niedziela, 25 lutego 2018

Rozdział 54


Pomimo deszczowej pogody całe trybuny były wręcz oblegane przez rozwrzeszczanych uczniów, a boisko spowijały czerwone i żółte barwy, których zawodnicy już od dłuższego czasu latali zaciekle nad murawą.
Zapowiadało się nieciekawie.
Gołym okiem można było dostrzec złą energię, jaką wzbudzali dookoła zgromadzeni dementorzy. Oczywiście nie było ich widać. Wtapiali się zręcznie w tło i tylko czekali, aby rzucić się na któregoś zawodnika. Pozostawało tylko prosić, aby taki atak nastąpił jak najpóźniej.
Bliźniacy dawali dzisiaj z siebie wszystko. Przez ich zarozumiałe umysły przelatywała tylko jedna myśl. "Nie dać się pokonać Puchonom". Dzisiaj, jak jeszcze w żadnym innym meczu, posyłali tłuczki w każdego możliwego zawodnika z wrogiej drużyny. Mieli zamiar wygrać. Musieli wygrać. Nie mogli pozwolić na to, aby grupka głupich puchonów wygrała.
Tym bardziej, że wśród tej grupki znajdował Cedrik, którego bliźniacy znienawidzili całym sercem już wiele miesięcy temu. Fakt, że chłopak był dobrym szukającym, jeszcze bardziej pogłębiał to uczucie.
Kolejny tłuczek uderzył w niespodziewającego się tego zawodnika. Chłopak zsunął się z miotły i z pomocą drużynowych kolegów udało mu się wylądować na ziemi. Do katastrofy bardzo mało brakowało. A najgorsze było to, że bliźniakom nie można było nic zrobić! Takie były zasady tej brutalnej gry, a komentarze Jordana, łechcące ich przerośnięte ego, tym bardziej ich nakręcały.
- Maureen podaje do Johnson, która z zawrotną szybkością kieruje się do pętli przeciwnika. Robi rozmach i rzuca, a kafel leci wprost w środkową pętlę... - Chwila ciszy. - Niestety obrońca puchonów obronił ten doskonały rzut, co oczywiście nie oznacza, że jest dobrym zawodnikiem!
- Jordan! - Strzeliłam chłopaka w ramię. Ten nawet tego nie poczuł. Uodpornił się po pięciu latach.
- Puchoni przejmują piłkę! Ścigający podają między sobą kafle... Ups, wygląda na to, że jeden z nich dostał tłuczkiem bliźniaków... Zbliżają się do Olivera Wooda, biorą zamach i... nie trafiają, a ja bardzo się z tego cieszę! - wydał z siebie.
- Mógłbyś przynajmniej udawać, że starasz się być obiektywny? - warknęłam, mając złudną nadzieję, że posłucha.
- Nie - odparł zdawkowo. - Kafel ponownie znalazł się w rękach gryfonów. Oni was rozgromią, pamiętajcie!
Przewróciłam oczami, odsuwając się od chłopaka. Przejechałam wzrokiem po widowni.
Wśród uczniów były wszystkie domy. Ślizgoni przyszli tylko dlatego, aby zobaczyć porażkę gryfonów. Ktoś z ich domu wywróżył, że przegramy.
"Byłaby to bardzo ciekawa opcja" - przeleciała mi taka myśl przez głowę.
Na następnych trybunach siedzieli krukoni, potem puchoni. Gryffindor siedział na najbardziej oddalonym trybunie. Z dala od innych domów, ostatnimi czasy niewiele osób pałało do nas sympatią.
Przy szatniach zawodników nikogo nie było. A raczej nikogo nie było, dopóki się temu lepiej nie przyjrzałam. W cieniu znajdował się czarny, duży pies, wyglądający trochę jak ponurak. Zdziwiłam się na jego widok.
Do tej pory nie wiem, jakim cudem go tam wypatrzyłam, ale w tamtym momencie mnie to nie obchodziło. Pies patrzył swoimi ślepiami na zawodników. Po chwili zrozumiałam, że w szczególności obserwuje Pottera i Maureen. Czyżby to był jakiś nowy znajomy Hagrida?
Pies nie wyglądał na dzikiego. Siedział grzecznie, nie robiąc przy tym żadnych problemów.
