sobota, 16 lutego 2019

Rozdział 119 - II

***
Brunet wcisnął się w kąt pomieszczenia, w którym było tak przyjemnie ciepło. Staranniej nakrył się kocem i oparł policzek o szybę, wyglądając za nią i porównując tę spokojną okolicę do Leeds. Widział zabytkowe kamienice i stary, gęsty park przypominający las niedaleko jego domu.

Martwa twarz Austina stanęła mu przed oczami i szeptała, aby się zemścił. Jego głos brzmiał obco i odlegle, lecz nie dało się go ignorować, więc Hugh wsłuchiwał się w kolejne frazy, nękany drganiem całego ciała. Po chwili ujrzał cień, rzucany przez wiszące ciało Ally. Jej szyja tak spokojnie kołysała się na sznurze.

- Nie rób tego, idiotko! - warknął do niej tak jak tego dnia, gdy podzieliła się z nim swoimi myślami.

- Nie wytrzymam tutaj, Hugh. Poza tym nie pytam cię o zdanie, a po prostu informuję. Mam dosyć!

- Al, przestań żartować, do cholery! - warknął, lecz nie odpowiedziała. Z jej celi nie wydobywały się żadne dźwięki do czasu, aż nie usłyszał przewracanego krzesełka. Momentalnie podbiegł do kraty i wyjrzał na korytarz, gdzie delikatne światło żarówki było zasłonięte ciałem jego młodszej siostry.

Obiecał sobie kiedyś nie płakać. Ale znowu złamał dane przyrzeczenie. Osunął się w kąt celi i zaszlochał, nie próbując nawet tego zatrzymać. Najpierw rodzice i Kay, potem jego brat bliźniak, a teraz Ally. Płakał, czując, że ta tragedia do niego nie dochodzi. Że, mimo widoku ich śmierci, i tak w to nie wierzy, zachowując nadzieję, że zaraz cała piątka pojawi się w drzwiach, wołając: nabrałeś się, Hugh!, żałuj, że nie widziałeś swojej miny.

Otarł zapłakane oczy, dostrzegając z daleka London Eye. Był na nim kiedyś na wycieczce szkolnej; bez Austina, bo ten postanowił się wtedy rozchorować.

- Przyniosłem ci kolację. - Usłyszał spokojny głos mężczyzny, który rzekomo był właścicielem tego domu.

Hugh odwrócił się powoli w jego stronę. Chciał podziękować, ale nie miał odwagi otworzyć ust. Niech uważają go za niemowę ci z Zakonu, miał to w zasadzie gdzieś. Chociaż w głębi serca czuł, że być może warto im było zaufać.

- Uboga jak ostatnio, zdaję sobie z tego sprawę - przyznał kruczoczarny. - Ale to z przyczyn medycznych. Twój żołądek nie jest w stanie strawić póki co niczego innego. - Postawił tackę na stoliku i zabrał wcześniejszą. Black już zbierał się do wyjścia, gdy przyuważył wystającą spod łóżka pajdę chleba.

Westchnął ciężko, znów odstawiając przedmiot i schylił się pod materac.

- Nie zjadłeś? - Spojrzał na Hugh z troską. Przez kręgosłup chłopaka przeszedł dreszcz. Wzruszył lekko ramionami, odwracając wzrok.

- Zachomikowałeś czy chciałeś oddać gryzoniom? - kontynuował Black, a Hugh czując palące spojrzenie na swoim ciele, zszedł powolnie z parapetu i podszedł do czarnowłosego.

Przez chwilę mierzyli się wzrokiem; obaj mieli oczy wypełnione bolesnymi urazami.

Szesnastolatek delikatnie wyjął pieczywo z dłoni Blacka i odgryzłszy kawałek, dokładnie przeżuł i połknął.

- Nic mi do tego, że nie jesz, chłopcze. - Syriusz pokręcił głową, choć bez przekonania. - I wiem, że spotkała cię straszna tragedia, ale głodzenie się nie jest rozwiązaniem. - Westchnął ciężko. - Możesz nie zgodzić się z tym, co ci teraz powiem, ale rozpoczęła się wojna i każdego dnia wydarza się podobna tragedia. I teraz masz dwa wyjścia. Możesz usiąść i płakać nad swoim losem, planując zemstę; ale tym samym stając się wrakiem człowieka. Możesz też wyciągnąć coś pożytecznego z tego bolesnego doświadczenia i stać się silniejszym i mądrzejszym. Decyzja należy do ciebie, Hugh.

Wziął tacę w dłonie i skierował się do drzwi.

- Też straciłeś rodzinę podczas wojny? - Z gardła nastolatka wydobył się dojrzały, lekko zachrypnięty głos.

Black spojrzał na chłopaka, uśmiechając się delikatnie.

- Straciłem przyjaciół... przez zdradę kogoś, kto podawał się za jednego z nich. Ale nikt mi nie powiedział wtedy, że istnieje druga droga.

Hugh zagryzł dolną wargę.

- Co zrobiłeś?

- Popełniłem - Black zawahał się na chwilę. - błąd, który przypłaciłem wizytą w czarodziejskim więzieniu przez trzynaście lat.

Chłopak lekko zmarszczył brwi.

- Niby jak mam wybrać tę "lepszą" opcję?

- Nie myśl o zemście - Black obdarzył chłopaka czujnym spojrzeniem. - Staraj się żyć dalej, nie ulegając wizjom, które cię nawiedzają. A na samym początku: jedz, aby odzyskać siły. Na nic się nie przydasz samemu sobie, kiedy będziesz martwy. - Opuścił pomieszczenie.

Hugh wziął chleb w dłoń i odgryzł mały kawałek. Chrupka substancja podsyciła jego kubki smakowe i żołądek, który zapragnął więcej. Był na Grimmauld Place od kilku dni, a pierwszy raz postanowił nie zostawiać sobie nic na później.




Myrmidon krzątał się po sklepie Weasleyów, pilnując, czy czarodziejskie miotły aby na pewno zamiatają. Popijał ostygłą herbatę i rozmyślał nad tym, co zrobi, kiedy już zakończy się wojna. Zawsze marzył o podróży dookoła świata.

Mógłby się wtedy założyć z jakimś mugolem, że uda mu się to zrobić w osiemdziesiąt dni, a następnie przemieszczać się za pomocą teleportacji. Problem jego planu polegał niestety na tym, że nawet mugole mogli teraz tego dokonać szybciej - dzięki olbrzymim maszynom latającym, zwanymi samolatami. Osobliwą posiadały nazwę, ale Jay odczuł przyjemną ekscytację na myśl o nich.

Przecież miotła to przeżytek, a samolaty mogły okazać się przyszłością!

Jay w zasadzie nawet nie wątpił, że mugole byli w stanie konkurować z czarodziejami. On miał tylko magię, a taki mugol ma całą technikę po swojej stronie. Będąc kiedyś w mugolskim pubie gadał z gościem, który za pomocą DNA kozy i banana stworzył nową rasę psa: niestety nie miał przy sobie jego zdjęcia.

Mężczyzna usłyszał ciche stukanie o szkło. Skierował się w stronę dźwięku, myśląc, że to jakaś miotła natrafiła na wejście i starała się wyczyścić klamkę w mało rozgarnięty sposób. Bardzo się jednak zdziwił, gdy zamiast miotły, zauważył przed drzwiami Adama Mantle'a - przebrania Freda, kiedy chodził na Nokturn, aby spotkać się ze Snake'iem.

Otworzył drzwi, przekręciwszy klucz w zamku.

- Co ty tu robisz, stary? - spytał rozbawiony, widząc, jak dziwnie ubrał rudzielec graną przez siebie postać. - A poza tym, myślałem, że już skończyłeś z tą całą maskaradą. Kazali ci nadal działać pod przykrywką?

Fred tylko mruknął niezrozumiałe dla Jaya słowo i wparował do środka, rozglądając się po wnętrzu chaotycznie.

- Jest ten drugi? - warknął.

- Drugi? - parsknął Jay. - Masz na myśli George'a. - odpowiedział sam sobie. - Nie, został w kwaterze, żeby pomóc Blackowi z Hugh. Chłopak zaczął znów mówić!

- Gdzie twoja różdżka? - Odkaszlnął Fred, zdejmując z siebie płaszcz i rzucając go na podłogę.

- A co, chcesz urządzić pojedynek? - zakpił Myrmidon, upijając kolejny łyk herbaty. Spojrzał na kreację Freda i dopiero teraz zauważył u niego bliznę na policzku. - Kto cię tak poharatał? - Odłożył filiżankę na półkę i podszedł do przyjaciela, aby dokładniej obejrzeć znalezisko. Teraz szrama wydała się mu jeszcze wyraźniejsza.

- Tak wyszło. - Fred przełknął ślinę, opierając dłoń na kasie fiskalnej.

Myrmidon przypadkowo zerknął na jego rękę. Jego źrenice rozszerzyły się, gdy zamiast jasnej skóry, ujrzał zieloną łapę zakończoną szponami. Wrócił do twarzy przybysza, nie dając po sobie niczego poznać.

Na próżno.

- Czego się spinasz, Myrmidon? - Usłyszał w swoim kierunku i został odepchnięty.

Zaczął myśleć gorączkowo, jak poinformować George'a, że w sklepie znalazł się Snake! Ponownie spojrzał na jego dłoń.

Bez wątpienia była to ręka ogra!

- Napatrzyłeś się już? - syknął Snake, wykrzywiając usta w nieszczerym uśmiechu. Jay zesztywniał, czując, że nadszedł moment wyrównania rachunków do końca.

- Nie ma jej tutaj - rzekł, starając się brzmieć spokojnie. W tamtej chwili adrenalina rozprzestrzeniła się po jego ciele.

- Nie ma? - Andrew udał zaskoczenie. - To mnie nie obchodzi. Nie jestem tu z woli Lucjusza ani nikogo innego.

- A więc znów dla niego pracujesz? - zakpił Myrmidon, cofając się.

Miałby cień przewagi nad ogrem, gdyby szybko opróżnił swoją lewą kieszeń.

- Przypomnij mi, w jakim stanie byłeś, gdy żegnaliśmy się ostatnim razem - warknął Snake, splatając razem dłonie i wyginając w sposób, jakby je rozciągał. Myrmidon poprawił swoją marynarkę.

- Bliskiego śmierci, to pewne - Jay nie chciał wracać do tych bolesnych wspomnień.

- A zatem dokończę to, co wtedy nie udało mi się przez tego cholernego Weasleya! - zawył Snake i w tym samym momencie naskoczył na Jaya i przydusił go do ziemi, czując mocne ukłucie w brzuch.

Wbił się pazurami w twarz Myrmidona i zacisnął na niej szpony, równocześnie mając wrażenie, jakby ból się powiększył. Krew mieszańca trysnęła wokół, ochlapując lekko wargi Snake'a. Ogr oblizał się zachłannie, a następnie wpił zębami w szyję mężczyzny i wtryskując do jego krwiobiegu jad, upił kawałek brunatnej, słodkiej cieczy.

Wtedy poczuł ukłucie ze strony pleców.

Oderwał się od Myrmidona i wstał, chcąc się dumnie uśmiechnąć, lecz wtedy ujrzał sztylet wbity w swój brzuch. Z rany wydobywała się zielona krew, która paliła skórę wokół srebrnej rączki. Z przestrachem spojrzał na Jaya, który patrzył na niego kpiąco.

- Do zobaczenia po tamtej stronie, śmieciu - wyszeptał Myrmidon, przymykając oczy.

Andrew wydarł się i chwycił za sztylet, aby go z siebie wyciągnąć. Jednak urządzenie zamiast posłusznie wyjść z rany, wbiło się głębiej, tworząc w nim ranę na wylot.

Jego oddech był płytki, a obraz mu zamajaczył. Upadł na ziemię, brzuchem do dołu, dobijając się do końca.

Bowiem w sztylecie została umieszczona substancja, która niegdyś uratowała Myrmidona. Sprawiała ona, że trucizna wypełniająca ciało ogra ulegała neutralizacji. Dla człowieka była więc ratunkiem, lecz dla Snake'a pewną śmiercią. Jej działanie było niezwykle szybkie i wraz z coraz głębszym wbijaniem sztyletu w jamę brzuszną, krew Andrew zmieniała się, aż w końcu uniemożliwiła mu funkcjonowanie. Wynalazki George'a były sprytne. Rudzielec stworzył tę broń, aby jego przyjaciel był bezpieczny, tymczasem Jay użył jej pierwszy i ostatni raz. Niebezpieczeństwo nie będzie grozić przynajmniej bliźniakom.

Myrmidon i Snake wyrównali rachunki... Wykańczając się nawzajem w sposób ostateczny.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz