piątek, 27 lipca 2018

Rozdział 104

Ceglane ściany w odcieniach metalu poddanego korozji niosły w głąb ministerstwa dwa niespokojne oddechy. Mój i mężczyzny; podążającego za mną w surducie sugerującym jego przynależności do rządu.

Mijałam kolejne rozgałęzienia korytarzy, mając naiwną nadzieję, że zaraz ukaże się przede mną wyjście z tego labiryntu. Czułam się jak pies goniony przez hycla, którego jedynym celem jest dopadnięcie bezpańskiego zwierzęcia.

W oczach zakotłowało mi się błękitne światło, nikliwie lśniące daleko stąd. Przełknęłam ślinę ze zdenerwowania, czując, że płyn spływa powolnie po ściankach zaciśniętego gardła.

Zawsze miusiałam wplątać się w kłopoty - klęłam w duchu, cały czas starając się nie zgubić majaczącej w oddali iskierki.

Gdyby pieprzony Vincent nie wpadł na pieprzony pomysł lotu na pieprzonych testralach, teraz zapewne przebywałabym w dormitorium i zaczytywała się w podręczniku od eliksirów - naprawdę wolałabym zajmować się tym w obecnej chwili.

Bliźniacy chyba mieli rację. Miałam syndrom pieprzonego zbawcy świata, ktory wraz z grupą piątoklasistów wplątał się w misję niejednokrotnie trudniejszą dla ludzi o większym doświadczeniu bitewnym od jego!

W duchu chciałam wrzasnąć z nagle ujawnionej się w moim ciele złości. Zamiast tego jednak, przyspieszyłam kroku, starając się zmniejszyć odległość do wyjścia i zakończyć ten groteskowy pościg.

Gdyby tylko lęk wysokości nie ujawnił się w mojej osobie, to życie byłoby o tyle prostrze. Nie spadłabym wtedy z niewidzialnego konia (przypominającego z opowieści rozpadające się zgniłe truchło) który w tamtym momencie wzbił się na najwyższą dla jego możliwości wysokość.

Całą siódemką lecieliśmy nad Zakazanym Lasem i właśnie mijaliśmy góry, otaczające dolinę w której znajdował się Hogwart. Przed nami rozciągała się zapadająca w nocną mgiełkę równina pokryta łąkami czerwonych maków i niebieskich niezapominajek. Słońce ospale chowało się za horyzontem, udając się na zasłużony spoczynek. Zmierzaliśmy w kierunku tej płonącej kuli. Jej ostatnie ciepłe promienie muskały nasze twarze i niewiadomo jakim cudem dodawały otuchy, przynajmniej mojemu, niepewnemu umysłowi.

Jednak im lecieliśmy dłużej, tym sierść testrala pod moimi palcami stawała sie coraz mniej zauważalna. W pewnym momencie myślałam nawet, że zaraz zniknie i wtedy spadnę; z wysokości pięciuset łokci.

Spojrzałam w przepaść pod nami. Zieleń traw ginęła wraz z błękitem i czerwienią kwiatów, a z kolei te trzy barwy zamienialy się w jedną nieokreśloną plamę. Zakręciło mi się w głowie, ale nie potrafiłam oderwać wzroku od powierzchni.

Była bardzo daleko ode mnie. Bezpieczny ląd, a ja jestem w śmiertelnych przestworzach.

Wtedy ogarnął mnie blady strach. W jednej chwili zsunęłam się z niewidzialnego grzbietu konia i nim zdołałam chwycić się powietrza, mającego jakimś cudem stanowić także grzywe stworzenia, zaczęłam osuwać sie w dół, kląc na to w myślach niemiłosiernie.

Ostre powietrze cięło moją skórę, śmiejąc się ze mnie po raz kolejny, że głupi człowiek chciał nauczyć się latać i poszybować w przestworzach. Płuca zacisnęły się i przestały przyjmować tlen, jakby starając się zmniejszyć wagę ciała i zaprzestać jego spadaniu.

Nie pozostało mi nic innego.

Zamknęłam oczy, teleportując się wprost do opuszczonego o tej porze ministerstwa.

Nim zdołałam w ogóle połapać sie w sytuacji, na końcu korytarza pojawił się jakiś niski mężczyzna o brunatnych włosach i zaroście.

- Kim jesteś? - warknął, a ja stanęłam o własnych siłach. - Co tutaj robisz? - pytał dalej.

Nim zdołałam zebrać myśli, moje nogi okazały się szybszym refleksem od głowy i pokierowały mnie w przeciwnym kierunku od pracownika ministerstwa.

I tak znalazłam sie tutaj. Nie wiedząca gdzie jest, sama, mała Suzanne która tym razem dziwnym trafem nie potrafiła postawić na swoim. Czy gdyby Blackowi groziło niebezpieczeństwo, ktokolwiek by się o tym dowiedział? Czy Voldemort byłby na tyle nieostrożny, by podzielić się z Potterem myślą o Syriuszu?

Moje źrenice zwęziły się nagle, bo światlo przede mną błysnęło mocniej.

To była pułapka! Voldemort chciał dorwać Pottera, a nie wykończyć Syriusza! Syknęłam na tę myśl, odwracając się przodem do swojego przeciwnika, aby oszołomić go jakimś zaklęciem i zająć się na spokojnie poszukiwaniem Pottera i jego bandy.

- Expell... - zaczęłam, kierując różdżkę w stronę niskiego bruneta, lecz wtedy spostrzegłam jego postać leżącą nieprzytomnie pod ścianą.

Naprzeciw mnie zaś stał wychudły i lekko wykończony Pettigrew, uśmiechający się do mnie przebiegle.

- Peter - mruknęłam, starając sobie przypomnieć chwilę, gdy widziałam go ostatnim razem. Prawie dwa lata temu.
'Kupe czasu' chciałam rzucić, ale w ostatniej chwili ugryzłam się w język.

Na dźwięk mojego głosu uśmiechnął się przebiegle, ukazując mi zęby przypominające szczurze kiełki. Wzdrygnęłam się na widok ich żółtego koloru zmieszanego z czernią pożerającej ich próchnicy. Pośpiesznie zacisnęłam palce na rączce różdżki, skierowując jej koniec na cynicznego mężczyznę.

- Czego ode mnie chcesz? - warknęłam, cofając się o krok. Małe ślepia mężczyzny patrzyły z pewną dozą okrucieństwa na moją osobę.

- Dokończyć to, co zacząłem. - Nim się spostrzegłam, mężczyzna przemienił się w szczura i rzucił się w moim kierunku.

Stworzenie wdrapało się prędko po nogawce moich spodni, wbijając się boleśnie pazurkami w skórę. Nagle przeskoczyło na moje ramię. Jednym susem doskoczyło do dłoni i wyrwało mi różdżkę. Strzepnęłam z siebie gryzonia, a ten wylądował na podłodze z cichym piskiem.

- Mitario! - syknęłam, a w Pettigrew uderzył biały impuls elektryczny.

To go na chwilę sparaliżowało. Podbiegłam do niego i złapałam go mocno za kark, unosząc w górę.

Spojrzałam w tępe oczy szczura.

- Jesteś wstrętny, Pettigrew - mruknęłam, wysyłając w stronę gryzonia kolejne zaklęcia.

Peter przez chwilę się trząsł, następnie zapiszczał przez zbyt mocne uderzenie, aż w końcu niespodziewanie ugryzł mnie w palec.

Puściłam go, a ten przemienił się w człowieka. Przejechał w nerwach swoim długim językiem po okolicach warg i poruszył niepokojąco nosem.

Wydawało się, że jest bezbronny. Mały, skulony animag starający się wtulić w lodowatą ścianę gmachu.

Jego oczy krążyły rozbiegane po korytarzu, szukając drogi ucieczki. Nagle rozbłysły i wypełniły się tępą pustką. Jak zahipnotyzowany Peter uderzył w ścianę, z której oberwał się tynk, i wyrwał z niej długi pręt o gumowej fakturze. Przełknęłam ślinę.

- Jesteś szalony - warknęłam, odsuwając się na kolejny krok.

- Nie, ja tylko spełniam dane ci kiedyś słowo - odparł swobodnie, zarzucając kablem w sposób, że jego koniec uderzył o posadzkę i poniósł ten dźwięk echem dalej.

Wzięłam głęboki wdech. Szczur dalej kontynuował.

- Na piątym roku... Na czwartym roku... - wymieniał. - Zawsze ci mówiłem, abyś nie fikała, bo to się dla ciebie źle skończy. - Ponownie uderzył kablem o ziemię. Wzrokiem starałam się zlokalizować różdżkę; przecież gdybym ją miała, mogłabym uciec w każdej chwili.

- Cenne rady dawnego przyjaciela rodziny - prychnęłam, na co Pettigrew syknął niczym gryzoń, mocniej zaciskając uścisk na kablu.

- Jesteśmy po tej samej stronie, Suzanne - warknął, na co ja prychnęłam cicho. - Tyle że ty jeszcze się o tym nie przekonałaś.

- Ty nie jesteś po stronie Zakonu, Peter - odwarknęłam. - Ty jesteś durnym sługusem Voldemorta! - Kabel świsnął tuż obok mojego ciała.

- Każdego spotka to prędzej czy później. Wszyscy o tym wiedzą, tylko nie stary Dumbledore i jego świta - "wyjaśnił", na co ja dostrzegłam błysk mojej różdżki w mroku.

- Gdyby nie zdrajcy tacy jak ty, wojna wyglądałaby inaczej - powiedziałam, stawiając stopy w stronę zabranego mi przedmiotu. - Sam Voldemort by sobie nie poradził. Dopiero kiedy ma tępych wyznawców, jego siła coś znaczy. - Kabel niczym bicz przeciął powietrze, lekko smagając skórę na moim ramieniu. Syknęłam, dostrzegajac kątem oka krew w miejscu uderzenia.

- Słyszałaś kiedyś, że odwagę łatwo pomylić z głupotą? Ty chyba także masz z tym problem, dziewczyno. - Uśmiechnął się wrednie.

- Może - przytaknęłam - Ale ja przynajmniej potrafię się do tego przyznać, Accio! - dodałam pospiesznie, a różdżka znalazła się w moich dłoniach.

Skierowałam jej koniec ma mężczyznę i wymówiłam w myślach zaklęcie. Pettigrew wylądował na posadzce kilka metrów dalej.

- Nie potrafiłeś zabić mnie bezbronnej w Hogwarcie, nie będziesz potrafił zabić mnie też teraz - syknęłam w jego kierunku. - Te twoje durne podchody z liścikami miały mnie przestraszyć, a zrobiły coś innego. Bardziej nakręciły do działania. - Rzuciłam w niego kolejnym zaklęciem. Peter wykrzywił wargi w grymasie bólu, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku.

Odwróciłam się z zamiarem odejścia, jednak Peter wycharczał słabym głosem, który potoczył się niczym krzyk po tym opuszczonym labiryncie.

- Nie wyszło mi to na złe... - Zakasłał słabo. - To że zaprzyjaźniłaś się z Blackiem dało Czarnemu Panu nowe możliwości.

Przełknęłam ślinę, spoglądając na koniec korytarza. Teleportowałam się w tamtym kierunku.

...

Znów przechodziłam przez te mgliste labirynty korytarzy, za których każdym zakrętem mogło czaić się wszystko: poczynając od Tytana, idąc przez domowe skrzaty, a kończąc na nicnieznaczącym urzędniku państwowym. Cisza była przerywana przez moje ostrożne kroki, które zdradzały nawet najgłębsze lęki.

Czarny aksamit zataczał się po każdym fragmencie mijanych przeze mnie miejsc i tańczył przed oczami, nawet nie próbując umknąć. Błękitne światło mojej różdżki tylko pozornie go przeganiało - tylko po to, by ten nacierał ze zdwojoną siłą.

Spokojne równomierne krople wody dochodzące do moich wilczych uszu teraz zdawały się śmiertelnym zagrożeniem. Przypominały skapywanie śliny piekielnej bestii, której krwiożercze ślepia lustrują każdy centymetr twojego ciała i nie pozwalają uciec. Wyobraziłam sobie szczęki tego potwora na swoim gardle.

Na początku wydaję z siebie krzyk rozpaczy, a już w następnej padam martwa na posadzkę, choć umierający mózg rejestruje okropny ból, metaliczny zapach szkarłatnej cieczy oraz coś jeszcze. Błogi spokój związany ze śmiercią.

Czy to zjawisko było aż takie straszne, jak podawali antyczni? Człowiek nie powinien się go bać. Właściwie zgon stanowi najbardziej naturalną część naszego życia. Ale czy byłam teraz gotowa na śmierć? Oczywiście, że nie! Ale należałoby wystawić kontrargument. Nigdy nie byłabym gotowa na śmierć. Nawet na wojnie człowiek nie potrafi się z nią pogodzić. Nawet na wojnie albo AŻ na niej.

W końcu natrafiłam na swojej drodze na ogromne drzwi. Ktoś mógłby stwierdzić, że był to koniec wędrówki i należy się teraz cofnąć.

- A to przecież dopiero początek. - mruknęłam sama do siebie, wzdychając ciężko i podchodząc bliżej do posrebrzanych drzwi, na których widniała wypukła postać wróżbity o rubinowych oczach. Teraz lśniły jaśniej niż ostatnim razem. Przyłożyłam dłoń do jego szorstkiego czoła. - Quid enim aperire clausis, quod est voluntatis Dei.

Kiedy wymówiłam ostatnią sylabę, drzwi bezszelestnie otworzyły się, tym samym ukazując mi dalszą ścieżkę, którą miałam podążać.

Sala przepowiedni była utrzymana w absolutnej ciszy, a gdy weszłam do środka, słychać w niej było każdy oddech. Półki z przepowiedniami lśniły srebrzyście, a korytarze kąpały się w błękitnym świetle.

Ten bezgłos był niepokojący. Tak bardzo abstrakcyjny, że panowała nad nim zawiesina grozy. Każdy oddech, każde uderzenie serca, każdy najdrobniejszy przepływ pulsującej krwi w żyłach. Nawet moje myśli były zbyt hałaśliwe. Tutaj nic nie potrafiło się ukryć. Nie mogło.

Stawiałam kolejne kroki naprzód. Moja różdżka znajdowała się sztywno w pogotowiu.

Czemu nic się nie działo? Gdzie byli Tytani, którzy ostatnim razem wypadli z ciemności już w kilka chwil po tym, jak pojawiono się w pomieszczeniu? Czyżby...

- Zostali już pokonani. - Ten szept w tamtej chwili wydawał się wrzaskiem.

Poczułam się tak cholernie dziwnie - jakbym całe życie miała już spędzić samotnie. Jakbym straciła coś bezcennego i dopiero teraz zdała sobie z tego sprawę. Jakbym dopiero teraz zatęskniła. Kilka metrów przede mną znajdował się potwór, który zamordował moich rodziców!

- Lucjusz Malfoy. - Uchyliłam wargi, a z nich wydobył się drżący głos.

Chociaż nie widziałam jego reakcji przez maskę, czułam, że uśmiecha się mściwie. Po chwili zaniósł się szyderczym śmiechem, który wbijał się boleśnie w ciało jak drobne igły przy akupunkturze. Złożyłam usta w cienką linię.

Moje ciało oplotła nagła panika, przypominająca ruch gada na rączce różdżki mężczyzny. W następnej chwili pojawili się kolejni dwaj śmierciożercy, celujący we mnie. W ich oczach nie dostrzegłam niczego. Były po prostu puste. Skąpane w czerni i otoczone przez srebrne maski, które miały pokazać ich przynależność do zła.

Nagle Malfoy ściągnął z twarzy srebrzystą maskę, ukazując mi swoją zwbrodnicza twarz. Jego nieprzeniknione oczy lustrowały moje ciało wzrokiem, który pragnął przedrzeć się przeze mnie na wskroś. Nagle Lucjusz naparł na mój umysł, aby ta chwila trwała dłużej niż było w rzeczywistości.

Opróżniłam umysł, przestałam myśleć. Tak jak podczas lekcji z Alexem i próby ze Snape'em. Nie miałam nic do ukrycia.

Nagle Malfoy przerwał, a na jego czola pojawiła się delikatna żyłka.

- Jednak Dumbledore nie jest takim starym głupcem, jak sądziłem - mruknął z zadowolenie. - Nieźle cię wyszkolił, Lupin. Prawie tak dobra jak ojciec - stwierdził z uznaniem.

Całym swoim ciałem starałam się na niego nie rzucić po tych słowach. Bolały jak diabli; on nie miał prawa mówić tak po tym, co zrobił mojej rodzinie.

- Nie waż się mówić o moim ojcu. - Nagle usłyszałam swój głos, świadczący o tym, że jdnak mam za dlugi język. - Zamordowałeś go. Jesteś zwykłym...

Nim zdołałam dokończyć to zdanie, Lucjusz poruszył się nerwowo i wycelował swoją różdżką we mnie. W jej końcu zaczynało żarzyć się zielone światło Avady.

Cholera!

Zrobiłam gwałtowny ruch ręką, przez co trafiłam w mężczyznę odpychającą falą. Przez chwilę wytrąciło go to z równowagi, lecz już w następnej sekundzie oddał atak. Moje udo zostało lekko draśnięte.

Poczułam łzy, kotłujące się w moich oczach.

- Jestem zwykłym kim, Lupin? - zadrwił Lucjusz. - Nie bądź tchórzem, powiedz! Gryfonce przecież nie wypada - Przełykając ślinę z nerwów, poczułam rozprzestrzeniające się po mojej klatce piersiowej czerwone światło.

Skupiając się na jego tonie, nie potrafiłam się obronić. Malfoy uderzył we mnie zaklęciem Cruciatus, które powaliło mnie na posadzkę i zmusiło do wydobycia się z gardła rozpaczliwego krzyku.

Każda komórka została opętana uczuciem szału i istnego piekła. Skóra bolała, kości łamały się jedna po drugiej, a w żyłach zaczęła płynąć trucizna. Jedynym rozsądnym sposobem na uniknięcie tego była śmierć. Wzamian jednak zaczęłam się wić po podłodze i wrzeszczeć coraz głośniej, słysząc jak przez mgłę ich szydercze śmiechy.

Kończyny płonęły żywym ogniem. Po ciele rozprzestrzeniało się uczucie wbijanych ostrzy, a w ustach poczułam silny smak metalicznej krwi. Zmysły zaczęły zawodzić i starały się jedynie zniknąć.

Przed oczami miałam ciemność, a wokół panowała cisza. Jedyne, co w tej chwili rozumiałam, to chęć śmierci. Tylko tego pragnęłam. Aby pozbyć się tego cholernego ciężaru. Kolejne kości zdawały się łamać, na kolejne mięśnie napierały coraz ostrzejsze brzytwy. Tylko ten pieprzony zmysł czucia nie odchodził w zapomnienie i odbijał się głośnym głosem po moim ciele.

Crucio! Crucio! Crucio!

Zacisnęłam palce na kracie, która sprawowała rolę podłogi tego przeklętego miejsca. Jeżeli tak nie wyglądało opętanie, to świat był zabawniejszy niż do tej pory myślałam.

- Proszę! - wysyczałam, chcąc się poddać. Kręgi kręgosłupa powoli zaczynały wbijać się w skórę, chcąc opuścić to poranione ciało.

- O co konkretnie, Lupin? - parsknął kolejny głos.

- Proszę! - To było jedyne słowo, jakie mogłam wydobyć ze swoich ust.

- Zabawne - mruknął Malfoy. - Jakbym słyszał Lyalla. On też tak mówił. "Błagam cię, błagam cię" - Zaśmiał sie szyderczo. - "Oszczędź chociaż moją rodzinę, proszę"

- Proszę! - wraz z tym wyrazem, męki nagle ustały, a moje ciało opadło jakby bez życia na tę lodowatą posadzkę.

- Słaba jak ojciec. Nie wiem, co Czarny Pan w was widzi. Podli zdrajcy - warknął mężczyzna, spluwając tuż obok mojej twarzy.

Niepewnie uchyliłam powieki, czując, że moje serce zaraz wyskoczy mi z piersi.

- Nie waż się wypowiadać tak o moim ojcu - odparłam słabym tonem. Moje ciało było bez siły, zmaltretowane, jakby opuszczone. Jakby zapomniało, że wewnątrz siebie ma jeszcze ludzką duszę.

- O Lyallu? - prychnął. - Był podłym zdrajcą. Nie odpowiadało mu życie jakie sobie wybrał, a potem chciał się wycofać. Jednak kto przystaje do Czarnego Pana, zoataje z nim już na wieki - Ponownie zaśmiał się głośno. - Chociażby w postaci swojego potomstwa.

Dłonią starałam się znaleźć swoją różdżkę. Zaklęłam, gdy zamiast przyjemnego ciepła bijącego od jej wiązu, poczułam na dłoni ostry ból, ponieważ Pettigrew stanął na niej lewym butem.

- Ty suko! - syknął Lucjusz. - Okazujemy ci łaskę, a ty jeszcze próbujesz uciekać?

Czując odruch wymiotny, nachyliłam się w bok, a wtedy z moich ust wydobyła się czerwona, gęsta ciecz. Skrzepnięta krew. Zadławiłam się nią oraz jej widokiem. Przez chwilę starałam się odzyskać równy oddech.

Cruciatus nadal odbijał się echem po moim ciele, a ostatnie jego iskry torturowały bezbronne komórki. Jęknęłam cicho.

- Uparta jak twój ojciec i brat. Obaj byli głupcami, których spotkała za to kara. Nie idź tą drogą, Suzanne - polecił Malfoy. - Przyłącz się do nas. - Wystawił dłoń w moim kierunku.

Po raz kolejny pojawiły się łzy w moich oczach. Śmierciożercy niejednokrotnie składali ludziom tego typu oferty, jednak tym razem stanęłam przed nią i ja! Pezygryzłam dolną wargę, wiedząc, że jest tylko jedna własciwa odpowiedź.

- Ona nigdy się na to nie zgodzi - Usłyszałam nagle znajomy głos, który wzbudził we mnie poczucie bezpieczeństwa.

- Dumbledore - skinął Lucjusz. - Jakie miłe spotkanie.

W tej samej chwili uderzyła w niego przezroczysta kula, która przemieniła sie po chwili w szczerozłote promienie.

Przeniosłam wzrok na dyrektora, którego palce był napięte i sterowały masywnym przedmiotem. Nagle złączył dłonie, a wtedy po pomieszczeniu rozprzestrzeniła się fala przyjemnego ciepła. Malfoy zniknął.

- Co mu się stało? - spytałam, podnosząc się i przyglądając miejscu, gdzie jeszcze chwilę temu stali trzej Śmierciożercy.

- Teleportowałem ich. Nie na długo w prawdzie, ale stwarza to możliwość ucieczki. Jesteś wykończona, Suzanne, powinnaś wrócić do...

- Będę uczestniczyć w bitwie - zaprzeczyłam, a Dumbledore uśmiechnął się lekko.

- Dlaczego mne to nie dziwi? - mruknął, chwytając mnie za rękę, a wtedy poczułam silny kurcz w żołądku związany ze zmienieniem miejsca.

...

Świst teleportacji, a w następnej chwili zawrót głowy i zetknięcie nóg z twardą podłogą. Gdy uchyliłam powieki ujrzałam grupę pojedynkujących się ludzi, którzy rzucali w siebie kolorową dozą świateł. Obok mnie nie było Dumbledore'a, co w pierwszej chwili mocno mnie zdziwiło.

Otrzeźwił mnie dopiero krzyk Remusa.

- Uważaj, Suz! - Tuż przy moim uchu świsnęło zaklęcie rzucone przez jakąś kobietę z burzą czarnych loków na głowie.

Pomieszczenie tonęło w barwach szarości, a na jego środku znajdowało się coś na kształt lustra. Osoby walczące przy nim nie odbijały się jednak w jego falującej tafli, a samo zwierciadło miało w sobie coś hipnotycznego. To z niego wyłaniali się Tytani, a nikt żywy już stamtąd nie wracał!

Nie było lepszego miejsca na bitwę! - przeszło mi przez głowę.

- Uspokój się Bellatrix - prychnął Syriusz. Kobieta była do niego bardzo podobna. - To walka pomiędzy tobą a mną!

- Zabawny jak zwykle, kuzynie - wysyczała, atakując mężczyznę kolejnymi czarami. Jedno z nich trafiło go w nogę, jednak ten nie zagiął się, parskając przy tym śmiechem.

- Pobyt w Azkabanie wyprowadził cię z formy! - zadrwił.

- Uważaj, abyś nie spotkał się ponownie z jego murami. Dementorzy już na ciebie czekają! - Wystrzeliła z różdżki fioletowe iskry.

- Suzanne! - skarcił mnie Remus, zasłaniając mnie tarczą. - Walcz i broń się!

Niemo przytaknęłam, spostrzegając przed sobą jakiegoś Śmierciożercę. Ciemne włosy pokrył piach i zaschnięta krew.

- Expelliarmus! - rzucił, ale zasłoniłam się barierą.

- Tylko na tyle cię stać? - fuknęłam, uderzając go jasnym światłem, które przekoziołkowało go do tyłu. Dzisiejszego dnia miałam już dość obrywania zaklęciami niewybaczalnymi.

Brunet podniósł się szybko z podłogi, jednak nim zdążył mnie zaatakować, otępiłam go kolejnym zaklęciem. Parsknęłąm, gdy upadł, a jego oczy się zamknęły. Powinien odzyskać przytomność za jakiś kwadrans.

Wokół mojej szyi zacisnęło się coś silnego.

- Skoro tak uwielbiasz szlamy, może chcesz zginąć tak, jak oni to robią... przez uduszenie. - Próbując się wyrwać, ujrzałam jedynie zarys wyglądu mężczyzny. Miał ciemne włosy, błękitne oczy i nazywał się Rudolf Lestrange. Widziałam jego zdjęcie w Proroku Codziennym sprzed kilku miesięcy.

- Może podziękuję - odparłam, dotykając jego ramienia i porażając go delikatnym światłem. Przez ciało mężczyzny przeszedł dreszcz, ale nie ustępował. Jego uścisk jedynie nasilił się na mojej szyi.

- Drętwota! - Usłyszałam kolejny znajomy głos. Nimfadora pojawiła się znienacka i wydostała mnie z jego objęć.

Chciałam jej podziękować, jednak ona atakowała już kolejnego śmierciożercę.

Spojrzałam na Lestrange'a, który patrzył na mnie zamglonym wzrokiem. Kilka sekund i znów doszedł do siebie. Trafiłam go kolejnym mocnym zaklęciem, jednak odparł je, na dodatek raniąc mnie w nogę.

Nogawka jeansów rozerwała się, ukazując zsiniałą skórę. Z rany wydobywała się krew, barwiąca poblisko leżący materiał w szkarłatne barwy o intensywnym zapachu. Syknęłam, czując nadchodzący ból.

Przygryzając wargę, zagłębiłam się w błękitnych oczach mężczyzny. Były puste, tak samo jak większości śmierciożerców. Jednak przez tę pustkę przeplatało się zranienie. Głęboki smutek, wręcz rozpacz.

Śmierciożercy byli ludźmi takimi jak wszyscy, jednak o bardzo stępionych sumieniach.

- Bombarda! - rzuciłam błyskawicznie, a mężczyzna uderzył o ścianę i opadł po chwili na czarną podłogę. Stęknął pod nosem, zamykając oczy ze zmęczeniem. Jego klatka piersiowa podnosiła się miarowo.

Do moich uszu ponownie dotarły dźwięki pojedynku Syriusza i Bellatrix.

- Przestań, Bell, wiem, że potrafisz lepiej! - parsknął mężczyzna, co spowodowało na twarzy kobiety pojawienie się ogromnej irytacji.

- Dość tego, szumowino! - wysyczała, a zaklęcia z jej różdżki zaczęły wylatywał w zawrotnym tempie. Zawładnął nią szał, jednak na twarzy Syriusza cały czas malował się uśmiech.

Nagle moje serce zamarło.

Tuż za nim znajdowała się kołysząca beztrosko tafla, która pochłaniała wszystko, co do niej wpadło. Wstrzymałam oddech, gdy Bellatrix rzuciła zaklęcie odpychające w stronę Blacka.

Ta chwila trwała wieczność i dłużej.

Serce stanęło, a na twarzy Syriusza nie zdąrzyło pojawić się zaskoczenie.

Szary promień pokonywał kolejne centymetry powietrza, pragnąc jedynie dotrzeć do klatki piersiowej mężczyzny i wepchnąć go w tę otchłań. Jedna łza spłynęła po moim policzku.

Odepchnęłam Syriusza, czując na swoim brzuchu rozrywające ukłócie odepchnięcia. Nim się zorientowałam, upadłam, a moja głowa zaczęła pulsować od narastającego bólu.

Ciała się zamazały, dźwięki zniknęły, wszystkie zmysły właśnie przestały istnieć. Przed oczami stanęła pustka, a następnie ciemność, której nie można było odmówić przyjścia.

***

A oto i 104 rozdział oraz oficjalne zakończenie VII Tomu.

Dziękuję Wam wszystkim za to, że czytacie i komentujecie wedle możliwości :) Tak jak pisałam we wcześniejszym poście, następny rozdział pojawi się we wrześniu, a konkretnie: PIERWSZEGO.

Napiszcie, co sądzicie o takim zakończeniu tego tomu - czy macie jakieś wątpliwości, może coś zostało rozwiane...? ;)

Pozdrawiam serdecznie i życzę miłych wakacji ;*

Suzanne Rose Lupin - Autorka :)

2 komentarze:

  1. Wow już się nie mogę doczekać września ! :))) A jeśli chodzi o zakończenie tomu to bardziej niewiadomego się nie spodziewałam :P Teraz trza czekać pół wakacji w niepewności T_T ��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję za komentarz ;*

      Życzę cierpliwości i szczęśliwych wakacji ;)

      Do września ;D

      Pozdrawiam, Autorka - Suzanne Lupin ;)

      Usuń