wtorek, 30 października 2018

Rozdział 113 - I

Czy informowanie czytelników o depresji jest nieprofesjonalne?

Chyba nigdy nie miałam się za profesjonalistę.

Na szczęście długi weekend przed nami.
Cieszcie się przedwczesnym rozdziałem.
Buziaki ;*

***

Na srebrnej tarczy zegara dochodziła szósta. Idealny czas, aby urządzić sobie spacer prosto do paszczy lwa - stwierdziła Suzanne, poprawiając rękawy beżowego golfa i przyspieszając kroku. Sklep bliźniaków był już widoczny zza dachów budynków przed nią, więc nie mogła być daleko.

Po głowie kołatały dziewczynie słowa Freda - zastąp mnie w pracy, a nie w kłótniach z nim. Tak właśnie zamierzała zrobić. Być miłą i nie powodować kłótni. Żadnego sarkazmu, żadnych dwuznaczności, żadnych przytyk - zamieniamy się w siebie sprzed dwóch miesięcy. Kiedy nie pamiętała absolutnie nic.

Westchnęła ciężko, przeglądając się w czarnej szybie jakiegoś mijanego klubu. Miała wory pod oczami; nie spała pół nocy, tylko starała się wyczerpać limit ciętych ripost na ten dzień. Niekoniecznie okazało się to sukcesem. Poprawiła włosy, przeczesując je dłonią, i przyspieszyła kroku, aby zdążyć przed wpół do dotrzeć na miejsce.

O ósmej otwierali, a przecież trzeba było jeszcze rozłożyć towar. Po drodze minęła jakiegoś chłopaka, który podobnie jak ona spieszył się do pracy. Wymienili łagodne uśmiechy, zapewne insynłując podłość swoich szefów. George nigdy nie będzie mną rządził - zaprzeczyła dziewczyna, przywdziewając bojową minę. 

Zanim się obejrzała, stała już przed lokalem opatrzonym nazwą Magiczne Dowcipy Weasley'ów. 

Wyjęła klucze z kieszeni rurek i wsadziła jeden z nich do zamka. Przekręciła go cicho i weszła do środka, gdzie momentalnie otuliła ją ta słodka nuta nadchodzącego dowcipu. Poczuła się jak mała dziewczynka, która patrzy na swoich przyjaciół z nadzieją i czeka, aż zdradzą jej swój najnowszy pomysł. Uśmiechnęła się krzywo, napominając się, że ona już nie jest tą dziewczynką, a jej najlepsi przyjaciele specjalizują się w czymś więcej, jak przefarbowywanie kotów na zielono.

Dzwoneczek cichutko zapowiedział jej obecność, jednak nikt go nie usłyszał. Zapewne chłopak szykował się jeszcze na górze.

Suzanne rozejrzała się dookoła i dostrzegła przy ladzie kilka kartonów zaklejonych taśmą. Każdy z nich był opatrzony etykietką - produkt niedorzecznie niebezpieczny. Podeszła do paczek i podniosła jedną, po czym położyła na blacie kasy. Chwyciła za niedaleko leżący nóż do listów i rozcięła opakowanie w odpowiednim miejscu i zajrzała do jego środka.

- Rzutki śmietankowe - przeczytała, dostrzegając rysunek na plakietce zabawki. 

Były to strzałki, inspirowane najprawdopodobniej mugolską grą w rzutki. Z instrukcji wynikało, że należało powiedzieć czyjeś imię, a następnie rzucić strzałką, aby ta z szatańską precyzją trafiła w tę osobę i tuż przed nią przemieniła się w dozownik bitej śmietany. Tak, ofiara tego pomysłu kończyła z bitą śmietaną na twarzy.

- Pora obudzić tego lenia - upomniała siebie, gdy zegarek wskazywał za piętnaście siódmą, a chłopak jeszcze nie schodził. 

Dziewczyna wzięła głęboki wdech, a następnie weszła za ladę i pchnęła szklane drzwi, oddzielające sklep od klatki schodowej. 

Spojrzała w górę, gdzie na suficie znajdował się szeroki świetlik, oświetlający pomieszczenie. Białe ściany w zestawieniu z czarnymi, okrągłymi schodami z metalu wyglądały nawet elegancko. Postawiła krok na pierwszym stopniu, a ten dźwięk poniósł się delikatnym echem dalej.

- Alarm antywłamaniowy - mruknęła do siebie, zaczynając wspinaczkę.

Minęła pierwsze piętro z pracownią bliźniaków i już po chwili znalazła się oficjalnie w ich mieszkaniu. 

- Przychodzę w pokoju - rzuciła przezornie, aby nie dostać od rudzielca opieprzu za szarganie jego samotni bez ostrzeżenia.

...

George i Myrmidon siedzieli naprzeciwko siebie przy kuchennym stole i w milczeniu jedli skrzydełka kurczaka, jakie zostały im jeszcze z wczorajszego rosołu. Jedyne dźwięki rozchodzące się po pomieszczeniu pochodziły z ciamkających ust mężczyzn oraz garnka Molly, w którym partolił się eliksir wielosokowy, na kuchence.

Rudzielec i Jay mięli na sobie spodnie i buty; przez swoją niedbałą egzystencję stwierdzili, że koszule mogliby pobrudzić o tłuste palce po mięsie. 

George co jakiś czas posyłał nerwowe spojrzenie na dzwonnice katedry, jaką mógł zobaczyć z okna. Na jej srebrnej tarczy widniała już prawie godzina siódma, odejmując kwadrans. 

- Jedz szybciej - mruknął Weasley, podnosząc się z miejsca i opłukując dłonie w zlewie. Następnie chwycił za łyżkę i zamieszał nią gotowaną substancję w naczyniu. 

Spartańskie warunki - pomyślał - Żeby w domu czarodzieja nie było porządnego ogniska na kociołek. 

Eliksir prykał radośnie i wydobywały się z niego coraz wybredniejsze zapachy. Sam George nie chciałby tego wypić, gdyby znalazł się na miejscu Jaya.

- Równy z ciebie gość - powiedział, odwracając się w kierunku mężczyzny.

Ten spiorunował go wzrokiem.

- Przyjacielska przysługa - Wzruszył ramionami, oblizując palce a następnie kąciki ust. - Jestem ci to winien za to, że gościsz mnie już drugi tydzień. - Puścił mu oczko.

George westchnął ciężko, ale uśmiechnął się w duchu. Nie wiedział, jak poradziłby sobie z ogarnięciem sklepu, gdyby Myrmidon nie zechciał mu pomóc. 

Pierwszy września zbliżał się wielkimi krokami, a przez to hogwartczycy coraz szumniej odwiedzali jego sklep. Nie narzekał na finanse; w zasadzie cieszył się, że odniósł wraz z bratem taki sukces, jednak przez natłok obowiązków czuł się osłabiony. I to nie tyle fizycznie co psychicznie. Ta inwestycja była pierwszą rzeczą, w którą zaangażował się tak bardzo. 

Czasem zostawał w ich pracowni do późna i wypełniał wszystkie księgowe powinności. Fred w tym czasie zajmował się szerszą reklamą sklepu. Odwalili razem świetną robotę.

- Przychodzę w pokoju! - Do jego uszu dobiegł głos, którego absolutnie się nie spodziewał usłyszeć. Przełknął ślinę, podnosząc wzrok na Myrmidona, który był równie zaskoczony do niego.

Co ona tu robi? - spytał Jay na migi.

A bo ja wiem - odparł rudzielec, łapiąc mężczyznę za rękę i wpychając go za drzwi kuchni. Jay wydał z siebie zduszony jęk, bo George nieopatrznie trącił drzwi, mocniej przyciągajac je do ściany. 

Odskoczył od Jaya w momenacie, gdy w drzwiach kuchni pojawiła się Lupin. 

- Przepraszam, że tak nachodzę, ale nie było cię na dole, a nie wiedziałam, za co mam się najpierw zabrać - rzuciła dziewczyna, a jej wzrok przeskoczył na chwilę z twarzy chłopaka na jego tors. Ku zaskoczeniu George'a, na jej twarzy nie pojawiło się zakłopotanie. Raczej drwiący uśmiech, którego nie widział już od bardzo dawna. A może tylko mu się zdawało, że nie widział? Nie dostrzegał - tak, to lepsze określenie.

- Najpierw zabrać? - powtórzył George, mimowolnie lustrując dziewczynę wzrokiem. Wyglądała na zmęczoną. Żeby tu dotrzeć o tej porze musiała sie zerwać conajmniej o piątej.

- Tak, zastępuję Freda - stwierdziła, nagle sobie coś uświadamiając. Jej wzrok stał się niepewny, a ona zagryzła wargę ze zdenerwowania. - To znaczy... myślałam, że tak będzie, ale ty chyba nic o tym nie wiesz. - Posłała mu smutne spojrzenie.

Kurwa, nie patrz tak na mnie - jęknął rudzielec w myślach.

Był teraz w cholernie kłopotliwej sytuacji. Stał półnagi przed Lupin, która w każdej chwili mogła zdemaskować Myrmidona, dla którego na kuchence partolił się eliksir wielosokowy!

Najpierw priorytety, George! - skarcił go ostatni głos rozsądku w jego głowie, gdy drzwi poruszyły się lekko przez nacisk ciała Jaya na nie.

- Zejdź na dół, zaraz tam do ciebie zejdę. Przy ladzie stoją pudła, które trzeba otworzyć. 

- Otworzyć pudła przy ladzie... - Zamyśliła sie na chwilę, jakby starając się to zrozumieć. - Jasne - przytaknęła i posłała mu lekki uśmiech. Wycofała sie z kuchni, a po chwili jej kroki rozbrzmiewały już na schodach.

- Wyszła - mruknął Jay, wychylając sie z ulgą zza ściany.

- Wyszła - zawtórował George, czując nagle dziwny zapach spalenizny. Jego otępiałe zmysły nagle ożyły. Podbiegł do kuchenki i wyłączył gaz, a następnie zaczął mieszać w garnku desperacko.

- Nie przejmuj się, George. - Zatrzymał go Jay i wyczyścił naczynie z przypalonego eliksiru. - I tak nie będę musiał już udzielać ci pomocy.

George westchnął ciężko. Dziewczyna tu przyszła, żeby mu pomóc. To dawało jakąś iskierkę nadziei.

- Poprosił ją o to Fred. - Jay sprowadził rudzielca na ziemię, wkradając się w jego myśli.

- Nie wchodź do mojej głowy! - skarcił go George z uśmiechem, wychodząc z kuchni w kierunku pokoju, gdzie leżała jego koszula.

...

Z Freda buchało wręcz podniecenie, wywołane informacjami, jakich się dowiedział z przesłuchania pluskwy w sklepie Phineasa. Charczący głos klienta do tej pory rozbrzmiewał mu w głowie i z każdym razem, gdy Fred odtwarzał w pamięci jego wypowiedź, nabierała ona coraz więcej sensu.

Wiedział, kto nabył czaszkę! Dobry przyjaciel Lucjusza Malfoya, niejaki Andrew Snake, który prowadzi swoją knajpę na ulicy Śmiertelnego Nokturnu.

Rudzielec nie mógł się doczekać, kiedy spojrzy w oczy temu gburowi, który pragnął użyć tego artefaktu. Przemierzał brudne alejki w poszukiwaniu charakterystycznego - jak wysnuł z rozmowy - napisu nad knajpą. Tak jak ostatnim razem, mijał szczątki gryzoni oraz połamane krzesła, ktore wypadły z okolicznych pubów podczas nocnych bójek pijaków. 

Żaden z lokali nie wskazywał jednak na należność do szanownego Andrew Snake'a. Chłopak dowiedział się, że nie był on drobnym kieszonkowcem, lecz na jego koncie leżały zbrodnie większego kalibru. Zasłynął on w procesie o nękanie nieletnich czarownic, który poprowadził Lyall Lupin!

Ta informacja naprawdę wprawiła Weasleya w szybsze bicie serca. Przecież ojciec dziewczyny zajmował się procesami stworzeń magicznych. A skoro tak, Fred wysnuł jeszcze jeden wniosek. Miał do czynienia nie z czarodziejem, a z jakimś upiornym stworem. Co prawda w ciele człowieka, ale to określenie wprawiało go w lepszy klimat śledztwa.

Nagle zatrzymał się, bo drzwi przed nim zostały otwarte na oścież, a ze środka wypadł jakiś karzeł. Chłopak wytrzeszczył oczy na ten widok, bo facet naprawdę mocno uderzył o przeciwległą ścianę, jednak chrapliwy głos szybko sprowadził go na ziemię.

- Ej, ty - warknął, a Fred spojrzał w tamtym kierunku z niepokojem. Znajdował się przed nim wysoki, tyczkowaty mężczyzna o długich prostych włosach związanych w kucyk. - Tak, do ciebie mówię! Wchodzisz, czy razem z nim oglądasz szczury? - Zaśmiał się perfidnie.

- Wchodzę - mruknął zdecydowanie Fred i ruszył za nim, nasuwając na siebie mocniej płaszcz Holmesa.

- Nigdy cię tu nie widziałem, skąd jesteś? - rzucił kucyk, a jego ton zabrzmiałby przyjaźnie gdyby nie ta mocna chrypka.

- Liverpool - odparł Fred zgodnie z CV, jakie nabazgrał sobie na kolanie trzy noce temu.

- Ładne miasto, przynajmniej tak słyszałem. - Skinął z aprobatą mężczyzna, wchodząc za bar. 

Fred usiadł na przeciw niego i rozejrzał się dyskretnie po gościach.

Większość z nich wyglądała na margines społeczny. Złodzieje, krętacze lub czarnoksiężnicy; niewątpliwie wielu z nich miało styczność z Czarnym Panem.

- Na długo przyjechałeś? - spytał znowu, przecierając szklankę wilgotną szmatką.

- Czas pokaże - odparł Fred. - Koniak, proszę.

Kucyk spojrzał na niego spod byka.

- Koniak, może jeszcze croissanta do tego? - rzucił szyderczo, chociaż jego oczy pozostały czujne. Kilka osób zaśmiało się głośno. - Dam ci Londyński rum, koleszko. Od razu zrozumiesz, czemu w stolicy żyje się najlepiej. - Przelewitował w kierunku chłopaka szklankę z białą cieczą. Fred złapał ją zręcznie, a następnie udał, że wypija wszystko. Tak naprawdę przetransmutował trunek w wodę, dzieki czemu się nie skrzywił.

- Twardy zawodnik z ciebie. - Uśmiechnął się wrednie barman, nalewając mu drugą porcję. - Lubię takich jak ty. Przyjechałeś w interesach?

- Można to tak ująć. - Skinął Fred, starając się zaintrygować mężczyznę swoją wymyśloną osobą.

- Można to tak ująć, czyli jak? Nielegalny biznes? Proszę cię, jesteśmy na nokturnie. - Wskazał do okoła. - Tutaj śmierć wymierza się publicznie!

Fred westchnął, udając zrozumienie.

- Cóż... - Rozejrzał się przezornie po knajpie i obniżył ton głosu. - Nazwę to tak, poszukuję cennego artefaktu, który byłby w stanie zadowolić mojego zleceniodawcę.

- Zleceniodawcę, mówisz. To coś konkretnego czy szukasz na ślepo?

- Bardziej na ślepo, chcę go zaskoczyć. - Wykrzywił usta w uśmiech, gdy oczy mężczyzny pociemniały z rozkoszy.

- Jeszcze jedną? - Wskazał mężczyzna na szklaneczkę, maskując zadowolenie pod podłym grymasem styranego człowieka.

- Nie, dzięki - Pokręcił głową, kładąc na ladzie kilka srebrnych sykli. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że płacenie złotym galeonem w tym miejscu będzie czystą głupotą.

Mężczyzna skinął głową na zapłatę, akceptując jej wysokość.

Fred podniósł się ze stołka z zamiarem opuszczenia pomieszczenia i wypełnienia zakonnych papierów. Tak, dzisiak szczególnie mu się poszczęściło. Ten człowiek być może kumplował się ze Snake'iem, któremu spodoba się jego oferta.

- Nie przedstawiłeś się - Usłyszał za sobą zadowolony ton mężczyzny.

- Adam Mantle, do usług. - Posłał mężczyźnie pewne spojrzenie.

Czuł na sobie wzrok zgromadzonych na sobie pijaczyn. Schlebiało mu to, bo było to znakiem, że go kupili. Kupili kreację, którą stworzył!

- Andrew Snake - odpowiedział mężczyzna, uśmiechając się nonszalancko.

Fred starał się zamaskować zaskoczenie. A więc to on? Człowiek, który stanowi ścianę dla powodzenia jego misji. Poradzi sobie z nim. Nie ważne jakich by musiał użyć sposobów.

- Do zoboczenia - rzucił Fred, odwracając się w kierunku drzwi i wychodząc na zewnątrz. Dopadł go swąd starego alkoholu i brudu.

Spojrzał na chodnik, gdzie nadal znajdował się karzeł.

- Współczuję - mruknął, nasuwając na twarz czapkę i teleportując się do kwatery głównej Zakonu.
...

Suzanne przelewitowała ostatnie opakowanie wymiotków na wysoką półkę i odwróciła się w kierunku poręczy, za którą widać było cały parter sklepu.

Swoje spojrzenie utkwiła w George'u, który obsługiwał właśnie jakąś młodą kobietę. Suzanne poczuła drobne mrowienie w dłoniach. Te miłe uśmiechy... Ona zaśmiała się na jakiś jego nieśmieszny żart o jajkach. Suzanne uśmiechnęła się na samą myśl. 

Momentalnie zganiła się w duchu i nagle dostrzegła ostatnie pudełko ciągutek, jakich George w końcu nie dopuścił do sprzedaży.

- Czyli wy wracacie do pracowni - stwierdziła dziewczyna, biorąc paczkę w ręce i kierując się do samotni bliźniaków.

Weszła do przestronnego pomieszczenia, w którym stały dwa szerokie stoły utrzymane w nawet przyzwoitycm porządku. Jedna ze ścian służyła chłopakom za tablice, na której wieszali kartki z projektami. Było dosyć urokliwe miejsce.

Tak samo jak cały sklep Weasleyów.

Suzanne szybko złapała rytm pracy i po godzinie praktyk doskonale wiedziała, co ma robić. To miejsce miało w sobie coś magicznego. Swój niepowtarzalny rytm, w który każdy potrafił się wpasować i poddać mu. To dlatego ten sklep okazał się tak ogromnym sukcesem. Ludzi ciągnie do takich miejsc jak to.

Nagle dziewczyna usłyszała kroki nad swoją głową. Zmarszczyła nos, kiedy zorientowała się, że ten dźwięk dochodził z mieszkania bliźniaków. Czyżby Fred wrócił tak szybko? Pewnie czegoś zapomniał. Albo Molly wpadła z wizytą. Tak czy inaczej Suzanne poczuła się w dziwnym obowiązku, sprawdzenia tego.

Stanęła na klatce schodowej, dalej nasłuchując odgłosów dochodzących stamtąd. Kroki zadudniły i znów ucichły. To z pewnością nie był ani Fred, ani Molly.

Ruszyła w tamtym kierunku, sięgając po różdżkę, aby była w pogotowiu. Znalazła się na korytarzu mieszkania bliźniaków.

Zajrzała ostrożnie do kuchni, gdzie stała świeżozaparzona cherbata.

- Skąd ty się tu wzięłaś? - mruknęła, uchylając drzwi sypialni Freda. Pusto. Salon.

Jedynie porozrzucane gazety na podłodze - wszystkie artykuły dotyczyły ataków, więc była to zapewne robota George'a. Jego sypialnia...

Kiedy do niej weszła, momentalnie spodobał jej się klimat, z jakim została urządzona. Suzanne stwierdziła nawet, że przyjemnie byłoby się w niej budzić i...

Skarciła się w momencie, gdy z łazienki doszedł ją dźwięk spuszczanej wody.

Zacisnęła palce na różdżce, szukając sensownego zaklęcia, gdy nagle poczuła dłonie na swoich nadgartkach.

Z płuc dziewczyny wydał się głośny pisk, a następnie Lupin zaczęła się wyrywać z silnego uścisku. 

Wygrany mecz... impreza w dormitorium... taniec z George'em. Pocałunek!

Przełknęla ślinę w momencie, gdy napastnik przyparł ją do ściany i zasłonił dłonią jej usta.

- Suzanne, kurwa - syknął George tuż nad jej uchem, smagając gorącym oddechem jej szyję. Przeszedł ją dreszcz. - To tylko ja, spokojnie. - Wypuścił ją z objęć, a wtedy dziewczyna odwróciła się przodem do niego.

- George? - wydusiła z siebie, dotykając dłonią swoich ust. - My... - Przełknęła ślinę, a rudzielec zmarszczył brwi.

Była w ostrym szoku, ale chyba nie spowodowanym Myrmidonem w łazience. Sądząc po jej zachowaniu, chłopak stwierdził, że to znów była jego wina.

Tylko czemu patrzyła na niego z tą nutą niepewności w oczach.

- Przypomniałaś coś sobie? - spytał z nadzieją, uśmiechając się mimowolnie na tę myśl.

Dziewczyna potaknęła głową.

Starała sie odnaleźć w tym wspomnieniu coś jeszcze. Potem o tym nie rozmawiali. Zapomnieli o pocałunku. To było najrozsądniejsze wyjście. Przełknęła ślinę. Poczuła się jednocześnie tak lekko i ciężko zarazem. To dlatego traktowała George'a inaczej niż innych. Ona się w nim, kurwa, zakochała! Te myśli brzmiały cholernie nieprawdziwie. No bo... jak można zapomnieć o tym, co czuje się do drugiej osoby? I wtedy uświadomiła sobie, że jest to możliwe.

- Co to było? - rzucił chłopak, ciekawy jej nowego wspomnienia. Musiało być mocne, bo dziewczyna zareagowała na nie bardzo emocjonalnie.

- Wygraliśmy mecz na 7 roku... - Suzanne pociągnęła nosem. - potem była impreza, tańczylismy na niej. - Uśmiechnęła się na tą myśl.

- A potem? - George wyraźnie zbladł.

- Obudziłam sie z kacem następnego dnia. - Suzanne wzruszyła ramionami w momencie, gdy drzwi od łazienki otworzyły się i stanął w nich jakiś niski, aczkolwiek przystojny mężczyzna.

- Ty - powiedziała Suzanne, gdy jej tęczówki zetknęły się z twarzą Myrmidona.

- Suzanne Lupin - mruknął z przejęciem Jay, posyłając George'owi zakłopotane spojrzenie.

Rudzielec podrapał się po karku z zakłopotania.

- Tak... - przyznał niechętnie. - To dość kłopotliwa sytuacja i...

- Co w twoim mieszkaniu tobi pracownik ministerstwa? - wyrzuciła z siebie dziewczyna, patrząc na George'a oskarżająco.

...

- Cześć - mruknął Remus, gdy tylko minął próg mieszkania kobiety. Instynktownie pokierował się do salonu i położył papiery Zakonu na blacie.

- Nawet żadnego całusa w policzek? - zachmurzyła się Dora i krzyżując dłonie na piersi, skierowała się za partnerem. 

- Wybacz, to nagła sprawa - mówił zestresowany Remus.

Kobieta jednak stała nieugięta. Patrzyła na niego swoimi miodowymi tęczówkami i dotykała zaborczo palcem swojego policzka, w którego to domagała się otrzymać całusa.

- Jeżeli to pozwoli mi kontynuować - rzucił wilkołak z uśmiechem, podchodząc do fioletowowłosej, i nachylił się nad nią. W ostatniej jednak chwili kobieta przekręciła głowę, przez co usta mężczyzny złączyły się z wargami kobiety. 

Nimfadora odwzajemniła pocałunek z satysfakcją.

- Intrygantka - szepnął Remus, odsuwając się od niej.

Nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. Od ponad dwóch miesięcy był w związku ze wspaniałą kobietą, która każdego dnia pociągała go coraz bardziej. 

Niestety nie mógł wyobrazić sobie ich wspólnego życia razem. Za każdym razem, gdy starał się puścić wodze fantazji, kobieta kończyła finalnie martwa, rozrywana przez niego kłami wilkołaka podczas pełni.

Wrócił do stołu i rozłożył kolejno papiery.

- Za tydzień Dumbledore planuje zebranie. Omówimy na nim... - przerwał, gdy poczuł obok siebie ciepło jej ciała. Spojrzał na nią z miłością i uśmiechnął się delikatnie.

- Remusie, proszę cię. Chociaż dzisiaj nie mów mi o Zakonie.

- To ważne - zaprzeczył.

- Nasza miesięcznica jest ważniejsza - stwierdziła kobieta.

- Miesięcznica? - powtórzył Remus. - Wybacz, kochanie, ale to słowo kojarzy mi się tylko z żałobą państwową, więc...

- Dzisiaj trzydziesty. - Wilkołak skinął głową, szukając w głowie trzydziestego dnia jakiegoś miesiąca.

- I...? - Mężczyzna domagał sę wyraźniejszej wskazówki.

- Może to sentymentalne i dziecinne, ale dokładnie trzy miesiące temu powiedziałeś mi, że mnie kochasz, Remusie - powiedziała kobieta, a z każdym słowem na jej twarzy pojawiał się szerszy uśmiech.

- Kocham cię, Doro - odparł Remus, czując szybsze kołatanie serca i obejmując kobietę, złożył na jej wargach czuły pocałunek.

- Kocham cię, Remusie - wyznała kobieta między pocałunkami.

1 komentarz:

  1. Kurczę nie wiem co powiedzieć (czy można powiedzieć cokolwiek odpowiedniego w takiej sytuacji?) Mam nadzieję, że znalazłaś odpowiednią pomoc i będzie lepiej u Ciebie. Wiesz, jeśli nie masz siły na pisanie, albo pisanie regularnie, to nie zmuszaj się. Jeżeli czujesz taką potrzebę to możesz też do mnie napisać prywatnie. Trzymaj się tam

    OdpowiedzUsuń