piątek, 26 października 2018

Rozdział 112


Myrmidon usiadł na kolorowym fotelu w salonie, gdzie jeszcze parę sekund wcześniej siedziała Suzanne. Uśmiechał się krzywo do samego siebie, wpatrując się w swoje odbicie w filiżance, którego nie było widać.

Czekał, aż goście jego wybawiciela z rąk brzydkiego ogra wyjdą, a on będzie mógł dać mu niezłą reprymendę. Taka szansa zrodziła się, kiedy usłyszał dźwięk zamykanych drzwi, a następnie szybkie kroki na schodach.

- Jay, zamorduję cię - syknął chłopak, a raczej jego głos, bo ciało rudzielca mijało właśnie pierwsze piętro; wysnuł mieszaniec przez słabą słyszalność głosu.

I chociaż słowa były niewyraźne, ton, z jakim zostały powiedziane, zdradzał ich intencje. 

Mężczyzna chwycił za ledwo ruszoną kawę Suzanne i pociągnął z niej spory łyk jeszcze ciepłego naparu. Na myśl przyszła mu nostalgiczna myśl, że jako nastolatek miał kategoryczny zakaz spożywania ludzkich wynalazków. Całe szczęście jego matka już nie żyła, a on mógł ładować w siebie całe sterty mugolskiego, wysoce zmodyfikowanego żarcia! 

Uśmiechnął się, kiedy w progu salonu ujrzał rozwścieczoną sylwetkę Weasleya. Pojawiła się w jego głowie nawet bardzo satysfakcjonująca myśl, że zapewne lewitująca filiżanka wygląda teraz obłędnie. Przywołując się do porządku, odstawił ją na stolik i zrzucił z siebie czar niewidzialności.

- Jak wnioski po wizycie przyjacioł? - spytał ostro przesłodzonym tonem, wyginając wargi w kaczy dziób.

George prychnął na to wstrętne określenie i padł obok na kanapę, materializując w swojej dłoni butelkę wina z pokoju obok.

- Nawet ty nie jesteś po mojej stronie - warknął, otwierając alkohol i wyrzucając korek w eter schludnego salonu.

- Tego nie było w naszej umowie - dogryzł mu złośliwie Jay, wykrzywiając usta w półuśmiechu. George, cały czas nie spuszczając z niego wzroku, pociągnął solidnego łyka z ciemnozielonej butelki. 

- Kretyn! - rzekł Myrmidon, podnosząc się z fotela i wyrywając George'owi wino z rąk. - A do tego zakochany! Wiesz ilu ludzi wpadło w alkoholizm przez takie użalanie się mad sobą?

- Alkoholizm - powtórzył George z drwiną, puszczając mimo uszu wyzwisko o zakochanym kretynie. - Jak raz na jakiś czas napiję się wina, nie stanę się od razu uzależniony. - Skrzyżował ręce na piersi.

- Nie? - podchwycił Myrmidon. - Bo co? Bo ta choroba jest tylko domeną mugoli? O nie, nie, nie, chłopcze. Jeśli tak myślisz, jesteś jeszcze bardziej naiwny niż myślałem! - fuknął.

- Nie zachowuj się jak moja matka.

- Przynajmniej to znak, że jest ona rozsądną kobietą. - Na te słowa przez głowę chłopaka przebiegły wszystkie chwile z jego życia, kiedy poczciwa Moly Weasley zachowała się w sposób, jaki leżał daleko od miana 'rozsądna kobieta'. Uśmiechnął się w duchu.

- Mniejesza - uciął George, a Jay zmarszczył srogo brwi. Spojrzał na butelkę, a następnie przetransmutował ją w tabliczkę czekolady i podał ją chłopakowi. - Masz, jako grubas przynajmniej znajdziesz jakiś sensowny powód, dla którego Suzanne nie miałaby zostać twoją dziewczyną.

- Co ty pieprzysz? - warknął rudzielec, urywając sobie rządek słodkiej łakoci.

- To czego ty nie chcesz usłyszeć, mój drogi. Zdaję sobie sprawę z tego, że to powoli staje się nudne, ale... - Zamyślił się na chwilę. - To jak z nią postępujesz wygląda gorzej niż w twoich opowieściach.

- Jak mam być dla niej miły, kiedy ty bawisz się w ducha!? - wybuchł George, podnosząc się z kanapy i rzucając na nią czekoladę, krusząc ją. - Nie masz pojęcia, co by się stało, gdyby dowiedziała się, że cię tutaj przetrzymuję! 

- Przecież nie zorientowali się. - Wzruszył ramionami.

- Bo im powiedziałem, że w mieszkaniu jest przeciąg! Jak twoim zdaniem mam wyluzować, jeśli poszukiwany przez ministerstwo koleś kręci się po domu!?

- Jestem przestępcą 3 klasy, oni z pewnością nie wiedzą o moim istnieniu. Tak samo jak i ty do zeszłego tygodnia.

- Co nie zmienia faktu, że Suzanne ma teraz syndrom chwalenia się wszystkim Blackowi! On z pewnością pochwaliłby się Remusowi, a dalej... Dalej poinformowano by Dumbledore'a! Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak ogromne by to miało konsekwencje. Spiskowanie z wrogiem jest traktowane jako zdrada.

- Jakim wrogiem?

- Współpracowałeś z ludźmi Voldemorta, więc współpracowałeś też z Nim. Jesteś naszym wrogiem, a fakt, że nie powiedziałem o tobie nikomu także miesza mnie do twoich zbrodni.

- Robisz z igły widły. Dumbledore jest równym gościem, poznałem go osobiście. Nie wyrzuciłby cię z Zakonu.

- A co z innymi członkami? - mruknął George, biorąc głęboki wdech. - Po takim numerze stracą do mnie zaufanie. Nie mogę do tego dopuścić.

- Czyli rozumiem, że co... że nie masz zamiaru im o mnie powiedzieć? Przecież na samym początku mówiłeś, że...

- Pamiętam, co mówiłem. - Oparł się głową o zagłówek. - Problem leży w tym, że nie jest teraz dobry czas na takie akcje.

...


Dziewczyna wpadła do pokoju, zatrzaskując za sobą drzwi. Chciała mieć teraz cholerny spokój i nawet obecność Blacka doprowadziłaby ją do szewskiej pasji. Jęknęła, opierając się o zimną ścianę, i zsunęła się na podłogę. 

Odgarnęła włosy z twarzy i splotła je na szybko w nierównego koka, z którego kosmyki i tak opadały na jej czoło. Westchnęła, sięgając do kieszeni po paczkę od Freda.

- Pieprzony nałóg - parsknęła, zaciągając się dymem, świeżo odpalonego papierosa.

Jednak tym razem dym nie przyniósł ulgi i nie ukoił zszarganych nerwów. Suzanne zaciągnęła się po raz drugi, aby nikotyna dostała się głębiej do jej ciała. Z ust dziewczyny wypadł dym w kształcie litery "G". Pokręciła głową, zasysając się na papierosie i zaczadzając prawie całe płuca dymem.

Ochydne uczucie - stwierdziła, rzucając o podłogę papierosem, gdzie ten zgasł.

Uśmiechnęła się do siebie chłodno. 

Co ona robiła nie tak, że rudzielec postanowił się na nią uwziąć?

...

Wysoki facet, przez niektórych nawet określany za 'niczego sobie' przechadzał się z głupkowatym uśmiechem po Pokątnej i co jakiś czas poprawiał guziki swojego płaszcza, który przypominał ten, należący do Sherlocka Holmesa. Gdy brunet nie zajmował się płaszczem, poprawiał swoje czarne włosy i mierzwił je niestarannie.

Fred, jesteś geniuszem - pochwalił się w duchu Weasley, nadal zmierzając przed siebie. 

Od ulicy Śmiertelnego Nokturnu oddzielały go zaledwie dwa skrzyżowania i conajmniej horda ludzi, robiąca zakupy szkolne dla swoich pociech. Zaledwie rok temu Fred był jedną z nich. 

Przeszedł go nieprzyjemny dreszcz, ale był już dorosłym mężczyznom. Westchnął cieżko, mocniej wciskając się w detektywistyczny płaszcz. Nie pora na wspomnienia - skarcił się - Zakon cię potrzebuje!

Przyspieszył kroku, mijając czarodzieji, którzy w ogóle nie zwracali na niego uwagi. W zasadzie dlaczego mieliby to robić? Fred był ubrany prawie tak samo osobliwie jak oni. Nikomu z nich nie przyszło nawet do głowy, że taki mężczyzna może coś kombinować. Nikt nie wpadł na to, że ten mężczyzna tak naprawdę nie istnieje, a byt, który widzą, to pocziwy Fred Weasley; ten przystojniejszy bliźniak.

Rudzielec uśmiechnął się lekko, mijając sklep z magicznymi stworzeniami i skręcając w boczną uliczkę. Minął kilka stromych stopni, a kiedy jego świeżowypastowane buty zanurzyły się w błocie, wiedział, że jest na miejscu.

Momentalnie dobiegł do niego zapach spalonej siarki. Tak charakterystyczny dla pewnego eliksiru, do którego George zawsze kategorycznie zabraniał mu się zbliżać. Ludzie z Nukturnu nie przypominali sprzedawców z Pokątnej. Chowali się w swoich sklepach, których szyby były osmolone kurzem i zaschniętym błotem. Pod niejedną rynną leżały zdechłe szczury, które potem jadły koty okolicznych żebraków. 

Przełknął ślinę, widząc małą dziewczynkę w zeszmaconej sukience siedzącą na lekko podgnitej desce, służącej kiedyś za drzwi jednego z tych sklepów. W swoich brudnych rączkach trzymała metalowy garnuszek.

Fred zbliżył się do niej, a wtedy ujrzał w jej fioletowych oczach rozpacz i nędzę. Sięgnął powoli do kieszeni, a każdy jego ruch był obserwowany przez dziewczynkę z ogromną uwagą. Siedziała w takiej pozycji, że w każdej chwili mogła uciec.

Bystre dziecko - pomyślał, znajdując poszukiwane pieniądze. Wrzucił do skarbonki dziewczynki złotego galeona, na którego widok jej fioletowe oczy zalśniły żarliwie. Fred dostrzegł, że na dnie garnuszka znajdował się wypalony papieros, guzik i pół sykla; ktoś wrzucił jej połamaną monetę.

- Dziękuję - wydusiła z siebie dziewczynka z przejęciem. Fred pomyślał, że pewnie nigdy nie widziała geleona aż z tak bliska. Sięgnął dłonią do drugiej kieszeni, jednak zrobił to zbyt szybko. Mała podniosła się z drzwi i uciekła, chowając się za rogiem, z którego Fred przybył.

Rudzielec zagryzł dolną wargę, wyjmując z drugiej kieszeni małą lalkę. Ostrożnie postawił ją na starej desce i nacisnął jej klatkę piersiową. Marionetka otworzyła oczy i uśmiechnęła się do niego, po czym pomachał ręką. Zaczęła tańczyć, a kiedy Fred spojrzał w kierunku rogu, ujrzał wystającą główkę dziewczynki. Jej oczy skrzyły się jeszcze bardziej.

- Powodzenia, mała - rzucił w kierunku dziecka, odwracając się do rozwidlenia ulicy.

Musiał skupić się na misji, chociaż przysiągł sobie, że gdy wykona zadanie od Dumbledore'a, przyjdzie na Nokturn jeszcze raz i pomoże tym dzieciakom.

Skręcił w lewo i szedł, starając się utrzymać dostojny krok, aż nie napotkał sklepu Phineasa Crouge'a. Pokonał trzy schodki, odzielające go od drzwi, a następnie pchnął je lekko i przekroczył próg. 

W czarnym pomieszczeniu rozległo się skrzeczenie kruka. Jedynym świecącym się przedmiotem były oczy czaszki, stojącej na ladzie. Podszedł do niej, naciskając ją mocno. Chwilę później lampy zapaliły się, ukazując mu wysokie półki pełne podobnych czaszek do tamtej; wykonanych jednak z innych materiałów.

Fred dostrzegł na jednej z półek twarz, której ślepia wpatrywały się bacznie w jego postać. Przełknął ślinę, rozumiejąc, że był to własciciel sklepu.

- Witaj - mruknął w jego kierunku, a wtedy staruszek wyłonił się z regału niczym duch i...

Lewitował prawie trzy stopy nad ziemią.

- Własciciel Phineas, jak mniemam? - starał się zachować pewny ton.

- Mniemanie w twoim przypadku poprawne. - Skinął na niego upiór. Miał na sobie posrebrzany płaszcz pełen kocich kłaków. Jego głowa była łysa jak kolano, a przez szerokie dziurki jego spiczastego nosa mogły wypadać śliwki. - Czego sobie mości mag życzy?

- Czaszkę świętego Hektora, jeśli można - odparł Fred, przypominając sobie słowa Hagrida. Niezdecydowanie denerwowało takich ludzi (czy duchów) jakimi był Crouge.

Właściciel zmarkotniał.

- Wyszła - stwierdził, przechodząc przez stół, na którym stały już zapakowane szczątki głów.

- Nie ma? - zdziwił się Fred, dobrze o tym wiedząc, że ów przedmiot został już kupiony. 

- Sprzedałem - wyjaśnił. - Jakiś tydzień temu bodajże. Ale mogę zaproponować... - zanurzył się w stercie leżącej na blacie i po chwili wyciągnął z niej białą czaszkę, w której ubytki zastąpiono diamentem. - Głowa samego Marka Aureliusza. Dam zniżkę. - Wyszczerzył się, ukazując swój bezzębny uśmiech.

- Interesowała mnie tamta. - stwierdził Fred. - Czy mogę wiedzieć, kto ją nabył? Może jeszcze uda mi się zdobyć...

- Nie zdradzam tożsamości moich interesantów. - Zaśmiał się pod koniec zdania, jakby rozbawił go własny żart. - Ale Aureliusz to dobry wybór. Przynosi szczęście. Zetrzesz trochę skroni - Wskazał to miejsce na czaszce. - I już jesteś silniejszy! Rozkruszysz potylicę i dodasz do obiadu. - Klepnął czaszkę w tył kości. - Wszystkie uroki odczynione! Albo to... diamentowe wstawki, skończy się czaszka, a kamienie sprzedasz. Genialna inwestycja! - Posłał mu czujne spojrzenie, a Fred westchnął z rezygnacją. 

- Nie skorzystam z oferty - rzucił oschle, zły na siebie, że jego pierwsza poważna akcja dla Zakonu kończy się fiaskiem. 

- Nie? - Phineas zmarszczył skórę w miejscu, gdzie powinny być brwi. - Jesteś głupcem, toż to wspaniała oferta!

- Święty Hektor był moją wspaniałą ofertą - mruknął Fred, siadając na krześle i kładąc dłonie na blacie. Kciukami objął dębowe drewno i polaskotał je lekko. Uśmiechnął się, czyjąc wybrzuszenie.

Rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu.

Każda z czaszek była inna, niektóre tonęły w dziwacznych kolorach, inne zaś miały osobliwe kształty. Każda była wyjątkowa, to na pewno. Niestety nie każda sprawiała tyle problemów Zakonowi, co tamta. 

- No dobrze - westchnął, podnosząc się z miejsca. - Dziękuję za gościnę. Może w przyszłości... - Skierował się do wyjścia, lecz poczuł nagle nóż na swoim gardle. Przełknął ślinę.

- Ani mi się waż, panie - syknął duch. - Nikt nie opuszcza tego pomieszczenia bez nabycia produktu.

- Słucham? - wyjęczał Fred.

- Uważasz, że jesteś sprytny? - rzucił Phineas, zmuszając Freda do ponownego zajęcia miejsca na krześle. - Myślisz, że nikt mnie wcześniej nie oskubał w taki sposób? Po co ci ta cholerna czaszka Hektora? Przecież 
Aureliusz ma takie same właściwości!

- Ja...

- Powiem ci, po cholerę! - warknął tamten. - Znam każdą z tych czaszek, jakby była jedyna. A Hektor miał to do siebie, że nie wyróżniało go nic. Rozumiesz, NIC. - Zagrzmiał. - Oczywiście nie licząc tylko drobnego faktu, że działał on lepiej niż zaklęcie Fideliusa. Więc gadaj! Kogo chcesz ukryć? Gadaj! - Zbliżył się do jego twarzy tak blisko, że odór z jego bezzębnnych ust dostał się do nozdrzy rudzielca.

- Po co miałbym kogoś ukrywać? - spytał Fred, odsuwając się jak najdalej od twarzy starca.

- Zaczęła się wojna z takimi porządnickimi jak ty. Na pewno chcesz się ukryć tchórzu! - warknął.

- Ukryć? - powtórzył Fred, czując, jak ostrze przecina jego skórę. Zaklął w myślach, rozglądając się wokół.

- Tchórz z ciebie, to widać. Tacy jak ty nie bawią się w wojnę, tylko poddają się durnemu systemowi.

Tego było za wiele. 

Fred chwycił za czaszkę Aureliusza i wytrącił nią sztylet z ręki upiora, aż zachrzęściła. Odrzucił ją na podłogę, gdzie potoczyła się z łoskotem. Zerwał się z krzesła i pognał w kierunku drzwi, czując na swoim karku oddech Phineasa. Słyszał piski rozwścieczonego handlowca, który prędzej zabijłby swojego klienta, niż wypuścił go ze swojego lokalu z pustymi rękami.

Nacisnął na klamkę i pchnął drzwi. Przekoziołkował po schodach i upadł na ubłocony chodnik. Nim duch zdążył go dopaść kolejnym nożem, teleportował się niedaleko Grimmuald Place, psiocząc na debila, który wymyślił zablokowanie magii w takich miejscach.

...

- Suzanne - Usłyszała głos przyjaciela, poprzedzony skrzypnięciem drzwi.

Odwróciła się w jego kierunku, lecz kiedy zastała przed sobą wysokiego bruneta o bladej twarzy, zmrużyła brwi i zacisnęła dłonie na swojej różdżce.

- Na jaki znowu durny pomysł wpadłeś? - rzuciła, powstrzymując uśmiech, gdy chwilę później rudzielec zmienił się w siebie.

- Byłem na misji dla Zakonu - wydusił, zrzucając z siebie ubłocony płaszcz Sherlocka Holmesa.

- Chwali się - stwierdziła, podchodząc do niego, i podniosła okrycie z ziemi. Spojrzała też na ubłocone buty chłopaka. - Sama ci je pastowałam, a ty z takim szacunkiem do nich podchodzisz? - jęknęła, lewitując płaszcz do pralni.

- Użyłaś do tego magi.

- Przez ciebie nadwyrężę nadgarstek - usprawiedliła, zauważając u przyjaciela ranę na szyi. - Jak poszło? - rzuciła, przystawiając wyczarowany opatrunek. 

- Nie poszło. Ale zostawiłem w sklepie tego buca pluskwę. Wszytkiego się jeszcze dowiem - zapewnił w momencie, gdy alkohol dotknął jego jabłka adama. Syknął głośno, odsuwając się od dziewczyny. - Co ty robisz?

- Oczyszczam ranę - mruknęła dziewczyna, wyczarowując kolejny lekarski przyrząd.

Chłopak westchnął ciężko, magią zasklepiając ranę.

- Ale ja w innej sprawie. Potrzebna mi twoja pomoc. - Spojrzał na nią zbolałym wzrokiem.

- To znaczy? - zdziwiła się.

- Będę zajęty w najbliższych kilku dniach. Może dłużej. Bardziej akcja w terenie. Nie chcę, aby mnie coś rozproszyło. Problem leży w tym, że nie mogę zostawiać George'a samego w sklepie.

Suzanne zrobiła zaskoczoną minę.

- Zaraz. - Wystawiła rękę przed siebie, uciszając go. - Czy ty właśnie prosisz mnie o to, żebym zastąpiła cię w robocie i spędziła z tym idiotą parenaście nadprogramowych godzin?

- Cieszę się, że mnie zrozumiałaś. - Uśmiechnął się do niej promiennie, na co Suzanne pociągnęła łyka z wyczarowanej przez siebie wódki i oparła się o blat stołu z rezygnacją. 

Zapowiadał się ciekawy tydzień.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz