piątek, 29 marca 2019

Rozdział 126

W opuszczonym budynku lekko zaskrzypiała posadzka od strony ganku. Tajemniczy przybysz właśnie zmącił ciszę tego odludnego miejsca. Mimo starań w wykonywaniu delikatnych ruchów, cały wysiłek szedł na marne, gdyż deski przeżarte przez korniki robiły swoje.
Postać podeszła do okna i zbiła jedno ze szkiełek tworzących skromny witrażyk. Wsadziła rękę w nowo zrobiony otwór, a przekręcając klamkę, skaleczyła sobie boleśnie nadgarstek.
Pchnęła ramę okna, robiąc sobie wystarczającą ilość przestrzeni, aby wejść. Odepchnęła się od posadzki i jednym susem znalazła się w ciemnym pomieszczeniu, które miało funkcję kuchni tylko teoretycznie.
Był w nim kran wypełniony aż po brzegi wodą, na której dryfował gumowy kaczor, na lodówce nie podłączonej do prądu widniały magnesy, a w dwóch kątach pomieszczenia zostały rozłożone pułapki na gryzonie. Zdążyło się w nie złapać już kilka szkodników.
Zakapturzona postać ścisnęła mocniej różdżkę. Pokonując kolejne metry domu, czujnie obserwowała każdy nietypowy szczegół.
Budynek zaprojektowano w amfiladzie. Z kuchni przechodziło się do salonu, w którym oprócz perskiego dywanu nie znajdowało się nic. Dalej gabinet z drabiną prowadzącą w górę do ciemnego otworu w suficie.
Dziura wręcz krzyczała, żeby nie zapuszczać się w jej czeluście. Kobieta była jednak zmotywowana. Zaciskając zęby, zaczęła wchodzić po tymczasowych schodkach na strych, który utrzymywano w zupełnej ciemności.
Kiedy znalazła się już na bezpiecznym gruncie, zrobiła kilka kroków w stronę rzekomego środka. Prychnęła, przypominając sobie ten stary numer. - Złaź z tego cholernego sufitu. Nie przyszłam tu, aby bawić się z tobą w podchody! - poinformowała, a nie otrzymując odpowiedzi, posłała promień elektryczny na strop budynku. 
Z oddali doszedł ją dźwięk uderzenia ciała o posadzkę, a następnie głośny syn, połączony z jękiem.
Kobieta rozświetliła pomieszczenie szybkim zaklęciem, spostrzegając ogromnego potwora wijącego się po podłodze w komiczny sposób. - Dobrze się bawisz, Richard? - mruknęła, piorunując jego czerwone ślepia swoimi. 
Inaczej zapamiętała tę postać. Wtedy wydawała jej się bardziej przerażająca - teraz, na tym opuszczonym poddaszu, nie miała w sobie już tyle charyzmy. - Wyrżnęli ci poczucie humoru, mam rację. - Usłyszała w odpowiedzi, widząc jak ciało demona powoli wraca do pierwotnych kształtów. Vincent poprawił dłonią włosy, ponownie spinając je w kucyk.  
Suzanne nie skomentowała jego uwagi. Rozglądnęła się tylko wokół w poszukiwaniu czegoś do siedzenia. Kiedy nie znalazła nic satysfakcjonującego, wyczarowała fotel i rozsiadła się na nim wygodnie. Zrzuciła z głowy kaptur, ukazując czarnowłosemu swoją łysą głowę. - Mogłabyś sobie wyczarować włosy - prychnął, na co przewróciła oczami. - Mój wygląd nie jest obecnie największym problemem - ucięła. - Potrzebuję twojej pomocy. - Jej wzrok nagle złagodniał. 
Vincent zlustrował ją uważnie, notując, że oprócz czarodziejskiej peleryny Lupin ma  na sobie czarny golf i wysokie glany. Spodobał mu się jej nowy look. Gdyby nie ta łysa głowa, która kojarzyła się mu ze skrajnym feminizmem. Chociaż w sumie… nie wyglądała najgorzej. Kości policzkowe nadawały jej twarzy nieco drapieżności. - Czego potrzebujesz? - rzekł w końcu, urywając ciszę.
- Sposobu na metamorfomagię. - Intuicyjnie się zaśmiał.
- Nie ma mowy, kotku. Awykonalne. - Również wyczarował sobie krzesło i padłszy na nie, skrzyżował dłonie na piersi. - Nie ma sposobu? - Podniosła wymownie brew. - Skoro zadajesz to pytanie, zapewne wiesz, że istnieje. - Sprawdzam cię, przyjacielu. - Skrzywił się na to określenie. - Nie jestem w stanie nic zrobić. Sory. - zbył ją machnięciem ręki i wyciągnął papierosa. Odpalił go szybko, lecz gdy chciał przyłożyć go sobie do ust, dziewczyna przeteleportowała go w swoje dłonie. Zaciągnęła się dymem. - Nie paliłam od paru dobrych miesięcy - mruknęła, wypuszczając dym. Vincent sięgnął po drugiego peta. - Czyli czego konkretnie oczekujesz… - wrócił. - Że w jeden wieczór nauczę cię sztuczek, których ja uczę się długie lata. Naiwna jesteś. - Nie mówię o twoim poziomie. Przynajmniej nie od razu. - Pokręciła głową, rozmarzając się pod wpływem gorzkiego dymu oplatającego jej przełyk. - Chodzi mi tylko o szybką możliwość zmiany ciała. - Zmień swój wygląd raz a porządnie. - Zrobiłam tak w październiku i skończyło się, jak się skończyło - zaprzeczyła. 
Miała nadzieję, że dzisiejszego wieczora uda jej się dokonać czegoś, co przez całą magiczną edukację uważano za niemożliwe. Posiąść umiejętności, które normalnie kategoryzowane są jako wrodzone. - Nie podoba mi się kierunek, w którym zmierzamy - przyznał Vincent, wypuszczając tytoniowy opar z nozdrzy. - Majstrowanie przy duszy jest kurewsko niebezpieczne. 
Suzanne uśmiechnęła się przebiegle. Miała nadzieję, że Vincent wyda jej ten sposób, lecz nie spodziewała się tego tak szybko. Wyciągnęła się wygodniej na siedzisku, wpatrując się w Vincenta intensywnie. - Wiedziałam, że twoja metamorfomagia to nie kwestia przypadku - rzuciła, a w jej oczach pojawiły się złowieszcze iskry. - Kiedyś wspomożono ciebie, dzisiaj ty pomożesz mnie. Pasi?
- Nie pasi - warknął, ciskając papierosem o podłogę i ugaszając go butem. - Czy ty zdajesz sobie sprawę, o co prosisz? - Spojrzał na nią poważnie. Nigdy w życiu nie miał w sobie takiego parcia, aby wybić komuś jego durny pomysł z głowy. Dostrzegł w obecnym sposobie bycia dziewczyny coś, co mu nie odpowiadało. Dostrzegł w nim siebie i dlatego chciał ją przed tym uchronić. - Vincencie - jęknęła dziewczyna, przeczesując nagą skórę głowy. Była zdesperowana, a jej obecna sytuacja wymagała radykalnych postąpień. Wzięła głęboki wdech, stawiając na zupełną szczerość. - Uciekłam od Voldemorta prawie miesiąc temu i od tamtego czasu moje życie to koszmar. - Przygryzła wargę. - Czarny Pan cały czas myśli, że nie żyję… Z resztą słyszałeś pewnie na zebraniu. Znalezienie moich szczątków na skraju lasu był wielce wymownym dowodem. 
Vincent zmarszczył czoło. - Skąd wiesz, o czym rozmawialiśmy na ostatnich zebraniach?
- Kiedy ludzie mają cię za martwego, prościej podsłuchać nieostrożną rozmowę w barze - wyjaśniła. - Jednak na dłuższą metę takie ukrywanie się nie ma sensu. - Oszukałaś samego Voldemorta, aranżując swoją śmierć, a boisz się tego, że cię namierzą? To nielogiczne! - Zdziwiłbyś się. - Ale po tym, jak dowiedziałem się, że jednak żyjesz, przyznaję, że zrobiłaś na mnie wrażenie. To zaklęcie… Jak mu tam szło…? - Exemplum. - Westchnęła. - Tak! - potaknął z ekscytacją. - Genialne w swojej prostocie. To ten czar, nad którym ślęczałaś pod koniec VII roku w bibliotece? - Genialne, ale niedopracowane. Miałam cholernie dużo szczęścia, że zadziałało. Jego minus jest taki, że zabiera cholernie duże energii, ale czego się nie robi dla posiadania własnego klona. - Parsknęła. - W twoim liście nie do końca zrozumiałem. Napisałaś, że klon, którego zostawiłaś Greybackowi, był już martwy. - Niestety. Ale właśnie na tym polega niedopracowanie tego zaklęcia. Nie wiem, jak sprawić, aby te kopie były żywe. Poza tym igram z potężną magią, której częściowo nie rozumiem. To zaklęcie może być opłakane w skutkach, ale na razie dziękuję za to, że żyję. - Nauczyłabyś mnie tego czaru?
- A ty nauczysz mnie metamorfomagii? - podchwyciła. - Kusisz - warknął, opierając policzek na dłoni i świdrując Lupin czujnym spojrzeniem. - I niech ci będzie. Ale jeśli z twojej duszy stworzę mutanta, nie miej do mnie pretensji. - Cokolwiek rozkażesz - odparła, uśmiechając się z zadowoleniem. Podniosła się z krzesła z zamiarem teleportacji. - Dzięki, że ratujesz mi dupę - dodała, znikając bezszelestnie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz