Witam bardzo serdecznie z uśmiechem na twarzy w nowym roku, który pomimo tygodniowego trwania przyniósł mi wiele wpadek. Ale jak było w "umowie", a macie ją w zakładce Prorok Codzienny, wyrobiłam się z rozdziałem, więc oto jest.
Tradycyjnie: zapraszam do komentowania, ponieważ jak na razie nie wiem czy ów historia się komukolwiek podoba.
Słowem zakończenia: miłego czytania.
Pozdrawiam.
Autorka :-)
***
Minął nas wiecznie
obrażony i sfrustrowany Snape i wszedł do sali lekcyjnej, a my ruszyliśmy jego
śladem. Rozsiadając się wygodnie na krześle, obiegłam klasę wzrokiem, by lepiej
się upewnić, czy nic nie zwróci szczególnej uwagi profesora.
Wiadra z
neutralizatorami stały, jak zwykle, w równym rzędzie przy stolikach, więc nikt
z pewnością nie wysunąłby tak szalonych podejrzeń, żeby jeszcze kilka minut
temu Lee urozmaicił ich zawartość eliksirem o specjalnych właściwościach.
Podobnie z drzwiami od zaplecza, które będąc zamknięte, stały w gotowości na
otwarcie się i odsłonięcie swojej bogatej zawartości, o której zdążyliśmy się
przekonać już nie raz. Tym samym wejście na zaplecze nie nasuwało podejrzeń do
karygodnego zachowania Georga, jak określiła by je McGonagal, w postaci
udzielenia pomocy Snape'owi i zamienienia muchy siatkoskrzydłej na osę
bagnistą, które poza nazwami, właściwościami i cechami gatunku nie różniły się
od siebie zbytnio. Chociaż warto wspomnieć, że ich główną różnicą była niechęć
podmienionego składnika czyli osy do składnika w wiadrach.
Powodzenie naszego
kawału potwierdził też czyn, powtarzający się na każdej lekcji, a mianowicie
fakt, iż Snape ruchem ręki zapalał świece na kandelabrze, co na pierwszych
zajęciach było fascynujące, lecz na następnych stało się monotonną czynnością.
Profesor stanął na
podwyższeniu chwilowo przyglądając się nam w milczeniu, lecz po chwili
wyprostował się jeszcze bardziej, a z jego ust wydobył się zimny głos:
- Dzisiaj będziecie
warzyć eliksir na smoczą czkawkę, której objawami są: gorączka, pieczenie
gardła, napady gorąca, drgawki, wydzielanie dymu i w skrajnych przypadkach
zianie ogniem.
Sama zdziwiłam się
na wypowiedź nauczyciela, ponieważ nie sądziłam, że będzie on aż tak
przewidywalny, by grupka nastolatków była w stanie rozgryźć jego plany
lekcyjne, a jednak. Chociaż niewątpliwie byliśmy grupką bardzo wybitnych
nastolatków.
Wraz z Angeliną, z
którą musiałam podzielić się MOJĄ ławką, udałam się na zaplecze, podobnie jak
reszta uczniów, i z pełną odpowiedzialnością oraz świadomością wzięłam m.in.
wcześniej podmieniony składnik. Wróciłyśmy z wziętymi produktami i jak gdyby
nigdy nic, rozpoczęłyśmy warzenie eliksiru.
- Dodaj teraz trzy
krople łez centaura - mówiłam znudzona, znając przepis na pamięć.
- Zrobione -
odparła Angelina, nie mogąca coraz bardziej powstrzymać emocji.
- Teraz należy
dosypać skrzydła muchy siatkoskrzydłej - powiedziałam z naciskiem na nazwę
owada.
Dziewczyna posłała
mi zdziwione spojrzenie, a ja zdając sobie sprawę, że nie zrozumiała mojej
subtelnej uwagi, zaprzeczyłam dynamicznie głową, po czym przepchnęłam się do
kociołka, dodałam osy i zamieszałam wzdychając i posyłając Angelinie karcące
spojrzenie, na co ona tylko uśmiechnęła się do mnie przepraszająco.
Wraz z innymi
uczniami miałyśmy najwidoczniej podobne tempo pracy, gdyż w tej samej chwili
wszystkie eliksiry zaczęły bulgotać.
- Panie profesorze,
coś jest nie tak! - pisnęła Yeaxley, na co Snape przewrócił oczami z
pobłażaniem, co miało świadczyć o braku komentarza do irytującej uwagi
ślizgonki.
- Zneutralizujcie
eliksiry - rzucił Snape ze złością do nas, tak jakby odpowiedź miała być
oczywista, jednak nie spodziewał się on zapewne, nadchodzącej wielkimi
krokami, katastrofy antropogenicznej.
Na słowa profesora
zarówno ślizgoni, gryfoni, jak i nasza piątka chwyciła za wiaderka z
"czystym" neutralizatorem i część zawartości naczynia wlała do
fajczących się eliksirów. Czyny te, w praktyce, poskutkowały chwilowym ustaniem
bąbelków i, po dłuższej chwili, nawróceniem ich z podwójną siłą oraz parowaniem
substancji.
Wytwarzanie oparów
rozpoczęło moją część kawału. Ukradkiem, gdy nikt nie patrzył, wyciągnęłam
różdżkę.
- Mortiferum fammis
- wyszeptałam zaklęcie powodujące ciekawe zjawisko.
Świece z kandelabra
przestały się majestatycznie palić z powodu ucieknięcia ognia z ich knotów.
Wesołe ożywione ogniki z lekkością spadły na podłogę i rozpoczęły maraton po
klasie. Gorące istotki nie były jednakże dodatkowym wątkiem, a dopełnieniem
bąbelków, więc po zetknięciu się substancji w kociołkach i naszych czerwonych
przyjaciół rozpoczął się prawdziwy pokaz sztucznych ogni.
Bliźniacy ukradkiem
przybili sobie piątki, a mi posłali wesołe uśmiechy. Snape, w tym samym czasie,
nieudolnie starał się pozbyć zaistniałego rozgardiaszu przeróżnymi zaklęciami,
jednak na próżno, ponieważ zaklęcie to, nadmieniając zostało stworzone przez
Huncwotów, było odporne na zaklęcia rzucane przez Snape'a oraz zostało wymyślone
specjalnie dla niego jeszcze za czasów świetności mojego brata i jego
przyjaciół. Nauczyciel jedyne co zmienił, to kształt, jaki przybierały
fajerwerki, czyli na obraz swojej twarzy. Wtedy w pomieszczeniu wybuchła salwa
śmiechu, braw oraz różnoraki entuzjazm. Jednak nie był to koniec kawału.
Kiedy ostatki
sztucznych ogni rozbłyskiwały na tle sufitu, te wystrzelone wcześniej
przybierały formę brokatu sypiącego się po całej klasie, który w krótkim czasie
znalazł się wszędzie. Wrzaski stawały się coraz głośniejsze, a dobroduszny
Snape nie mógł nic na to poradzić, ze względu na podrzucone uprzednio przez
Freda fasolki, które kiełkowały w zastraszającym tempie. Także nauczyciel
musiał najpierw uporać się z oswobodzeniem zarówno siebie jak i kilku ślizgonów
negatywnie nastawionych do naszego pomysłu.
Finalnym punktem
dowcipu stał się pozbierany przez wszystkie dziewczyny ze Slytherina brokat, w
tym Olivii Yeaxley, który niespodziewanie zamienił się w węgiel brudzący
wszystko dookoła. Gryfoni wybuchli gromkim śmiechem na ten widok.
Rozwrzeszczane panny z domu węża były pocieszane przez swoich dzielnych
jedenastoletnich rycerzy.
Snape oswobodził
się ze szponów krwiożerczego grochu, z którego powstała by dla wojska z
pewnością udana grochówka, lecz nie zdążył zareagować z powodu otwarcia się
drzwi wejściowych do klasy i pojawieniu się w progu McGonagal w towarzystwie
dwóch mężczyzn, którzy byli prawdopodobnie przedstawicielami ministerstwa. Na twarzy wicedyrektorki dało
się spostrzec zdezorientowanie wymieszane z satysfakcją po zatrzymaniu wzroku
na zwęglonym Snape'ie. Jednak szybko przywdziała maskę obojętności i z
pewnością wskazała ministrom powstałe pobojowisko, w którego skład wliczał się
nie tylko Snape, lecz także osmolone dzieci z Gryffindoru i Slytherina,
zniszczone przybory naukowe i nieliczne ogniki biegające pomiędzy stanowiskami,
po czym rzekła:
- Jak panowie
widzą, tak prezentuje się lekcja eliksirów, a teraz zapraszam dalej.
Gdy pracownicy
ministerstwa wyszli, kobieta ogarnęła nas wzrokiem, zatrzymując się dłużej na
mnie i bliźniakach, a następnie zwróciła się do nauczyciela eliksirów:
- Zapanuj nad
młodzieżą, Severusie.
Snape odpowiedział
jej jedynie zimnym spojrzeniem, strzepując z ramienia sadź, na co profesorka
odwróciła się, pstryknęła palcami przez co cały bałagan zniknął i odeszła,
uprzednio zamykając drzwi.
Chwilę wpatrywałam
się w drzwi, gdzie jeszcze chwilę temu znajdowała się McGonagal.
- Profesorze Snape
- Zgłosił się jeden z uczniów, a po otrzymaniu od Snape'a zgody, w postaci
kiwnięcia głową, na wygłoszenie monologu, kontynuował: - Możemy już iść?
Nauczyciel, który
najwyraźniej nie doszedł jeszcze do siebie po minionych wydarzeniach, znów
kiwnął głową i w tej samej chwili wszyscy uciekliśmy w stronę wyjścia.
...
- Potwierdzam, iż
kawał został przeprowadzony bezbłędnie - Podsumował nasz wyczyn Lee.
- Niewątpliwie. -
Zaśmiałam się. - Czy, jeśli jesteście w tak dobrych nastrojach, to taktownym
było by zaproponowanie wam nauki. - powiedziałam i uderzyłam podręcznikiem o
stół.
- Och Suzanne, nie
mów, że teraz nauka Ci w głowie - odparł ironicznie Fred.
- Oczywiście, że
nie. Lecz pragnę nadmienić, że dziś mamy szlaban u Filcha i lepszego czasu nie
znajdziemy. - zakomunikowałam, na co bliźniacy wytrzeszczyli oczy.
- Nie mówcie, że
zapomnieliście? - zadrwiłam.
- Nie, ależ skąd -
Po prostu nam z głowy wypadło - odpowiedzieli.
- No cóż -
Westchnęłam, po czym usadowiłam się wygodniej na krześle i otworzyłam książkę,
jednakże nie od transmutacji, a animagii.
Zdolność animagii jest
czasochłonnym i żmudnym procesem. Złe przygotowanie się do rozpoczęcia treningu
może nieść za sobą złe w skutkach wydarzenia: nieodwracalne przetransmutowanie
jednej kończyny w zwierzęcą lub nawet cały organizm, stracenie świadomości
ludzkiej, wyostrzenie się instynktów -
Wzdrygnęłam się na tę myśl - kalectwo
lub nawet śmierć.
Animagia to zjawisko
zachodzące sztucznie w przyrodzie, a jej naturalnie występującą formą jest
metamorfomagia. Postać animagiczna czarodzieja jest zwykle uosobieniem jego
cech charakteru i wartości jakie wyznaje. Patronus a animagia...
- Suzanne, to nie
jest zadane - wtrącił George, przyglądając się bacznie okładce, na co ja
wzruszyłam ramionami.
- Idziemy - rzucił,
zabierając mi "podręcznik".
- Już?! - spytałam
zaskoczona.
- Widzisz jak
pochłonęła cię "praca domowa" - Zrobił znak cudzysłowu w powietrzu.
- Bardziej niż
ciebie - odgryzłam się, zabierając chłopakowi książkę.
...
Znajdowaliśmy się
na korytarzu prowadzącym wprost do kanciapy woźnego.
- Chyba wolałabym,
żeby mnie wyrzucili ze szkoły - jęczałam pod nosem, nasłuchując, czy
przypadkiem zza któregoś rogu nie wyłania się zgarbiona sylwetka Filcha. - A
tak w ogóle gdzie jest...
- Jestem -
Usłyszałam za sobą donośny głos Freda.
- O wilku była mowa
- wtrącił George.
- Musiałem coś
załatwić - powiedział Fred, jednak nie dane mi było tego skomentować, ponieważ
usłyszeliśmy dobiegające z końca korytarza odgłosy kroków, a po chwili z
ciemności wyłonił się Filch. Zlustrował nas wzrokiem, po czym uśmiechnął się
diabelsko.
- No... - Zatarł ręce - Czas na sprzątanie.
W jego ustach te słowa brzmiały tak przerażający,
jakby miały inny wymiar. Podążaliśmy za woźnym już któryś korytarz i coraz
bardziej napełniało mnie przekonanie, że prowadzi on nas do jednej z tych
swoich celi wypełnionych łańcuchami, kiedy na naszej drodze napotkaliśmy drzwi
do Wielkiej Sali.
- Proszę bardzo - Wskazał ręką na wejście. - Tu
spędzicie kolejne kilka godzin, a teraz oddawać różdżki - warknął, wydzierając
nam przedmioty z rąk, po czym uśmiechnął się krzywo i odszedł.
- Ach tak - Kiwnęłam ze zrozumieniem głową.
Pchnęłam lekko drzwi do Wielkiej Sali, a czując, że bliźniacy znajdują się tuż
za mną, weszłam do pomieszczenia.
W środku panował mrok, a nasze kroki odbijały się
mrożącym krew w żyłach echem. Jednakże nie dla nas, dzielnych gryfonów.
Ruszyliśmy pewnie w głąb sali, a po wnikliwych obserwacjach czerni, którą na
marginesie także trudno było zobaczyć, znaleźliśmy się przy stole nauczycieli.
- Trochę tu ciemno - poskarżył się George.
- Może nie zauważą, że nie zrobiliśmy dyżuru -
powiedział ten drugi.
- Niewątpliwie - odparłam z zastanowieniem.
- Suzanne, nie znasz jakiegoś zaklęcia na
latarkę?
- Bez różdżki to z pewnością mi wyjdzie. -
odparłam sarkastycznie. - A nie ma tu żadnego włącznika?
- Chyba znalazłem. - powiedział jakiś głos z
końca sali i w tej samej chwili zapaliło się światło. Skierowaliśmy wzrok w
tamtą stronę, a wtedy przed nami ukazał się Dumbledore. Uśmiechnął się do nas
poczciwie i podszedł bliżej.
- A cóż trójka młodych gryfonów robi w Wielkiej
Sali o 20 00? - zapytał.
- Mamy szlaban, profesorze - wyjaśniliśmy, na co
dyrektor skinął głową ze zrozumieniem.
- Lecz, jak na razie nam nie idzie - wyjaśnił
Fred.
- Nie wiemy: gdzie są mopy, jak włączyć światło -
Wskazałam na świece.
- I chyba nie nadajemy się do tej pracy, panie
dyrektorze - dokończył George.
- Och, to idealna okazja żebyście się nauczyli. -
Zakończył naszą "intrygę" dyrektor. - A oto sprzęt sprzątający. - Klasnął
w dłonie i nagle pojawiły się obok nas miotły i ściereczki.
Spojrzeliśmy na nie ze zdziwieniem, lecz pod
wpływem wymownego wzroku Dumbledora, chwyciliśmy za mopy i zabraliśmy się do
sprzątania, pod czujnym okiem dyrektora. Po wytarciu stołów, zmyciu podłogi,
odkurzeniu ścian i powstałych tam pajęczyn z przed czasów, kiedy założyciele
Hogwartu zakładali tę szkołę, mogliśmy wrócić do dormitoriów. Byliśmy tak
zmęczeni, że nawet nie wiem jakim cudem dostaliśmy się do pokojów, a o
położeniu się do łóżek już nie wspomnę.
...
- Angelina, dlaczego mnie nie obudziłaś?! -
pytałam gorączkowo, skacząc na jednej nodze po pokoju, gdyż starałam się zawiązać
buta.
- Tak słodko spałaś. - Rozczulała się.
- Nie jestem słodka. - Protestowałam. - Chodź, bo
się spóźnimy.
Wybiegłam pędem z dormitorium, zbiegłam po
schodach i wywaliłam się na ostatnim stopniu upadając na tyłek. Uderzyłam ze
złością ręką o podłogę, a wtedy spotkałam zdziwiony wzrok McGonagal.
- Czy wszystko dobrze, Suzanne? - spytała z
troską.
Zmieszałam się trochę, lecz, żeby nie wypaść z
roli, wstałam pospiesznie, pokiwałam dynamicznie głową i znów porwałam się
pędem, by jak najszybciej znaleźć się na śniadaniu. Z łoskotem wbiegłam do
Wielkiej Sali, a gdy poczułam, jak wszyscy uczniowie posyłają mi zdziwione
spojrzenie, wyprostowałam się i luzackim chodem podeszłam do bliźniaków.
Usiadłam na przeciwko nich, rzuciłam szybkie: "hej" i chwyciłam za miodowe
płatki. W tej samej chwili do
pomieszczenia weszła także Angelina, o której kompletnie zapomniałam, rzucając
się w wir myśli o posiłku.
- Ups - powiedziałam cicho, na co bliźniacy
posłali mi zdziwione spojrzenia.
- Suzanne!!! - Usłyszałam za sobą, a, że zależało
mi na życiu nie odwróciłam się.
Poczułam jak dziewczyna siada koło mnie i morduje mnie wzrokiem.
- Zaczekać to już nie łaska? - zapytała z
pretensją.
- Jak widać - powiedziałam zwracając głowę w jej
kierunku. - Przepraszam.
Dziewczyna posłała mi uśmiech, mówiący: "och
przestań, wcale się nie gniewam" i zabrała się za śniadanie. Dalej posiłek minął nam w spokoju i kiedy nasza
piątka zjadła, ruszyliśmy na naszą ostatnią listopadową lekcję latania.
...
- Wiecie co mnie najbardziej irytuje? - spytałam.
- Olivia Yeaxley - odpowiedzieli równocześnie.
- Najbardziej! - powtórzyłam. - Nie, irytuje mnie
to, że jako jedyna z naszej piątki nie potrafię wsiąść na miotłę.
- Nie przesadzaj, Suz. - pocieszył Fred. - Nie
jesteś taka zła.
- Są gorsi
- Dzięki za pocieszenie, ulżyło mi. -
powiedziałam z rezygnacją.
...
- Witam uczniowie - przywitała się z nami pani
Hooch. - To nasza ostatnia w tym semestrze lekcja latania, zbliża się grudzień,
a więc na dzisiejsza lekcja będzie lekcją praktyczną. Rozegramy sobie mały
mecz. - Wypowiedź profesorki wywołała u większości uczniów wielkie rozemocionowanie,
lecz ja nie byłam tego zdania. - Tu staną uczennice, a tam uczniowie, więc jak
się domyślacie stoczycie rozgrywki dziewczęta przeciwko chłopcom. Macie 10 minut na opracowanie
strategii i ustalenie stanowisk. Zaczynajcie!
Według instrukcji nauczycielki, stanęłam przy
Angelinie, która została mianowana naszym trenerem, gdyż bezapelacyjnie była
najlepsza. Dziewczyna wybierała dla każdej z nas rolę jaką ta będzie pełniła w
meczu. Wybrała każdemu, zostałam tylko ja.
- Angelina - jęknęłam. - Mogę spaść z miotły, a
wtedy nie będę musiała grać i może wygracie.
- Nie Suz. - zaprotestowała. - Będziesz grać, a
co lepsze mianuję cię szukającą.
Podniosłam głowę, tym samym przestając tempo patrzeć
się w zgniłozielony trawnik i popatrzyłam na przyjaciółkę jak na osobę, która
przed chwilą uciekła z Munga.
- Oszalałaś - Zdziwiłam się. - To, że ja spadłam
z miotły to wiem, ale, żeby się to zdarzyło TOBIE, to już faktycznie koniec
świata.
- Daj sobie szansę. - prosiła. - Masz przecież
dobry refleks.
- Na ziemi, a nie 50 metrów nad nią. -
Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Zaczynacie za 2 minuty - zakomunikowała pani
Hooch.
- Widzisz. - Pokazałam ręką na nauczycielkę. - A
nie ma jakiegoś ambitniejszego zajęcia dla mnie. - zażartowałam.
- Taktyk, ale nie sądzę, byś się do tego
nadawała.
- Dlaczego nie? Jestem przecież wszechstronna. Co
robi taktyk?
- Opracowuje taktykę.
- Serio, nie miałam pojęcia. - odparłam z
sarkazmem.
- Zaczynamy! - krzyknęła profesorka.
Zrobiłam wielkie oczy i spojrzałam ze smutkiem na
Angelinę. Uderzyłam się dwa razy w pierś mówiąc: moja wina, będzie moja wina, a
następnie wraz z innymi członkami Drużyny Angeliny udałam się do stojaka na
miotły.
Wzięłam jedną z nich bardzo ostrożnie i
westchnęłam. Jak nam rozkazano, mieliśmy ustawić się na swoich miejscach.
"Zasiadłam" miotłę z trudem i trzęsąc się, wzbiłam w powietrze. Spojrzałam w dół.
- Trochę tu wysoko. - mruknęłam pod nosem.
- Suzanne? - usłyszałam.
- Jest okey, George, nie przejmuj się - Znów
spojrzałam w dół. - Najwyżej spadnę i połamię kilka gnatów. - rzuciłam, na co
chłopak uśmiechnął się.
- Spisałaś testament? - spytał Fred, który
znalazł się obok nie wiadomo skąd.
- Ojejku, nie pomyślałam o tym. No cóż, możecie
spisać go za mnie. A na grobie chce mieć czerwone róże i zieloną wstążką
przewiązany nagrobek.
- Da się zrobić - podsumował Fred, a dalsze
rozwinięcie tej myśli przerwał gwizdek rozpoczynający mecz.
- Powodzenia - rzucili bliźniacy w moją stronę.
- I nawzajem - odparłam ze śmiechem.
- To ma być ładna i czysta gra - krzyknęła Hooch,
po czym rzuciła kafla i rozpoczęło się piekło.
Starałam się nie stracić żadnej piłki z oczu,
gdyż spotkanie się z którąś z nich równałoby się niewątpliwie zgłębieniem
relacji z panią Pompfrey, szkolną pielęgniarka.
- Myśl Suzanne - mówiłam do siebie - Gdybyś była
zniczem, to gdzie byś - I w tej samej chwili przed oczyma mignęła mi złota
kulka.
Utkwiłam wzrok w przedmiocie i niezdarnie
ruszyłam za nim w pogoń. Dla publiczności, której rolę sprawowała nauczycielka
tego znamienitego przedmiotu, była to z pewnością uczta dla oczu, wyplucie
żołądka ze śmiechu i ogólne rozbawienie. Moje wyczyny na miotle można było
porównać do starego Forda, którego emerytowany silnik nie daje rady napędzać
pojazdu i musi stawać co kilka metrów. Czując całą sobą, jak wydurniam się
przed profesorką postanowiłam zrobić coś szalonego. Ścisnęłam mocniej trzon
miotły i tak jak na lekcji pierwszej radziła nauczycielka, skierowałam go ku
skrzydlatej kulce i poderwałam. Moja miotła nagle zaczęła współpracować i
włączył jej się piąty bieg. Leciałam szybciej i szybciej. Czułam, że znicz
znajduje się w zasięgu mojej ręki, już muskałam kulkę palcami, kiedy poczułam
jak w moje ramie uderza coś ciężkiego - tłuczek. Przez coraz bardziej
nasilający się ból, straciłam równowagę i zaczęłam osuwać się z miotły.
Ostatkami świadomych myśli złapałam się drugą ręką za miotłę i trzymałam.
- "Teraz dopiero muszą się na mnie
gapić" - Przeszło mi przez głowę.
Moje palce stały się słabe niczym najdrobniejsze
gałązki wierzby, dlatego puściły miotłę i zaczęłam spadać w dół.
Zaczęłam spadać. Moje życie miało się skończyć tak
mało legendarnie. Czy tak właśnie było pisane mi w gwiazdach? Jeszcze żebym
spadała z tym zniczem to było by pół biedy. Jednak nie złapałam go, ponieważ
ktoś rzucił we mnie tłuczkiem. Ktoś, tylko kto? Chcę przed śmiercią poznać
swojego zabójcę. Bliźniacy byli pałkarzami, ale oni... Nie, oni by tego nie
zrobili. Znajdowałam się coraz niżej i niżej, dosłownie wyczuwałam już tą zgniłozieloną
trawę pod stopami. Podążałam zgodnie z grawitacją, kiedy nagle poczułam silny
opór powietrza. Znalazłam się na czyjejś miotle. W oczy rzuciły mi się czarne
dredy. Odetchnęłam z ulgą. Poczciwy Lee, szukający przeciwnej drużyny, złapał
mnie.
Wylądował na ziemi, a kiedy tylko wyczułam moment
zejścia z miotły, zrobiłam to, wykonując przy tym widowiskowego fikołka. Położyłam
się na trawie, której szkaradny kolor nie przeszkadzał mi już. Wtuliłam się w
nią.
Nagle nade mną pojawiła się grupka osób. Dookoła
rozpętał się istny harmider. Wszyscy pytali czy ze mną dobrze, czy nic mnie nie
boli, lecz ja coraz głębiej wchodziłam w boisko.
Stanęła nade mną profesor Hooch i z zaniepokojeniem
zlustrowała mnie wzrokiem. Po chwili zebrała się na odwagę i spytała:
-Wszystko dobrze?
Spojrzałam na nią obojętnie, usiadłam na trawie
prostując nogi, po czym z impetem położyłam się na trawie i wymamrotałam:
- Nigdy więcej, pani profesor. Nigdy więcej.
Po chwili uklęknęli przy mnie zdyszanie Fred i
George, którzy najwyraźniej biegli.
- Suzanne, żyjesz. - powtarzali. - Pani profesor,
czy ona żyje.
Parsknęłam śmiechem na ich pytanie skierowane do
nauczycielki. Chłopcy skierowali wzrok na moją osobę, po czym nachylili się
nade mną.
- Nie strasz nas tak więcej, rozumiesz. - zagroził
mi George, a kiedy wstałam mocno mnie przytulił.
- Mamy przecież wspólny szlaban u Filcha, spadaj
sobie z miotły, ale kiedy indziej. - powiedział szeptem, tak, żeby wszyscy obok
usłyszeli, na co ja kiwnęłam głową ze zrozumieniem.
W mocnym uścisku próbowali mnie także udusić Lee
i Fred oraz Angelina z resztą dziewczyn. Nagle oprzytomniałam i utkwiłam wzrok
w nauczycielce.
- Kto wygrał? - wypaliłam, co nauczycielka
skomentowała cichym westchnięciem, po czym zwróciła się do Lee:
- Jordan, zaprowadź pannę Suzanne do skrzydła
szpitalnego. Zdecydowanie za mocno uderzyła się w głowę.
...
- Zapomniałam ci jeszcze podziękować Lee -
powiedziałam nieśmiało.
- Nie ma sprawy, a z resztą bliźniacy by mi tego
nigdy nie wybaczyli, gdybym cię wtedy nie złapał - Zaśmiał się.
- Wiem, ale i tak dziękuję. Gdyby nie ty, nie
skończyło by się tylko na wstrząsie mózgu. - Zrobiłam w powietrzu cudzysłów, by
pokazać Lee jaką specjalną troską zostałam uhonorowana przez profesor Hooch. -
Tak naprawdę uratowałeś mi życie.
- Nie przesadzaj - chłopak zaczął się rumienić,
co doskonale zauważyłam.
- Nie zmniejszaj swoich osiągnięć. Jestem pewna,
że napiszą o tobie w Proroku Codziennym. Będziesz bohaterem. Nawet już jesteś.
- Puściłam mu oczko.
Policzki czarnoskórego chłopaka zapłonęły jeszcze
szkarłatniej, niż przedtem, przez co ja zaśmiałam się na ten widok. Lee zdał
sobie wtedy sprawę, że POŁOWA tego co powiedziałam była sarkazmem, więc w
ramach protestu skrzyżował ręce na piersi i zrobił naburmuszoną minę.
- Skoro tak sobie ze mnie żartujesz, to
najwidoczniej nie jest ci potrzebna do towarzystwa moja osoba. - żachnął się
Lee, co wywoływało u mnie jeszcze głośniejszy śmiech.
Kiedy zbliżaliśmy się do Skrzydła Szpitalnego, a
drzwi były już świetnie przez nas widoczne, chłopak wyprzedził mnie, a
następnie podbiegł do nich. Otworzył je, a następnie cierpliwie czekał, aż ja
minę jego skromną osobę. Wiedziałam, że robi to tylko po to, bo jest na mnie
obrażony, więc przestałam się uśmiechać, zwolniłam kroku, a biedny Lee musiał
cierpliwie czekać kiedy minę próg. Minęłam go z gracją, czyli potknęłam się o
nogę, którą mi podstawił, lecz ja zrobiłam dobrą minę do złej gry i dumnie
weszłam do pomieszczenia, a chłopak tuż za mną.
Gabinet lekarski, jak każdy inny. Przestronny, z
wysokimi oknami na całej jego długości, które miały chyba funkcję naturalnego
budzika, ponieważ około 4 rano pokój ten rozpoczynał już nowy dzień, a zasłon,
by nadejście tego dnia opóźnić, jako takich nie było. Liczne łóżka stały przy
ścianach w towarzystwie szafeczek nocnych, na których były ustawione drobne
wazoniki z mizernymi kwiatkami, które najwidoczniej miały odzwierciedlać stan
pacjenta. Na tle jednego z okien stała szkolna pielęgniarka, pani Pompfrey,
która po eleganckim chrząknięciu Jordana, odwróciła się w naszą stronę i
przywitała nas pogodnym uśmiechem.
- Dzień dobry - powiedziałam.
- Witaj Suzanne, a co cię do mnie sprowadza? -
spytała pogodnym tonem.
- Spadła z miotły. - odpowiedział za mnie,
obrażony Lee.
Na tę informację pani Pompfrey wytrzeszczyła
oczy, a po zlustrowaniu mnie wzrokiem, zaprowadziła mnie do jednego z łóżek.
Zaczęła przynosić ze swojej "medycznej apteczki", czyli szafy w kącie
sali, przeróżne w kolorach i w poziomach obrzydliwości estetycznej mazie i eliksiry,
czyli innymi słowy leki.
- To nie będzie konieczne. - zapewniłam, kiedy
pielęgniarka stanęła nade mną z dużą strzykawką.
- Och dziecko, to nie będzie bolało, daj rękę. To
tylko małe kujnięcie.
Kobieta zbliżyła niebezpiecznie igłę do mojej
ręki, a następnie zamaszyście zamachnęła się. Następnie w całym Hogwarcie dało się
słyszeć mój krzyk, a ptaki z pobliskich pól, sowiarni oraz Zakazanego Lasu
odfrunęły.
***
Zachęcam do komentowania :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz