niedziela, 29 stycznia 2017

Rozdział 8

Witam wszystkich bardzo serdecznie.
Zapraszam do relaksacji, załóżcie nogę na nogę i wyciszcie się.
Słowem wstępu to tyle, więc zapraszam.
Autorka :-)
***

Święta, święta i po świętach, jak brzmi ludowe powiedzenie sprzed czasów Merlina, mające swoje odzwierciedlenie w szarej rzeczywistości. Zdawałoby się, że jeszcze kilka sekund temu byłam w domu, siedziałam z Remusem przed kominkiem i wesoło gawędząc rozpakowywałam prezenty. Lecz nagle nastąpił pstryk, zmiana scenerii, a jakiś podrzędny reżyser umieścił mnie na lekcji historii magii prowadzonej przez profesora Binnsa. Tematem zajęć, jak przez przypadek udało mi się wychwycić, były wojny goblinów w XI wieku w południowej Francji – zagadnienie strasznie zajmujące, które dorównywało satysfakcji jaką czerpie się z cerowania starych skarpet oraz podnoszące średnią zmarnowanych chwil w życiu. Po samolubnym wzięciu przeze mnie kolejnego łyka powietrza, który mógł okazać się jednym z ostatnich mego nędznego żywota, i wywróceniu oczami w sposób bardzo irytujący, z braku innych ciekawszych zajęć, otworzyłam podręcznik i zaczęłam przeglądać przyszłe tematy, które, tak nawiasem mówiąc, różniły się od siebie jedynie inną osią czasu, gdyż wszystko inne rozgrywało się podobnie.

Nagle o moją nogę otarł się jakiś przedmiot. Spojrzałam w tamtą stronę, a wtedy w oczy rzuciła się mi kulka papieru. Schyliłam się po nią i dla zachowania pozorów rozglądnęłam się po sali, by, nie daj Merlinie, Binns nie zauważył. Kiedy teren okazał się czystym, usiadłam „prawidłowo” na krześle garbiąc się przy tym niemiłosiernie i rozłożyłam kartkę.
„Co robisz po lekcjach?” – jak głosił napis na pergaminie. Uśmiechnęłam się pod nosem, a po odwróceniu papieru na drugą stronę napisałam: „Zależy kto pyta :-)”, po czym zgniotłam liścik i wysłałam go w stronę bliźniaków, którzy niewątpliwie byli adresatami tej wiadomości, co rozpoznałam przez bardzo charakterystyczny styl pisma Freda, który bardzo wiarygodnie upodabniał się do kurzego.
Do moich uszu dobiegł szelest rozwijanego papieru, a chwilę później urywki rozmowy chłopaków. Następnie kartka ponownie otarła się o moją nogę.
- Żarty sobie robisz, czy naprawdę nie rozpoznałaś bazgrołów Jordana? – Napisał... w sumie już sama nie wiem kto.
Pogratulowałam sobie w głowie przenikliwości i znajomości charakterów pisma przyjaciół.
- Myślałam, że to pismo Freda – Rzuciłam im kartkę.
Dźwięk odbicia papieru od podłogi, szelest, pomruki Georga i Lee.
- Co! – powiedział Fred odrobinę za głośno, przykuwając na siebie wzrok wszystkich uczniów w klasie, a przede wszystkim profesora Binnsa.
- Coś nie tak, Fredzie Weasley ’u? – spytał monotonnym głosem nauczyciel.
Chłopaka, przed nieuniknioną kompromitacją, uchronił dzwonek, który skutkował momentalnym wyludnieniem.
- Do widzenia – powiedziałam do profesora jako jedna z nielicznych, wychodząc z sali w towarzystwie Angeliny.
- Chcesz się teraz z nim konfrontować? – spytała dziewczyna z rozbawieniem.
- Pytanie – powiedziałam i przyspieszyłam kroku.
- Fred, zaczekaj! Chłopaki! – wołałam przyjaciół wraz z Angeliną, kiedy tamci znaleźli się w naszym polu widzenia, które sięgało do rogu korytarza. 
- Zaczekać nie łaska? – rzuciłam, znajdując się obok nich, na co Fred się obruszył.
- Co to była za pilna sprawa na historii, że zaczęliście się bawić w sowy? – spytałam po chwili, w ogóle nie zważając na złe samopoczucie Freda.
- A więc Suzanne... – zaczął George spostrzegając, że z brata nic nie wykrzesze. – Wpadł nam na lekcji nawet przyzwoity pomysł tylko jak zawsze będzie nam potrzebne kilka par rąk do pomocy.
- Rozumiem, że z Angeliną spełniałyśmy kryteria.
- Otóż to – stwierdził chłopak.
- A czego mianowicie ma dotyczyć ten kawał?
- Nie nazwałbym tego kawałem, a raczej woluntarną przysługą. – wyjaśnił.
- Okey – przytaknęłam – A więc co to za wolontariat nam się szykuje?
- Zamierzamy – wtrącił się Lee. – na placu przed szkołą rozlać wodę pod wieczór, przez całą noc zrobi się lód, a rano otrzymamy lodowisko. – Przytaknęłyśmy.
- Ty Suzanne, rzuciłabyś Aquamenti i wtedy…
- Nie – przerwałam mu. – Mam swego rodzaju szlaban na czarowanie, więc… Nic z tego.
Wszyscy wytrzeszczyli oczy na to, co przed chwilą powiedziałam.
- Czyli pozostaje nam namaczanie ręczne. – powiedziałam nieśmiało po chwili.
- A nawet mało zaklątko. – prosił Lee.
- Obiecałam na różdżkę. Czarów mogę używać jedynie na lekcjach w celach naukowych. – zamyśliłam się chwilę. – A… A któreś z was? Zaklęcie jest stosunkowo proste.
- Zawsze warto spróbować – stwierdził nagle Fred i w tej samej chwili zadzwonił dzwonek na Zielarstwo.
Weszliśmy w zwartej grupce do szklarni numer III, a tam przywitała nas uśmiechnięta pani Sprout. Kiedy stanęłam przy swoim stanowisku pomiędzy dwoma krukonami, ponieważ nauczycielka przesadziła mnie przez tę katastrofę z Filiówką, w oczy wpadły mi rośliny znajdujące się przede mną. Podstawiłam bliżej nich nos i chciałam ręką sprawdzić czy to na pewno to o czym myślę. Już kierowałam dłoń w ich stronę, gdy usłyszałam nad uchem:
- Panno Lupin, chce nas panienka wszystkich ogłuszyć. Proszę się odsunąć od tej mandragory.
Na dźwięk głosu nauczycielki wyprostowałam się i poczułam jakby jakaś niewidzialna siła odepchnęła mnie od rośliny. Mandragory.
- Dobrze uczniowie. – Nauczycielka odzyskiwała spokojny oddech przez moje wytrącenie jej z równowagi. – Załóżcie specjalne nauszniki, to bardzo ważne. Głos mandragor może was zabić. Te są jeszcze małe, więc co najwyżej was ogłuszą…  Wszyscy założyli? Teraz należy chwycić za liście i pociągnąć.
W tej samej chwili nauczycielka wyciągnęła z jednej z donic małą mandragorę, której krzyk z pewnością nadał by się na mojego budzika, a następnie wsadziła biedną roślinkę do innej doniczki i zaczęła przysypywać ziemią.
- Tak wygląda dobrze przesadzona mandragora. – powiedziała profesor Sprout i wskazała na przesiedloną roślinką i chociaż było to zwykłe przesadzenie, mi skojarzyło się to z zakopywaniem żywcem. – Teraz wy.
Wytrzeszczyłam oczy, a po chwili chwyciłam mocno za liście i pociągnęłam do góry. W tej samej chwili w szklarni zrobiło się potwornie głośno, wszystkie mandragory dały popisowy występ jęków i skowytów, które nie śniły się zwykłym Hogwartczykom. Aż zdziwiłam się, że szklane ściany pomieszczenia nie pękły pod wpływem brzemienia głosów rozwścieczonych mandragor, chociaż pomimo tego stanu trzeba było przyznać, że wyglądały uroczo. Włożyłam swoją roślinkę do innej doniczki i zaczęłam przesypywać ją ziemią.
- „Mandragora” – przeszło mi przez głowę. – „Mandragora! Suz, ogarnij się i bierz te liście".
Skierowałam wzrok w ziemistą posadzkę i całą sobą zaczęłam wypatrywać ciemnozielonej części rośliny. Nagle natrafiłam na dwa samotne listki złączone ze sobą cienkim pnączem, więc w pośpiechu rozglądając się wokół, podeszłam do zagubionych liści i ukradkiem włożyłam je do kieszeni szaty. Przez zaistniały raban nikt mnie nie zauważył, więc mogłam poczuć się spokojną i jak gdyby nigdy nic, wróciłam na miejsce pomiędzy krukonami, którzy nawet nie spostrzegli mojej nieobecności.
Koniec jednej lekcji przynosi początek drugiej, choć w tym przypadku wolałam by tego początku nie było. Zmierzałam właśnie z Angeliną i chłopakami do tajemniczej sali od transmutacji.
McGonagal, jak zwykle, weszła do sali równo z dzwonkiem i po prześwietleniu nas wzrokiem podeszła do swojego biurka.
- Dzisiaj, ku uciesze pewnej grupy uczniów – Spojrzała na mnie łagodnie. – tematem zajęć będzie transmutacja praktyczna. Ale najpierw – przerwała profesorka nasz entuzjazm. – bardzo proszę o spakowanie wszelkich rzeczy z ławek. Na stolikach mają znajdować się jedynie wasze różdżki. Zrozumiano?
Wszyscy zgodnie pokiwaliśmy głowami, a po sprzątnięciu stanowisk z kompletnie niepotrzebnych przedmiotów, zaczęliśmy wpatrywać się wyczekująco w profesorkę.
Fakt, iż dzisiejsza lekcja miała przerwać monotonny ciąg teorii i zacząć, jak mniemam, szereg ćwiczeń przeróżnych zaklęć, które znane nam będą nie tylko za pomocą słownikowej definicji sprzed dwunastego stulecia, wprawiał mnie w nieopisaną radość.
- Mary – zwróciła się McGonagal do jednej z krukonek. – Przyniosłaś to, o co cię prosiłam.
Chwilę później drobna szatynka dreptała spokojnym krokiem w stronę nauczycielki z kolorowym pudełeczkiem, które można było zakupić w mugolskich pasmancośtam i innych takich. W tym tajemniczym pudełku, któremu wszyscy zebrani w sali przyglądali się z wielkim zainteresowaniem, znajdowały się liczne w kształtach, kolorach i rodzajach: gumki do włosów. Mary, która miała tego towaru mnóstwo, została wybrana do zadania idealnie, a dowodem na to, że nie będzie należało się martwić raptownym opustoszeniem gumek z szuflad dziewczyny było zjawisko zachodzące na jej głowie. A mianowicie fakt, że jej włosy co dnia były upinane w fikuśne warkoczyki, które sterczały w każdą możliwą stronę, czyniąc tym samym dziewczynę niezwykle charakterystyczną.
A wracając, McGonagal rozdała każdemu po jednej próbce tych cennych artefaktów, pożądanych przez większość dziewczyn w Hogwarcie, a następnie powiedziała rzecz tak oczywistą dla doświadczonego czarodzieja, że wywołała ona spekulacje w całej klasie:
- Otrzymane gumki bardzo proszę przetransmutować w pióro. – Chwila przerwy. – Zróbcie to w ten sposób.
Profesorka podeszła do biurka i wzięła do ręki „resztki pożądanego produktu”, a następnie smagnęła dwukrotnie różdżką wypowiadając: „Menukar Kepada”, a na miejscu gumki pojawiło się pióro, które w gruncie rzeczy bardziej by mi się przydało.
- Zrozumiano? – spytała, na co wszyscy zgodnie pokiwaliśmy głowami.
Chwyciłam za „magiczny patyk” i dwukrotnie smagnęłam, wypowiadając: „Menukar Kepada” i… nic. Powtórzyłam czynność kilkukrotnie, jednak wciąż z mizernym efektem. Przyjrzałam się mojej różdżce, lecz ta wyglądała tak, jak zazwyczaj: odrobinę wykrzywiona ze śladami świadczącymi o przydatności przedmiotu.
- „Gumka się zepsuła” – zaśmiałam się na tę myśl. – „Suz, spróbuj jeszcze raz”.
Podwinęłam rękawy szaty i położyłam gumkę, usilnie sprawdzając przedtem, czy ta aby na pewno nie ma defektów. Ustawiłam różdżkę pod kątem i smagnęłam nią dwukrotnie, według instrukcji, po czym powiedziałam, starając się brzmieć wiarygodnie: „Menukar Kepada”. Przedmiot nawet nie drgnął.
Rozejrzałam się po klasie by podejrzeć poczynania innych uczniów, u których jednak, poziom był podobny do mojego: równe, okrągłe zero!
- Pani profesor, czy to zaklęcie to aby na pewno skuteczne? – spytałam tonem pięciolatki, której dorośli starają się wytłumaczyć, że Wróżka Zębuszka istnieje naprawdę, a rączka mamy pod poduszką znalazła się przez czysty zbieg okoliczności.
Nauczycielka uśmiechnęła się do mnie lekko.
- Przecież sama widziałaś, zaklęcie jest poprawne. – odpowiedziała McGonagal.
Spojrzałam jeszcze raz na gumkę do włosów, wzrokiem mówiącym tyle co: „Od dzisiaj masz we mnie wroga, ty kolorowy kawałku szmaty”.
- Jak ci idzie? – spytała Angelina, przerywając tym samym mój pojedynek na spojrzenie.
- O tak… - wskazałam na gumkę oskarżycielsko.
I nagle jedna myśl przeszła mi przez głowę:
 „ - Suzanne, nie wszystkie zaklęcia można wykonać kurczowo trzymając się instrukcji. Te codziennego użytku robi się szybko i niedbale, lecz dopiero wtedy dają najlepszy efekt. Pomyśl tylko, gdyby na przykład uczesanie się wymagało skomplikowanych formułek, z pewnością wszyscy wykonywali by tę czynność sposobem mugoli”.
- Skoro wystarczy zrobić to niedbale, to do czego potrzebne są formułki?
- Żeby nakierować czarodzieja – odpowiedział krótko lecz trafnie Remus”.
- No jasne – powiedziałam.
Zamachnęłam różdżką niedbale, chyba robiąc więcej smagnięć niż potrzeba i kierując ją w stronę także kompletnie poza zasięgiem gumki, rzuciłam w przestrzeń: Menukar Kepada.
Jak na zawołanie, gumki nie było, a na jej miejscu leżało pióro, które idealnie nadawało się na zbliżające się nieuchronnie egzaminy kończące i podsumowujące I rok.
- Ale jak ty to? – wysapała Angelina.
- Rób to byle jak. – Wzruszyłam ramionami. – W łopatologicznym skrócie.
Dziewczyna posłała mi zdziwione spojrzenie, a kiedy wskazałam jej głową na efekt zaklęcia, chwyciła delikatnie różdżkę i zamachnęła się nią. Zamiast gumki do włosów leżało przed nią pióro, na którego barwie niejeden przechodzień z pewnością zawiesił by oko.
- Widzą, że pannie Johnson i Lupin się udało. Gratuluję wam dziewczynki. – powiedziała McGonagal z dumą w głosie, po czym popędziła na ratunek jednemu krukonowi, który nieudolnie starał się zgasić pożar wywołany źle wypowiedzianym zaklęciem.
Po transmutacji, która swoją drogą była ostatnią lekcją dzisiejszego dnia i otwierała nasz czas wolny, udaliśmy się do Wielkiej Sali na zasłużony posiłek, gdyż głód zaczął nam nieznacznie doskwierać.
- Nawet nie wiedziałem, jak bardzo jestem głodny. – rzucił Fred, a następnie nałożył na swój niewielki talerz każde w rodzajach i smakach jedzenie i chociaż stół gryfonów został tak starannie przez niego obkupiony, sprawiał wrażenie nietkniętego i używanego przez same niejadki, ku wielkiej uciesze Lee i Georga, którzy dorównywali przyjacielowi apetytem.
- Czekajcie dziewczyny! – zawołał za nami George z ustami pełnymi brokułów, kiedy po skończonym posiłku chciałyśmy opuścić to zacne i nienażarte towarzystwo. – O, której się spotykamy?
- Po kolacji. – odparłam krótko. - Wy zajmijcie się, tak jak było w planie, znalezieniem jakiejś „formy” na to lodowisko.
- Mamy już nawet pewne deski na oku, lecz… - zaczął Lee.
- Suzanne, Fred, George. – zagrzmiała McGonagal. – Pamiętacie o waszym szlabanie? Dzisiaj po kolacji, pod moim gabinetem. – zakomunikowała, po czym odeszła w stronę Dumbledore ’a.
- Ma kobieta wyczucie czasu. – stwierdził Fred. – To może po naszym dyżurze. – podrzucił. – Spotkalibyśmy się np. na korytarzu na 3 piętrze, a dalej pomyślimy.
Przytaknęłyśmy na słowa chłopaka, a następnie już bez żadnych zakłóceń poszłyśmy do biblioteki.
Otworzyłam ciężkie drzwi czytelni i wtargnęłam z Angeliną do pomieszczenia. Przeszłam kilka kroków i spostrzegłam, że są to jedyne dźwięki występujące w bibliotece. Chwilę później dotarła do mnie przygnębiająca cisza tego miejsca i ogarnął mnie niepokojący niebyt.
- Zaszyjmy się gdzieś szybko zanim nas to wchłonie. – powiedziałam do Angeliny wskazując na wszystko dookoła i ruszyłam w półki.
Kiedy znalazłyśmy się w jakichś granicach tego bezkresnego pomieszczenia, mogłyśmy odetchnąć w spokoju bez naruszania nienagannie utrzymywanej grobowej atmosfery przez panią Bloop.
Przez chwilę tępo wpatrywałam się w grzbiet jakiegoś starego rocznika, gdzie jednym z udokumentowanych uczniów był zapewne Merlin, a następnie oparłam się plecami o pobliską ścianę.
- Tak mi właściwie teraz przyszło do głowy, że biblioteka nie jest zbyt dobrym miejscem na ćwiczenie tego zaklęcia. – powiedziałam po chwili. – Ale… Nie chcę już wracać, więc nie mamy wyjścia. – dokończyłam nim dziewczyna zdążyła jakkolwiek zareagować.
- Zaklęcie jest dość prostym. Wystarczy chwycić pewnie różdżkę i… - zastanowiłam się chwilę, jak ładnie ubrać to w słowa. – wykonać pętelkę, zakończoną słowami: Aquamenti.
Angelina spojrzała na mnie z pretensją, lecz po chwili miała już różdżkę w dłoni i szykowała się do rzucenia zaklęcia.
- Nie miej do mnie pretensji jeśli zaleję całą bibliotekę. – powiedziała.
- Jeśli wykrzesasz z tego patyka choćby kropelkę to będzie cud. A ty już myślisz o zalaniu biblioteki. – zadrwiłam.
Dziewczyna puściła moją uwagę mimo uszu i zamachnęła się różdżką: "Aquamenti". Ku zdziwieniu mojemu i sprawczyni tego wydarzenia, z różdżki wystrzelił strumień wody, na szczęście nie na tyle duży by uszkodzić cokolwiek. Uśmiechnęłam się szeroko i kiwnęłam głową by powtórzyła czynność. Znów się udało!
- Powinnam zostać nauczycielką. -powiedziałam ze śmiechem, na co Angelina parsknęła. – Ale skoro poszło nam tak szybko, a miałyśmy poświęcić na to całe popołudnie… To wydaje mi się, że zasłużyłam na chwilę przerwy. – zakomunikowałam siadając na pobliskim krześle i sięgając po jakąś książkę, której okładka nie była skrajnie zakurzona.
Dziewczyna poszła w moje ślady i już po chwili obie zagłębiłyśmy się w interesująco-nudne historie czarodziei tytanów żyjących przed naszą erą, którzy trudzili się w ciężkiej sztuce wioślarstwa i przezwyciężania choroby morskiej. Autorem tych ksiąg był niejaki Odys, czarodziej który mógł zostać drugim Merlinem, gdyby nie jego szaleństwo objawiające się w negocjacjach z trollami górskimi.
„Nastąpił trzytysięczny sześćset dwudziesty czwarty dzień mojej wędrówki i nadal nie napotkałem lądu.”
- Dość. – zamknęłam z hukiem książkę. – Więcej dat już moja głowa nie przeczyta. – protestowałam.
- To dobrze się składa, za kilka minut kolacja.
- Chcesz mi powiedzieć, że kilka godzin, które mogłam spędzić tak pracowicie, minęło mi na czytaniu jakiegoś Odysa. – pokazałam na książkę z wyrzutem, na co dziewczyna przytaknęła ze śmiechem.
Po kilku chwilach moich bezsensownych narzekań, postanowiłyśmy udać się na nieszczęsną kolację, na której to miałyśmy streścić chłopakom nasze poczynania.
Znalezienie właściwej drogi powrotnej, wbrew pozorom okazało się nieco problematyczną czynnością, która zabrała nam więcej czasu niż początkowo na to przeznaczyłyśmy. Główną przeciwnością był fakt, iż wszystkie działy, półki, książki i wiele innych, wyglądały identycznie, a nawet jeżeli różniły się czymś, nie dało się tego dostrzec przez bardzo wyrazistą warstwę kurzu.
Wybiegłyśmy z trajkotem z biblioteki i korytarzem udałyśmy się w pośpiechu do Wielkiej Sali, gdzie już na dobre rozkręciła się kolacja. Wpadłyśmy do pomieszczenia, jak zwykle robiąc efektowne wejście i przysiadłyśmy się niepostrzeżenie do przyjaciół.
- Jak misja szeregowy. – spytał George wczuwając się w rolę wolontariusza, lecz, żeby nie psuć mu zabawy odparłam:
- Tak dowódco – Zasalutowałam. – Informuję, że misja została przeprowadzona pomyślnie.
- Odmaszerować. – podsumował chłopak i wrócił do nadgryzionej kanapki.
Rozejrzałam się w poszukiwaniu inspiracji do posiłku, a po namierzeniu parówek nałożyłam sobie kilka na talerz. Polałam je ketchupem, jak na prawdziwe osiemdziesięcio dziewięcio procentowe mięso przystało i zabrałam się do jedzenia, od czasu do czasu popijając sok z dyni.
- Zbieramy się głodomorze. – poinformował mnie Fred.
- Przypominam, że to ja czekam na was. – zauważyłam, lecz chłopak nie odpowiedział.
- Skoro McGonagal się nie pojawia oznacza, że możemy odpuścić sobie szlaban. – zaproponował Fred podpierając pobliski filar.
- Nie sądzę, panie Weasley. – wtrąciła nauczycielka, jak zawsze przychodząc we właściwym momencie. - A teraz proszę za mną.
Hogwart nocą wyglądał jeszcze bardziej zagadkowo niż za dnia. Jednak z racji szybkiego tempa profesorki nie mogliśmy nacieszyć oczu tym widokiem. Miałam nieodparte wrażenie, że kierujemy się w stronę szkolnej biblioteki i, o Odysie, obym się myliła.
- „McGonagal minęła róg, przemierzyła kilka korytarzy… Zgubiłam się w wyliczaniu gdzie my właściwie jesteśmy i…”
Napotkaliśmy przed sobą drzwi, których tak bardzo się obawiałam. Profesorka otworzyła je, po czym weszła do biblioteki, a kiedy i my znaleźliśmy się w środku, powiedziała:
- Mniemam, że domyślacie się jaki szlaban wam dzisiaj przypadnie. Na wasze szczęście, macie do sprzątnięcia zaledwie kilka półek należących do działu: Historia Magii.
Spojrzeliśmy na profesorkę z niedowierzaniem, lecz ta zdawała się nawet nie zauważyć naszych skołowanych min i kontynuowała:
- Oto sprzęt sprzątający. – Na jej słowa pojawiły się koło nas miotły. – A teraz proszę oddać różdżki. – zarządziła, a po bezprawnym zabraniu nam naszych skarbów opuściła pomieszczenie.
Przez chwilę staliśmy jak słupy soli w Wieliczce liczące na uwolnienie, ale widząc, że odsiecz nie nadciąga chwyciliśmy za miotły i ruszyliśmy w kierunku półek.
Szanowna profesor Minerva McGonagal nie mogła oprzeć się chęci podarowania nam do sprzątnięcia najbardziej obszernego i zapomnianego działu w szkolnej bibliotece. Przez jego niski stopień użytkowości, poziom kurzu na księgach przekraczał wyznaczone normy w ministerstwie, a jego wiek był wprost nie do oszacowania.
- Nie rozumiem po co oni trzymają tutaj ten dział. Nawet Binns omija go szerokim łukiem. – komentował Fred, będąc umorusanym szarym pyłem bardziej niż księgi.
- Pewnie co tysiąc lat zbierają stąd nagromadzony kurz i sprzedają na pchlim targu. – rzuciłam.
- Lub po prostu nie mają za grosz kreatywności i zmuszają nas do odwalania roboty Filcha. -powiedział George, na co zaśmialiśmy się, co nie było zbyt mądrym pomysłem, gdyż nagromadzone drobiny uniosły się niczym dmuchawce na wietrze, powodując chwilowe zamglenie.
Nie chcąc nawrotu nieprzyjemnego zjawiska kurzowego po prostu zajęliśmy się swoją robotą bez zbędnych komentarzy, które tylko niepotrzebnie nas opóźniały.
Sprzątnięcie takiej ilości półek okazało się nie lada wyzwaniem, które ciągnęło się w nieskończoność. Kiedy ostatni raz spoglądałam na zegarek było kilka minut po ciszy nocnej, a robota nadal nam się specjalnie nie kleiła. Każda książka, która musiała zostać odkurzoną, wyglądała tak samo i po długotrwałym picowaniu ksiąg nabywało się przeświadczenia o wielkiej złośliwości tych przedmiotów.
Jeszcze ciekawszą czynnością od polerowania półek i wycierania ksiąg okazało się zbieranie kurzu, który lądował na podłodze i bardzo ordynarnie wyróżniał się na ciemnym dywanie. Zebranie tego wszystkiego zajęło nam prawdopodobnie największą ilość czasu i pobrudziło nam ubrania jeszcze bardziej. W między czasie George dorzucił uwagę o ilości wyniesionych worków kurzu z biblioteki, więc zajęliśmy się żmudnym załadowywaniem ich, gdyż zostawić tego pyłu na środku najzwyczajniej w świecie nam nie wypadało.
- Czy to koniec? – spytałam z nadzieją czując jak moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa.
- Tak, panno Lupin. – odpowiedziała sprawczyni całego tego wydarzenia wchodząc do pomieszczenia. – Mam nadzieję, że dzisiejsza kara nauczyła was czegoś. Zapraszam do dormitorium.
Mogliśmy przewidzieć, że nauczycielka nie pozwoli nam samodzielnie wrócić do pokojów. Nie mieliśmy innego wyboru jak pozwolić się odprowadzić i dać profesorce pozory grzecznych uczniów, a następnie, o ile Lee i Angelina będą jeszcze w dormitoriach, wymknąć się bezpośrednio na plac.
Posłusznie ruszyliśmy za McGonagal, która od czasu do czasu rzucała nam podejrzliwe spojrzenie, by upewnić się czy aby na pewno nic nie knujemy. Prawdę powiedziawszy bardziej ciągnęła mi się ta przechadzka z McGonagal niż nasz szlaban, ale czy opłacałoby się to skomentować?
Stanęliśmy przed obrazem Grubej Damy, która początkowy zamiar wygłoszenia nam reprymendy wycofała po ujrzeniu profesorki w naszym towarzystwie.
- Pani profesor – zaszczebiotała. – Ja im zawsze powtarzam, że cisza nocna jest świętością, ale oni nie słuchają. Dobrze, że ich pani złapała.
- Nie tym razem, Parpocio. – odpowiedziała McGonagal, a na dźwięk imienia Grubej Damy wytrzeszczyłam oczy. – Quidditch przez wieki. – rzuciła hasło nauczycielka, a gdy weszliśmy do Pokoju wspólnego odeszła.
Wpadliśmy do pokoju lądując na podłodze i tarzając się ze śmiechu jak oszalali.
- Parpocia, całkiem zgrabnie.
- Takie kiedyś były czasy, George. Parpocia. – zakpiłam.
Nagle usłyszeliśmy nieśmiałe kroki zbliżające się w naszą stronę.
- Stop. Kto idzie? – krzyknął Fred, co o tej godzinie nie wróżyło nic dobrego.
- Uff, myśleliśmy, że to jakiś nauczyciel. – powiedziała Angelina wyłaniając się wraz z Lee z ciemnego korytarzyka prowadzącego do dormitorium chłopców.
- Mieliśmy się spotkać na trzecim. – rzucił Lee przypatrując się nam uważnie.
- McGonagal musiała mieć pewność, że pójdziemy prosto do pokoi. – odpowiedziałam.
- To nawet lepiej, że pójdziemy razem, mniej szans na zgubienie. – wtrącił George i wyszliśmy z pomieszczenia.
Korytarze jak każdej nocy wyglądały przerażająco: głuche odgłosy kropli wody spadających do jednego ze zlewów w damskiej łazience, złowrogie cienie przewijające się na ścianach, których właścicielami są zaledwie pojedyncze gałązki, a wszystko to dopełnione zostało odgłosami naszych kroków, które jak na złość stawały się coraz głośniejsze.
Żadne z nas nie miało zamiaru się odzywać, gdyż nawet najdrobniejsza uwaga mogła zwabić Filcha z panią Norris, choć jak na razie mapa nie wykrywała w naszym pobliżu niczyjej obecności.
Przejście jeszcze kilku korytarzy dzieliło nas od upragnionego głównego holu zamku. Przyglądałam się z wyczekiwaniem pergaminowi jakbym spodziewała się zaraz zobaczyć czarną kropkę szybko zmierzającą w naszą stronę z podpisem Argus Filch.  Jednak nic takiego się nie stało.
Dotarliśmy do naszego punktu docelowego, gdzie czekały już na nas deski podrzucone tam wcześniej przez chłopaków. Złapałam za jedno drewienko i z uporem maniaka starałam się przytargać je na plac przed szkołą, co, choć niezgrabnie, udało się. Położyłam drewnianą „zatyczkę” na środku kamiennego placu i spojrzałam w górę, gdzie widniała najwyższa wieża Hogwartu. W jedynym oknie znajdującym się na baszcie, tliło się delikatne światło, które zostało przez chwilę zasłonięte przez jakąś sylwetkę. Potrząsnęłam lekko głową i znów spojrzałam w tamtą stronę.
- „Najwyraźniej mi się przywidziało” – pomyślałam.
- Suz, pomóż nam. – zawołał na mnie George.
Nieznacznie wytrącona z rytmu, podeszłam do przyjaciół i pomogłam zainstalować pierwszą deskę. Przyznam, że był to nie lada wyczyn z naszej strony, gdyż zamocowanie jednego drewna kosztowało nas wiele czasu, a jakby nie patrzeć hogwardzki placyk był dość spory. Jednakże mówi się, że w miłym towarzystwie robota idzie szybciej, więc odwołując się do tej myśli, wykonaliśmy zadanie sprawnie i zanim się obejrzeliśmy, wraz z Angeliną staliśmy na schodkach prowadzących na plac.
- Aquamenti! – Zamachnęła się różdżką, z której końca wyleciał strumień wody. Ciecz coraz śmielej rozprzestrzeniała się po wykonanej przez nas formie i chwilę później byliśmy świadkami gładkiej tafli.
Chłopcy przyglądali się Angelinie z podziwem i nieukrytym zachwytem, a po chwili wszyscy znaleźliśmy się w grupowym uścisku śmiejąc się i skandując nasze imiona.
- Teraz wystarczy czekać do rana, kiedy woda zamarznie. – powiedział Fred, który jako pierwszy wyrwał się z uścisku.
Na słowa chłopaka zdałam sobie sprawę, że jestem w zaledwie cienkiej bluzie, a jakby nie patrzeć temperatura o tej porze była na minusie. Zatrzęsłam się próbując choćby trochę ogrzać, co dawało tylko powierzchowne uczucie ciepła.
- Skoro… się udało… to czy… możemy iść… - wystękałam.
Przyjaciele spojrzeli na mnie z rozbawieniem, ale po chwili jaśniej określił się im mój stan i postanowiliśmy nareszcie udać się do dormitorium. A z resztą, nasza obecność przy zamarzaniu lodu była zbędne, a nasze towarzystwo matce naturze niepotrzebne.
Wracaliśmy do łóżek przemarznięci, jak się później pozostałym także objawiło, ale zadowoleni i jedyną w tamtym momencie rzeczą jakiej pragnęliśmy była cieplutka kołdra.
Jednak, jak każdy film sensacyjny, nasza sielanka także musiała się skończyć, a została przerwana bardzo brutalnie, przez bardzo charakterystyczny dźwięk, który mogły wydawać jedynie odrywające się podeszwy od butów Montgomery.
- Szlag!
Patrzyłam się z desperacją w mapę wypatrując nauczycielki. Znajdowała się on zaledwie zakręt od nas, a my krótko mówiąc byliśmy w ślepej uliczce.
- Kto tam jest. – rozbrzmiał lodowaty głos profesorki.
Cofaliśmy się coraz bardziej pod ścianę z świadomością o naszej niechybnej klęsce i kiedy nasze plecy spotkały się z lodowatym murem wiedzieliśmy, że to już koniec. Nagle na mapie ukazał się korytarz, który znajdował się na naszej trzeciej. Spojrzałam w tamtą stronę, a wtedy w oczy rzuciła mi się coraz bardziej rozciągająca się szpara. Wskazałam na nią przyjaciołom i w pośpiechu weszliśmy do środka nie do końca wiedząc w co tak naprawdę się pakujemy.
Przejście za nami zniknęło, a tym samym zostawiło Montgomery po drugiej stronie, która chwile przyglądając się ścianie wróciła do patrolowania korytarzy.
- Udało się. – powiedział Lee.
- Nie do końca.
Uciekliśmy nauczycielce, ale teraz znajdowaliśmy się w ciasnym korytarzu prowadzącym nie wiadomo gdzie i nie widzieliśmy nic prócz wszechobecnej czerni.
- Dlaczego akurat dzisiaj McGonagal zabrała nam różdżki. – poskarżyłam się. – Angelina, nie znasz zaklęcia na latarkę? – zacytowałam bliźniaków.
Dziewczyna nie odpowiedziała - czyli nie znała zaklęcia. Westchnęłam cicho i zaczęłam dynamicznie rozglądać się po otoczeniu. Odwróciłam się w stronę, gdzie jeszcze chwilę temu znajdowała się szpara, lecz mimo moich usilnych starań ściana ani drgnęła.
- Nie pozostaje nam nic innego jak poszukać innego przejścia. – poinformowałam, na co moi przyjaciele wyrazili niemą zgodę i ruszyliśmy w nieznane.
- Mógłbym się do tego przyzwyczaić. – zagaił rozmowę George po dłuższym czasie naszego milczenia.
- Zgadzam się, nowa przygoda czai się za każdy zakrętem. – przytaknęłam.
- Przygoda, pająki i pajęczyny. – Wzdrygnęła się Angelina, na co zaśmialiśmy się. – A i jeszcze dzika ciemność. – dodała sarkastycznym tonem, podkreślając nasz niedosyt atrakcji, po czym parsknęła.
- Ciekawe czy ktoś jeszcze użytkuje ten korytarz? – spytałam, usilnie starając się zobaczyć choćby jeden skrawek ściany.
- Suz, jeśli porównujesz coś, do działu historii magii to wszystko będzie użytkowane. – zadrwił Fred, co skomentowałam wymownym spojrzeniem, którego na szczęście chłopak nie zauważył.
- A mnie zachodzi w głowę, jak komuś się to chciało wszystko budować. – podsunął Lee, żeby przerwać milczenie.
- Ludzie to wariaci. – rzucił George i w tej samej chwili straciliśmy grunt pod nogami, a dotychczasowa podłoga przeistoczyła się w specjalistyczno-zaburzającą prawa fizyki zjeżdżalnie, która kończyła się dziurą. Wypadliśmy z impetem z tej szalonej rury rozrywki, a po wstępnych oględzinach terenu mogliśmy stwierdzić, że znajdujemy się na korytarzu na trzecim piętrze.
- I jesteśmy w punkcie wyjścia. – rzucił Lee, na co parsknęliśmy.
Modląc się o niedopuszczenie do kolejnej konfrontacji z Montgomery wróciliśmy do dormitoriów i zgodnie z zamierzeniem rzuciliśmy się na łóżka zmęczeni, brudni i wyczerpani do zera.
Następny dzień okazał się dla większości uczniów i pracowników szkoły powodem do radości, gdyż z zamierzeniem przewietrzenia się w czasie długiej przerwy, wszyscy wyszli na dwór i, ku ich wielkiemu zaskoczeniu, napotkali grubą taflę lodu na kamiennym placu. Nasza piątka widząc zerową reakcję z ich strony postanowiła, kolejny raz, wziąć sprawy w swoje ręce i biorąc rozbieg wbiegliśmy na lód.
- Co tak stoicie? Chodźcie! – krzyknął George, lepiąc ze śniegu całkiem zgrabną kulkę. – Suzanne, nadal ci zimno?
- Nie, a czemu pytasz? – spytałam, z zaciekawieniem przyglądając się chłopakowi.
- To dobrze się składa. – oznajmił, po czym zamachnął się lodową pigułą i rzucił mi ją prosto w twarz.
- George! – wydarłam się na całe lodowisko. – Zabiję cię, słyszysz. – zagroziłam i odpychając się od lodu, popędziłam za uciekającym chłopakiem, co chwila starając się trafić go śniegiem, którego ilość w moich dłoniach nie była zbytnio powalająca.
Część osób poszła w nasze ślady i już po chwili jeździli po lodzie śmiejąc się serdecznie i rozpoczynając co i rusz nową bitwę na śnieżki.
- Kiedyś będziesz musiał się zatrzymać! – poinformowałam Georga, którego cały czas bardzo bawiła ta sytuacja. Stanęłam przy Angelinie, a kiedy ta posłała mi pytające spojrzenie, rzuciłam w jej stronę śniegiem. Dziewczyna krzyknęła, lecz w następnym momencie już goniła mnie z szaleństwem w oczach i chęcią odegrania się.
Nasza mordercza jazda zakończyła się bardzo profesjonalnie, a mianowicie przez naszą nieumiejętność hamowania, energicznym wjechaniem w zaspę. Angelina nie zważając na mój głośny śmiech wepchnęła mi garść białego puchu w usta co poskutkowało jeszcze większym wybuchem dobrego humoru z mojej strony.
- Kwita – powiedziała z dumą
Po chwili znaleźli się przy nas chłopcy, którzy podzielali nasz wyśmienity nastrój. Popatrzyłam się wymownie na Georga, który już nie miał wyboru i musiał przyjąć zasłużoną karę. Wzięłam do ręki trochę śniegu, a ulepiwszy z niego śnieżki, z impetem wtarłam mu ją w twarz, przez co jego skóra nabrała czerwonego odcieniu.
- Remis!
- Spójrzcie – przerwała nasze dywagacje Angelina i wskazała w stronę pewnej grupy ludzi, która była wyższa od pozostałych.
- Czy to Dumbledore? – spytałam rozdziawiając usta.
- Ważniejsze pytanie, czy to Snape?
Po przeciwległej stronie lodowiska, ku naszej uciesze, z uroków zimy korzystała także kadra pedagogiczna i szczerze mówiąc nawet im to wychodziło. Dumbledore przytrzymując swoją brodę w towarzystwie profesorki McGonagal i naszego Mistrza Eliksirów przemierzał z poczciwym spojrzeniem lodowisko, posyłając serdeczny uśmiech każdemu miniętemu uczniowi. Po chwili spojrzał i w naszą stronę, powiedział coś do McGonagal, a następnie zostawiając ją w towarzystwie Snape’a, gładkim ruchem zbliżył się do nas.
- Dzień dobry, profesorze – powiedzieliśmy równo, jakbyśmy mieli to zaplanowane, na co Dumbledore uśmiechnął się szerzej.
- Mniemam, że to wasza robota. Zostałem o poranku poinformowany przez panią Marię Montgomery, że po naszej szkole pałętają się jacyś uczniowie widma, ale widząc waszą robotę mogę tę sprawę odrzucić. Mam rację? – powiedział miłym tonem. – Zaskakujecie mnie dzieciaki na każdym kroku, a nie łatwo to zrobić. Gratuluję. No cóż… myślę, że za wasze zdewastowanie głównego placu, używaniu czarów, wychodzenie z dormitorium po ciszy nocnej, wymykanie się profesor Montgomery tajemniczym korytarzem… - wymieniał nasze wszystkie przewinienia, wprawiając nas w coraz większe przerażenie. – i za umilenie nam dzisiejszego dnia należy wam się specjalna nagroda. Pięćdziesiąt punktów dla Gryffindoru powinno załatwić sprawę, mam rację? – spytał na co z ulgą pokiwaliśmy głowami. Dyrektor skłonił się nam, po czym z zamiarem opuszczenia odwrócił się, lecz po chwili zwrócił się do nas raz jeszcze:
- Za umilenie nam dzisiejszego dnia. – powiedział, po czym puścił nam oczko i odszedł zostawiając w ręce mojej i bliźniaków nasze różdżki.
- Fajny gość. – podsumował Fred.
- Fajny gość.

***
Zapraszam do komentowania :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz