteś jakimś wyjątkiem. - Posłał mi drwiący uśmiech.
- Pokazałam ci najcenniejszą rzecz w tym zamku, a ty tak po prostu uważasz ją za niepotrzebną?
- Nie widziałaś cennych rzeczy, Suzy - powiedział, a ja zmarszczyłam nosem. - Ujmę to tak, wiesz na czym polega istota magii?
- Z pewnością pojmuję ją inaczej, niż ty to robisz - prychnęłam.
- Cieszę się, że się zrozumieliśmy - Uśmiechnął się. - Magia jest nieposkromiona i tak rozległa, że żadna istota naszego pokroju nie jest w stanie jej pojąć. - Skinęłam głową. - O tym, że ta moc jest taka potężna wiedziałem od zawsze, Suzy. Dlatego też przyświeca mi pewna zasada w życiu. Nie pakuj się w coś, czego nie będziesz mógł opanować do perfekcji. I, przykro to mówić, ale podczas naszego marnego żywota nie uda nam się pojąć nawet promila mocy, jaką dysponuje ten świat.
- Można przynajmniej spróbować to zrobić.
- Nie zadowoliłbym się tak mizerną cząstką. Dlatego trzymam się na uboczu tego bajzlu. Metamorfomagii wyuczyłem się tylko dlatego, że jest przydatną sztuczką, ale nic poza tym.
- Ta mapa też jest przydatną sztuczką - broniłam się.
- Przydatną sztuczką, o ile nie znasz zaklęcia na wykrywanie ciał wokół siebie. Oczywiście ja go nie opanowałem, ale w odnalezieniu się w tym zamku pomaga mi intuicja. To dzięki niej potrafię wyselekcjonować dobrych przyjaciół. - Spojrzał na mnie znacząco.
- Przyjaciół?
- Tak, przyjaciół. Jesteś naiwną osóbką, Suzy, i zbyt łatwo wierzysz w ludzką dobroć, ale to nie przeszkadza mi w zadawaniu się z tobą.
- Mam to traktować jako zaszczyt?
- Coś w tym rodzaju - stwierdził. - Moja macocha, chociaż na co dzień cholernie pusta, powiedziała mi kiedyś takie zdanie: Zaszczytem jest posiadanie obok siebie drugiego człowieka, człowieka, który nie boi się nazwać ciebie swoim przyjacielem.
- Myślałam, że nie wierzysz w relacje międzyludzkie.
- Wiara jest bardzo niestałą wartością. Jednego dnia znajduje się w Australii, a drugiego wspina się po Himalajach.
...
Vincent wrócił do swojego dormitorium. Ja usiadłam zbita z tropu na łóżku i spojrzałam na tę nieszczęsną mapę. Peter Pettigrew znajdował się teraz wraz z Ronem w jego dormitorium.
Ten głupi zdrajca!
- Pst, Suzanne, słyszysz mnie!? - Nagle po pokoju rozległ się cichy głos Syriusza.
- Black! - warknęłam, łapiąc za lusterko dwukierunkowe. Przy tej czynności niestety stoczyłam się na podłogę. - Mówiłam ci, żebyś się ze mną nie kontaktował.
- No tak, tak, przepraszam, ale... - Zastanowił się przez chwilę. - Obserwowałaś Pettigrew od czasu naszej ostatniej rozmowy?
- Nigdy nie jestem z nim sam na sam - wyjaśniłam. - W innych przypadkach to wyglądałoby to zbyt podejrzanie.
- Niby czemu?
- Bliźniacy mnie obserwują! Od czasu pełni nie spuszczają wręcz ze mnie oczu. Martwią się, wtedy to nie była pierwsza taka sytuacja.
- Jaka sytuacja? Zaraz, co?
- Och, po prostu. Poza tym chcę złapać Pettigrew na gorącym uczynku. Kiedy znów przyjdzie mu do głowy wpadać do mojego dormitorium jako człowiek albo gdy ponownie przyśle mi jakąś pogróżkę.
- Czyli już wierzysz, że to nie byłem ja? - W głosie Blacka wyczułam ulgę.
- Wierzę ci, wierzę. Nie miałeś warunków do przeprowadzenia tych akcji. Zaś Pettigrew miał je i to idealne. Ten artykuł oraz pogróżki były przeprowadzone w bardzo podobnym stylu.
...
Od kilku dni Remus spotykał się z Harrym, aby nauczyć go zaklęcia patronusa. Potter robił to dlatego, że chciał w sytuacji zagrożenia obronić się przed dementorami.
Po kolejnej nieudanej próbie chłopak usiadł na kamiennych schodach i westchnął ciężko.
- Jestem beznadziejny! - warknął do siebie.
Remus posłał mu pokrzepiający uśmiech.
- Jesteś początkującym, Harry. Ludzie o bardziej zaawansowanych zdolnościach mają problem z wyczarowaniem cielesnej formy patronusa.
- Ale są też tacy, którym przychodzi to łatwo od samego początku - jęknął. - Suzanne, po jakim czasie udało ci się wyczarować swojego?
- Dwa miesiące. Ale tylko dlatego, że po drugim roku poświęciłam na to całe wakacje.
- Uff - wetchnął. - Nigdy się tego nie nauczę!
- Wcale nie, Harry. Mi się to udało w tak szybkim czasie tylko dlatego, że nie robiłam nic oprócz tego! - pocieszyłam go.
- Może wystarczy wybrać jedynie bardziej szczęśliwe wspomnienie? - zaproponował Remus.
- To nie jest wystarczająco dobre?
- Posiadasz z pewnością lepsze przeżycia, niż lot na miotle - odparł mój brat. - Pomyśl nad tym przez chwilę. Suz, chciałaś ze mną porozmawiać - zwrócił się do mnie.
- Yyy - wydałam z siebie jęk namysłu. - A tak, myślisz, że byłoby możliwe, abym zapamiętała człowieka, którego nigdy nie widziałam?
- Co masz konkretnie na myśli? - dopytał się.
- O swoim boginie. Przybiera on kształt jakiejś czarnej postaci w kapturze rzucającej na mnie Avadę. Widziałeś go z resztą.
- Cóż... - zaczął Remus, odciągając mnie w kąt pomieszczenia i ściszając głos. - Nie ukrywam, że jego kształt także we mnie wzbudził pewne wątpliwości.
- Bo... może to zabrzmi głupio, ale mam dziwne wrażenie, że to ta postać była odpowiedzialna za... Za morderstwo rodziców.
- Myślałem o tym, Suz. Jednak nie sądzę, aby to była ona. Nie zapamiętałabyś takich szczegółów.
- A może moja głowa ułożyła sobie jej obraz i tym oto sposobem...
- Obawiam się jednak, że to tylko jakiś przypadkowy śmierciożerca. Nie przejmuj się, boginy wielu osób przybierają ich formę.
- Ale ja nie mam powodu, aby się bać sług Sam Wiesz Kogo.
- Zadecydowało o tym sumienie, wyobraźnia. Kształt tej postaci może mieć wiele wyjaśnień.
- A ty nic nie zapamiętałeś? W sensie nie pamiętasz tego śmierciożercy, co...
- Wtedy zadziałała adrenalina - Przerwał mi. - Nie zwracałem wtedy uwagi na jego głos. Starałem się tylko go pokonać, a poza tym cała ta tragedia odbyła się niezwykle szybko. Zanim się spostrzegłem, ten człowiek się teleportował. - Zamyślił się chwilę. - Oczywiście próbowałem go później znaleźć, ale stwierdziłem, że takie poszukiwania nie mają najmniejszego sensu. Śmierciożercy w swoich mundurach wyglądają identycznie. Nie da się odróżnić kobiety od mężczyzny.
- Ale on miał męski głos - powiedziałam. - Zimny, wyprany z emocji. Mam dziwne wrażenie, że kiedyś go słyszałam ...i to stosunkowo niedawno.
- Na razie nie powinnaś sobie zaprzątać tym głowy - Westchnął Remus.
- Panie profesorze, znalazłem wspomnienie! - Dobiegł do mnie głos Pottera z drugiego końca sali.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz