niedziela, 5 lutego 2017

Rozdział 9


Witam bardzo serdecznie w pierwszej notce w lutym!
Ważne(!!!): Zanim przejdziecie do czytania rozdziału zapraszam do zapoznania się z:
Ogłoszenie(m): następny wpis pojawi się 27 lutego(bieżącego roku - "jakby ktoś miał wątpliwości"

Autorka :-)
PS. Za wszelkie niedogodności przepraszam,
ale czasami wena i baterie wymagają solidnego podładowania.

Jeszcze jedno, dedykacja nie wydaje się być zbytnio w moim stylu, ale tym razem zrobię wyjątek
i zadedykuję ten rozdział pięciu osobom, które wspierają mnie w działaniach na blogu
i zachęcają do dalszej pracy.

A teraz nie przedłużając dłużej, zapraszam...
***

Jak kiedyś mówiły nasze babcie: "Czas płynie do przodu, a nim zdążymy nacieszyć się młodością, uzdrowiciel będzie nam montował trzecią nogę". Wprawdzie stawy miałam zdrowe, a inne schorzenia specjalnie mi nie dokuczały i nie musiałam pobierać emeryckich rent, to prawdą było, że nim spadł ostatni płatek śniegu, zrobiło się ciepło. Zanim się spostrzegłam, hogwardzkie błonia rozkwitły niczym tundra na Grenlandii i wielu koneserów roślin rozpoczęło wycieczki krajoznawcze w poszukiwaniu tajemniczych nasion kryjących się pod źdźbłami traw.
Jednakże, czym byłoby wylegiwanie się na rajskich polanach graniczących z Zakazanym Lasem bez świadomości o zbliżających się egzaminach – testach sprawdzających i podsumowujących naszą ciężką harówkę z całego roku. Nauczyciele kolejny raz we wspaniały sposób udowodnili jak bardzo zależy im na naszym gruntownym wykształceniu, oznajmiając wprost, że Zadowalający jest dobrą oceną, ale zaakceptowanym stopniem i takim, z którym ewentualnie możemy pokazać się w domu, okazuje się być: Powyżej Oczekiwań.
Oczywiście ja z Fredem i Georgem egzaminy miałam w głębokim poważaniu i gdyby nie wyjce od pani Molly oraz listy motywacyjne od Remusa, nigdy nie otworzyłabym książki od eliksirów czy zaklęć. Nasza trójka była wyznawcami zasady, że w naszych mózgach znajdują się półki z licznymi gablotkami, które to dzięki naszemu uczeniu zapełniały się, a następnie umieszczona wiedza zostawała tam na zawsze. Poprawność tej teorii mieliśmy zamiar wkrótce przetestować.
Wiosna była także porą roku zarezerwowaną dla wybitnych jednostek sportowych, ponieważ dokładnie dwudziestego pierwszego marca rozpoczynał się oficjalnie sezon Quidditcha. Mecze tej szlachetnej dyscypliny wywoływały wśród szkolnych fanatyków tej gry ogromne poruszenie i zmuszały do całkowitego poświęcenia im uwagi. Byłam świetnym przedstawicielem takiego toksycznego związku przez wzgląd na moich przyjaciół, dla których Quidditch był ważniejszy od spełniania funkcji życiowych i stanowił dla nich tlen. Potrafili oni debatować na temat gry godzinami, a spory stawały się tym bardziej zażarte i ciekawsze przez to, że Angelina kibicowała Walecznym Chimerom z Oxfordu, Lee Londyńskim Harpiom, zaś bliźniacy Potworom z Loch Nos, a podkreślając fakt, iż te drużyny nie pałały do siebie sympatią, tylko cudem ta czwórka nie została swoimi wiecznymi wrogami.
Z ciekawością przyglądałam się przyjaciołom: Angelina rozwiązywała jakieś pisemko dla nastoletniej czarownicy, Lee opalał swoją i tak już ciemną skórę, a bliźniacy usilnie wpatrywali się w karty podręcznika od czasu do czasu rzucając w przestrzeń pomruki zwątpienia i drapiąc się niezdarnie po głowie, co wywoływało u mnie uśmiech.  W falach naszych znudzonych odgłosów, które dla osoby z zewnątrz były zapewne niezwykle złożonym kodem komunikacji - zwłaszcza, że każdy brzmiał tak samo - dało się wychwycić dźwięki ciamkania, a ich niewątpliwym źródłem była moja jama ustna.
Znajdowały się w niej bardzo starannie żute przeze mnie liście mandragory, które od przeszło tygodnia zajmowały zaszczytne miejsce pod językiem. Od tygodnia usilnie starałam się utrzymać w ustach tak bardzo nielegalnie zebrane przeze mnie liście i chociaż początkowo jedzenie czy picie sprawiało pewne trudności, a mandragory w towarzystwie śliny zaczęły wydzielać intensywny, bardzo charakterystyczny zapach, po wejściu w wprawę i zażyciu pokaźnej ilości miętówek, udało mi się nie wywołać podejrzeń wśród przyjaciół i nauczycieli. To było już moje czwarte podejście do dosłownego trzymania języka za zębami i tak naprawdę żywiłam szczerą nadzieję, że tym razem się uda.
 - To niesamowite - Usłyszałam nagle głos Jordana, który równał się z zakończeniem ciszy.
Skierowaliśmy wszyscy wzrok w jego stronę i wyczekująco zaczęliśmy się mu przypatrywać, jednak chłopak nie miał prawa tego zauważyć, ponieważ jego oczy były ciasno zamknięte.
- To niesamowite - powtórzył, kiedy powróciliśmy do przed chwilą wykonywanych czynności.
- Powtarzasz się, Lee - powiedział George, usilnie kartkując książkę z wystawionym językiem na wierzchu, co świadczyło zapewne o jego pochłonięciu tym produktywnym zajęciem.
- Zastanawiałem się... - Jordan wstał i zrobił kilka kroków najpierw w jedną, a następnie drugą stronę. - Zastanawiałem się nad tym rokiem szkolnym. O tym jak mało rzeczy zrobiłem - Spojrzał w stronę Zakazanego Lasu. - I o rzeczach, których w ogóle nie zrobiłem.
Posłaliśmy mu zaciekawione spojrzenia.
- Mów dalej - zachęcił Fred, któremu najwyraźniej trybiki zaczęły pracować na pełnych obrotach.
- To wszystko. - Wzruszył ramionami Lee. - Nic więcej nie miałem do powiedzenia.
Chłopak wrócił na miejsce, gdzie jeszcze chwilę temu trawa była przez niego bestialsko gnieciona, a następnie położył się wygodnie i zmrużył oczy starając się dojrzeć słońce, które tego dnia świeciło wyjątkowo mocno.
- Czekaj - Tym razem Fred zerwał się na nogi. - Podliczmy, ile rzeczy zrobiliśmy w tym roku szkolnym.
- Jesteś pewien, że starczy nam popołudnia. - rzuciła Angelina, na co zaśmiałam się.
- Potrzebny nam większy optymista. - mamrotał chłopak pod nosem. - Suzanne? - spytał nieco głośniej.
Wiedząc, że za moment będę zmuszona zabrać głos, sprawdziłam czy mandragory są aby na pewno na swoim miejscu, a gdy tak się stało, posłałam Fredowi spojrzenie mówiące, żeby kontynuował.
- Mamy jakieś szczególne osiągnięcia? - zapytał.
Przez chwilę chciałam zaprotestować "Czemu to ja mam odpowiadać", ale po głębszej dedukcji i po zrozumieniu, że mogłam się wcześniej wycofać, zaczęłam głęboko wchodzić w półki w poszukiwaniu zakurzonej gablotki: osiągnięcia.
- Tak - pokiwałam dynamicznie głową, chcąc zdenerwować chłopaka.
Ten tylko podniósł ręce ku niebu, a po zaklęciu kilkukrotnie, przysiadł koło brata.
- Nasze życie jest nudne - wypalił po chwili. - Umrzemy zapamiętani jako nudziarze. - lamentował.
- George, bardzo cię proszę. Kopnij go ode mnie! - poleciłam, na co chłopak zadziornie  uśmiechnął się pod nosem i sprzedał bratu sójkę w bok. Fred momentalnie złapał się za bolące miejsce i tym samym przewrócił, czym doprowadził nas do rozbawienia.
- Okropnie śmieszne. - powiedział z oburzeniem, wstając, lecz po chwili także zaczął się śmiać.
- Jesteśmy inteligentnymi śmieszkami Hogwartu z ogromnym dystansem do siebie. - powiedziałam nagle, na co inni przytaknęli.
- Ale nie osiadajmy na laurach, Suz. - odparł George. - Musimy wymyśleć coś oryginalnego, na widok czego wszystkim kapcie spadną.
- Nie przyjdźmy na egzamin. Będzie oryginalnie? - podsunęłam.
- Tak, już widzę te nagłówki: Suzanne Lupin nie uczestniczyła w egzaminach, co jest tego przyczyną? Dowiedzcie się już  w najnowszym numerze Proroka Codziennego. - zakpił.
- Albo... Zostań nominowaną do Orderu Merlina I Klasy. Co ty na to? - wtrącił Fred.
- Życzysz jej śmierci? - spytała z wyrzutem Angelina.
- Dlaczego?
- Order Merlina I Klasy otrzymuje się pośmiertnie. - wyjaśniła z poważnym komizmem w głosie.
- Dziękuję ci, Fredzie. - powiedziałam skinąwszy głową, a następnie odegrałam dramatyczną scenkę, której finałem było tarzanie po trawie w moim wykonaniu i napotkanie na "trasie turlania" wielkiego drzewa. Jęknęłam cicho i z obolałym bokiem wstałam, lecz kiedy zerknęłam w stronę przyjaciół, zobaczyłam jedynie cztery głupie małpiatki, które rechotały ze mnie w niebogłosy. Zrobiłam minę obrażonego pawia i z wysoko podniesioną głowę podeszłam w ich stronę.
- Co tak rechoczecie? - spytałam i w tej samej chwili wywaliłam się, co poskutkowało jeszcze donośniejszym śmiechem.
- Pomóżcie tej biduli, holibka. - Usłyszałam za sobą głos gajowego. Przekręciłam się na plecy, a z gąszczy Zakazanego Lasu wydostała się masywna sylwetka.
- Hagridzie, oni się nade mną znęcają psychicznie. - zawołałam z uśmiechem.
- W to nie wątpię, Suzanne. - odparł pogodnie, a następnie podszedł do mnie i jednym ruchem ręki postawił mnie tak, że znów stałam na własnych nogach.
- Myślałem, że nie można chodzić do Zakazanego Lasu. - zauważył trafnie George.
- Wy... nie możecie. - wyjaśnił Hagrid. - No dzieciaki, pogadał bym z wami dłużej, ale robota czeka. Z resztą, czy aby nie jest już czas na kolacje?
Spojrzeliśmy na niego zdziwieni. Lee podwinął rękaw bluzy, a jego zegarek faktycznie wskazywał porę posiłku. "Ale szybko zleciało", "W ogóle nie czułem się głodny" - posypały się protesty z naszych ust, lecz skutecznie pospieszani wymownym spojrzeniem Hagrida, sprawnie pożegnaliśmy się z nim i ruszyliśmy w kierunku zamku.
- Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego nie możemy wchodzić do Zakazanego Lasu? - spytał Fred po chwili dłuższego milczenia
- Bo jest Zakazany - odparła Angelina.
- A bardziej prawdopodobna przyczyna - droczył się.
- Żebyś się pytał - powiedziała zdegustowana.
Zwolniłam kroku i odwróciłam się, zatrzymując wzrok na lesie, który już prawie w całości został okryty gęstą mgłą. Westchnęłam cicho, gdy nagle poczułam obok siebie obecność jakiejś osoby. Odwróciłam głowę w tamtą stronę i wtedy napotkałam wzrok Georga.
- Jak ci leci. - zagadnął przyjaźnie, lecz ja tylko machnęłam ręką. - Nie musisz mówić. - powiedział i stanął bliżej mnie.
- Mam pewien pomysł. - rzuciłam nagle i przybrałam zagadkowy wyraz twarzy.
...
- Fred, Lee, Angelina! - zawołałam, gdy tylko znalazłam się w Wielkiej Sali.
Podbiegłam szybko z Georgem do biesiadujących i łapiąc oddech, poczekaliśmy aż nasi przyjaciele przełknęli ostatni kęs.
- Plan jest prosty... - zaczęłam, kiedy Angelina dała mi niemą zgodę na kontynuowanie. - Zakazany Las.
Gdy sens mych słów doszedł do nich, zrobili miny przejechanego królika, a kiedy otrząsnęli się z tego transu zdołali wydusić: "Co?!".
- Należy zabrać jedynie Mapę Huncwotów i oczywiście różdżki. - powiedział George. - Wychodzimy zaraz po kolacji, zrozumiano?
- Nie! - w tej samej chwili ocknęła się Angelina. - Oszaleliście? Spacerów po takim miejscu wam się zachciało...
- Może być interesująco. - podłapał Lee, któremu wraz z Fredem bardzo spodobał się ten pomysł.
- Zadaję się z wariatami. Ja na pewno w to nie wejdę. - oświadczyła, wstając od stołu. - Mogę... co najwyżej obserwować wasze poczynania z pokoju.
- Jak osiedlowy monitoring. Dzięki, babciu! - Fred obdarzył ją kpiącym uśmiechem, na co ona odwróciła się na pięcie i wyszła z sali.
- To... - zaczął George.
- Zbieramy się - zadecydowałam i udaliśmy się w kierunku wyjścia dynamicznym krokiem.
Zaopatrzeni w stary plecak Jordana, w którym znajdowały się fasolki wszystkich smaków i woda, Mapę Huncwotów i ciepłe bluzy przepasane wokół bioder, wyszliśmy niepostrzeżeni z zamku i skierowaliśmy swe kroki w stronę zamglonych błoni i Zakazanego Lasu.
Musiałam przyznać sobie w duchu, że z okna widok ten był po prostu nie do porównania. Przez spodnie trzy czwarte, które miałam tamtego dnia na sobie, rosa dostawała się do moich butów, a przez to co chwilę robiłam dziwne ruchy nogami, by zrobiło mi się cieplej, ponieważ lodowate krople wody nie działały na moją skórę przyjemnie, co wprawiało towarzystwo w rozbawienie.
Kiedy przechodziliśmy obok jeziora, na jego tafli odbijało się światło księżyca w kształcie sierpa. Niczym nienaruszony spokój i cisza jaka unosiła się nad wodą dawała arę tajemniczości i niepokoju. Kto by się spodziewał, że w głębinach tego zbiornika znajdowały się takie cuda i niebezpieczeństwo, o których nawet nikt nie śmiał myśleć. Dopełnieniem grozy był Zakazany Las, który robił za tło mające szczególną wartość. Drzewa wchodzące w jego skład były delikatnie kołysane przez wiatr, który jednocześnie przenosił wszelkie dźwięki z najdalszych zakątków.
- To co, chyba nie pękamy? - zaczął George, gdy znaleźliśmy się na skraju puszczy, czemu zaprzeczyliśmy i rzucając ostatnie spojrzenie w kierunku zamku, śmiałym krokiem, odsłaniając kolejno napotkane gałęzie, wkroczyliśmy na Zakazany Teren.
W momencie przekroczenia granicy z błoniami, z tyłu głowy pojawiły mi się wątpliwości i dziwny niepokój, który częściowo blokował mi działania. Mijaliśmy co i rusz następne drzewa, które były spowite tajemniczą mgłą, lecz kiedy spoglądałam na chłopaków wydawali się być bardzo pewni siebie.
Nagle usłyszałam jakiś szelest dobiegający z korony jednego z drzew. Zatrzymaliśmy się i zaczęliśmy nasłuchiwać kolejnych dźwięków, które mogły być dowodem czyjejś obecności. Z braku kolejnego odzewu, mieliśmy zamiar ruszyć dalej, gdy szelest znowu nastąpił. Wyciągnęłam powolnie rękę w kierunku kieszeni, w której znajdowała się moja różdżka. Chwyciłam ją delikatnie i skierowałam ku teoretycznym źródle dźwięku.
- Kto tam jest? - spytałam podejrzliwie, cały czas spoglądając ukradkiem na przyjaciół, którzy także trzymali różdżki w dłoniach.
Na dźwięk mego głosu szelest ucichł, a wśród jednej z gałęzi dostrzegłam parę lśniących oczu. Oddech nieznacznie mi przyspieszył, a w myślach zaczęłam przypominać sobie zaklęcia obronne. Tajemnicze oczy błądziły po naszej czwórce, aż główka, na której były osadzone, pochyliła się lekko.
- Kim jesteś? - udało mi się wyszeptać, a w ramach odpowiedzi, oczy wraz z ciałem powędrowały na gałąź znajdującą się bliżej nas.
Wytężyłam wzrok jak tylko mogłam, lecz przez wszędzie spowity mrok nic nie mogłam dojrzeć. Wtedy główka tajemniczego stwora przekręciła się lekko w bok, a następnie z jego gardła wydobył się lekko charczący głos:
- Kim jesteś?
Zacisnęłam dłoń na różdżce i z myślą, że zaklęcia Lumos nie rzucę przez możliwość zwabienia innych stworów, ponieważ było za mocne, pozostało jedno.
- Ja spytałam pierwsza.

- Ja spytałam pierwsza. - powtórzył za mną jak echo, a jego ślepia wydały mi się jeszcze pełniejsze blasku.
- Nie podoba mi się to wszystko. - zadeklarował Fred, usilnie lustrując stworzenie.
Tajemnicza istota, ku naszemu wielkiemu przerażeniu, zaczęła z niebywałą mozolnością zbliżać się w naszym kierunku. W myślach przekalkulowałam sobie na ile nasza śmierć będzie bezbolesna, a powstałe wyniki nie dawały jakiegoś wielkiego powodu do radości.
Kiedy już czuliśmy na swoich gardłach zaciskające się szpony tego przerażającego stwora, on zbliżał się do nas pokonując cienkie gałązki z głuchym trzaskiem.
- Nie waż się podejść bliżej. - ostrzegłam, starając się brzmieć wiarygodnie.
Na moje słowa oczka zdały się napełnić czymś w rodzaju rozbawienia, a odległość dzieląca mnie od nich, znów gwałtownie się zmniejszyła.
- Nie waż się podejść bliżej. - powtórzył chrapliwy głos, a następnie usłyszałam delikatny szelest drobnych skrzydeł. Postura postaci została lekko oświetlona przez przedostające się przez pastwę dzikich pnączy smugi księżyca.

Potrząsnęłam lekko głową, a następnie to ja zbliżyłam się do pary migoczących oczu. Po upewnieniu się do kogo należą odetchnęłam z ulgą i opuściłam różdżkę, przy okazji gratulując sobie głupoty.
- To tylko szpak. - poinformowałam. - Aczkolwiek bardzo złośliwy.
Spojrzałam na ptaka ze zrezygnowaniem, ale ten obdarzył mnie radosnym wzrokiem, a następnie wzbił się w powietrze, by wywołać szelest liści i zniknąć w ciemności nocy.
- Idziemy dalej? - spytał obojętnie Lee.
- Wydaje mi się, że tak - odparł Fred i, wymijając mnie, ruszył dalej.
Chwilę stałam z Lee i Georgem wymieniając się spojrzeniami, oceniając za i przeciw tej sytuacji. Nie widząc innej możliwości podążyliśmy za Fredem, który był najwyraźniej zadowolony z naszego wyboru.
Uczestnicząc w tym zabójczym spacerze, czasami rzucałam okiem na drzewa znajdujące się nad nami i starałam się wychwycić w nich jakieś niebezpieczeństwo, jednak licząc, że go tam nie będzie. Od czasu do czasu przesuwałam językiem mandragory w celu zajęcia czymś myśli, a równocześnie starałam się patrzeć pod nogi by nie wywrócić się na prostej drodze, jak zdarzyło się to Fredowi.
- Wracajmy już. - poprosiłam po dłuższym rozważaniu tej myśli. - Lee, która godzina?
- Kwadrans przed północą. - odpowiedział, na co kiwnęłam głową.
- Wracajmy już. - powtórzyłam, a wtedy spotkałam przepraszające spojrzenie Freda.
- Nie mamy jak. - powiedział smutno. - Zgubiliśmy się.
Wytrzeszczyłam oczy z niedowierzaniem i już miałam nawrzeszczeć na chłopaka, gdy w tej samej chwili usłyszeliśmy ciche pocharkiwania i kroki idące w naszym kierunku, pod których ciężarem łamały się gałązki. Trzaski runa leśnego stawały się coraz głośniejsze i wyrazistsze, a my z braku pomysłu na kryjówkę wbiegliśmy pędem do najbliższych zarośli.
Wtem, z ciemności leśnej wyłoniła się ogromna postać o niezdarnych ruchach. Serce na jej widok szybciej mi załomotało i instynktownie przybliżyłam się do chłopaków jeszcze bardziej. Tajemniczy stwór przystanął nagle i zaczął rozglądać się ze spokojem po najbliższej okolicy. Utkwił wzrok w miejsce naszej kryjówki i powolnym krokiem zaczął zbliżać się w naszym kierunku. Zaczęłam nieznacznie kierować różdżkę, która nie opuszczała mojej ręki od incydentu ze szpakiem, w stronę niebezpieczeństwa z zamiarem rzucenia "Auxilium an".
Jego wielka ręka kierowała się w naszą stronę i zaczęła pozbywać się gałęzi, które były naszym jedynym schronieniem. Gdy pełne zobaczenie tej istoty zależało jedynie od jednej gałęzi, bez chwili namysłu zamachnęłam się różdżką krzycząc: "Auxilium an", a wtedy do moich uszu doszedł gorączkowy głos Hagrida, jednak było już za późno, a rzucone przeze mnie zaklęcie poskutkowało wypełznięciem korzeni i oblegnięciem nimi tajemniczej postaci. Stwór po uwięzieniu, przewrócił się i teoretycznie zemdlał.
- Hagrid!? - krzyknęliśmy na gajowego, pokazując oskarżycielsko na uwięzionego potwora.
- Co wyście zrobili, chwila... Co wy tu robicie? Dzieciaki... - olbrzym próbował zebrać myśli.
- Co ty tu robisz? - powiedział Fred, lecz od razu zrezygnował z tej myśli, bo faktycznie była bez sensu.
- Co to jest, Hagridzie? - spytałam, zbliżając się do oszołomionego stwora, na co gajowy potrząsnął głową z niedowierzaniem.
- To jest mój.. Mniejsza. Co wy tu robicie? Wracamy do szkoły, już. - rozkazał ze złością. - Powinienem się domyśleć, że wpadnie wam taki pomysł do głowy. A gdzie jest Angelina? Została pożarta, czy jako jedyna wykazała choćby odrobinę rozumu. - wymieniał gorączkowo.
- To drugie. - powiedziałam wymijająco, starając się z przyjaciółmi nadążyć za Hagridem.
- A co z tym stworem? - spytał nagle George.
- Ze stworem? To mój... przyjaciel, wręcz brat, można by rzec. - tłumaczył Hagrid nie zwalniając kroku. - Poradzi sobie, nie martwcie się o niego. Szybciej ferajna. - pośpieszył.
Nie pozostało nam nic innego jak zakończyć naszą podróż w tak niewidowiskowy sposób i iść za gajowym, mijając kolejne drzewa. Nim się spostrzegliśmy znaleźliśmy się na granicy lasu.
- Chodźcie, dzieciaki. - poinstruował Hagrid, jednak my nie ruszyliśmy się nawet o krok.
Gajowy spojrzał w naszą stronę i zlustrował nas wzrokiem.
- Dlaczego nie idziecie? - spytał po chwili milczenia.
- Wyrzucą nas - powiedział Fred ze smutkiem.
- Co? - zdziwił się.
- Wyrzucą nas z Hogwartu. - wyjaśniłam łamiącym głosem.
Hagrid westchnął, posłał nam poczciwy uśmiech, a następnie podszedł do nas i mocno przytulił.
- Nikt was nie wyrzuci. Zrozumiano? - pocieszył. - Gdyby was wyrzucili, świat czarodziejów stracił by czterech świetnych magów.
Słowa olbrzyma zbytnio nas nie przekonały i bezradnie pociągnęliśmy nosami. Mężczyzna podrapał się nieporadnie po głowie, a następnie utkwił chwilę wzrok w jedno z drzew. Po chwili machnął na nas ręką i niechętnie ruszyliśmy za nim. Patrzyłam się tępo w buty, których brud sięgał poziomu świńskiego chlewa.
Hagrid otworzył mosiężne drzwi szkoły za pomocą jednego ze swoich kluczy, a następnie wszedł wraz z nami do środka.
- Za spacery po Zakazanym Lesie grozi wydalenie. - "Dzięki za pocieszenie, Hagridzie" przeszło mi przez głowę - Ale, że był to wasz pierwszy tego typu występek przebaczam. - Podnieśliśmy głowy skazańców i z ulgą spojrzeliśmy na olbrzyma. - jutro jest mecz Quidditcha, a więc...
- Nie! Hagridzie, my musimy na niego iść. - prosili chłopcy.
- Nie o to chodzi. - uspokoił gajowy. - Mecz spędzicie na trybunach grona pedagogicznego... No i może jeszcze zabiorę wam z 40 punktów. - poinformował, po czym odszedł zostawiając nas w jeszcze większym szoku na korytarzu.
Kiedy w pełni odzyskaliśmy racjonalne myślenie, używając ostatnio odkrytego przejścia ruszyliśmy w stronę dormitorium.
...
Nazajutrz, gdy tylko otworzyłam oczy, dobiegł do mnie dźwięk okropnie hałaśliwej krzątaniny. Już miałam krzyknąć na współlokatorkę, żeby się uciszyła, lecz w pomieszczeniu jej nie było. Wyskoczyłam szybko z łóżka i wystawiłam głowę przez drzwi prowadzące na korytarz, bo najwyraźniej to z niego dochodziły te wszystkie odgłosy. Poprawiłam mandragory pod językiem.
- Hej, Emily! - zawołałam do Emily Auctor, która stała w towarzystwie jakichś trzech innych dziewczyn i żywo o czymś dyskutowała.
- Tak, Suzanne? - spytała, podchodząc bliżej i zostawiając na chwilę swoje rozmówczynie.
- Dlaczego jest taki... rozgardiasz? - zamachnęłam niezdarnie rękami. - Ósma rano, sobota. Pomyliłam...
- Nie, głuptasku. - przerwała ze śmiechem. - Dzisiaj jest mecz Quidditcha. Gryfoni przeciwko ślizgonom. Nie mów, że nie wiedziałaś?
- Wiedziałam - wyjaśniłam. - Tyle, że zapomniałam. - I zamknęłam jej drzwi przed nosem, starając się jak najszybciej ubrać.
- "Oni mnie zabiją, zabiją mnie" - powtarzałam w myślach, szukając drugiej białej skarpetki.
W rezultacie mojego pośpiechu, wybiegłam z dormitorium w swetrze tył na przód, spodniach Angeliny, butach, których sznurówki nie były zawiązane i w skarpetkach nie do pary. Miałam właśnie zjechać po poręczy schodów, jak to zawsze miałam w zwyczaju, lecz usłyszałam bardzo oburzony głos Georga:
- Jak jej nie będzie tutaj za minutę wychodzimy bez niej, a do pokoju chyba podrzucę jej łajnobomby.
Wiedząc, że minuta to sporo czasu i chcąc przytrzeć nosa Georgowi, zatrzymałam się na chwilę i zawiązałam buty, sweter przebrałam na właściwą stronę, skarpety stały się moim nowym stylem, a spodnie zostały od Angeliny pożyczone. Kiwnęłam sobie na wymiar mojej genialności i gładkim ruchem znalazłam się na poręczy. Zjechałam w najbardziej odpowiednim i ostatnim momencie, kiedy moi przyjaciele zamierzali opuścić już Pokój Wspólny.
- Czekajcie na mnie. - krzyknęłam za nimi.
Tamci tylko spojrzeli w moją stronę, a na twarzy Georga zobaczyłam pewnego rodzaju rozczarowanie.
- Nie podrzucisz mi bomby, co? - spytałam z kpiną, na co on zdziwił się lekko.
- Idziemy - poinstruował Lee i wyszliśmy z pomieszczenia.
Już od samego wyjścia z Wieży Gryffindoru można było spostrzec niecodzienne zachowanie uczniów. Byli oni raczej w większości uśmiechnięci i wyjątkowo energiczni. Pewna grupka chłopaków z ostatniego roku, która na nas wpadła, wydawała głośne okrzyki euforii i zaczepek. Śniadanie minęło nam nad wyraz sprawnie, a następnie wtapiając się w tłum niepozornych uczniów pomknęliśmy na stadion Quidditcha, gdzie z bólem serca opuściliśmy ich, żeby dołączyć do Hagrida na trybun nauczycielski - niedostępny teren.
- Hagridzie! - zawołaliśmy do niego, kiedy chciał już wkroczyć na wieżę trybunów.
Gajowy odwrócił się w naszą stronę, a następnie machnął do nas dynamicznie ręką byśmy do niego podeszli.
- Chodźcie, holibka. - poinstruował i ruszył na schody.
Poszliśmy za nim i dzielnie zaczęliśmy wchodzić na bardzo liczne schody, od czasu do czasu napotykając jakiś uszkodzony stopień, czy inną belkę. Nagle zauważyłam wyjście na trybuny, więc czym prędzej pobiegliśmy w tamtą stronę, zostawiając Hagrida w tyle. Już mieliśmy przekroczyć wejście i zasiąść w jakimś przyjemnym miejscu, kiedy wpadliśmy na Snape'a i z łoskotem spotkaliśmy podłogę.
- A kogoż my tu mamy? - powiedział lodowatym tonem. - Weasleye, Jordan i oczywiście Lupin - wymienił z jadem. - Czy pierwszoroczni gryfoni nie wiedzą, że ich trybuny znajdują się gdzie indziej.
- No tak... ale... - z Jordana, jak i z nas, wyparowała cała pewność siebie.
- No słucham...
- Holibka, dzieciaki, ale mi czmychnęliście. - Na trybunę wpadł zadyszany Hagrid. - Witam, profesora Snape'a. - Skłonił się.
- Hagridzie, cóż to ma znaczyć? - zapytał z pogardą profesor eliksirów.
- A co konkretnie - odparł wymijająco, na co parsknęliśmy śmiechem, co nie był zbyt subtelne. - Ach, oni. - chrząknął Hagrid. - szlaban.
- Szlaban? - drążył opryskliwie Snape, lecz na to pytanie nie zdobył już odpowiedzi, gdyż Hagrid pociągnął nas w głąb trybun.
Mijani przez nas nauczyciele posyłali nam zdziwione spojrzenia, ale my staraliśmy się jedynie uśmiechać, aż zajęliśmy miejsce przy samej barierce graniczącej z boiskiem, obok McGonagal i Simona Hebetsa, wątłego szatyna o tępych oczach - ówczesnego komentatora szkolnych meczy Quidditcha.
- Spójrzcie tam. - powiedział ze śmiechem Jordan wskazując palcem na jakieś miejsce na trybunach po przeciwległej stronie boiska.
Spojrzeliśmy we wskazane przez chłopaka miejsce, a tam stała Angelina, której wyraz twarzy był tak zdzwiony, że robiła zeza. Pomachaliśmy jej z podłymi uśmieszkami, a Fred porwał się nawet na szalony gest, w postaci wysłania jej całusa, przez co w żyłach dziewczyny coś się zagotowała.
Po wstępnych oględzinach boiska mogłam stwierdzić, że szlaban Hagrida podbiega raczej pod nagrodę, ponieważ trybun nauczycielski był najwyższy, a przez to widok najlepszy. I pomimo sąsiadującej obok nas McGonagal, plusy zdecydowanie przewyższały.
- Zapraszamy na kolejny mecz, dzisiaj grają gryfoni przeciw ślizgonom. - rozpoczął komentator, którego głos nadawał się do użycia w mugolskich autach z GPS-em: był nudny, powolny i nieatrakcyjny wizualnie.
- Zapowiada się ciekawie. - burknęłam do Jordana, dla którego dobry komentator był połową sukcesu w meczu.
Zawodnicy ruszyli, a piłki wystartowały z piskiem. Na boisku rozpoczął się niewyobrażalny rozgardiasz i chociaż znajdowało się na nim jedynie czternastu graczy nie mogłam ich rozpoznać. Mecze Quidditcha kojarzyły mi się zawsze z zawodami much, ponieważ zawodnicy wydawali się tylko niewielkim kropkami nad murawą boiska.
- Marcus Flint zdobywa 10 punktów dla Slytherinu - mówił Simon głosem nędznie imitującym dźwięk podeszw Montgomery.
Na trybunach rozległy się głośne wiwaty i skandowania imienia ścigającego, który rozpoczął serię skomplikowanych w wykonaniu, przynajmniej dla mnie, obrotów.
Widziałam, że Oliver Wood, który pełnił rolę obrońcy, pluł sobie w brodę. Musiał w tamtym momencie czuć ogromną presję przez sześćdziesięciopunktową przewagę ślizgonów.
W tym samym czasie Charlie, nasz szukający, balansował miotłą, zniżając się i wzlatując w poszukiwaniu złotej kulki, która pomimo straty znacznej ilości punktów, mogła by doprowadzić nas do wygranej.
- Samanta Torum zdobywa dla ślizgonów 10 punktów. - poinformował Simon, pomimo tego, że dziewczyna zdobyła już trzy razy więcej.
Spojrzałam na Jordana, którego oczy były wytrzeszczone niczym u jakiejś żaby. Chłopak zatykał uszy i mówił coś pod nosem, a z wychwyconych przeze mnie słów, ułożyłam całkiem zrozumiałą recenzję meczu. Przynajmniej bardziej ogarniętą niż Simona.
- Tom White podaje do Amy Trumpet, która mistrzowskim podaniem przekazuje piłkę Simonowi Sayre'owi. Chłopak z dziką szybkością leci z dopiero co zdobytą piłką, w bardzo widowiskowy sposób omija słabą obronę ślizgonów i w pięknym stylu rzuca w środkową bramkę drużyny przeciwnej. Gol! - zrelacjonował Lee samemu sobie.
Wymieniłam porozumiewawcze spojrzenia z bliźniakami i dalej kontynuowaliśmy słuchanie przyjaciela.
- Ślizgoni, a konkretniej Marcus Flint przejął piłkę i nokautując bezprawnie trzech zawodników przeciwnej drużyny, leci z szaleństwem w oczach do bramki Gryfonów. Napięcie narasta, nikt nie chce przeszkodzić mu w jego poczynaniach... gdy nagle Oliver Wood bezbłędnie obrania bramkę. Tłum kibiców szaleje! - wydarł się Jordan, zwracając na siebie wzrok McGonagal. - Znów piłkę mają gryfoni. Proszę państwa, cóż to za emocjonujący mecz. Ale co to, tłuczek leci wprost w Amy Trumpet... Jednak, z pomocą przychodzą jej nasi dzielni pałkarze: Fred Smith i Julie Surgens, odbijając piłkę w Marcusa Flinta, który nieświadomy nadchodzącego niebezpieczeństwa, głupio się wychyla i... Tłuczkiem oberwał Marcus Flint! - znów wydarł się Lee. - Miejmy nadzieję, że tłuczek nastawił jego krzywe zęby, a w głowie nawróciło mu się na prawidłową stronę.
Na uwagę przyjaciela o krzywym zgryzie wybuchnęliśmy śmiechem. W czasie gdy Jordan dalej komentował mecz "dla siebie" coraz więcej nauczycieli zwracało na niego uwagę, wybuchając śmiechem za każdą uwagą dotyczącą ślizgonów. Nawet McGonagal zaczęła przysłuchiwać się jego przemówieniom i biedny Simon nie był słuchany przez nikogo. Wtedy wpadł mi do głowy pewien pomysł. Podeszłam szybko do profesor McGonagal, a kiedy ta zgodziła się na mój plan, wyciągnęłam swoją różdżkę i przystawiłam ją do szyi Jordan.
Chłopak posłał mi zszokowane spojrzenie, a ja plasnęłam się ręką w czoło.
- Zostajesz mianowany nowym komentatorem, Lee Jordanie. - powiedziałam, przystawiając sobie do krtani różdżkę, by wszyscy mnie usłyszeli. Zawodnicy przerwali grę i wpatrywali się w nas w skupieniu.
- Jedziesz, Jordan. - powtórzyłam, wskazując na różdżkę.
Chłopak rozdziawił usta, lecz po chwili profesjonalnie wyjął ze swojej szaty magiczny megafon i pogonił wszystkich do gry. Teraz ja wytrzeszczyłam oczy, ale ten stan trwał krótko i już po chwili oglądałam mecz, który dopiero teraz zaczął  przebiegać normalnie.
W tym samym czasie, Simon, dla którego przed chwilą rozegrane chwile stały się zbyt szybko, popłakał się i wybiegł z trybun, wywracając się o swoją przydługą szatę.
- Kafel jest podawany z rąk do rąk i bezbłędnie trafia w boczną pętle ślizgonów. - komentował Lee - Gryffindor znów zdobywa punkty. Taki mecz to ja rozumiem. Andy Brown w błotnistych barwach porwał się na kafla, jednak z pomocą przychodzą mu pałkarze z jego drużyny, którzy niefortunnie nokautują jego brzuch. Kafel wszedł znów w posiadanie gryfonów, Amy Trumpet w eskorcie Tom 'a White'a brnie z niebywałą precyzją na pętle. Już, bierze zamach i... Nie! Marcus Flint bestialsko wyrzuca ją z boiska, jednak sędzia nic z tym nie robi. Czemu sędzia nic z tym nie robi! Skandal! Ale cóż dalej się dzieje... Pałkarze przeciwnych drużyn chyba rozpoczęli na siebie szturm, tłuczki latają wszędzie. Korzystając z zamieszania Marcus Flint kolejny raz leci ku cudownemu bramkarzowi Woodowi, kiedy... Charlie Weasley złapał znicza! Charlie ma znicza! Wygrali gryfoni 230 do 90! Gryffindor wygrał!
W tym samym momencie trybuny zaczęły żyć własnym życiem i rozpoczął się dziki wrzask, który w większości kibicował gryfonom.
- Wygraliśmy! - wrzasnęłam i rzuciłam się przyjaciołom na szyje. - Wygraliśmy!
- Mamy nowego kibica Quidditcha? - spytał chytrze George.
- Może - odparłam. - Wygraliśmy! - I zaczęłam skakać z radości, aż nie wróciliśmy do zamku.
***
Zapraszam do komentowania :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz