Dzisiaj odrobinkę wcześniej niż zazwyczaj. Życzę miłego czytania :)
***
Czasami bywa tak, że pewne rzeczy
wychodzą nam lepiej, a niektóre gorzej. Żebyśmy nie wiem jak starali się w
osiągnięciu jakiegoś celu, tak zawsze pod naszymi stopami znajdzie się milion
kłód, z czego każda z nich będzie przedstawicielem innego powodu, dlaczego
miałbyś tego nie zrobić... i dlaczego ci się to nie uda.
Z tego też faktu nie miałam żadnej
pretensji do profesor Septimy Vector i jej okropnego przedmiotu. Od samego
początku zapowiadało się, że numerologia będzie moją piętą Achillesa bardziej
niż inne przedmioty. Kiedy zaczynałam rozumieć jedną regułę dopasowywania do
siebie liczb, zaraz pojawiała się kolejna całkowicie przecząca tej pierwszej.
Oczywiście przed bliźniakami musiałam udawać, że idzie mi wspaniale, ale tak
naprawdę plułam sobie w brodę, że wybrałam ten przedmiot. Miał być taki fajny i
zajmujący, a wyszło jak zwykle.
Jedyną rzeczą, jaka trzymała mnie
jeszcze na tych beznadziejnych lekcjach, był Cedrik, który w pocie czoła po
każdych zajęciach chodził ze mną do biblioteki i tłumaczył mi krok po kroku
wszystko jeszcze raz. W ten sposób przez ponad pół roku zdążyliśmy się naprawdę
dobrze poznać i zaczęło nas łączyć coś, co można by było określić mianem
przyjaźni. Oczywiście nadal ważniejsi byli dla nas nasi dotychczasowi znajomi,
ale miłym urozmaiceniem był jakiś wspólny spacer na błonia lub wokół jeziora.
Potrafiliśmy całymi godzinami rozmawiać ze sobą o naszych rodzinach,
zainteresowaniach lub denerwujących rzeczach, jakie zawsze napotykaliśmy.
Profesor Vector właśnie z
półuśmiechem na twarzy przechadzała się pomiędzy naszymi ławkami i cierpliwie
oddawała nasze wydumy, czyli tak zwane wypracowania o naszych liczbach
szczęścia.
Po jakimś czasie, gdy ilość prac
w rękach profesorki zmniejszyła się do jednej, a wszyscy wokół mnie już dostali kartki, byłam pewna, że oznacza to,
że albo moja praca jest genialna albo wręcz przeciwnie. Bardziej skłaniałam się
do tej drugiej opcji.
- Zgaduję, że to nie jest
najlepsze wypracowanie w klasie? - rzuciłam z naiwnością w głosie, a
nauczycielka tylko skinęła delikatnie głową.
- Nie jest takie złe, ale te głupoty,
które wypisałaś na koniec, nie świadczą o dobrym opanowaniu materiału -
odparła.
- Ja tylko wyraziłam swoje
zdanie. Numerologia nie jest dziedziną nauk i nie powinna być brana pod uwagę
do oceniania rzeczywistości - broniłam się, ale kobieta jedynie posłała mi
nikły uśmiech.
- Wiem, Suzanne, że się starasz,
ale po prostu nie mogę - westchnęła ciężko i dała mi pracę, a następnie
podeszła do swojej ambony.
Prześledziłam szybko wzrokiem
otrzymany pergamin.
- Nędzny - stwierdziłam z
zaskoczeniem. - Myślałam, że będzie gorzej. Przynajmniej ze dwie oceny w dół. -
Przeczytałam wypracowanie jeszcze raz. - Jak nie tym razem to następnym. -
Wzruszyłam ramionami i oparłam się łokciami o ławkę.
Moja mina chyba zrobiła się nieco
markotna, bo Cedrik trącił mnie delikatnie w ramię. Niechętnie odwróciłam się w
jego stronę.
- Jak nie tym razem to następnym
- powiedział, mrugając okiem, a ja mimowolnie parsknęłam śmiechem.
...
- Suzanne, zaczekaj chwilę! -
Usłyszałam za plecami wołanie bruneta, gdy wychodziłam z klasy od numerologii.
Odpowiedziałam mu jedynie cichym
mruknięciem, na które chłopak przyspieszył nieco.
- Nie masz ochoty przejść się
wraz ze mną po błoniach? - zaproponował, a ja spojrzałam na niego sceptycznie.
- Ładna pogodna za oknem, a jutro jest sobota. Nie musisz odrabiać żadnych
lekcji.
- Zapewne i tak nie odrobiłabym
ich wcześniej, niż pięć minut przed zajęciami. - Machnęłam ręką.
- Nie daj się prosić. - Cedrik
złapał mnie za rękę i pociągnął w kierunku wyjścia ze szkoły.
- W sumie - powiedziałam. - Co mi
szkodzi?
Na moje słowa chłopak uśmiechnął
się szeroko, a następnie pokierowaliśmy się w kierunku błoni.
- Na prawdę przejmujesz się
numerologią? - zagadnął, gdy znajdowaliśmy się na dworze.
Wokół nas wszystko powoli stawało
się ciemnozielone, a śpiew ptaków osładzał to przyjemne popołudnie. Flagi na
boisku quidditcha powiewały delikatnie na wietrze, a przed chatką gajowego
przebywała trójka gryfonów z pierwszej klasy.
- Nie - odparłam, zwracając wzrok
na chłopaka. - Ale denerwuje mnie to, że przyłożyłam się do tego wypracowania,
a dostałam Nędzny.
- Przyłożyłaś się?
- Przynajmniej bardziej niż
zwykle - wytłumaczyłam. - Tak naprawdę nie rozumiem, do czego miałby mi się
przydać ten przedmiot!
- Łamacz klątw - odparł chłopak
bez zastanowienia. - Gobliny bardzo sobie cenią taką umiejętność.
- Gobliny są praktyczne, a
numerologia to zniekształcone wróżbiarstwo... Którego także nie cierpię!
- To jasne. - Zaśmiał się
chłopak. - Ale czy w tej szkole uczy się przedmiotu, który akceptujesz w choćby
najmniejszym stopniu? - zakpił.
- Oczywiście, że tak - rzekłam. -
Zaklęcia i transmutacja. Są to przedmioty, które nie zawodzą mnie wybujałymi
zasadami.
- A zielarstwo? - dopytywał się.
- Dobrze wiesz, że Sprout nie
lubi mnie od tego kawału z Filiówką! - przypomniałam. - Mieliśmy przecież razem
lekcje w pierwszej klasie, nie pamiętasz?
- Oczywiście, że pamiętam. Mój
kolega oberwał tym glutem prosto w twarz. - Zachichotałam głośno.
- Bez ofiar nigdy się nie
obejdzie -wzbraniałam się. - A twoje akceptowalne przedmioty to jakie?
- Zielarstwo, Obrona i Quidditch
- odparł z dumą, jakby czekając na to pytanie.
- Quidditch? - parsknęłam
śmiechem. - Ale zdajesz sobie sprawę, że nie mamy już tych zajęć od dwóch lat?
- Niby masz rację, ale ten sport
pozwala mi jednak wyluzować.
- Wyluzować - powtórzyłam. -
Ostatnio chyba właśnie tego mi najwyraźniej brakuje.
- Niby czemu?
"Animagia jest dosyć
stresującym zajęciem" - pomyślałam.
- Ogólnie mówię - odparłam,
wzdychając ciężko i wpatrzyłam się w Zakazany Las.
Ta cisza między nami jednakże nie
trwała długo. Już po chwili chłopak wyprostował się nagle i, jakby doznał
olśnienia od samego Merlina, spojrzał na mnie z zapałem.
- Mam taką sugestię... - rzucił
szybko, zmieniając nasz kierunek.
...
- Cedrik, co ty zamierzasz
zrobić? - spytałam chłopaka, gdy ten zatrzymał się przed szatnią puchonów. -
Nie wolno mi tam wejść - upierałam się przy swoim.
- Tylko w czasie zawodów, a po za tym weźmiemy dwie
rzeczy i już nas nie będzie - uspokoił i zniknął za drzwiami.
- Jakie "dwie rzeczy"?
- rzuciłam po raz kolejny. - Powiedz, że nie masz na myśli miotły?
- Nie odpowiem na to pytanie! -
Usłyszałam głos chłopaka, a po chwili głośny huk. Jakby miotły spadły ze
stojaka.
- Co się tam stało?
- Zaatakował mnie Snape, ale
spokojnie. Znokautowałem go - W jego tonie dało wyczuć się mocną kpinę.
- Zabawny jesteś - prychnęłam, a
wtedy jego sylwetka zaczęła się powoli wyłaniać z pomieszczenia.
- Przybliżysz mi to bardziej?
- Każesz mi wsiąść na miotłę? - zmieniłam
temat, a wtedy chłopak wyszedł z pomieszczenia, a zza jego pleców wystawały dwa
trzony od mioteł. Po chwili podał mi jedną z nich, samemu natomiast uśmiechając
się szeroko. - Ja nie potrafię na tym latać!
- Nauczę cię... a przynajmniej
spróbuję cię nauczyć. Zobaczysz, że ci się spodoba - zarzekał się.
- Nie obraź się, ale nie podoba
mi się ten pomysł. - Pokręciłam głową.
- Chciałaś się odprężyć, tak? A
więc Quidditch jest idealną na to receptą. - Zrobiłam sceptyczną minę.
- Cedrik, to miłe z twojej
strony, ale jestem w tym beznadziejna!
- Masz podły nastrój od samego
poranka. Rozerwiesz się - zachęcił.
- Dosłownie - przytaknęłam. - Gdy
będę spadać z miotły, powietrze rozdzieli mnie na miliard kawałeczków.
- Dobrze wiesz, że nie to miałem
na myśli. Błagam, nie daj się prosić.
- Nie potrafię.
- To nawet lepiej - rzekł pewnie
i ruszył w kierunku środka boiska.
- Zdajesz sobie sprawę czym to
grozi? - rzuciłam.
- Tak. Gdy nauczysz się latać,
będę miał nie lada konkurencję. - Zaśmiał się, a ja przewróciłam oczami. - No
dobrze - dodał, gdy znaleźliśmy się na środku boiska. - Co teraz musisz zrobić?
- Złamać kark - prychnęłam,
siadając na kijku. Czułam się idiotycznie.
- A jakaś bardziej pozytywna
myśl?
- Może zginę na miejscu -
rzekłam, a moje stopy delikatnie oderwały się od ziemi. Równowaga momentalnie
została zachwiana, a ja zaczęłam się huśtać w przód i w tył.
- Dobrze ci idzie jak na
początek. - powiedział Cedrik i także znalazł się na miotle naprzeciw mnie.
- Na początek? Dobre sobie. W
swoim życiu rozegrałam aż trzy amatorskie mecze Quidditcha - pochwaliłam się. -
I na wszystkich spadłam z miotły!
- To teraz nie spadniesz -
podleciał trochę wyżej, zmuszając mnie, bym podążyła za nim.
- Jesteś pewien, że chcesz
oglądać moją śmierć? - rzuciłam, także
unosząc się wyżej. Znajdowaliśmy się około czterech metrów nad ziemią.
Perspektywa upadku z tak małej
odległości nie wprawiała mnie w dobry nastrój.
Cedrik uśmiechnął się i znalazł
się bliżej mnie.
- Jakby co, to będę cię łapał -
zapewnił, cały czas starając się zwiększać odległość od ziemi. Bezpiecznej
ziemi! - Jak się na razie czujesz?
- Chyba w porządku, ale wolę nie
patrzeć w dół - odparłam, unosząc się jeszcze kawałek w górę. Wiatr we włosach
był całkiem miłym uczuciem, ale mogłam go doświadczyć także na ziemi.
Może poczułam większe poczucie
wolności, lecz świadomość, że mogę spaść, nie pozostawiała złudzeń. Moje dłonie
cały czas trzymały sztywno miotły, w przeciwieństwie do chłopaka, który unosił
się wręcz nad przedmiotem. Czułam się, jakbym usiadła na dmuchanej piłce, na
której mugolskie dzieci skakały po trawniku w czasie wakacji. Miotła podobnie
do niej trzęsła się jak galaretka.
Spojrzałam na chłopaka z pewnego
rodzaju obawą. Cedrik zdawał się nawet przez chwilę nie spuszczać ze mnie
wzroku, przez co było mi trochę bezpieczniej. Posłał mi zachęcające spojrzenie
i jakby od niechcenia zrobił obrót.
- Nie wiem jak ty, ale ja nie
czuję się pewnie na latającym patyku - bąknęłam, postanawiając zejść niżej. - Jakoś
tak nie ufam rzeczom martwym, nie licząc oczywiście mojej różdżki.
- Zaczekaj, nie poddawaj się tak
szybko! - Zastąpił mi drogę. - Nie wierzę, abyś poddała się w tak banalnej
sprawie.
- Ja wcale... się nie poddaję -
Te słowa zabrzmiały naprawdę fatalnie. - Ja po prostu nie chcę spaść z miotły!
- Nie myśl o tym w ten sposób.
- Doprawdy? - zakpiłam, wygodniej
poprawiając się na miotle.
- Tak, powinnaś nie traktować
tego tak poważnie. Po prostu siadasz i lecisz, nie przejmując się takimi
błahostkami. Nie zastanawiaj się nad tym czy miotła się przechyli lub czy
spadniesz. Kiedy lecisz po prostu liczysz się ty i to, że lecisz. - powiedział,
a jego oczy skrzyły się tak, jakby opowiadał o czymś najcudowniejszym w życiu.
- Łatwo powiedzieć - rzuciłam,
ale chłopak nie stracił zapału.
- I jeszcze łatwiej wykonać -
zapewnił i okrążył mnie w mgnieniu oka. - Chciałbym, żebyś poczuła to samo co
ja, gdy szybuję na miotle! - Wzbił się wysoko w przestworza.
Westchnęłam ciężko, ale i tak
pilnie obserwowałam jego poczynania na miotle. W jego wykonaniu to naprawdę
wyglądało banalnie.
"Co ja mam w głowie..."
- skarciłam siebie i zlustrowałam wzrokiem swoją miotłę.
Wyglądała niewinnie, nie licząc
pojedynczych patyczków wystających z głównego kłębu. To była jedyna rzecz,
która zdradzała prawdziwą naturę tego przedmiotu.
- Jakby co, to błagam, złap mnie,
jak będę spadać! - krzyknęłam do chłopaka i poleciałam w górę, tym samym coraz
wyżej znajdując się nad ziemią.
Chłodny wiatr smagał moją twarz,
a ja po prostu próbowałam cieszyć się chwilą. Włosy miałam rozwiane jeszcze
bardziej niż zwykle, a na policzkach poczułam palące rumieńce.
"To nie jest aż tak złe, gdy
się na to spojrzy od tej perspektywy..."
W pewnym momencie zatrzymałam
miotłę. W sumie nawet nie zastanawiałam się na tym, jak ją zatrzymałam.
Rozejrzałam się wokół i wtedy zdałam sobie sprawę, że jestem otaczana z każdej
strony przez gazowe obiekty, których nie mogłam się złapać. Biel chmur wręcz
przytłaczała. Jedną z nich nawet musnęłam palcem, ale wtedy wyleciałam stamtąd.
- Cedrik! - krzyknęłam, bo
nigdzie nie mogłam dostrzec chłopaka.
Kilka sekund później puchon
znajdował się wprost przede mną.
- Odważyłaś się! - powiedział
rozemocjonowany, a ja przytaknęłam. - Nawet nieźle jak na początek. Byłem
pewien, że będę musiał cię łapać.
- Żebyś nie wykrakał, ponieważ
jeszcze nie wylądowaliśmy - zachichotałam i po raz pierwszy spojrzałam w dół. -
Yyy... Cedrik, jak wysoko jesteśmy? - spytałam z niepokojem, wpatrując się w
teren pod nami. Z tej perspektywy Zakazany Las wyglądał jak makieta w muzeum, a
chatka Hagrida wcale nie istniała.
Chłopak przez chwilę rozglądał
się po boisku.
- Bramki są na wysokości piętnastu
metrów, więc... - zaczął spokojnie.
- Trzydzieści metrów! -
wrzasnęłam, czując jak moja miotła stała się dziwnie chybotliwa.
Moje dłonie zacisnęły się na niej
z taką siłą, że jeszcze chwila, a złamałyby jej trzon. "30 metrów!"
- Spokojnie! - Cedrik momentalnie
znalazł się obok mnie i obiema rękami przytrzymał moją miotłę.
- Nie dam rady wrócić, tu jest za
wysoko! - mówiłam, jakbym zaraz miała stracić oddech. - Zaraz spadniemy i...
- Suzanne, nikt nie spadnie.
Zachowaj spokój! - rzekł, a ja cały czas starałam się zachować równowagę.
- Łatwo powiedzieć... - rzuciłam,
patrząc ze strachem w oczy chłopaka. Malował się w nich spokój, który jednak
nie miał zamiaru przejść i na mnie. - Naprawdę... mógłbyś sobie... darować! -
Co chwilę robiłam głęboki wdech.
- A ja ci mówię, że dostaniemy
się bezpiecznie na ziemię. - zapewnił, cały czas nie mogąc mnie uspokoić, a ja
czułam, że podłoże naprawdę staje się bliżej nas.
- Wiedziałam, że tak będzie! -
stwierdziłam. - Niby jak chcesz wrócić na ziemie? - Czułam, że moje serce wali
jak oszalałe.
- W ten sposób - powiedział i w
tym samym momencie moje stopy dotknęły podłoża. Chłopak zaśmiał się głośno z
mojej zdziwionej miny. W jego śmiechu dało wyczuć się także ulgę, ponieważ już
nie panikowałam.
- Dlaczego? Jak? - wydałam z
siebie i zsiadłam z miotły, cały czas wpatrując się w Cedrika.
- Gdybyś tak nie panikowała,
zauważyłabyś, że moja miotła znosiła nas w dół.
- To tak w ogóle można? -
spytałam, wytrzeszczając oczy.
- Najwidoczniej. - Wzruszył
spokojnie ramionami. - Powinniśmy już wracać. Robi się późno, a należy jeszcze
odłożyć miotły. - podrzucił i ruszył. Zanim uczyniłam to samo, zlustrowałam
jeszcze raz niebo.
"To jednak nie było tak
trudne, jak mi się zdawało".
...
Jako realiście moje sny
przedstawiały się w dosyć zwyczajnych barwach. Często śniłam o różnych osobach,
z którymi rozmawiałam na tematy niekoniecznie dla nich przeznaczone. Dajmy na
to wyobrażałam sobie Snape'a, stawiającego mi Wybitne na egzaminie i jeszcze
chwalącego mnie za to.
Dzisiejszego razu nawiedzili mnie
bliźniacy. Wpadli zdyszani do mojego pokoju, a rozejrzawszy się po nim
starannie, dopadli do łóżka, na którym smacznie spałam.
- Dzieńdoberek! - zawołał Fred
radośnie, a jego głos zakotłował się w mojej głowie.
- Jesteś naszą przyjaciółką, dlatego
spędzisz z nami cały dzisiejszy dzień - dodał George nieco cichszym głosem,
ponieważ każdy głośniejszy dźwięk wprowadzał mnie w stan podchodzący pod zawał.
- Nic innego nawet nie przyszło
mi do głowy - mruknęłam półprzytomnie i odwróciłam się na drugi bok.
- Och, wstawaj, Lupin! -
zniecierpliwił się Fred i ściągnął ze mnie kołdrę.
- Nie wygonisz mnie z łóżka.
- A założymy się! - powiedział
George i w tej samej chwili uderzył we mnie lodowaty strumień wody.
- Co do... - Zerwałam się na
równe nogi, czując, że nie był to jednak sen. - Za co? - dodałam jeszcze, a oni
uśmiechnęli się cwaniacko.
- Prawidłowe pytanie brzmi:
"Kiedy wyruszamy" - podsunął George, a ja spojrzałam na nich z
niechęcią.
- Nie mogliście mnie przynajmniej
obudzić w normalny sposób? - jęknęłam cicho, wydostając się z mokrego łóżka.
- Wtedy z pewnością byś tak
szybko nie wstała - kontynuował chłopak, a ja w duchu przyznałam mu rację.
- Za dziesięć minut na dole -
powiedzieli równocześnie i wyszli.
- Też coś! - bąknęłam pod nosem i
zerknęłam z odrazą na swoją przemoczoną pościel. Przewróciłam irytująco oczami
i rzuciłam szybko: Deseratio. Łóżko momentalnie stało się suche.
Następnie podeszłam do krzesła,
na którego oparciu leżały moje ubrania przygotowane na dzisiejszy dzień przez
skrzaty. Swoją drogą ciekawe, jak wyglądałoby moje funkcjonowanie w szkole,
gdyby nie pomoc tych małych stworzeń. Zgarnęłam je szybko i pobiegłam do
łazienki, aby się ubrać. Sprężyłam się w miarę ślimaczym tempem i już kilka
minut później zbiegałam ze schodów z torbą przewieszoną przez ramię,
rozglądając się przy tym po Pokoju Wspólnym.
W pomieszczeniu znajdowało się
kilkoro gryfonów. Dwójka z nich przesiadywała przy niezapalonym kominku, cicho
rozmawiając. Jedna dziewczyna czytała najprawdopodobniej Proroka Codziennego, a
Maureen wraz z Seamus'em i Deanem przesiadywała w ciszy przy małym okienku,
nieopodal schodów do męskiego dormitorium. Wyglądali przez nie z zadowoleniem.
- Hej... Suzanne, pst! -
Usłyszałam przy uchu, gdy zeszłam z ostatniego schodka i poruszyłam się
niespokojnie.
- Nie denerwuj się tak - zakpił
Fred na mój ruch.
- Co wy... - rzuciłam jedynie, bo
bliźniacy zrobili miny, jakbym miała siedzieć cicho jeszcze przez najbliższe
półgodziny.
- Słuchaj, Suz, postanowiliśmy -
George wskazał na siebie i brata. - że przyjrzymy się bliżej Wrzeszczącej
Chacie.
- Nie ważne, co tam straszy,
chcemy to stamtąd wykurzyć.
- Och - mruknęłam jedynie.
- Idziemy teraz.
- Świetny pomysł. A, jeżeli mogę
zapytać - przerwałam im. - jak zamierzacie się tam dostać? Przecież dziś nie
mamy żadnego wypadu do Hogsmeade. Nie ma szans, żebyśmy poszli tam
niezauważeni, gdyż wiadomo, że jesteśmy z trzeciego roku. Tylko starsi
uczniowie mogą chodzić do Hogsmeade sami, pozostali muszą się wpisywać na listy
i...
- Naprawdę, Suz? - zakpił George.
- Myślałaś, że nasza wycieczka odbędzie się w zgodzie z prawem. A poza tym, nie
zapominaj, że jesteśmy w posiadaniu pewnego przedmiotu, który... - Nagle urwał
i ukradkiem spojrzał na swoją kieszeń, z której wystawała mapa.
- Przekonaliście mnie - powiedziałam
po chwili ciszy, a chłopcy uśmiechnęli się szeroko.
...
- Ta sytuacja ostatecznie
wyjaśnia mi, dlaczego nie trafiłaś do Ravenclavu - stwierdził George, gdy
znajdowaliśmy się na jednej z ulic w Hogsmeade i kierowaliśmy się w stronę
obrzeży miasta.
- A ty się łudziłeś, że jest
inaczej - zakpił Fred.
- Po prostu zapomniałam o tym
przejściu, okey? Nie jestem nastawiona do wiecznego pamiętania o przejściu w
garbie jednookiej wiedźmy. Po za tym znajduje się ono na trzecim piętrze, więc
na razie nie powinnam o nim pamiętać.
- Na szczęście masz nas, a my
zawsze jesteśmy skorzy do przypomnienia ci takich drobnych szczególików -
zaoferował George i w tej samej chwili minęliśmy drewnianą tabliczkę, która
stanowiła granicę wioski.
- Powinniśmy być teraz ciszej -
powiedział Fred. - Echo przy Zakazanym Lesie lubi się bardziej nieść niż
gdziekolwiek indziej.
- Trafne spostrzeżenie -
stwierdziłam i podążyłam wraz z Georgem za chłopakiem, którego kroki stały się
nagle bardziej ostrożne.
Szliśmy kamienną ścieżką, z
której szczelin wystawała zielona trawa. Po prawej stronie znajdowała się
ściana Zakazanego Lasu, sprawiającego wrażenie, jakby był jeszcze bardziej
nawiedzony niż Wrzeszcząca Chata. Po lewej stronie teren zaczynał nieco opadać
w kierunku niedaleko płynącej rzeki. Przepływała ona opodal Wrzeszczącej Chaty.
Przyspieszyliśmy kroku i już po
chwili od naszego celu dzieliło nas jedynie niskie, miejscami nieistniejące
ogrodzenie, które minęliśmy jak ostatnio bez żadnego problemu.
Jakby dom otaczała jakaś
niewyjaśniona bariera, sprawiająca, że cała radość znika z tego świata, poczułam
momentalnie przygnębienie. Moja pewność siebie zmieniła się drastycznie, a
ruchy stały się bardziej ospałe i nieposłuszne.
- Czy wy także czujecie ten
smutek? - spytał niepewnie Fred, a ja przytaknęłam głową. George nawet nie
musiał odpowiadać na to pytanie, brat znał go zbyt dobrze. Rozumieli się wręcz
bez słów.
- Wejdźmy tam szybciej, bo coś
czuję, że zaraz się rozmyślimy - podsunęłam i zagęściliśmy kroki.
Minęliśmy wręcz rozwalające się
schody, a ilekroć podnosiliśmy swoje stopy, tumany kurzu unosiły się i
zasłaniały wszystko, sięgając do naszych kolan. Mi trochę za, gdyż byłam niższa
od chłopaków.
Rozejrzeliśmy się po ganku domu.
Był niezwykle zniszczony i sprawiał wrażenie zawalenia. Zarówno drzwi jak i
okna były ciasno zaryglowane deskami.
- Zaklęcie powinno podziałać? -
podsunęłam, a chłopcy jedynie przytaknęli. - Alohomora! - rzuciłam pewnie, ale
deski nawet nie drgnęły. - Oczywiste! - prychnęłam, chowając różdżkę do
kieszeni. - Ten dom jest odporny na wszelakie zaklęcia. Przecież został
stworzony przez czarodziejów!
Wtem George podszedł do jednego z
okien i chwycił mocno za deskę. Trzymał ją chwilę w bezruchu, a następnie
szarpnął nią tak mocno, aż gwoździe zaskrzypiały z bólu. Spróbował po raz
kolejny, ale nie dało to większego efektu.
- Fred? - zwrócił się do brata i
wskazał na deskę.
Jego brat stanął tam, gdzie
chwilę temu był George i z całej siły pociągnął drewnem w przeciwnym kierunku,
do którego zostało przybite. Gwoździe wysunęły się delikatnie, tak samo jak u
Georga, ale okno było nadal silnie zaryglowane.
- Znamy jakieś zaklęcie
odrywające deski? - rzucił Fred, dobrze znając odpowiedź na to pytanie.
Wtedy w mojej głowie zrodził się
pewien pomysł, który na pewno miał szansę powodzenia.
- Sprawdźcie inne okna. Może w
którymś deska została słabiej przybita - zaproponowałam z nadzieją.
-
Spróbować zawsze można - przytaknął George. - A ty spróbuj wykombinować jakieś
zaklęcie - dodał po chwili, a następnie zniknął wraz z bratem za rogiem domu.
- Spróbować zawsze można -
przytaknął George. - A ty spróbuj wykombinować jakieś zaklęcie - dodał po
chwili, a następnie zniknął wraz z bratem za rogiem domu.
Gdy tylko straciłam ich z oczu,
dopadłam momentalnie do zaryglowanego okna, z którym przed chwilą nie mogli
poradzić sobie bliźniacy. Parę razy spróbowałam szybko wyczuć w jakim stopniu
deska została przybita do ściany budynku. Gdy to sprawdziłam, zakasałam rękawy
swojego swetra i zamknęłam oczy.
Kiedy znów je otworzyłam, z mojej
skóry wyrastała srebrzysta sierść. Na miejscu moich bladych rąk znajdowały się
teraz dwie wilcze kończyny. Poruszyłam nimi kilkukrotnie, próbując zapanować
nad tym dziwnym uczuciem. Byłam w ludzkiej postaci, ale moje ręce aż po łokcie
należały do wilka. Tylko tyle udawało mi się na razie osiągnąć w swojej
animagii. Przemienić dłonie w łapy wilka.
Ścisnęłam mocno deskę i, mając z
tyłu głowy fakt, że bliźniacy w każdej chwili mogą wrócić i zobaczyć, co ja tu
wyczyniam, szarpnęłam nią w swoją stronę. Ta wypadła ze ściany, a towarzyszył
jej przy tym głośny trzask. Z przerażeniem w oczach spróbowałam zrobić to
natychmiastowo z drugą deską, uprzednio wyrzucając tą pierwszą na podłogę,
przez co wokół mnie rozniósł się kolejny głośny dźwięk.
- Suzanne! Co się dzieje?! -
Usłyszałam głosy bliźniaków i ich kroki idące szybko w moją stronę.
Drugi kawałek drewna nie był
niestety już tak skory do współpracy. Pierwsza deska została przecież nieco
osłabiona przez chłopaków. Na moim czole poczułam kilka kropel potu.
- Suzanne! - kolejna fraza
przyprawiająca o zawał.
Ścisnęłam przedmiot w łapach. Nie
zajmując się już nawet zdrowym myśleniem, pociągnęłam go z całej siły. Poczułam
jak deska odsłania całkowicie okno, i puszcza, a ja wraz z nią lecę w stronę, w
którą ciągnęłam.
Z hukiem upadłam na podłogę, a
deska niedaleko mnie i w tej samej chwili zza rogu wybiegli dwaj rudzi chłopcy.
Byli zdyszani, podobnie do mnie i z równym przerażeniem wpatrywali się
we mnie.
***
Co dalej nastąpi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz