Witam wszystkich bardzo serdecznie, mam nadzieję, że słoneczko dopisuje.
Zapraszam na nowy rozdział, który z pewnością was zaskoczy...
***
Coroczne nadejście szkoły zawsze
wiązało się z tym, że na przełomie drugiego i trzeciego tygodnia września
pogoda lubiła się psuć i niszczyć starannie układane plany, dotyczące spędzania
czasu na dworze. Z racji takiej, że w tym roku jesień, na szczęście, miała inne
zamierzenia, wyszliśmy na błonia szkolne i staraliśmy się w pełni nacieszyć słońcem,
które niestety ogrzewało nas coraz słabiej.
Zajęci swoim przecudownym
towarzystwem, rozmawialiśmy o rzeczach niezwykle zajmujących, takich jak:
ostatni artykuł w Proroku Codziennym, dotyczący włamania do Gringotta, kto z
nas odrobi za wszystkich pracę domową na eliksiry, czy o naszych nowych
przedmiotach szkolnych.
Moja sielanka została jednakże
bardzo szybko przerwana przez wysokiego kapitana naszej gryfońskiej drużyny, w
którego oczach tliła się zawziętość, występująca w nich głównie wtedy, gdy była
mowa o Quidditchu.
- Nie było mowy o żadnym treningu
dzisiaj, Oliver - rzuciłam, mając złudną nadzieję, że to właśnie oto chodziło
chłopakowi. Ten posłał mi jedynie kpiący uśmiech i wystawił rękę w moją stronę,
pomagając mi tym samym wstać.
- Nie będzie dziś żadnego
treningu - powiedział w końcu, gdy na dobre stałam o własnych siłach. -
Przynajmniej nie dla was - tutaj zwrócił się do Freda i Georga, którzy patrzyli
na to wszystko z niemałym zainteresowaniem. - Ale ciebie Suzanne niestety muszę
porwać na trochę czasu, gdyż trzeba przesłuchać naszego nowego szukającego! -
zawołał z entuzjazmem.
- Znalazłeś kogoś? - spytałam z
wyraźną ulgą, ponieważ nie uśmiechało mi się samodzielne poszukiwanie
utalentowanego zawodnika.
- Powiedzmy, że... z drobną
pomocą profesor McGonagall - wyjaśnił, a bliźniacy wytrzeszczyli oczy na to
stwierdzenie.
- Kto to? - wydali z siebie,
jednak Wood zbył ich jedynie machnięciem ręki.
- Na razie to jeszcze niepotwierdzona
informacja - kontynuował Oliver. - Ale powinniśmy już iść. - Spojrzał na
zegarek.
- Już się nie mogę doczekać -
odparłam z uśmiechem i ruszyłam za chłopakiem.
- Suzanne, jakby co, ostrzeż tego
nowego przed miotłami! - wydarł się za mną George. - Są fatalne, a lepiej, żeby
nie doświadczył tego na własnej skórze!
...
- Po co właściwie jest tutaj potrzebna
moja obecność? - spytałam w końcu, gdy znajdowaliśmy się blisko boiska, a tego tajemniczego ucznia jeszcze nie było
widać.
- Ponieważ, jakby to ładnie
powiedzieć... jest on dosyć nieogarnięty w tym sporcie.
- I taka osoba ma niby zostać
szukającym? - zakpiłam. - Przecież tam liczy się precyzja... szybkość. Trzeba
być ogarniętym!
- Nie! - Oliver zaprzeczył
momentalnie. - On posiada te wszystkie cechy... chyba - dodał już ciszej, a ja
skrzywiłam się nieznacznie. - Nie radzi sobie z zasadami, ale jeżeli wszystko
zostanie mu wytłumaczone to...
- Raczej nie zbłaźni się przed
całą szkołą. A przy okazji i nas. - wtrąciłam ze śmiechem.
- Mniej więcej - przytaknął i w
tej samej chwili jego wzrok utkwił w jakimś punkcie za mną. Odwróciłam się
szybko w tamtą stronę, a wtedy w oczy rzuciła mi się drobna sylwetka Harry'ego
Pottera, latającego z niesamowitą szybkością nad boiskiem.
- Pierwszoklasista w drużynie...
tego jeszcze nie było - rzekł Wood, biorąc głęboki wdech powietrza. Zapewne już
wyobrażał sobie, jak odbiera Puchar Quidditcha.
"Jeden z wujków, którzy
uczyli mnie grać" - przed oczami pojawił się zamazany obraz. - "A
teraz w moim kierunku zmierza syn jednego z nich... Jamesa Pottera!".
- Zapewne jest dobry - mruknęłam
pod nosem i zanim się obejrzałam, Harry już znajdował się przy nas.
- Świetnie - zawołał Wood, a
kiedy Potter wylądował, oczy iskrzyły mu się jak nigdy. - Teraz już rozumiem,
co miała na myśli McGonagall. Masz prawdziwy talent! - Twarz pierwszorocznego
przybrała szkarłatnego koloru. - No dobra... - Wood zamyślił się przez chwilę.
- Dzisiaj zaznajomimy cię z zasadami gry, a potem będziesz trzy razy w tygodniu
przychodził na treningi. - zarządził i uklęknął przy drewnianej skrzynce,
stojącej obok nas, w której znajdowały się piłki.
Podniósł jej ciężkie wieko, a
wtedy naszym oczom ukazały się cztery piłki, które nie jednemu przywodziły na
myśl raj. Wood zamarzył się przez chwilę na ten widok.
- Quidditch - zaczęłam, wiedząc,
że chłopak prędko nie uwolni się z tej ekstazy. - dość łatwo zrozumieć. Na
boisku znajduje się czternastu graczy. Po siedmiu na każdą drużynę, jeżeli
potrafisz liczyć. - Spojrzałam na naszego kapitana, lecz on nadal znajdował się
w swoim świecie. Zatem znów przeniosłam wzrok na Pottera, chociaż nie łatwo
było mi spojrzeć mu w oczy. - Ty jesteś szukającym... dlatego ciebie ma
interesować tylko to... - Wyjęłam ze skrzynki kulkę, która mieniła się w
słońcu. - Twoim zadaniem jest...
- Twoim zadaniem jest złapać ten Złoty
Znicz, zanim zrobi to ten drugi. Kiedy go dopadniesz, gra skończona. - Wood
przerwał mi w pół zdania.
- A... co jeżeli nie wypatrzę
Znicza? - zapytał Harry dosyć speszonym tonem.
- Nie będziemy mogli wtedy opuścić boiska -
rzuciłam, a Potter zrobił zaskoczoną minę. - Ewentualnie Dumbledore przerwie
mecz z taką ilością punktów, żeby to Gryffindor wygrał - Ten wydał się jeszcze
bardziej skołowany.
- Suzanne - skarcił mnie Wood.
- No co? Przecież dyrektor nas
ewidentnie... - W tej samej chwili Wood posłał mi mordercze spojrzenie.
- Wróćmy do treningu - rozkazał,
a ja przewróciłam denerwująco oczami.
Dalsza część treningu nie była
już niestety tak ciekawa. Oliver co i
rusz wypuszczał Harry'emu Znicza, a ten co i rusz łapał go. Finalnie z nudów
zaczęłam obmyślać rozwiązanie zadania z numerologii i pucować tłuczka za pomocą
rękawa ze swojego zielonego swetra.
...
Ten trzygodzinny trening z
pewnością wyszedł mi na dobre. Żeby odrobić stracony na nim czas, od razu po
wróceniu do Wieży Gryffindoru, rozsiadłam się przy jednym ze stolików wraz z
Jordanem i zaczęłam "odrabianie" lekcji na przyszły tydzień. Chłopak
jednakże wcale nie ułatwiał mi tego zadania.
Przez cały czas, jak siedzieliśmy
w tamtym miejscu, posyłał tęskne spojrzenie pewnej czarnoskórej dziewczynie o
imieniu Angelina Johnson i marzył o chociaż jednym jej spojrzeniu na swojej
skromnej osobie. Szczerze mówiąc, myślałam, że to bzdurne zauroczenie Lee było
jedynie parodniowym pretekstem do zwalczania codzienności. Ale, kiedy taki stan
rzeczy utrzymywał się już przez trzeci tydzień, należało w końcu zacząć się o
niego martwić - zwłaszcza, że dziewczyna nie była nim kompletnie
zainteresowana. Przez te końskie zaloty Jordana, Angelina w końcu stwierdziła
nawet, że na jakiś czas ograniczy kontakty z nami do minimum, a przynajmniej do
chwili, aż chłopak się opamięta. Pewnie myślała, że wtedy Jordan da za wygraną,
jednak nic bardziej mylnego.
Ich dwie silne osobowości
działały na siebie jak płachty, przez co moją jedyną szansą, aby porozmawiać z
dziewczyną, był czas pójścia do łóżek. A i to rzadko udawało się doprowadzić do
skutku, ponieważ, jak stwierdziła Johnson, jestem
szpiegiem Lee i zapewne chcę dla niego zdobyć jej bieliznę!
Był to pogląd tak niedorzeczny,
jak teoria geocentryczna.
Angelina od ponad tygodnia
zamieniała ze mną, Georgem i Fredem krótkie "cześć" na lekcjach i
przebywała jedynie w towarzystwie Katy Bell i Alicji Spinnet - Wspaniale!
Przepisywałam właśnie kolejną
linijkę działu na temat transmutacji wody i byłam rozdarta pomiędzy wydarciem
się na Jordana za ciągłe wzdychanie do Johnson lub za rzuceniem we wszystkich
którymś Zaklęciem Niewybaczalnym - Najlepiej tym najsilniejszym - gdy nagle przejście
otworzyło się i stanęły w nim dwie rude czupryny, sprawiające, że przez moment
w pokoju zrobiło się cicho.
Jednak, gdy bliźniacy podeszli
szybko do mojego stolika, reszta gryfonów znów wróciła do życia własnym życiem
i pozwoliła chłopakom na wygłoszenie zapewne jakiegoś cennego orędzia.
- Suzanne, Lee - wydyszał w końcu
George, a ja dopiero zauważyłam jak bardzo byli zmęczeni. - Nie uwierzycie, co
właśnie zobaczyliśmy.
- Musiało być to coś
niesamowitego - odparłam, kończąc przepisywanie kolejnej linijki tekstu.
- To ważne - rzekł Fred,
zatrzaskując mój zeszyt wraz z moją dłonią w środku. - Przepraszam - dodał po
chwili, a ja dla świętego spokoju przestałam odrabiać lekcje.
- Okey - przytaknęłam. - Teraz
możecie powiedzieć, co się takiego stało? - spytałam, a bliźniacy rozejrzeli
się uważnie po pomieszczeniu, zatrzymując się na każdej osobie przez dłuższą
chwilę.
- To nie jest miejsce na takie
rozmowy - stwierdzili zgodnie, a ja ze zniecierpliwieniem podniosłam się z
krzesła i zgarniając swoje rzeczy ze stolika, ruszyłam w kierunku pokoju
chłopaków.
- A ty gdzie idziesz?
- Do odpowiedniego miejsca -
odparłam, znajdując się na pierwszym schodku. Chłopcy w trymiga znaleźli się
przy mnie.
Jakieś pięć minut później, czyli
po dokładnym upewnieniu się, że w ich pokoju na pewno nie ma żadnego chipa,
należącego do Scotland Yardu, siedzieliśmy wszyscy na łóżku Georga, które jako
jedyne było pościelone, a ja z Jordanem patrzyłam na rudzielców wyczekująco.
- Nie wiemy jak to dokładnie
zacząć. - Jest to dość nietypowa sprawa... - ...Która zapewne wami nieźle
wstrząśnie. - mówili jeden przez drugiego.
- Zacznijcie po prostu od
początku - powiedział Lee, zerkając z niecierpliwością na zegarek. "Czas
tyka".
- Dobra, a więc... kiedy ty
Suzanne poszłaś z Woodem na ten tajemny trening, a Jordan poszedł bawić się w
zdobywanie pozwu o nękanie - W tle dało się słyszeć protestujące "EJ"
Jordana. - my w dwójkę postanowiliśmy sprawdzić, o co chodzi z tym zakazem
wchodzenia na trzecie piętro.
- Stawka, jak wiadomo, była dosyć
wysoka, ponieważ znajdują się tam nasze tajne przejścia, które nieco ułatwiają
nam życie.
- Dlatego też poszliśmy tam... -
Dramatyczna pauza. - Lecz, zanim zdołaliśmy się na nie dostać, natknęliśmy się
na McGonagall, która przypomniała nam o jakimś tam szlabanie we wtorek, a przy
okazji, Suzanne, masz go z nami, później zaczepiły nas drugoklasistki z
Angeliną, więc im głupio było odmówić rozmowy, a następnie wpadliśmy na
Snape'a, który za samo nasze krzywe spojrzenie odjął nam pięć punktów.
- My jednak, niezniechęceni
niesprzyjającym losem, nadal próbowaliśmy tam wejść. Po wykiwaniu schodów udało
nam się w końcu znaleźć na tamtym korytarzu i mówię wam... On teraz wygląda
upiornie. Pajęczyny, ciemność, jakieś skomlenia...
- Dlatego my tak pozytywnie
zachęceni ruszyliśmy w kierunku tego dźwięku. Wydobywał się on zza ogromnych
drzwi, znajdujących się na samym końcu korytarza. Już chcieliśmy nacisnąć na
klamkę, gdy nagle usłyszeliśmy, że ktoś znajduje się obok nas. Przez to głupie
uczucie tym bardziej chcieliśmy otworzyć te drzwi. Kiedy tylko je uchyliliśmy,
stanęliśmy oko w oko z... ogromnym psem z trzema pyskami, z których lały się
wodospady śliny!
- Patrzył on na nas wielkimi,
czerwonymi oczami, w których dało się ujrzeć tylko mściwość... Myślałem, że
palpitacji serca dostanę. Jednakże, kiedy ten stwór już zmierzał w naszą
stronę, nagle poczuliśmy, jak ktoś ciągnie nas za szaty i zamyka te drzwi z trzaskiem...
To był Hagrid. A wyglądał na równie wkurzonego, co tamten pies!
- Zaraz, czekajcie chwileczkę -
przerwałam im nagle. - Mówicie, że widzieliście rozwścieczonego Hagrida? Dobre
sobie. - zakpiłam.
- Suzanne! - Jordan spojrzał na
mnie jak na wariata. - Oni ci właśnie opowiedzieli historię o cerberze,
skrywającym się na trzecim piętrze, a ty się dziwisz samopoczuciem Hagrida!?
- Cała reszta jest tym bardziej
niedorzeczna. - prychnęłam jedynie, lecz bliźniacy nie zmienili wyrazów twarzy.
- Możemy kontynuować? Później
będziecie debatować, co w tej historii jest niedorzeczne! - przerwał nam
George, a my pozwoliliśmy im kontynuować.
- Hagrid był wręcz rozwścieczony.
Powiedział nam, że jesteśmy coraz bardziej nieodpowiedzialni i lekkomyślni
oraz, że mamy najwyraźniej gdzieś swoje zdrowie, a nawet życie.
- Dodał, że za niesłuchanie
zakazów dyrektora grozi nam szlaban, jakiego jeszcze nie mieliśmy.
- Po za tym, z tego jego kazania
dowiedzieliśmy się dwóch rzeczy. Że ten trójgłowy pies wabi się Puszek oraz,
że...
- Nie byliśmy pierwsi w tamtym
miejscu. Co oznacza jednoznacznie, że komuś naprawdę brakuje adrenaliny.
Nagle nastała przerwa krótkiego
milczenia, której jednak nie mogłam sobie nie pozwolić przerwać.
- Czyli... dzień jak co dzień -
Uśmiechnęłam się pod nosem.
- Nie wierzysz nam? - spytał
George, a kiedy zaprzeczyłam pewnie głową, wstał z łóżka i zaczął szperać w
stercie jakichś pergaminów. Po krótkiej chwili wyciągnął z niej Mapę Huncwotów.
- Sama spójrz - oświadczył pewnie
i podał mi przedmiot.
Wzięłam go niepewnie do ręki, a
następnie, wypowiadając dobrze znaną frazę, zaczęłam wraz z Jordanem wypatrywać
na pergaminie czarnej kropki trójgłowego psa.
Prześledziłam wzrokiem klatkę
schodową, a następnie dopatrzyłam się trzeciego piętra. Następnie przekierowałam
się na sam jego koniec, a wtedy w oczy rzuciła mi się pojedyncza, ale ogromna
kropka z podpisem: Puszek. Przed nią znajdowały się rzekome, pancerne drzwi,
chroniące nas przed tą bestią.
- Wierzę - powiedziałam w końcu.
- Ale Dumbledore jest kompletnym wariatem, skoro zgodził się na trzymanie TEGO
w szkole.
- Pewnie hodują tego stwora na
befsztyk albo coś... - Lee dodał swoje dwa knuty, a ja spojrzałam na niego z
zaskoczeniem.
- Czyś ty kompletnie oszalał!
...
Liście na drzewach Zakazanego
Lasu poruszały się majestatycznie, tworząc cudowną atmosferę nadchodzącej
jesieni. Większość koron została już pokryta przez złote i brunatne kolory,
wprowadzając dość posępny nastrój.
Trzecioklasiści, którzy porwali
się na tak szalony wybór, jakim było zapisanie się na opiekę nad magicznymi
stworzeniami, stali właśnie na łące przed szkołą i z wyczekiwaniem wypatrywali
masywnej sylwetki, należącej do pewnego, ponoć miłego, szaleńca.
Nagle dostrzegliśmy go. Był to
człowiek stary, którego siwe włosy opatuliły już dosłownie w całości. Jego
większość ciała wypełniały drewniane protezy, które sprawiały ,że wyglądał on
dosyć groźnie. Był wysoki i krzepki, odziany w skórzany płaszcz i dosyć mocno
połatane spodnie. Kiedy znalazł się bliżej nas, dostrzegłam na jego doświadczonej
twarzy promyki optymizmu. W jego ciemnych oczach kryła się radość... lub
naiwność.
- Witajcie - zawołał basowym
głosem. - Wasza pierwsza lekcja opieki na stworzeniami... tak, musimy uczynić
ją niezapomnianą. Ale przed rozdaniem wam właściwych zadań, powinniśmy się
najpierw lepiej poznać. Otóż nazywam się Silwanus Kettleburn, jestem byłym
uczniem Huffleputhu oraz obecnym profesorem od opieki nad magicznymi
stworzeniami.
- Ojciec mi o nim opowiadał -
szepnął do nas Jordan. - Podobno kiedyś za jego sprawą spłonęła cała Wielka
Sala!
Wymieniłam z bliźniakami
zaintrygowane spojrzenia. W zasadzie profesor wyglądał odrobinę na człowieka
entuzjastycznie nastawionego do wszelkiego niebezpieczeństwa. Pewnie bardzo
lubił się z Hagridem.
- Dobrze, a więc skoro już się
poznaliśmy, zapraszam was do wzięcia udziału w grze terenowej. - Profesor wyjął
ze swojego płaszcza kilka kartek, których stan przedstawiał się dosyć
drastycznie. - Gdzieś na tej łące znajduje się skrzynia ze skarbem. Nie byle
jakim skarbem. Macie czas do końca lekcji, by go odnaleźć! Niech każda grupa
weźmie po jednej mapie - zarządził, a następnie gwiżdżąc, oddalił się w
kierunku cieplarni.
- To jakieś żarty? - rzucił Fred,
gdy Jordan wrócił z "mapą". W istocie był to jedynie pergamin
pokolorowany na zielono, co niby miało utożsamiać się z łąką.
- Spójrz na ten krzyżyk tutaj -
stwierdził po chwili George, a kiedy Jordan uczynił to, co mu kazano, ten
kontynuował. - Powiedzmy, że to miejsce, gdzie się znajdujemy. Zacznijmy kopać
tutaj, a ty opowiesz tę historię o wysadzeniu Hogwartu.
- Podpaleniu Wielkiej Sali!
- Mniejsza - George zbył go
machnięciem ręki i chwycił za szpadel.
- No dobrze - Jordan najwyraźniej
poczuł się w swoim żywiole. - A więc - zastanowił się przez chwilę. - kiedy mój
tata był w pierwszej klasie, profesor Kettleburn postanowił wystawić w formie
pantomimy Fontannę Szczęśliwego Losu podczas uroczystości z okazji Bożego
Narodzenia. - zadeklamował ładnie, a my zabraliśmy się do kopania dołu. - Wszystko
wydawało się być w porządku, jednak, gdy tylko podniosła się kurtyna okazało
się, że głównej roli w przedstawieniu nie gra uczeń, a popiełek, powiększony do
olbrzymich rozmiarów. - Przez chwilę zaprzestaliśmy działań. - Chwilę później
główny solista eksplodował pod wpływem zaklęcia rozdymającego, a całe
pomieszczenie pokryło się chmurą pyłów i fragmentami dekoracji. - Nasz dół wraz
ze wzrostem emocji powiększał się. - Od olbrzymich, rozżarzonych do czerwoności
jaj, które popiełek złożył u stóp wzgórza, wykonanego przez Dumbledore'a,
zajęły się fragmenty podłogi na scenie. Trzeba było zarządzić ewakuację sali,
bo szalejąca pożoga zagrażała już wszystkim. - Przez chwilę wstrzymałam oddech
z zaskoczenia. - Tej nocy wszystkie łóżka w skrzydle szpitalnym były zajęte, a
gryzący swąd utrzymywał się w Wielkiej Sali przez kilka dobrych miesięcy.
Nagle jeden ze szpadli uderzył w
coś twardego, co z pewnością nie było ziemią.
- Co to było? - Jordan przerwał
swoją mowę i wsadził głowę do pokaźnej wielkości dołka. - To jakaś skrzynka! -
wrzasnął po chwili z podekscytowaniem.
- Śmiało, Jordan. Znalazłeś
skarb! - zironizował Fred, lecz Lee wcale się tym nie przejął. O własnych
siłach wytaskał pakunek z dziury i chwilę się mu przyglądając, dobył swojej
różdżki.
- Alohomora - rzekł pewnie, a w
następnej chwili wieko skrzynki otworzyło się z trzaskiem. Całą czwórką
nachyliliśmy się nad naszym znaleziskiem z myślą, że musi się tam znajdować coś
niesamowitego!
- Czy to są...
- Magiczne pszczoły! - wydarliśmy
się i zaczęliśmy uciekać od śmiercionośnej bomby.
...
Nazajutrz, ku mojemu szczęściu,
była sobota, przez co postanowiłam pójść do biblioteki i odrobić pracę domową z
przeklętej numerologii, z którą absolutnie nie mogłam sobie poradzić.
Kiedy tylko otworzyłam ciężkie
drzwi pomieszczenia, poczułam na sobie wręcz prześwietlający wzrok pani Bloop,
która zza stosu książek na swoim biurku, obserwowała każdego nowo przybyłego
intruza, mogącego w każdej chwili zniszczyć jej drogocenne zbiory, zrzeszające
mole. Starając się zignorować jej spojrzenie, spuściłam głowę i poczłapałam
pewnym krokiem na jeden z działów: NUMEROLOGIA.
Akurat nikogo nie było w pobliżu.
Położyłam swoją dość wysłużoną torbę na krześle i usiadłam obok. Po krótkiej
chwili stanowisko wokół mnie było zawalone papierami. Moja osoba co i rusz
krążyła pomiędzy rozdziałami swojego podręcznika i starała się znaleźć
jakikolwiek punkt odniesienia, z którego mogłaby zacząć robić to zadanie.
Po raz któryś napisałam swoje
imię i nazwisko, zostawiając pomiędzy znakami drobne przerwy.
- Świetnie - bąknęłam, dokładnie
lustrując przykładowy rysunek.
Następnie znów wypisałam do
poszczególnych liter liczby im przypisane.
"Pięć dodać dwadzieścia
siedem... Czterdzieści dwa dodać dziewięć" - liczyłam w pamięci, chociaż
już czułam, że wynik z pewnością wyjdzie nie taki jak powinien.
- Niech to - zaklęłam w końcu i
odwróciłam się w stronę półek za mną. - Czy jest tu jakaś książka:
"Numerologia dla idiotów"? Bardzo chętnie przygarnę. - Westchnęłam
ciężko.
"Może coś jednak
będzie" - zaproponował mój umysł.
Rozglądając się chwilę za
drabinką, wdrapałam się na nią i zaczęłam wertować tytuły kolejnych wybitnych
dzieł o zaawansowanych skutkach liczb.
- Mi nie idą nawet podstawy -
szepnęłam wprost w jakąś zakurzoną półkę, przez co pył, zgromadzany tam już od
kilku wieków, uniósł się gwałtownie.
Kichnęłam z tego natłoku kurzu i
nagle poczułam, że siła wyrzutu powietrza odpycha mnie do tyłu, wprawiając tym
samym drabinkę w chybotanie. Złapałam się mocniej jednego z szczebli, jednakże
nic to nie dało. Po prostu w pewnym momencie całkowicie straciłam równowagę i
poleciałam w dół niczym worek ziemniaków. Przymknęłam oczy, momentalnie godząc
się z bolesnym upadkiem - nie pierwszy nie ostatni raz - i mając nadzieję na
niezrobienie w bibliotece jakiegoś wielkiego huku, poddałam się grawitacji.
Jednak tuż nad ziemią poczułam,
że zderzenie jednak nie nastąpiło, a ja wiszę w powietrzu. Podniosłam skołowana
powieki, a wtedy napotkałam parę oczu, po których krążył pewien niepokój.
- Yyy, Cześć - powiedziałam w
końcu, rozglądając się wokół, czy aby na pewno żadna moja kończyna nie
ucierpiała. - Dziękuję za ratunek - dodałam po chwili, a chłopak dopiero wtedy
postawił mnie na ziemi.
- Nie ma sprawy, Suzanne - odparł
Cedrik. - Wiesz... - Podrapał się niezdarnie po karku. - Obserwowałem cię od
kilku minut i stwierdziłem, że może potrzebujesz pomocy... chodzi o
numerologię.
- Raczej bym nie spadała przez
kilka minut - Parsknęłam cicho, a chłopak także się uśmiechnął. - Ale co do
numerologii masz rację. Nie rozumiem nic.
- Nie może być aż tak źle...
- Sam spójrz. Najlepsze jest to,
że ja nawet nie wiem, gdzie popełniam te błędy.
Chłopak zajrzał do mojego
zeszytu, a następnie przez chwilę lustrował bardzo starannie notatki.
- Ciągle wychodzi ci dwunastka -
zauważył.
- Dla mnie to nie problem, ale
takiej liczby nie ma w skali! - sprecyzowałam, siadając obok Cedrika.
- A przynajmniej nie w tej... Czy
masz drugie imię - spytał nagle.
- Co to ma do rzeczy?
- Żeby się udało, powinno się
napisać pierwsze imię, nazwisko i drugie... jeżeli takowe posiadasz. -
stwierdził poważnie.
- To ma sens - przytaknęłam. -
Rose - dodałam po namyśle, a chłopak podał mi pióro.
- Teraz powinno ci się udać -
powiedział tonem znawcy, a ja chwyciłam przedmiot.
Zgodnie z instrukcją przypisałam
liczby do liter, a następnie zaczęłam je liczyć. Bez pomocy chłopaka jednak się
nie obyło.
- Wychodzi trzynaście -
mruknęłam, kładąc głowę z impetem na ławce.
- Licz dalej.
- Jakie dalej? Przecież to
koniec, jestem pechowcem i... - zatrzymałam się na chwilę. - Jestem głupia!
- Rozumiesz już?
- Tak, teraz dodaję jeden i trzy,
co daje cztery... czyli wychodzi na to, że czwórka to moja liczba - Zajrzałam z
zaciekawieniem do podręcznika. - Czwórka to stabilizacja, harmonia, przyjaźń,
życie rodzinne. Czwórki to osoby wierne, ufne, i godne zaufania. Dawniej
sądzono, że czwórka to doskonałość, lecz jest ona zdolna do plotek,
nieporozumień - przeczytałam. - Fajnie!
- I co? Wcale nie było tak trudno.
- Teraz nie... ale z
korepetytorem nie mogło by się nie udać.
- Powinienem robić to zawodowo -
zaśmiał się cicho, a ja zawtórowałam mu uśmiechem.
***
Co myślicie?
Autorka :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz