piątek, 12 października 2018

Rozdział 110 - II

Jay uniósł powieki i zlustrował pomieszczenie, w którym się znajdował, nieufnym spojrzeniem swoich błękitnych oczu. Wokół niego roznosiła się woń kleju oraz malin. Jego serce, jak od dłuższego czasu spokojnie wybijające rytm, tak teraz nagle przyspieszyło, gdyż wzrok natrafił na nieznajomego rudzielca wpatrującego się w jego niską postać.

Marszcząc czoło, przełknął ślinę i zaczął desperacko rozglądać się po pokoju w poszukiwaniu możliwej opcji ucieczki.

Gdyby tylko rzucił w chłopaka Drętwotą, mógłby przedostać się do korytarza przez otwarte na oścież drzwi albo...

- Nawet nie próbuj uciekać. - W głosie rudego Jay doszukał się nuty rozbawienia i drwiny.

Wyskoczył z łóżka, układając palce w znak epíthesi z zamiarem zaatakowania chłopaka i pozbawienia go przytomności. Jego przeciwnik jednak niczego nie zrobił, poza zamknięciem drzwi w teatralnie ignorancki sposób.

Jay był w pułapce.

Zamachnął się dłonią i wymierzył w rudzielca silnym urokiem, który wprawił by go w sen na kilka godzin. Jednak czar nie ugodził w niego.

Mężczyzna zmarszczył brwi. Wygiął mocniej palce, w myślach recytując pradawną inkantację. Dýnami, éla, ton chtýpise. Rudzielec wykrzywił usta w uśmiechu, gdy nic sie nie stało.

Niski zaparł się mocniej nogami o podłogę. Ton nikísei.

Strach wobec niebezpiecznej sytuacji przeradzał się w nienawiść do niedziałających zaklęć. Wykonał dwa chaotyczne ruchy ręką, aby z trwogą uświadomić sobie, że jest bezsilny.

- Wróć do łożka, jesteś strasznie słaby - upoamniał go George.

- Co mi zrobiłeś!? - warknął w odpowiedzi, chwytając w dłonie stojącą nieopodal lampę; była jego wysokości.

George uniósł brwi na nagły postępek mężczyzny i zanim on zdążył w ogóle zamachnąć się nowonabytym przedmiotem, rudzielec za pomocą jednego zaklęcia wyrwał mu go z rąk i przetransmutował w kota.

- Zwierzęciem chyba nie będziesz się bronił - rzucił do niskiego, na co tamten zacisnął dłonie aż te delikatnie chrzęstnęły.

Niepewnym wzrokiem rozejrzał się po pomieszczeniu, nie znajdując już innych opcji ucieczki.

Wystawił ułożone w pięści ręce przed siebie i ustawił się do zadania ciosu. Jay nie miał zamiaru poddać się bez walki, jednak jego zachowanie zamiast zreflektować rudzielca do ataku, wywołało w nim tylko większe rozbawienie. Niski tym bardziej poczuł się zirytowany.

Targnął się na chłopaka w dwóch krokach i zadał mu bolesny cios w bark (co wywnioskował po nagłym bólu swojego nadgarstka) jednak rudzielec nawet nie jęknął. Uderzył go po raz kolejny, czując, że niewielkie pokłady energii ulatują z jego ciała doszczętnie, a on staje się jeszcze bardziej bezsilny.

- Wróć do łóżka, proszę - Rudzielec najwidoczniej nie miał zamiaru ustąpić.

Jay wziął tęskny łyk powietrza w płuca i z wręcz dziecinną zawziętością, usiadł na skraju materaca.

- Przez zwrot 'wróć do łóżka' miałem na myśli, żebyś się położył. Jesteś cholernie słaby, powinieneś odpocząć.

- Niczego nie powinienem - odparł hardo, lustrując rudzielca uważnym spojrzeniem.
W tym obcym chłopaku było coś znajomego. Coś co nie pozwalało mu ufać.

Źrenice w jego błękitnych oczach rozszerzyły się.

- Gdzie jest Snake? - syknął, podnosząc się z łóżka i odsuwając się od chłopaka na maksymalną odległość. - Gdzie ten świr? - powtórzył z mocą. - On... on...

- Mało cię nie zabił - przerwał mu rudzielec, wskazując na łóżko. - Proszę, połóż się, a wszystko ci wyjaśnię - dodał już lekko serdeczniejszym głosem.

- Najpierw mi powiedz, kim jesteś? - warknął tamten, nie chcąc zmniejszać dystansu. - I czemu nic nie mogę zrobić? - dodał z pretensją w głosie do samego siebie.

- George Weasley - przedstawił się chłopak. - Ten cały Snake, czy jak mu tam było, wstrzyknął ci do krwi substancję ze swojej krwi i...

- Jaką substancję?

George westchnął ciężko.

- Robiłeś interesy z ogrem, który żyje na bagnach - Nic nadzwyczajnego, każdy ogr żyje w takim środowisku, dodał w myślach, lekko psiocząc na błękitnookiego mężczyznę.

- Nie pozwalaj sobie! - wybuchł znów tamten, a George zmarszczył zaskoczony brwi. - Słyszę twoje myśli! Bez takich numerów!

Chłopak przewrócił lekko oczami. Bez zbędnych pytań postanowił dalej kontynuować.

- W krwi każdego ogra znajduje się pozostałość po ich środowisku życia. Bagniak to roślina, której olejki eteryczne... - Na chwilę przerwał, dokładnie wpatrując się w oczy mężczyzny, aby wychwycić w nich niezrozumienie. On jednak wszystko rozumiał. - które wpływają odurzająco na układ nerwowy. Poza trucizną wstrzykniętą do twojej krwi, złamał ci także nadgarstki i rozbił czoło.

Jay zrozumiał już czemu tak bardzo zabolała go ręka podczas ataku.

- To poważne urazy. Musisz być dobry, skoro udało ci się mnie uleczyć.

- Kojarzę to i owo. Połączyłem fakty, ale nie myśl sobie, że twoja wizyta tutaj jest dla mnie przyjemnością. Gdybym nie wiedział jak cię uleczyć, a ponad to gdybyś nie znał tak utajnionych informacji o Zakonie, zostawiłbym cię w tamtym kiblu i wyszedł.

- Skąd wiedziałeś jak postępować z urazami? - dopomniał się Jay, nagle był dziwnie zaintrygowany tym młodym człowiekiem.

- Mój brat nie myje zębów, muszę wiedzieć co robić, gdy przez przypadek użyję tego samego widelca co on - odparł George wymownie, naprowadzając Jaya, że nie chce mu zdradzać odpowiedzi. Mężczyzna westchnął tylko.

- A mogę przynajmniej wiedzieć, jak zabrałeś mi moce? I kiedy znowu je odzyskam oczywiście? - mruknął, siadając z powrotem na łóżku.

- Prowadzę sklep z różnymi magicznymi gadżetami. Perfumy, którymi cię spryskałem, czynią cię całkowicie bezbronnym przez kilka godzin

- Sprytne - podsumował meżczyzna. - Jestem Jay. Jay Myrmidon.

...

Niski mężczyzna jadł z apetytem posiłek, który podał mu George. Na jego talerzu znajdowała się zielona ciecz z gdzieniegdzie pływającymi kwiatami brokułów i makaronem. Był głodny - dopiero teraz to zrozumiał, pochłaniając szybko znajdującą się na łyżce zupę.

Gdy skończył, starannie oblizał usta i wylizał talerz, a w jego oczach pojawiło się delikatne zadowolenie.

- Nalać ci drugą porcję? - zaoferował George. - Jest jej jeszcze całkiem sporo - Wskazał na pusty talerz zupy.

Myrmidon zagryzł dolną wargę.

- Nie chciałbym się narzucać - odparł, na co George uśmiechnął się w duchu na kulturalne słowa mężczyzny. Jeszcze godzinę temu wyzywał go od najgorszych, a teraz traktował z nadgorliwym szacunkiem.

- Przebywasz w moim domu już czwarty dzień. Gwarantuję ci, że jeśli miałbyś się narzucać, zrobiłbyś to już pierwszego dnia - mruknął rudzielec, wychodząc z pomieszczenia i kierując się do limonkowej kuchni, gdzie na jednym z palników partoliła się jarzynowa zupa.

Pomieszczenie było chłodne jednak George czuł bijące od niego pozytywne wibracje. Ściany oraz kredens miały kolor jaskrawej zieleni, natomiast kwadratowy stolik stojący pod ścianą otoczony trzema krzesłami i podłoga były w stalowych barwach.

Wbrew pozorom George lubił klasyczne rozwiązania. W tym pokoju nie dało się znaleźć na urządzeniach innych barw poza tymi dwiema oraz klasyczną czernią. Nawet sztućce wykonano z ciemnego tworzywa. Jedynym wyjątkiem były naczynia pozostawione w ich magicznej lodówce po wizycie matki. Wtedy na środkowej półce poza sokiem pomarańczowym znajdowała się też kolorowa, gliniana brytwanka o fikuśnych rączkach.

Uśmiechnął się delikatnie, nalewając do czarnej miski dwie łyżki warzywnego wywaru, a po chwili skierował się do swojej sypialni.

Jednak w pomieszczeniu nie znalazł niskiego mężczyzny. Rozejrzał się zapobiegliwie po pokoju, dostając nagle napadu białej gorączki. Czyżby uciekł? Przeraziła go ta myśl, ponieważ byłby tak blisko Voldemorta gdyby tylko...

Upuścił talerz zupy na podłogę i skierował się korytarzem do klatki schodowej, w której schody prowadziły najpierw do jego pracowni, a następnie do sklepu oraz wyjścia z budynku. Spojrzał w dół przez balustradę, jednak nie zauważył tam nikogo.

- Myrmidon - warknął, mijając pierwsze stopnie i docierając już na parter. Już miał otwierać drzwi i wybiegać na ulicę, gdy spostrzegł, że zamki są nieruszone.

"Te podłe sztuczki"

- Jestem tutaj - odparł głos mężczyzny. Dochodził z góry.

George westchnął ciężko, wbiegając po schodach i z powrotem znajdując się w swoim mieszkaniu. Z przejęciem rozejrzał się po wszystkich pięciu drzwiach znajdujących się na drugim piętrze. Kuchnia, jego pokój, łazienka, sypialnia Freda i...

Wpadł zdyszany do salonu, gdzie dostrzegł zgrabną sylwetkę Jaya na tle wysokiego okna balkonowego.

W rękach mężczyzny znajdowała sie niewielka czarodziejska fotografia.

- Kto jest na zdjęciu? - Wskazał w skupieniu na nie ręką, posyłając George'owi uśmiech. Pytał się, chociaż jego oczy mówiły coś innego.

- Przecież dobrze wiesz - odparł chłopak, lekko zirytowany; nie wiedział jednak czy tym, że obcy mężczyzna pałęta się po jego domu, czy też tym że tak łatwo wpadł w panikę.

- Nie wiedziałem, że masz brata... do tego bliźniaka. - Pokiwał z uznaniem. - Głupotą by było stwierdzić, że jesteście podobni, dlatego pozostawiam to bez komentarza.

George zmrużył oczy.

- Twoja odpowiedź brzmi wieloznaczna.

Jay uśmiechnął się.

- Jesteś bystry, George'u Weasley. To pewnego rodzaju zaszczyt, że jestem akurat twoim więźniem. - Jeszcze raz starannie zlustrował tę fotografię. Była na nim trójka nastolatków; dwóch pozornie identycznych rudzielców i jakaś dziewczyna. Nagle Jay uśmiechnął się przebiegle. - To dlatego mnie zabrałeś do siebie. - Spojrzał na rudzielca.

- Nie rozumiem, o czym mówisz. - Chłopak pokręcił głową.

- Gdybym powiedział, że ranny został Moody, napomknąłbyś o tym tylko podczas następnego spotkania Zakonu. Chodziło jednak o tę całą Suzanne Lupin. Nie mogłeś tego zostawić tak po prostu. - Odłożył zdjęcie na półkę. - Jesteście razem...? Nie, to by było za proste. Przyjaźnicie się. - Pytał i sam odpowiadał na postawione niewiadome.

George jęknął z irytacją.

- Wiesz co, zabawne ale nie słyszę czegoś takiego pierwszy raz - parsknął, przeczesując dłonią lekko przydługie rude włosy.

Jay tylko wzruszył ramionami i wyminął chłopaka. Skierował się na korytarz.

- Mieszkasz tu z bratem?

- Tak - przytaknął, chociaż było to niepotrzebne.

- I razem prowadzicie ten biznes na dole? Mogę się tam później rozejrzeć?

- Fred nie może się o tobie dowiedzieć - skarcił go George. - Ani on, ani żadna inna osoba. Kiedy cię wyleczę i wyciągnę od ciebie wszystkie ważne informacje, znikniemy ze swojego życia.

- Niezły z ciebie negocjator. Życie za informacje. Ciekawą masz walutę, przyznaję. - Zatrzymał się w przejściu pokoju chłopaka. - Taka dobra zupa, a tak źle potraktowana. - Pokręcił głową nad rozbitym talerzem.

George ruchem ręki sprawił, że znalazła się w rękach mężczyzny w całości.

- Tak lepiej - odmruknął z zadowoleniem, wkładając łyżkę cieczy do ust. - Wyborna. - Rozmarzył się przez chwilę. - Podasz przepis zanim nasze drogi... "się rozejdą" - Ułożył palce w cudzysłów.

- Jestem czarodziejem - przypomniał George. - Nie ma przepisu, jest magia.

- Są zaklęcia na udane zupy... świat mnie zadziwia coraz bardziej. - Zjadł kolejne dwie łyżki.

- A skoro już o tym mowa... - stwierdził chłopak, gdy mężczyzna zajął swoje miejsce w jego łóżku i przykrył się pierzyną. - Kim ty jesteś? Jakby nie patrzeć, ty wiesz o mnie już całkiem sporo a ja...? Nie wiem o tobie nic oprócz tego, że handlujesz informacjami z pomagierami z trzeciej ręki.

- Oni są najskuteczniejsi - odparł mężczyzna, odkładając talerz z niedojedzoną zupą na szafkę przy łóżku. - Ludzie najbliżej Voldemorta nie wierzą takim jak my.

- Mieszańcom? - mruknął George z nagłym smutkiem.

- Widzisz, nawet osoba, ktora się nie zna, potrafi nas rozpoznać. Co dopiero doradcy Czarnego Pana.

- Nie nazwałbym się osobą, która się nie zna.

- Bo jesteś młody i zarozumiały w sobie. Kiedy na tej twojej twarzy pojawi sie kilka zmarszczek, zrozumiesz, że życie jest trochę bardziej skomplikowany, niż czytamy w bajkach.

- Jesteś dzieckiem czarodzieja i driady - mruknął George, zastanawiając sie chwilę. - Ile już masz lat?

- Plus bycia mieszańcem z driadą - Uśmiechnął sie tamten cynicznie. - Równocześnie możesz mieć dwadzieścia jak i dwieście lat. Ja zachowałem póki co złoty środek. Dziewięćdziesiątka na karku to nie byle co. Cóż, zaliczam się już do osób, którym nie wypada zaśpiewać Sto Lat. - Uśmiechnął się lekko i podrapał po brodzie.

- Takie istoty jak ty powinny zajmować się czymś zgoła szlachetniejszym niż handlarze informacji. Jeszcze w sytuacji gdy kupującym jest ktoś ze strony Voldemorta. - rzekł chłopak z niezadowoleniem.

- Rzadna praca nie hańbi, George. - Po minie chłopaka mężczyzna jednak zrozumiał, że jego ironiczna odpowiedź nie ucieszyła go tym razem. - Voldemort ma wtyki w ministerstwie. Nikt mojego pochodzenia nie ma już szans na pożądne stanowisko. Powoli rozpoczynają się stare czasy... Niestety. - Jego oczy nagle posmutniały. - Porwania, szykanowania, anonimowe groźby. Ostatnio też tak było, ale wiedziało o tym mniej osób.

- Ile osób?

- Teraz? - prychnął mężczyzna. - Z całym szacunkiem do ciebie, George, ale czarodzieje to tchórze. Nie będą wierzyć w coś, co już stało się rzeczywistością. Wolą sobie wmawiać, że Voldemort nie wrócił, a ich życia nadal będą wygodne. Z resztą... - Spojrzał na chłopaka współczująco. - Otwórz oczy i sam zobacz. W Zakonie są osoby, które mają ciężkie życia. Nie należą do szlachty. To mieszańce, szaleńcy, biedacy. Wśród Śmierciożerców znajdują się rody czystej krwi, które nie chcą utracić pozycji. Nie liczy się cel ani środki, George. Chodzi tylko o to, żeby ocalić własną skórę. Z systemem walczyć będzie ten, kto nie ma nic do stracenia.

George przełknął ślinę. Było to prawdą. Gdyby wojna nie dotknęła żadnego z jego bliakich, nie walczyłby w niej. Gdyby Suzanne się nie zgłosiła, sam także nie przystąpiłby tak chętnie do Zakonu.

- Wiesz, że mam rację... niestety - stwierdził Myrmidon. - Aż czasem żałuję, że tak jest. Chciałbym czasem myśleć, że świat jest tak prosty jak to piszą w starych księgach. "Żywioły toczyły ze sobą wojny, a ludzie patrzyli z boku i obserwowali to z zapartym tchem. Pewnego dnia, najlichszy i najbardziej zakłamany z nich wtrącił się w ich konflikt i stał się jego częścią" - zacytował jedną z prastarych ksiąg.

- Był to człowiek, który nie miał nic do stracenia - mruknął George.

- Szybko się uczysz.

- Ale... - Chłopak starał się bronić coś, w co już dawno nie wierzył. - Ministerstwo wydało ostatnio oświadczenie. Że Voldemort wrócił.

- I część uwierzyła, racja. Ale co z mugolami? Co z istotami magicznymi, które nie potrafią czytać? Co z czarodziejami którzy nadal nie wierzą? Oni stanowią siłę i nasz słaby punkt. - Westchnął ciężko. - Ta rozmowa stała się strasznie ciężka. Moja zupa już wystygła. - poskarżył się.

George skinął głową, na co ciecz w misce znów nabrała temperatury.

- Dziękuję - mruknął Myrmidon, biorąc talerz w dłonie i wypijając całą jego zawartość. Nie chciał się już silić na machanie łyżką.

- Nie ma za co. - George wzruszył ramionami. - Za jakąś godzinę moc powinna ci wrócić. Wtedy sam będziesz mógł podgrzewać sobie zupę.

Jay uśmiechnął się posępnie.

- Wiesz co... - Jego słowa zatrzymały rudzielca, który opuszczał już pokój. - Nigdy nie ufałem nikomu. A zwłaszcza w tak krótkim czasie nie zaczynałem tego robić. Ale powiem ci jedno, nie przyjmuję twojej waluty. Życie za dozgonną wdzięczność i moją pomoc. To moja oferta. Skusisz się? - W jego oczach pojawiły się delikatne iskierki radości.

- Będę musiał to przemyśleć - odparł George, powstrzymując uśmiech.

2 komentarze:

  1. Ale mnie się ten rozdział podoba! Uwielbiam, gdy tak zagłębiasz się w historię, podajesz różne spojrzenia na wojnę, motywacje ludzi. Możliwe, że z powodu dużej ilości czasu, który upłynął odkąd po raz ostatni przeczytałam książki Rowling, mam mniej obiektywne spojrzenie, ale wydaje mi się, że autorka nie potrafiła tego tak przedstawić. I jeszcze perspektywa innych osób jest bardzo ciekawa, można lepiej poznać ich sposób myślenia, motywacje właśnie. Czekam na więcej!
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękuję za tak pozytywny komentarz :) :) :)Pozdrawiam serdecznie ;D

      Usuń