Nie wiem też, dlaczego to zrobiłam, ale wstałam z miejsca i niepostrzeżenie wymknęłam się z trybun. Skierowałam swoje kroki pod szatnię Gryfonów. Bezpańskie psy były niezwykle rzadkie w Hogwarcie, a poza tym ten nie mógłby mi nic zrobić. Miałam ze sobą różdżkę, która sprawowała się ostatnimi czasy wyjątkowo dobrze.
Od psa dzieliło mnie jakieś kilkanaście metrów, jednak on mnie nie zauważył. Patrzył swoimi jasnymi oczami w zawodników jak zaklęty. Dopiero gdy poślizgnęłam się na błocie i wykonałam jeden silniejszy krok, pies zwrócił na mnie uwagę, podnosząc się z miejsca.
- Spokojnie, mały - odparłam jedynie, a moje określenie w żaden sposób nie pasowało do wielkości zwierzęcia. Zrobiłam jeszcze kilka kroków w jego kierunku, lecz pies za każdym razem odsuwał się ode mnie. Parsknęłam drwiąco. - Czyżbyś był fanem Quidditcha?
Pies lustrował mnie uważnie wzrokiem.
- Och, przestań, przecież nic ci nie zrobię! - Spojrzałam na niego drwiąco. - Jestem małą dziewczynką, jakbyś chciał, mógłbyś mi skręcić kark zębami!
Pies jedynie wyszczerzył się. Kształt jego "uśmiechu" był podobny do tego, w jaki sposób robił czasami Remus.
- Co tutaj robisz? - rzuciłam, nagle zdając sobie sprawę z mojej głupoty. Ponownie parsknęłam. - Wybacz, normalnie trochę inaczej wyglądają moi rozmówcy. - Usiadłam na schodkach do szatni gryfonów.
Pies przez chwilę nadal wpatrywał się we mnie. Po tym czasie stwierdził, że może to nie aż tak głupi pomysł, aby obok mnie usiąść. Zrobił to jednak bardzo niepewnie.
- Co taki sztywny? - zadrwiłam. - Nie jestem niebezpieczna!
Pies przechylił pytająco łbem.
- Nie wierzysz mi? - spytałam, przewracając oczami. - Gadam z obcym psem. To wydaje się trochę niebezpieczne. - Parsknęłam znowu.
Pies spojrzał na boisko. Jego jasne oczy utkwiły w Potterze. Po chwili posłał mi pytający wzrok.
- Jesteś detektywem? - spytałam po chwili. - To jest Harry Potter, nasz ścigający. Zauważyłam, że przyglądasz się mu bardzo intensywnie.
Pies naprężył się nieco.
- I w sumie nie tylko jemu - kontynuowałam. - Obserwowałeś także Maureen. To zabawne, ale na nią także często gapię się na meczach. Jak biedaczka spadnie z miotły, to zostanę otoczona samymi wariatami! - Zachichotałam nieco. - A fakt, że gadam z tobą daje mi prawo sądzić, że także się do nich zaliczam.
Pies na dźwięk imienia Maureen poruszył się niespokojnie. Jakby coś sobie uświadamiając lub gdyby nawiedziła go jakaś myśl. Podniósł się ze schodka, na którym przed chwilą razem siedzieliśmy, a następnie, posyłając mi ostatni raz to swoje spojrzenie, uciekł.
To był początek wszystkiego.
...
Przegraliśmy mecz. Harry został napadnięty przez dementorów, co skończyło się jego wizytą w Skrzydle Szpitalnym. Po meczu podbiegł do nas Cedrik, który złapał znicza.
- Cześć, Suzanne - przywitał się, muskając mój policzek. Jego humor wskazywał na to, że nie był jednak zbytnio zadowolony z wyniku.
- Coś się stało?
- Nic tylko... Uważam, że wygraliśmy trochę niesprawiedliwie!
- Co? - przez chwilę nie mogłam znaleźć odpowiednich słów. - Przecież graliście uczciwie, to raczej gryfoni powinni mieś wyrzuty sumienia!
- Nie wiem, czy to...
- Ej, Cedrik, co robisz? Chwalisz się swojej dziewczynie wygraną? Ona jest z Gryffindoru! Raczej nie pogratuluje ci zwycięstwa! - George warknął w kierunku bruneta.
Puchon zbył jego uwagę. Niestety ja nie miałam tego w zwyczaju.
- Wiesz co, George? - stwierdziłam, podchodząc do rudzielca gwałtownie. Musiałam ostro zadzierać głowę, bo znajdowałam się prawie przy torsie chłopaka. - Cieszę się, że puchoni wygrali! Tacy, jak wy, nie mieli prawa wygrać!
- A czy ty wiesz, że zdrada podlega karze? - odwarknął, zniżając głowę w moją stronę.
- Kretyn - wydałam przez zęby.
- Musisz uciekać się do obelg, bo nie masz argumentów? - zadrwił. - Co się z tobą stało, Suz?
- Zmądrzałam - prychnęłam, nie odsuwając się od niego ani o krok.
- Chodź, Fred, nic tu po nas - zwrócił się George do brata i odszedł w kierunku zamku.
- Jak ja was nie cierpię... - mruknęłam pod nosem, czując jak palce Cedrika splatają się z moją dłonią.
- Suzanne - rzucił z nadzieją. - Wiem, że to nieodpowiedni moment, ale... Organizujemy imprezę w Pokoju Wspólnym. Wpadłabyś?
- A mogę przyjść z Angeliną?
- Jasne.
- A zatem przyjdziemy - stwierdziłam, uśmiechając się.
...
Na moim ramieniu zostały jeszcze delikatne ślady po bliskim spotkaniu mojego ciała z kłami brata. Z pomocą magii udało mi się lekko zasłonić rany pudrem, a dla lepszego zabezpieczenia, założyłam sukienkę Angeliny, która jako jedyna miała rękawy takiej długości, by moje szramy nie wystawały za materiał.
Przejrzałam się w lustrze.
Miałam na sobie białą sukienkę o gładkiej górze z długimi rękawami i z rozkloszowanym dołem sięgającym lekko przed kolano. Talia została podkreślona złotym paskiem wykonanym z czegoś, przypominającego metal. Obróciłam się wokół własnej osi.
Po ponownym zatrzymaniu się, moje włosy wróciły do swojego pierwotnego stanu i znów subtelnie okalały moją szczupłą twarz. Ich pasma były dłuższe niż przed kilkoma minutami, bo Angelina sztucznie wydłużyła je magią, aby moje, teraz lokowane włosy sięgały lekko za łopatki.
Wyszłam z łazienki. Tuż po wyjściu zauważyłam Angelinę, która patrzyła na mnie okiem eksperta.
- Nie rozumiem, o co ci chodzi, Suz - powiedziała w końcu, nadal krytycznie lustrując mnie wzrokiem. - Dobrze wyglądasz w tej sukience. Leży na tobie w porządku.
- Szkoda, że absolutnie się tak nie czuję! - jęknęłam, poprawiając napuszone falbany, które nie istniały.
- Znasz takie przysłowie: "chcesz być piękna, musisz cierpieć"?
- Jakoś przez ostatnie piętnaście lat mojego życia nie przykuwałam do niego zbytniej uwagi! - prychnęłam, a dziewczyna pokręciła karcąco głową.
- Gdzieś ty się chowała, dziewczyno?
- U brata. On raczej nie zaraził mnie zamiłowanie do mody.
- Nie mody, tylko do spódnic i sukienek! Od pięciu lat, jak z tobą żyję, widzę cię bez spodni chyba pierwszy raz! Nawet na ceremonii przydziału w pierwszej klasie miałaś spodnie!
- Nie musiałam się przynajmniej martwić, że podwinie mi się spódnica lub coś. Poza tym, przecież jeansy dobrze na mnie leżą, nie jestem jakimś grubaskiem, którego nogi nadają się jedynie do wsadzenia w worek.
- Ale raz na jakiś czas mogłabyś "się poświęcić".
- Dzisiaj jest ten wyjątkowy dzień, niech zabiją dzwony! - zawołałam, wykonując obrót, by falbanki ładniej się ułożyły.
- Współczuję twojemu mężowi, założę się, że na ślubie pojawisz się w dresach!
- Wypraszam sobie, nigdy nie miałam na sobie dresów.
- Oczywiście. - Zachichotała drwiąco i rozejrzała się po pokoju. - Powinnyśmy już wychodzić - mruknęła i w tej samej chwili spojrzała na moje buty. - Ani mi się waż, zmieniaj te trampy na normalne buty!
- Od kiedy normalne buty powodują haluksy i problemy ze stawami? - zadrwiłam, ale pod wpływem silnego wzroku dziewczyny posłusznie zmieniłam obuwie.
...
Schodząc na szpilkach w miarę stabilnym krokiem, starałam się trzymać głowę wysoko w górze. Angelina patrzyła na mnie karcąco i od czasu do czasu posyłała mi drwiące uwagi dotyczące mojego ogólnego stylu bycia.
Ostatnią przeszkodą do wyjścia z wieży Gryffindoru były schody do damskiego dormitorium.
Widząc je, poczułam, jak kręci mi się w głowie, a kiedy tylko się przy nich znalazłam, złapałam się usilnie za barierkę i zaczęłam krok po kroczku kierować się na dół, gdzie czekał mnie brak ryzyka do posiadania połamanych kości.
Gdy znajdowałam się gdzieś w połowie drogi, a Angelina czekała na mnie na dole z karcącą miną, usłyszałam, jak do pomieszczenia zbliżają się dwie góry lodowe.
- Cześć, Angelina! - przywitali najpierw dziewczynę, szczęśliwie mnie jeszcze nie zauważając. - A jednak udajesz się na tę zdradziecką potańcówkę z największymi sierotami w Hogwarcie?
- A żebyście wiedzieli! - burknęła.
- A towarzyszyć jej będzie kolejna sierota Hogwartu! - Zeszłam z ostatniego schodka, czując lekką ulgę.
Bliźniacy przez chwilę patrzyli na mnie skrępowani. Mnie jakoś ten fakt nie obszedł. Nie posiadanie rodziców jakoś wybitnie nie wpływało obecnie na moje życie.
- Ale się wystroiłaś! - rzucił po chwili George, lustrując mnie uważnie wzrokiem. Przez jedną chwilę dostrzegłam w jego oczach... Ale być może mi się przywidziało.
- Suzanne czasem też potrafi wyglądać jak człowiek! - stwierdziła przez zęby Angelina, chwytając mnie za ramię.
- Co to ma znaczyć? - spytałam w jej kierunku, na co ona jedynie obdarzyła mnie uśmiechem.
- Nic nie znaczy. Chodź, zaraz się spóźnimy. - Pociągnęła mnie za rękę.
- Oczywiście - przytaknęłam. - Cześć, chłopaki. Miłego nudzenia się, podczas gdy my będziemy się dobrze bawić!
- My będziemy się nudzić? - zadrwili w momencie, gdy opuściłyśmy pokój wspólny.
...
- Miło, że nas zaprosili - powiedziała Angelina. - Trochę odreagujemy od tych gburów! A jednak zastanawiam się, czemu nie zaprosili innych gryfonów?
- Bo na tej imprezie będą tylko roczniki od piątego roku w wyż, bliźniacy zostali pominięci, a Wood uznał to za zdradę stanu z naszej strony, więc jasne jest, że sam nie mógł się jej dopuścić.
- Logiczne - stwierdziła spokojnie, gdy chodziłyśmy po piwnicach Hogwartu. - Em, Suz. Na pewno wiesz, gdzie idziemy?
- Jasne, byłam tu już z milion razy! - powiedziałam i w tej samej chwili zderzyłam się z kimś, a moja równowaga została zachwiana.
Poleciałam do tyłu i gdyby nie silne ręce tego kogoś, już dawno zderzyłabym się z posadzką.
- Witaj, Suzanne - powiedział Cedrik, a ja dopiero wtedy odważyłam się otworzyć oczy.
Brunet wyglądał bardzo schludnie. Miał na sobie ciemne spodnie i białą koszulę wpuszczoną do środka.
- Ładnie wyglądasz. - Zlustrował mnie wzrokiem, przez co momentalnie oblałam się rumieńcem.
- Nie mówiłbyś tak, gdybyś wiedział, co musiałam zrobić, aby włożyła tę sukienkę - wtrąciła Angelina, na co chłopak uśmiechnął się promiennie.
- Dlaczego jesteś tutaj? - spytałam, gdy stałam już pionowo.
- Poszedłem po was. Ale jak widzę, świetnie sobie radzicie beze mnie - stwierdził.
- Świetnie? - powtórzyła dziewczyna. - Suzanne udaje, że wie gdzie jesteśmy i kręcimy się po piwnicach Hogwartu!
- Doskonale wie. - Zaśmiał się chłopak. - Idziecie w drugą stronę.
- Co?
- Tak, nasze dormitoria są tam, skąd przed chwilę przyszłyście.
Aż do dostania się do pokoju wspólnego Huffleputhu Cedrik śmiał się z mojej miny. Ponoć przypominała ona obrażonego kota, który nie załapał się na obiad. Samo przyrównanie do kota wywołało u mnie niesmak.
Po kilku minutach dotarliśmy do ściany, gdzie zostało ułożone kilka rzędów beczek. Cedrik podszedł do jednej z nich i wystukał w niej jakieś dźwięki, które najprawdopodobniej były hasłem.
Po chwili wieko beczki uchyliło się i pojawił się przed nami długi, okrągły korytarz kierujący się w górę.
Cedrik ruszył pewnie w górę, co po chwili także uczyniłam z Angeliną. Gdy wydostałyśmy się z korytarza, naszym oczom ukazało się okrągłe, przestronne i przytulne pomieszczenie o nisko podwieszonym suficie, którego ściany pokryte były żywymi barwami: żółci. Ściany posiadały zaokrąglone, dopasowane do ich kształtu wypolerowane i okrągłe meble. Na półkach wiszących pod sufitem na długich łańcuchach znajdowały się różne kolorowe kwiaty: kaktusy, paprocie i bluszcz pnący się po ścianach. Niewielkie, okrągłe okna miały swoje miejsce tuż nad ziemią, pozwalając z bliska dostrzec kwitnące kwiaty i zieleń traw na błoniach. Dzięki nim (i temu, że umieszczone były tak nisko), do środka wpadało wiele światła i pomieszczenie było bardzo dobrze oświetlone. Nad drewnianym kominkiem w Pokoju Wspólnym wisiał portret Helgi Hufflepuff, trzymającej w dłoni swój symbol: puchar z dwoma uszkami. Do dormitoriów chłopców i dziewcząt, prowadziły okrągłe drewniane drzwi, znajdujące się po prawej i lewej stronie od kominka.
- Przytulnie tutaj - stwierdziłam, rozglądając się po pomieszczeniu. - A gdzie ta impreza?
Cedrik po raz kolejny się uśmiechnął.
- W innym miejscu - stwierdził, podchodząc do jednej z półek. Złapał za jej brzeg i pociągnął w sposób, że ta wygięła się wpół i otworzyła przed nami tajemne przejście.
Nowe pomieszczenie było bardzo podobne do poprzedniego. Z tą różnicą, że tutaj znajdowało się mnóstwo tańczących już osób, a światło nie było światłem słonecznym, a wydobywającym się z lampek powieszonych pod sufitem. Atmosfera panowała jak w prawdziwym klubie.
- Mogę prosić? - spytał Cedrik z uśmiechem.
Chciałam powiedzieć, że nie zostawię przecież Angeliny samej, ale gdy spojrzałam w miejsce gdzie przed chwilę stała, nie zastałam jej. Moja przyjaciółka już dawno tańczyła na parkiecie.
- Chyba nie mam wyboru - stwierdziłam, podając mu dłoń.
...
Taki sposób spędzania czasu okazał się bardzo przyjemny. Bawiłam się świetnie w towarzystwie Cedrika i jego przyjaciół, których do tej pory zdążyłam poznać tylko powierzchownie.
W pewnym momencie imprezy poczułam lekkie zawroty głowy. Ręka także zaczęła lekko mnie boleć.
- Cedrik, na chwilę wyjdę, okey? Chyba źle się czuję - stwierdziłam, podnosząc się z miejsca.
- Idę z tobą, zaczekaj - powiedział, zmierzając za mną.
W milczeniu opuściliśmy pomieszczenie. Usiadłam na jednym z żółtych foteli i złapałam się za pulsujące ramię. Tańczenie było najwidoczniej wysiłkiem, którego nie powinnam podejmować. Zrośnięcie się ran wymagało spokoju.
Czytałam kiedyś o czymś takim.
Aby zarazić się likantropią, znaczna ilość zarażonej śliny musi zetknąć się z otwartą raną. W moim wypadku to nie mogło się zdarzyć, bo eliksir animagiczny dał mojemu organizmowi pewne przeciwciała, które choć w kilku procentach chroniły mnie przed zakażeniem.
Jednak toksyna w ślinie przemienionego brata nie mogła dostać się do rany bez echa.
Przez to, że dostała się dosyć głęboko, odczuwałam ból już drugi tydzień po pełni. Sposób był tylko jeden. Teraz zacisnąć zęby, a podczas następnej pełni zacząć uważać.
- Suzanne - wydało się z ust chłopaka.
- Zmęczyłam się trochę - stwierdziłam, starając się przybrać na twarz radosny uśmiech.
Brunet pokiwał ze zrozumieniem.
W tej samej chwili usłyszałam kroki, zbliżające się w naszą stronę. Spojrzałam w stronę tunelu, z którego po chwili wyłoniły się dwie rude czupryny moich tak zwanych przyjaciół.
Ich oczy nieco zdziwiły się na nasz widok.
- Co tutaj robicie? - Cedrik podniósł się z podłogi i skierował swe kroki ku rudzielcom.
- Przyszliśmy po Suzanne, Remus ją woła - stwierdzili pewnie, na co zmarszczyłam nosem.
- Czego chciał? - spytałam z lekkim strachem.
Chyba się nie zorientował? Nie mógł tego zauważyć!
Podniosłam się niepewnie z fotela.
- Musisz iść? - rzucił Cedrik w moim kierunku.
- Tak, musi! To pilna sprawa! - stwierdzili bliźniacy, a ich zachowanie nie znosiło odmowy.
- Muszę - odparłam brunetowi i składając na jego ustach przelotny pocałunek, skierowałam się za bliźniakami.
Już po chwili wyszliśmy na korytarz. Wtedy poczułam, jak jeden z nich łapie mnie mocno za nadgarstek i przyspiesza tempo naszego marszu. Fred nas wyprzedził i po chwili zniknął za zakrętem, a kiedy go dogoniliśmy, okazało się, że otworzył wejście do Kuchni.
Zostałam tam wepchnięta siłą.
George kazał usiąść mi na krześle, a następnie sam ukucnął przy mnie. Fred opierał się o blat jednego z czterech stołów i lustrował mnie wzrokiem.
- Mniemam, że Remus wcale mnie nie wołał - prychnęłam pogardliwie.
- Jakbyś zgadła.
- Po co po mnie przyszliście? - rzuciłam z rosnącą irytacją.
- Skończyliśmy II Mapę Huncwotów - odparł Fred przyciszonym głosem.
- I przez ten fakt postanowiliście mnie wyprowadzić z imprezy?
- Nie rozumiesz - stwierdził kpiąco George, cały czas mocno trzymając mój nadgarstek. - II Mapa jest ulepszeniem pierwszej. Widać na niej każdego bez różnicy czy rzucił na siebie zaklęcie nienanoszalności czy też jest martwy! Wszystkich!
- I co z tego? - spytałam, po chwili jakby rozumiejąc. - Widzieliście na mapie Blacka? - rzuciłam z nadzieją.
- Nie Blacka! Widzieliśmy ciebie - odparł chłopak.
- Cóż za osiągnięcie.
- Nadal nie rozumiesz - stwierdził. - Ulepszyliśmy ją. Dzięki niej widać, czy ktoś teraz siedzi, leży, biegnie... wszystko! Dzięki niej widzimy, jak kto się teraz czuje w Hogwarcie!
- Obserwowaliście mnie... - zaczęłam z zaskoczeniem.
- Twoje imię zmieniło kolor na czerwień. Według naszej legendy to oznacza ból i cierpienie. Suzanne, co się z tobą dzieje ostatnio? - spytał z troską.
- Nic się nie dzieje. - Wyrwałam się z jego uścisku i wstałam. Gdy zaczęłam zmierzać w kierunku wyjścia, jego brat złapał mnie za lewe ramię. Syknęłam z bólu, przez co Fred momentalnie mnie puścił.
Odwróciłam się niepewnie do bliźniaków. Jak dziecko złapane na kradzieży lizaka.
- Co się dzieje, Suzanne? - spytał George, a w jego oczach krzątała się troska. - Może i kłócimy się ostatnimi czasy, ale cały czas jesteś dla nas ważna!
Nie miałam odwagi im powiedzieć prawdy. Jednak wtedy dotarł do mnie metaliczny zapach krwi.
Spojrzałam instynktownie na swoje ramię. Przez biały rękaw sukienki Angeliny przebijała się szkarłatna stróżka krwi.
- Wiecie, co się dzieje? - rzuciłam wrogo. - Wszystko się pieprzy! - warknęłam i trzymając się za ramię, wybiegłam z pomieszczenia.
Nie byłam goniona przez bliźniaków. Pewnie uznali, że byłoby to bezsensowne. Nie powiedziałabym im niczego więcej, a poza tym wszystko widzieli na tej cholernej mapie!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz