poniedziałek, 2 lipca 2018

Rozdział 98


...
Chyba jednak byłam niezrównoważona. Nawet nie wiedziałam, jak to się stało, ale kiedy Weasleye udali się do szpitala, ja zostałam porwana przez Tonks i razem teleportowałyśmy się do Ministerstwa.
Od wypadku Artura minęły dwa dni, a ja nadal przebywałam na Grimmauld Place. Chcieli nas chwilę przetrzymać, aż sprawa ucichnie i będziemy mogli w spokoju wrócić do szkoły. Jednak wbrew pozorom nasz pobyt tutaj nie był usłany różami.
A przekonałam się o tym już nazajutrz, gdy wraz z Dorą zgodziłam się do zastąpienia Artura w jego misji dla Zakonu. Miała to być moja pierwsza poważna akcja w terenie.
Oczywiście odbywała się nocą, a przyłapanie nas na niej przez kogoś groziłoby nam Azkabanem.
Wraz z Tonks przemykałam przez zatopione w czerni korytarze ministerstwa i za pomocą wilczych ślepi starałam się nie dać podporządkować tej ciemności. Dzięki zdolnościom zwierzęcia, szłam dużo pewniej po ciemnej plątaninie przejść i wystrzegałam się najdrobniejszego dźwięku. Kroki urzędników przebywających na wyższych piętrach niosły się echem i odbijały się w moich bębenkach.
Jednak w znacznej mierze towarzyszyła nam cisza. Nasze kroki się dla mnie nie liczyły, a przyspieszone oddechy nie występowały. Stawka była zbyt wysoka, więc nie miałyśmy nawet czasu na strach.
Podążałyśmy drogą wyznaczoną przez korytarz, a ja modliłam się w duchu, aby nie natrafić na ślepą uliczkę - chociaż, o ironio, miałam mapę podziemia ministerstwa. W pewnym momencie moje nogi zaczęły się plątać i gdyby Tonks mnie nie przytrzymała, wywaliłabym się z gruchotem na ziemię. Kobieta parsknęła kpiąco, a następnie znów szłyśmy w ciszy.
Zagłębiałyśmy się w coraz bardziej przeszywający i nieprzenikniony mrok.
Westchnęłam z ulgą, widząc przed sobą posrebrzane drzwi z wypukłą postacią wróżbity o rubinowych oczach.
- Jesteśmy - wyszeptała Nimfadora, podchodząc do wrót i przykładając dłoń do czoła czarodzieja. - Quid enim aperire clausis, quod est voluntatis Dei.
Na jej słowa drzwi bezszelestnie otworzyły się, ukazując nam kolejny długi, wydający się wręcz nieskończony korytarz. Droga była skąpana w błękitnym świetle, a wzdłuż niej stały bardzo wysokie regały, na których zamiast książek znajdowały się błękitne kule.
- Zaczyna się zabawa - syknęła Tonks, dobywając różdżki.
Przez chwilę nie rozumiałam sensu jej słów. Dopiero wtedy, gdy przekroczyłyśmy próg pomieszczenia, a podwoje zatrzasnęły się za nami z hukiem, zrozumiałam, że było coś nie tak.
Moja różdżka już gościła w mojej dłoni, kiedy Tonks dała mi sygnał i przylgnęła do mnie plecami. Sala Przepowiedni wydawała się być nadal niewzruszoną i wyglądała tak, jakby nie zdawała sobie sprawy z czyjegoś wtargnięcia.
- Uważaj, Suzanne - mruknęła Tonks. - I pamiętaj, aby pod żadnym pozorem nie patrzeć im w oczy - doradziła, na co momentalnie wykrzywiłam usta.
Nie patrzeć w oczy. Ale komu?
Długo nie musiałam czekać na odpowiedź, gdyż już chwilę później dostrzegłam kilkanaście postaci pędzących na szklanych kołach w naszym kierunku.
- Tytani? - bardziej stwierdziłam, niż zapytałam, wciągając głośno powietrze na widok dwumetrowej bryły, której ciało pokrywały dodatkowe ulepszenia z kometowego pyłu.
Ich purpurowe ślepia zawierały w sobie blask spadających gwiazd, które dawały im zdolność hipnozy. Przełknęłam ślinę, czując, że Tonks oddała już dwa strzały w ich kierunku.
- Stabe! - warknęłam, wyciągając różdżkę przed siebie.
Jeden z potworów zatrzymał się i po chwili rozpadł, co skutkowało rozjuszeniem jego kompanów. Z ich ciał wyrosły czarne macki, zbliżające się w moim kierunku.
- Widzimy się później - uprzedziła mnie nagle Tonks i pobiegła na szturmujących w jej stronę tytanów.
Zostałam sama.
Z mojej różdżki wypadały coraz to inne zaklęcia, jednak ilekroć oberwał jeden, to z każdą chwilą robiło się ich więcej. Poczułam na swoim ramieniu ich śliskie kończyny, co dla potwora skończyło się finalnie wypaleniem ich. Zaklęcie ognia było czasem bardzo przydatne.
Jednak gdy pożoga zajęła pobliską podłogę, tytani zdawali się już przyzwyczajać do ukropu i zaatakowali mnie jeszcze liczniej.
- Stabe! - warknęłam znowu, unieruchamiając dwa potwory.
Wiedząc, że dalsze pozostanie w tym miejscu nie ma sensu, rozejrzałam się szybko wokół siebie.
- Ignis! - W trójkę tytanów uderzyła mordercza fala ognia, która przemieniła ich w popiół. Kiedy ci roztopili się, pobiegłam w ukazaną przez nich drogę.
Czułam jednak za sobą ich szybkie ruchy. Dźwięki przez nie wydawane przypominały syczenie i ujadanie wygłodniałego psa. Wzdrygnęłam się na tę myśl, zdając sobie sprawę, że nie mogę uciekać wiecznie. Zwłaszcza, że z naprzeciwka nadciągały na mnie kolejne posiłki!
- Cholera! - syknęłam, zatrzymując się nagle i kierując różdżkę w stronę, z której przybiegłam. - Ignis! - Strumień ognia wydobył się z mojej różdżki i skąpał w swoim żarze kilka pierwszych tytanów.
Reszta wytworzyła z siebie macki, które powędrowały w moim kierunku.
- Aquamenti! - rzuciłam ponownie, a lodowaty strumień wody ochłodził na chwilę ich zamiary.
Suzanne, to nie czas na żarty!
Jednak tytani z drugiego końca korytarza nadciągali coraz szybciej. Już czułam na ciele ich oślizgłe macki. Żadne zaklęcie nie zabijało ich stuprocentowo - wszystkie działały wręcz bezskutecznie.
Wpadł mi do głowy pewien głupi pomysł. Skierowałam wyżej różdżkę, a drugą rękę wycelowałam w przeciwległą stronę na szturmujące potwory. Odliczyłam do trzech, starając się skutecznie skumulować moje pokłady energii, a kiedy tytani znajdowali się dostatecznie blisko, abym świetnie mogła wyczuć ich macki stykające się z moim ciałem, wyrzuciłam z siebie:
- Protego! - Wokół mnie pojawiło się białe światło, które otoczyło mnie szczelnie z każdej strony. Tytani szturmując na mnie, uderzali w jasną tarczę i upadali zdezorientowani na ziemię.
Przerwałam czar, teleportując się kilkanaście metrów od nich. Jednak już po chwili kilku z nich podniosło się, więc, jak widać, nawet ta forma była nieskuteczna.
Zaklęłam pod nosem, nagle czując zaplatającą się na mojej szyi mackę.
Wstrzymałam oddech, a wtedy drugie odnóże tytana oplotło mnie za kostki i uniosło w górę. Przeniosłam wzrok na jakiś punkt za nim. Gdziekolwiek, aby tylko jego krwiożercze spojrzenie nie wessało mojej duszy.
Ich oczy niestety równały się z jednym. Hipnotyzowały cię i zmuszały do oddania duszy, która oplatała ich ciała i sprawiała, że stawali się silniejsi.
Nagle ożywiłam się na tę myśl! Dusze oplatały pancerz tego czegoś! Śmiertelne dusze, które...
Skarciłam się w myślach, jednak, czując zaciskającą się na szyi mackę, nie miałam wyboru. Straciłam go też chwilę później, gdy wokół mnie zbierało się coraz więcej potworów.
Ich macki coraz zachłanniej przyczepiały się do mojego ciała. Zamknęłam oczy, wiedząc, że zmuszają mnie do otwarcia ich. Syknęłam, gdy jedna z macek dotknęła mojej twarzy.
- Kurwa! - Wydało się z moich ust, a ja wiedziałam, że gorzej już być nie mogło.
Nie musiałam zgadywać, co zastanę, kiedy podniosę powieki. Świetnie wiedziałam, że wokół mnie zgromadziło się morze czarnych istot, których purpurowe oczy patrzyły wprost na mnie. Pięćdziesięciu tytanów przeciwko jednej mnie!
Jednak taki był przecież plan. Miałam odwrócić uwagę tych istot w czasie, gdy Nimfadora będzie szukać przepowiedni Pettigrew. Nie miałam jednak zamiaru przypłacać tej misji życiem! Jeszcze zamierzałam pomęczyć ludzi swoją obecnością.
Dusze są składnikiem ich pancerzy! - ta myśl rozbiła się o moją czaszkę wewnątrz.
Musiałam to zrobić. Z trudem chwyciłam różdżkę w dłoni, czując na swoim ciele coraz zapalczywsze spojrzenia purpurowych ślepi.
- Avada Kedavra! - wysyczałam w momencie, gdy jedna z macek rozwarła moje usta i przyssała się do mojego podniebienia.
Usłyszałam wokół siebie dźwięk przypominający szelest piachu. Po chwili macki wokół mnie zniknęły, a ja upadłam na ziemię. Czułam pod sobą suchy proszek.
Niepewnie otworzyłam oczy, widząc przed sobą czarną substancję migoczącą pod wpływem światła. Przełknęłam ślinę. Rzuciłam swoje drugie zaklęcie niewybaczalne!
Avada Kedavra - najpoważniejsze i skazujące na moralną banicję.
Chciałam się zaśmiać, ale z moich ust wydobyło się jedynie ciche prychnięcie.
Przynajmniej nie będę miała z tego powodów żadnych nieprzyjemności. Każde zaklęcie rzucone w Sali Przepowiedni przepada w nicość i nigdy nie zostaje ujawnione.
...
Opadłam ze zmęczeniem na kanapę, przy której znajdowała się Tonks i Syriusz. W kącie pokoju siedzieli dwaj bliźniacy, którzy zagryzali lekko dolne wargi. Nie wiedziałam po co zawołano tę dwójkę.
- Co na obiad? - Zmieniłam temat, czując gęstniejącą atmosferę.
- Suzanne! - skarcił mnie Black, a ja przewróciłam oczami, siadając w kącie kanapy.
- Nie będę się tłumaczyć - stwierdziłam, kładąc dłonie na kolanach i przysuwając je bliżej siebie. - Chociaż powinniście wiedzieć, że zrobiłam to w celach samoobrony.
Tonks także przygryzła wargę.
- Suzanne, jeżeli Dumbledore, lub co gorsza: twój brat się dowiedzą... - Kobieta wspomniała o moim bracie z dziwną radością w głosie. Czyżby Fred miał rację? Po raz kolejny?
- Dostanę reprymendę stulecia.
- Użycie tego typu zaklęć jest nieodpowiedzialne! - wtrącił Black.
- Gdybym go nie użyła, zadusiłyby mnie! Jeden z nich wsadził mi mackę do gardła! - wybuchłam, wskazując z irytacją na rozdziawione usta. Wzdrygnęłam się na to wspomnienie. - Całowałeś się kiedyś z ośmiornicą? Wrażenia są podobne!
Black wypuścił głośno powietrze z płuc, a ja mimowolnie przeniosłam wzrok na bliźniaków. Posłałam im nikły uśmiech, chociaż na ich twarzach cały czas malowała się powaga.
- Z resztą powinniście się cieszyć, że misja się powiodła. Sam kiedyś mówiłeś, Black, że nieważne są środki...
- Ale po trupach do celu też nie można chodzić! - skarcił mnie.
- Masz przepowiednię Pettigrew? Masz. Misja się powiodła? Powiodła. Dajcie mi już święty spokój! - poprosiłam hardym tonem.
- Mamy to tak po prostu zostawić? - Syriusz podniósł się z sofy i zaczął chodzić po pokoju. - Gdyby nie fakt, że Remus jest teraz na misji...
- Tak, tak. Rozumiem, dostałabym reprymendę życia. - Machnęłam niedbale dłonią.
W tej samej chwili drzwi pomieszczenia otworzyły się.
- Ej, Black. Co my właściwie mamy zrobić z tą kulą? - spytał Fletcher z niepokojem.
- Otwórz ją, Mundungusie - prychnął Black, nawet nie odwracając na niego wzroku. - Tylko uważaj, bo tego typu przedmioty mają niewskazane właściwości.
- Ech, Black. Czy ty masz mnie za nowicjusza? - zakpił mężczyzna. - Nie dam się przecież jakiejś podrzędnej klątwie. Już nie takie rzeczy robiłem.
- Nie zapominaj, że to przepowiednia Pettigrew! - Syriusz najwyraźniej nie wytrzymał i wydarł się na Fletchera, który skulił się nagle w sobie i opuścił pokój. - Cholera jasna! - syknął, uderzając o pobliską ścianę.
- O jakiej klątwie on mówił? - spytałam, czując wzrastający niepokój.
- Na przedmioty, które posiadają ściśle z nimi związanego właściciela, często rzucane są uroki, które sprowadzają nieszczęścia na osobę obcą - wyjaśniła cierpliwie Tonks, bo Syriusz po prostu nie był w stanie nawet się wysłowić. Furia wręcz z niego parowała.
- Nieszczęścia? - powtórzyłam, czując wzrastającą gulę w gardle. - A na przykład... - zawahałam się. - jeżeli Umbridge miałaby, czysto teoretycznie, taką broszkę z jej wszystkimi wspomnieniami to...
- Suzanne? - Usłyszałam zaniepokojone głosy bliźniaków, ale skarciłam ich wzrokiem.
- Prawdopodobnie jest zaklęta - powiedziała Tonks. - Poznawanie czyichś myśli jest dziełem przeciwko naturze, które samo w sobie podlega karze. - Spojrzała na mnie czujnie.
- Cholera - syknęłam pod nosem. - Czyli to oznacza, że ja i Vincent mamy zdrowo przerąbane...
...
Kilka dni później z ulgą przyjęłam informację o powrocie do szkoły. Wraz z pojawieniem się m murach Hogwartu, z każdej strony zaatakowała mnie uczniowska codzienność, a, co za tym idzie, moje zajęcia reedukacyjne zostały ponowione.
Wracałam w miarę dobrym nastroju do Pokoju Wspólnego, jednak nagle zatrzymała mnie ręka silnie zaciskająca się na moim nadgarstku. Zostałam przyparta do ściany, a wtedy dostrzegłam tuż przed sobą wściekłe spojrzenie Vincenta.
- Suzanne! - wychrypiał, a z jego oczu ciskały gromy.
- Jakiś problem? - spytałam, czując nagłą suchość w gardle. A więc już się domyślił!
- Myślałem nad banalnością naszego zwinięcia Umbridge tej pieprzonej broszki - cały czas szeptał. - I moja głupia podświadomość podsunęła mi dopiero teraz, że było to kurewsko proste! - Nagle odsunął się ode mnie i oparł się obok mnie o chłodny mur.
- Może nie będzie tak źle? - stwierdziłam, przygryzając wargę. Sama w to nie wierzyłam.
- Aż boję się pomyśleć, jakie nieszczęścia na nas spadną - fuknął ironicznie chłopak, wyszczerzając się wrednie. - Mówiłaś ostatnio, że Weasleye rozpoczęli jakąś serię ataków na Umbridge? - zagadnął z błyskiem w oku.
- Oni nazywają to misją dywersyjną - prychnęłam.
- Bohatersko - podsumował z jeszcze większym uśmiechem. - Myślisz, że będą na tyle uczynni, aby chcieć się do mnie przyłączyć?
- Oni do ciebie? To chyba bardziej ty do... - Pod wpływem jego silnego spojrzenia parsknęłam śmiechem. - Oczywiście! - zakpiłam. - Oni dołączą do ciebie.
Usta chłopaka ponownie wykrzywiły się w diabelny uśmiech, a oczy czujnie zaczęły lustrować mnie wzrokiem. Zmrużył je na chwilę, odbijając się od ściany i odsuwając się ode mnie na kilka kroków.
- Nie jest źle, Lupin - rzucił, a w jego oczach dostrzegłam cień... sympatii.
- Nieźle? - Zdziwiłam się. - Niby w jakim aspekcie?
- Ogólnie. - Wzruszył ramionami, ponownie lustrując mnie wzrokiem. Teraz jego spojrzenie wywołało we mnie jakieś wątpliwości.
- Uważaj, bo nie będziesz potrafił się oderwać - parsknęłam, na co chłopak momentalnie skrzywił usta.
- Potrafię nad sobą zapanować - odgryzł się. - ...Czego absolutnie nie można powiedzieć o tobie. - Jego głos przybrał bardziej pociągający ton. Zaśmiałam się karcąco na jego brzmienie. - I o George'u - dokończył i znów oparł się swobodnie, tym razem o przeciwległą ścianę.
Z moich ust momentalnie spełzł uśmieszek.
- Co ty mówisz? - Zmarszczyłam brwi, czując szybsze kołatanie w piersi.
- Nic, co nie byłoby prawdą - parsknął. - Ładnie razem wyglądacie, ale alkohol z pewnością dodał wam odwagi, wy śmiali gryfoni. - Puścił mi oko i skierował się w stronę schodów.
- Zaczekaj! - fuknęłam. - Skąd wiesz, że ja i George...
- Jako Richard muszę czasami powędrować po zamku. - Wskazał na sufit.
- Patrzyłeś na mnie w ciele tego demona, kiedy ja ca...! - nagle urwałam.
- Tak, widziałem jak się z nim całujesz - stwierdził z kpiną. - I Richard nie jest demonem. Raczej uosobieniem mojego wewnętrznego piękna.
- Piękno? - prychnęłam, nie wiedząc, czy jestem wściekła bardziej na niego czy siebie. - Raczej sadyzm.
- Widzisz między tymi pojęciami jakąś różnicę, Suzy?
...
Wiadomość Vincenta wprost zwaliła mnie z nóg. I utwierdziła w przekonaniu, że bycie Vincentem Crowem jest jedynie cholernym stanem umysłu. Ten podły cynik w ciele jakiegoś demona obserwował mnie i George'a w tej dość dwuznacznej sytuacji. Czułam, że aż uszy czerwienieją mi ze złości.
Hogwart zawsze wydawał się być bezpiecznym miejscem, a teraz okazuje się, że  w każdej chwili mogę być śledzona przez psychicznie chorego człowieka o przerośniętym ego! I pomimo tak ogromnej irytacji na chłopaku, wiedziałam, że w sumie złość na niego nie ma najmniejszego sensu.
Vincent był przydatnym sojusznikiem. Mając go po swojej stronie, zyskiwało się przewagę nad pozostałymi, bo, nie ukrywając, czarnowłosy wzbudzał zainteresowanie u płci przeciwnej, chociaż nie rzadko irytowało go to potwornie. Nawet kiedy się nie starał, dziewczyny podążały za nim i tylko chamski komentarz mógł zmusić ich do zaprzestania przeszpiegów.
Otaczał się murem przed większością ludzi i świetnie wiedziałam, że jego sympatia względem mnie, była jedynie dziełem głupiego przypadku. Do tej pory chłopak nie pomagał mi ze względu na chęć pomocy. Widział w tym wyzwanie, któremu musiał się podporządkować. Chociaż może jest to nieodpowiednie słowo, bo przecież Vincent Crowe był wolny.
Przejście w pokoju wspólnym otworzyło się po raz kolejny w trakcie tej godziny, jednak tym razem postanowiłam przenieść wzrok w tamtym kierunku.
- Collin? - rzuciłam z zaniepokojeniem, widząc grymas na jego bladej twarzy.
- Hej - prawie że wyszeptał, spuszczając wzrok i kierując się w stronę swojego dormitorium.
- Collin! - podniosłam delikatnie głos, wstając z kanapy i szybko podchodząc do chłopaka.
- Co? - Nieśmiało uniósł na mnie wzrok, a w jego niebieskich oczach dostrzegłam łzy.
Przełknęłam ślinę, kierując spojrzenie na ręce chłopaka. Jego lewa dłoń zaciskała się w pięść.
- Byłeś u Umbridge? - spytałam półgłosem, co Creveey podsumował cichym chlipnięciem.
Chwyciłam jego dłoń i podwinęłam delikatnie rękaw swetra. Na wewnętrznej części jego dłoni widniał szkarłatny napis: "Nie będę bić się z kolegami". Złożyłam usta w cienką linię, ponownie łącząc nasze spojrzenia.
- To nie moja wina - powiedział tak cichym głosem, że ledwo zdołałam go usłyszeć. - Ślizgoni... naśmiewali się z... Denisa, z mojego młodszego brata... - wyjąkał.
Wpuściłam do płuc spory haust powietrza, który jednak nie zdołał złagodzić moich nerwów. Puściłam rękę blondyna i odsunęłam się od niego.
- Umbridge nie skrzywdzi cię już nigdy więcej - syknęłam, kierując się do wyjścia.
Nikt nie miał prawa atakować moich bliskich! Nikt, a przede wszystkich ta sukowata Landryna! Proszę bardzo, mogła krzywdzić mnie! Ale Collin miał być dla niej święty! I każdy, który na to zasługiwał.
Krzyżując dłonie na piersi, poddałam się nogom, które instynktownie kierowały mną w stronę gabinetu tej przebrzydłej ropuchy. Collin i Denis byli dla mnie jak młodsi bracia. Nigdy nie pozwalałam ich skrzywdzić, a jeżeli ktokolwiek chciał podpaść im, robił sobie wroga także ze mnie.
Wtargnęłam do sali od obrony. Przeszłam ostatnie metry dzielące mnie od tej podłej wywłoki, a następnie nacisnęłam na klamkę i znów znalazłam się w tym szpetnym pomieszczeniu. Na widok jej żabiej twarzy poczułam do niej jeszcze większą niechęć.
- Panno Lupin - Kobieta wyglądała na mocno zaskoczoną moim zachowaniem, ale jak zwykle zachowywała te pozory opiekuńczej nauczycielki. - Co panienka tutaj...
- Dlaczego pani tak bardzo neguje plotki o powrocie Voldemorta? - warknęłam, przerywając jej.
Kobieta zamrugała kilkakrotnie na moje słowa. Nie spodziewała się zapewne po mnie takiej wypowiedzi. Złożyła swoje tłuste paluchy i położyła je na stole, wbijając we mnie naiwnie irytujące spojrzenie.
- Chyba się zapominasz z kim masz do czynienia, smarkulo - odpowiedziała enigmatycznym tonem.
- Zadałam pani pytanie - mruknęłam przez zaciśnięte zęby, a Umbridge wykrzywiła usta w podłym grymasie.
- Bo to plotki - Każde słowo powiedziała bardzo dobitnie. Aż sama się zdziwiłam, że ta suka w ogóle odważyła się zabrać głos. Była bardziej cyniczna, niż mi się wydawało.
- A nie kieruje panią strach? - podsunęłam z nienawiścią w oczach, nie mając czasu na interpretację jej sów. - Kiedy Voldemort wróci, zapewne dopomni się o swoje! Wykorzysta panią jak podczas I wojny!
- Słucham? - spytała szyderczo, choć widziałam w niej wzrastającą niepewność. - Lupin, nawet sobie nie zdajesz sprawy, jak niedorzecznie brzmią twoje oskarżenia. - Pokręciłam głową niedowierzając temu, co właśnie usłyszałam.
- Tak? - Przełknęłam ślinę i zrobiłam krok bliżej biurka profesorki. - A co z Bertą Jorkins? Byłą pani jej przełożoną i tak nagle wysłała ją na wakacje w miejsce, gdzie przebywał wtedy Voldemort! Wysłała ją pani jako zadośćuczynną ofiarę!
- Nie masz dowodów - mruknęła tylko, już nawet nie kryjąc się z dokonaną zbrodnią. Zmrużyła swoje małe oczka, przez co mocniej zacisnęłam pięści.
- Jest pani pewna, że chce podjąć to ryzyko?
- Nie miałabyś się od kogo dowiedzieć - wysyczała Umbridge, podnosząc się z fotela. Moje słowa nareszcie wytrąciły ją z równowagi!
- Pani spinka załatwiła wszystko - odparłam tym samym tonem co ona, a wtedy Umbridge zacisnęła usta w cienką linię.
- Nikt ci nie uwierzy!
- A chce się pani przekonać? W Azkabanie czekają na takich jak pani.
Umbridge naprężyła się i obeszła biurka, stając kilka kroków przede mną. Byłam od niej wyższa, przez co musiała ostro zadzierać głowę.
- Jakie mogłaś znaleźć dowody na mnie, co? Może mi to wyjaśnisz? - rzuciła po dłuższej chwili, uważnie przyglądając się mojej twarzy.
- Wystarczające, aby zainteresował się nimi ktoś z Wizengamotu. Może jakiś pani stary kolega? - zaproponowałam z jadem.
W głowie zawirowały mi słowa George'a. Te argumenty są mocne na tyle, aby wydały się poważne Umbridge!
Właśnie dlatego to miałam zamiar teraz zrobić. Nie pozbawiać kobiety stanowiska, a jedynie ograniczyć jej kompetencje płynące z posiadania go.
- I co zamierzasz teraz zrobić? - spytała kobieta z obojętną miną.
- Pójść do kogo trzeba - warknęłam, chcąc odwrócić się i wyjść, jednak wtedy wypowiedź Umbridge wręcz zwaliła mnie z nóg.
- Mówisz, że kiedyś współpracowałam z Voldemortem. Cóż, przykro by było, gdyby twój brat w czasie następnej pełni... gdzieś się zawieruszył. Jej głos brzmiał lodowato, przez co przeszedł mnie pojedynczy dreszcz.
- Cóż - powtórzyłam tez ohydny wyraz. - W takim razie obie będziemy musiały trzymać buzie na kłódkę. Przypominam jednak, że pani ma do stracenia więcej niż ja.
...
Flitwick był człowiekiem dosyć radykalnym. Oraz nie lubił Quidditcha. Dlatego, kiedy te dwie niezależności nałożyły się na siebie, kazał mi przyjść na nasze reedukacyjne zajęcia z zaklęć podczas trwania meczu Gryffindor-Slytherin. Nasza drużyna była dobrze przygotowana, więc w sumie nie robiło to dla mnie jakiejś ogromnej różnicy.
Jednak tego się nie spodziewałam. Wchodząc do sali, ujrzałam puste pomieszczenie, którego bym z pewnością nie rozpoznała, gdyby nie spróchniałe deski sprawujące zadanie prowizorycznej podłogi.
- Dzień dobry - mruknęłam niepewnie, wchodząc do pomieszczenia. Co dodatkowe zajęcia to było ciekawiej. Najpierw Snape atakujący mnie Legilimens a następnie chowający się gdzieś Flitwick.
- Witaj, Suzanne - przywitał mnie niski nauczyciel, pokazując się nagle na środku pomieszczenia. - Wybacz, ale testowałem zaklęcie niewidzialności - dodał przepraszająco.
- Nic się nie stało. - Na moje słowa profesor skinął lekko głową i zamachnął się różdżką, aby wszystkie meble wróciły na swoje miejsce. Poczułam lekkie rozczarowanie myślą, że nie zrobimy dzisiaj niczego bardziej interesującego niż zwykle.
Westchnęłam ciężko i zanim się obejrzałam, siedziałam w ławce, pisząc wypracowanie o zaklęciach niewidzialności. Postanowiłam w nim trochę się wykazać i opisać bezbarwną Colovarię, która już nie raz uratowała mi życie.
Wtedy drzwi pomieszczenia otworzyły się, chociaż nie zwróciłam na to na początku jakiejś wybitniejszej uwagi. Dopiero pretensjonalne chrząknięcie sprowadziło mnie na ziemię.
Cholera jasna - pomyślałam w duchu, podnosząc się z krzesła.
Umbridge jednak kompletnie mnie zignorowała i podeszła do Flitwicka, aby powiedzieć mu co, czego niestety nie usłyszałam. Było to dosyć zwyczajne zachowanie, co oznaczało tylko jedno.
Umbridge przystała na moją "propozycję". Ja miałam milczeć i ona miała milczeć. Zaklęłam w duchu po raz drugi. To, co jej przedwczoraj powiedziałam, nie było prawdą. To ja miałam więcej do stracenia. Śmierć brata przez nagły wypadek zapewne okazałaby się dla mnie zbyt brutalną stratą.
Zamrugałam kilkakrotnie oczami i wróciłam do pisania wypracowania. Na samą myśl o śmierci Remusa poczułam zbierające się łzy w kącikach moich oczu. Ten facet był ostatnią rodziną, jaka pozostała mi przecież na świecie.
***
*otwórz to, co zamknąłeś, albowiem taka jest wola Boga

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz