sobota, 7 października 2017

Rozdział 27


Zimny wiatr okalał całe moje ciało, które osuwało się coraz niżej w przepaść. Poczułam jak tracę wszystkie siły, a moje powieki robią się ciężkie. 
- Pomocy - wydałam resztką sił, poddając się zupełnie grawitacji.
Moje palce puściły różdżkę, która zawisła teraz w osobnym locie ku końcowi. Przekręciłam głowę w kierunku przepaści, a wtedy przeraził mnie mrok wydobywający się stamtąd. To był koniec! Zaraz miałam spotkać się z bliźniakami i Jordanem na dole i zasnąć... w wiecznym śnie.
Ale moje życie nie mogło być takie krótkie... Jednak uczyniłam je takim, tylko ja sama. Kto mnie prosił, aby wychodzić na dach? Sam taki pomysł brzmiał niedorzecznie, ale jakaś przeklęta lojalność wobec chłopaków zmusiła mnie do wykonania tego kroku.
Spadałam, a przed oczami nadal malowała mi się wieża Gryffindoru. Mogło mi się zdawać, że przez okno mojego dormitorium wyglądały dwie głowy, rozglądające się wokół. Chciałam do nich krzyknąć, że jestem tutaj, ale co by to dało? 
Wiedziałam, że zbliżam się już do podłoża, a moja głowa zaczyna mnie boleć. Zamknęłam oczy, godząc się z upadkiem i wtedy poczułam, jak uderzam o skałę. Moje ciało wypełnił jeden, pojedynczy dreszcz.
"Koniec" - przez głowę przeszła mi ostatnia myśl, a ja skuliłam się mocno.
Moje serce waliło jak oszalałe, a twarz smagał porywisty wiatr. Trzęsłam się z zimna i strachu, bojąc się otworzyć oczy. Przecież byłam martwa, zderzyłam się ze skałą!
Ale jedna rzecz mi w tym wszystkim nie pasowała. Czułam, że unoszę się w powietrzu, a ktoś mocno trzyma mnie w uścisku. Serce tego czegoś waliło równie mocno, jak moje, a ja zastanawiałam się: Czy tak wygląda śmierć?
To pewnie anioł, zaprowadzający mnie do nieba, ale... Skąd wyczułabym jego serce? I dlaczego wszystko wokół odbierałam za tak realne? Za bardzo się bałam, aby się przekonać, że to wszystko mi się nie śni, dlatego moje oczy były ciasno zamknięte. Mimowolnie wtuliłam się w tą tajemniczą postać. Ta jeszcze mocniej zamknęła mnie w uścisku.
- Już dobrze... jesteś bezpieczna - wyszeptała głosem, którego w tamtym momencie mi tak brakowało.
Nic nie odpowiedziałam - moja szczęka trzęsła się, podobnie jak całe ciało.
Nagle moją twarz oblała fala ciepła, a mój anioł wylądował w jakimś pomieszczeniu. Bałam się otworzyć oczy, więc cały czas wtulałam się do tego tajemniczego ciała.
- Suzanne! - Usłyszałam nagle krzyk Angeliny i Maureen i ja dopiero teraz zrozumiałam, co przed chwilą zaszło.
Otworzyłam oczy i momentalnie odskoczyłam od Georga, który posyłał mi zatroskane spojrzenie.
- Co się stało? - rzuciła Maureen, ale bardziej do chłopaków niż do mnie, a następnie posadziła mnie na moim łóżku.
Cały czas trzęsąc się, usiadłam posłusznie na materacu, a następnie rozejrzałam się po zgromadzonych. W pomieszczeniu znajdował się: George, Fred, Jordan, Angelina, Maureen i półprzytomna ja.
Angelina i Maureen były blade i najwidoczniej rozumiały, co przed chwilą zaszło. Jordan wraz z Fredem i Georgem mieli mocno potarganie od wiatru włosy, ich oddechy były nierównie, a twarze, w przeciwieństwie do dziewczyn, czerwone od wysiłku. Ich ubrania były mokre od śniegu i potu, a w rudych czuprynach bliźniaków dało się dostrzec pojedyncze płatki śniegu. Wszyscy patrzyli na mnie w niemałym szoku.
- Moja różdżka - rzuciłam pewnym głosem, jakiego w życiu bym się po sobie teraz nie spodziewała, do Jordana. Jordan posłusznie podał mi przedmiot, gdyż złapał go podobnie jak George mnie w ostatniej chwili, tym samym ratując przed zniszczeniem.
Spojrzałam na swoją różdżką z grymasem, a potem przeniosłam ten wyraz twarzy na chłopaków.
- Angelina, miałaś rację - powiedziałam, nie spuszczając z nich wzroku. - To był jedynie głupi dowcip, przez cały czas mieli przy sobie miotły! - Wskazałam oskarżycielsko na przedmioty.
Następnie uśmiechnęłam się słabo do przerażonych dziewczyn i zasłoniłam za pomocą magii kotarę wokół swojego łóżka. Otoczyła mnie ciemność, a z zewnątrz dochodziły do mnie dźwięki rozgrywającej się tam wymiany zdań.
- Jesteście głupi... nieodpowiedzialni... dziecinni... Ryzykujecie życie dla dowcipu! I to niekoniecznie wasze życie! - krzyczała Angelina, a ja poczułam, jak moje oczy napływają łzami.
- To nie był dowcip! - przerwał jej George. - Suzanne, to nie miało tak wyjść! - zwrócił się do mnie, lecz odpowiedziało mu jedynie moje pociągnięcie nosem.
- Daj jej spokój, George! A najlepiej jeżeli teraz wyjdziecie! - rzekła Maureen i najprawdopodobniej wskazała na drzwi.
- Nie słyszałyście go? - głos zabrał Fred, a jego ton brzmiał naprawdę poważnie. Słychać było, że są równie zszokowani tą sytuacją. - To nie był żart! Kiedy McGonagall weszła do pokoju, faktycznie schowaliśmy się za oknem, ale nie po to, by Suzanne wyszła za nami!
- To gdzie potem byliście przez cały ten czas? Suzanne was wołała, ale żaden ze szlachetnych panów nie mógł się odezwać! - prychnęła Maureen, najwyraźniej rozwścieczona zachowaniem chłopaków.
- Bo nas nie było na dachu - wyjaśnił Jordan z irytacją. - Pomyśleliśmy, że wezwiemy miotły ze schowka na boisku i polatamy nad błoniami. - dodał już nieco mniej pewnie.
- To dlatego nie było was widać na Mapie Huncwotów - wydałam z siebie, a mój dziwnie ochrypnięty głos zabrzmiał okropnie.
- Sprawdzałyście Mapę? - rzucił George z niepokojem, zapewne patrząc na Maureen.
- Tak - przytaknęła Angelina. - Lupin wymyśliła sobie, że zginęliście, dlatego was nie było widać. Potem stwierdziła, że Accio będzie świetnym pomysłem, a potem...
- Wyszła na dach, aby nas znaleźć - dokończył George smutnym głosem.
- W ostatniej chwili ją złapaliście - powiedziała Maureen z pretensją. - Gdybyście nie usłyszeli, że krzyczy... - nagle urwała.
- Rozbiłaby się na skale - wtrącił znowu, a mnie przeszły ciarki. 
Wtedy nastała chwila milczenia, której zapewne nikt nie chciał przerwać.
- Dziękuję - rozbrzmiało nagle, a wszyscy poruszyli się niespokojnie.
- Suzanne, co ty mówisz? Gdyby nie oni...
- Zapewne teraz byłabym martwa! - powiedziałam dobitnie, odsłaniając kotarę i stając oko w oko z Georgem. Nie sądziłam, że chłopak znajduje się tak blisko.
Byliśmy tego samego wzrostu: kiedy on stał normalnie na podłodze, a ja klęczałam na swoim dość wysokim łóżku. W normalnych okolicznościach musiałabym zadzierać głowę, aby spojrzeć na niego, ale teraz nasze twarze znajdowały się na równi, co wyglądało dość niespodziewanie.
- Z resztą, sama prosiłam się o to, aby zlecieć stamtąd. Oblodzony dach nie jest zbyt dobrym miejscem na wspinaczkę - dodałam z uśmiechem w kierunku Angeliny, jednak ona nie miała powodu do śmiechu.
- Gdyby nie to twoje cholerne szczęście... - zaczęła Maureen.
- I George - dodał Fred.
- Tak... Nie wiem co wtedy byśmy zrobili.
- Ale wszystko jest już dobrze - powiedziałam pewnie, wiedząc, że George przygląda mi uważnie przez moje podkrążone oczy. Spojrzałam na chłopaka z ociągnięciem.
- Przepraszam - wydał z siebie poważnym głosem, a następnie przytulił mnie mocno do siebie. Uśmiechnęłam się nieśmiało i oddałam uścisk, chociaż pojedyncze dreszcze od czasu do czasu nadal wypełniały moje ciało.
...
Kilka dni później nasza szalona przygoda zdawała się pójść w zapomnienie, a z racji, że dawno nie odwiedzaliśmy Hagrida, postanowiliśmy złożyć mu wizytę.
Do jego chatki dotarliśmy zaskakująco szybko. Słońce tego dnia grzało wyjątkowo mocno, a śnieg nie padał od wczorajszego popołudnia. Zapowiadały się spokojne odwiedziny. Opatuleni po same czubki głów, stanęliśmy w piątkę przed chatką Hagrida, a Angelina zastukała pewnie w drzwi. Wtedy w środku rozległ się dźwięk tłuczonego szkła, a następnie rozegrała się w pomieszczeniu jakaś żywa krzątanina. Chwilę później drzwi otworzyły się i stanął w nich Hagrid, a na nasz widok na jego twarzy pojawiła się ulga.
- Uf, to tylko wy, do czorta - przywitał nas radośnie. - Wejdźcie śmiało, wejdźcie! - dodał z podekscytowaniem.
Gdy tylko znaleźliśmy się w środku,  dotarł do nas niezwykły zaduch tego miejsca. Pospiesznie zdjęliśmy nasze zimowe ubrania i powiesiliśmy je na małym wieszaku przy drzwiach.
- Hagridzie, nie mówiłeś, że marzy ci się sauna! - zawołał radośnie Fred. - Dobrze wiesz, że my zawsze chętnie pomożemy ci w jej budowie - dodał dziarskim tonem.
- Nie sauna, dzieciaki - Hagrid nerwowo podrapał się po głowie. Dopiero teraz zauważyłam, że jego dłonie są pełne wielkich bąbli, jakby po oparzeniach.
- Co ci się stało? - Wskazałam na jego ręce.
- Co? - zdziwił się olbrzym i dopiero po chwili zrozumiał o czym mówię. - Ach, wypadek przy pracy! - Zaśmiał się dźwięcznie, lecz my wymieniliśmy znaczące spojrzenia.
- Czy ty nas przypadkiem nie wkręcasz? - rzucił Jordan z chytrym uśmiechem, a gajowy speszył się lekko.
- Chyba nie jesteś w posiadaniu jakiegoś niebezpiecznego stwora, co? Hagridzie? - podchwycili bliźniacy.
- A skoro już o tym mowa... - zaczął olbrzym, ale w tej samej chwili spod jego łóżka wydobył się płomień.
Instynktownie wyjęłam różdżkę z kieszeni i rzuciłam Aquamenti na szalejący ogień. Jednak kiedy go ugasiłam, Hagrid zdawał się być zmartwiony tym faktem. Podleciał szybko do łóżka i schylił się, żeby zajrzeć, co znajduje się pod nim.
- Dobrze się czujesz? - spytał Fred. - Wiesz, nie przejmowałbym się tym, że Suz ugasiła ogień. Bardziej martwiłbym się tym, gdyby go nie ugasiła. Jakby nie patrzeć, twoja chatka jest zrobiona z drewna! - zauważył, ale w tej samej chwili olbrzym wyjął spod materaca sporej wielkości gada.
- Czy to jest? - wydaliśmy wszyscy z siebie.
- Smok - powiedział dumnie Hagrid. - Norweski Smok Kolczasty.
Spojrzałam z rezerwą na to dziwne stworzenie. Było niezwykle brzydkie, miało nie do końca wykształcony pancerz, a jego oczy nadal pokrywała ropa. Na jego łapach znajdowały się niewielkie kolce, które zapewne niedługo znacznie się powiększą. Jego zgniłobrązowy kolor przywodził na myśl okropne rzeczy.
- Nazwałem go Norbert - rzekł gajowy. - Nie straszcie go lepiej - upomniał bliźniaków, kiedy ci chcieli pogłaskać smoka. - Zwłaszcza ty, Suzanne. Po tym prysznicu nie jestem pewny, czy Norbert cię polubi.
- Chyba przeżyje - odparłam, z rezerwą do tego gada. - Nie sądzisz - dodałam, gdy siedzieliśmy przy stole i popijaliśmy herbatę. Przy kominku smok Hagrida wylegiwał się na rozgrzanym kamieniu. - że trzymanie takiego zwierzęcia w drewnianej chatce jest niebezpieczne?
- No co ty opowiadasz, Suzanne - zaśmiał się Hagrid. - Spójrz na niego. Czy on byłby w stanie zrobić komuś krzywdę?
W tym samym momencie smok kichnął i podpalił nieopodal wiszącą kuropatwę.
- Wiesz... - odparłam niepewnie.
- Skąd ty go w ogóle wytrzasnąłeś? - spytał Fred, któremu także ta sytuacja wydała się nieprawdopodobna. - Przecież Norweskie Kolczaste są niezwykle rzadkie!
- Wygrałem w karty - rzekł z dumą Hagrid, a my woleliśmy nie zadawać już więcej pytań.
...
Szłam właśnie nieco oblodzoną ścieżką wraz Jordanem w kierunku szatni, gdzie przebywali niczego nieświadomi zawodnicy.
- Może lepiej nic im nie mówić! - podszeptywał Jordan. - Wyobrażasz sobie jak zareaguje Wood!
- Tak samo, jak by zareagował kilka minut przed meczem! - odparłam i przyspieszyłam kroku.
Kiedy znajdowaliśmy się już bardzo blisko boiska, gdzie ćwiczyła nasza drużyna, przewróciłam się. Jednak ścieżka ta była osadzona na górce, więc zamiast po prostu zostać w miejscu wywrócenia, pojechałam na brzuchu w kierunku boiska.
- Będzie szybciej - krzyknęłam do Jordana, żeby pomyślał, że zrobiłam to specjalnie.
Z impetem wjechałam na murawę boiska. Szybko podniosłam się z oblodzonej ścieżki i nawet nie przejmując się ośnieżonym ubraniem, porwałam się pędem w kierunku Olivera. Jordan biegł tuż za mną.
Część zawodników latała beztrosko nad boiskiem nawet nie zdając sobie sprawy z wieści, jakie przynosiłam im z Lee od McGonagall.
- Suzanne? - zdziwił się George na mój widok i podleciał do mnie na swojej rzekomo beznadziejnej, szkolnej miotle. - Co ci się stało?
- Wypadek przy pracy. - Zbyłam go ręką. - Oliver, pozwolisz na moment? - rzuciłam w kierunku naszego kapitana, który w najlepsze bronił pętli przed ścigającymi. - Oliver! - Dopiero teraz zwrócił na mnie uwagę.
- Co ci się stało? - rzucił na przywitanie, a ja zmrużyłam niebezpiecznie oczy. George parsknął śmiechem na moje zachowanie.
- To nie istotne - mruknęłam w końcu, gdy chyba cała drużyna znalazła się wokół mnie i Jordana, który także był cały biały. - Chodzi o najbliższy mecz. Pani Hooch nie będzie wtedy w szkole z jakiegoś tam powodu i...
- Nie mamy sędziego? - zdziwiła się Bell.
- Mamy... i to jakiego! - Rozwiałam jej wątpliwości.
- Kto? - wydał z siebie Oliver.
- Snape - mruknął Jordan, na co zgromadzeni posłali nam zaskoczone spojrzenia.
...
Parę dni później rozegrał się mecz Quidditcha pomiędzy Ravenclavem a Gryffindorem. 
Oliver zdecydował, że teraz zawodnicy mieli się pilnować jeszcze bardziej niż zwykle, a Potter ma jak najszybciej złapać znicza. Wszyscy zapewne świetnie zdawali sobie sprawę, że Snape w roli sędziego przysporzy nam samych problemów, gdyż będzie czepiał się nawet krzywych wiązek drewna w gryfońskich miotłach.
Po spotkaniu drużyny pobiegłam szybko na trybuny, gdzie już czekała na mnie Maureen wraz Hermioną i innymi pierwszorocznymi. Odnalazłam ich niezwykle szybko, chociaż w dojściu w ich stronę przeszkadzał mi migający transparent z napisem: Potter na prezydenta! 
Tak, gdyby nie ten czarnowłosy chłopak nasze wyniki w tabeli nie prezentowałyby się tak dobrze.
- Cześć wam - rzuciłam pośpiesznie i przysiadłam się do nich.
Mój wzrok cały czas był utkwiony w trybun nauczycielski. W dumny uśmieszek Snape'a i przerażonego Jordana, który bał się, że za samo komentowanie meczu profesor odliczy nam punkty.
Wtedy wystartowali. Potter, jak jeszcze nigdy, latał nad boiskiem Quidditcha i z uwagą przyglądał się jego murawie. Niestety przypuszczenia Olivera okazały się prawdziwe i Snape już w pierwszej minucie meczu orzekł rzuty karne dla Krukonów. 
- Złap tego znicza, Potter - mówiłam pod nosem, cały czas starannie obserwując boisko.
W tym samym momencie coś gruchnęło niedaleko mnie o ziemię. Spojrzałam w tamta stronę, a wtedy ujrzałam Rona, który bije się z Malfoyem.
- Uspokójcie się! - rzuciłam w ich stronę, a chłopcy momentalnie oderwali się od siebie. Chyba nie przypuszczali, że ktoś ich zauważy.
- Spadaj, Weasley! Twoja niańka cię wzywa! - rzucił Malfoy i odszedł, a Ron zrobił się czerwony jak pomidor. Przewróciłam jedynie oczami.
- Harry złapał znicza - obwieścił wtedy Lee tak radosnym tonem, jakby właśnie dowiedział się, że wywalono go z Hogwartu. - Gryffindor wygrywa przewagą pięćdziesięciu punktów!
...
- Witam, proszę o szybkie zajęcie miejsc! - rozkazał Flitwick. - Mamy dzisiaj wiele do zrobienia, a niestety czas nam nie sprzyja. - Posłusznie zajęliśmy miejsca, a wtedy profesor kontynuował. - Zapoznam was z zaklęciem, które przydaje się najczęściej w pracy aurora, dlatego wszystkich ambitnych proszę o słuchanie.
- Już zapowiada się fajnie - wtrąciła Angelina.
- Mowa tu oczywiście o zaklęciu: Ledocito, zwanego w skrócie jako Led. Powoduje ono wybłyśnięcie z różdżki fioletowego promienia, który na kilka chwil paraliżuje przeciwnika.
- Super! - skwitowali bliźniacy.
- Bardzo proszę teraz o jakiegoś ochotnika, aby pomógł mi je zademonstrować. - powiedział, jednak żadnemu z uczniów nie uśmiechało się zostać porażonym jakimś promieniem. - No dobrze - Flitwick rozejrzał się po klasie. - Suzanne, choć do mnie.
Momentalnie wyprostowałam się na krześle.
- Ja? - zdążyłam wydukać tylko, bo Flitwick zrobił ruch ręką, abym podeszła. Posłałam bliźniakom proszące spojrzenie, ale oni uśmiechnęli się wrednie. 
Wyszłam z rzędu ławek i stanęłam na środku pomieszczenia, które sprawowało zadanie areny.
- Doskonale - pochwalił mnie Flitwick, jakby wyjście z ławki było jakimś nie lada wyzwaniem, a następnie ustawił się naprzeciwko mnie. - Pamiętaj o odpowiedniej wymowie zaklęcia. Ledocito należy mówić szybko, ale przekręcenie którejkolwiek litery grozi kompletną katastrofą.
- Słucham?
- Chyba nie chciałaś rzucać we mnie zaklęciem, którego nie znasz? - zdziwił się nauczyciel. Na jego słowa część uczniów zrobiła zawiedzione miny, jakby oni także chcieli zaatakować profesora.
- Nie, ale... - wydukałam i dodałam w myślach "Myślałam, że to profesor chce porazić mnie".
- Na trzy, Suzanne, a wtedy rzucisz we mnie zaklęciem. - powiedział spokojnie, a bliźniacy oparli się z zainteresowaniem na łokciach. Najpewniej oczekiwali mojej porażki. - Raz... Dwa... - Chyba gula stanęła mi w gardle. - TRZY! - Flitwick dał sygnał.
- Ledocito! - mruknęłam szybko, a niewielka fioletowa wiązka poleciała w stronę profesora. 
Nauczyciel jednak użył jakiegoś zaklęcia, które spowodowało, że promień zwrócił się w moją stronę. Instynktownie powtórzyłam ruch za profesorem, jednak był on dosyć chaotyczny, przez co światło najpierw ominęło mnie, a następnie zrobiło rundkę po klasie i z powrotem poleciało we mnie.
- Stój! - wrzasnęłam w stronę wiązki, a ona nagle zatrzymała się. Tuż przy mojej twarzy. Ruchem ręki z różdżką sprawiłam, że zniknęła.
- Gratuluję - zwrócił się do mnie Flitwick. - Wróć na swoje miejsce, proszę. - Wykonałam prośbę, chociaż moje oczy były nadal szeroko otwarte.
- Jak pokazała wam wasza koleżanka Suzanne, jest to zaklęcie pozbawione lojalności. Równie dobrze nie tylko ja mógłbym je zatrzymać, ale także każda osoba w tej sali. Należy z nim uważać ze względu na to, jak przed chwilą widzieliście, może ono obrócić się przeciwko wam. 
- Ale udało jej się przed nim obronić - zauważył Jordan. - Jak to się robi?
- Mądre pytanie, Lee - pochwalił profesor. - Używa się do tego zaklęcia "Venito". Służy ono do powstrzymania wszelkiego rodzaju uroków i zaklęć. Jest ono wyjątkowo proste, dlatego też Suzanne udało się to bez poznania jego formuły. - Profesor spojrzał na mnie, jakby oczekując potwierdzenia jego słów. 
- Powtórzyłam tylko ruch, który pan wykonał - odparłam. 
- Dokładnie! - ucieszył się Flitwick. - A teraz notować.
...
Wracałam właśnie z biblioteki w towarzystwie Maureen i bliźniaków, gdy nagle usłyszałam głosy, dochodzące zza rogu. Wymieniłam z towarzyszami porozumiewawcze spojrzenie, a następnie podeszłam do przecięcia się korytarzy.
- Powtarzam ostatni raz! Zejdź mi z drogi, Weasley. Nie chcę, abyś zaraził mnie swoją głupotą! - doszedł do nas zimny głos Malfoya.
- To samo mógłbym powiedzieć o tobie, Malfoy! - odwarknął Ron.
- Nie sądzę, aby moja obecność przysporzyła ci jakichś szkód. Ale to nie moja wina, że moi rodzice są bogaci i znaczą więcej niż pospolity robal w ministerstwie! - odparł lodowato.
- Naprawdę tak nisko upadłeś, żeby zasłaniać się rodzicami? - prychnął kolejny głos, który niewątpliwie należał do Harry'ego. 
Maureen momentalnie wyszła zza korytarza. Chcąc, nie chcąc, ruszyłam za nią wraz z bliźniakami, a wtedy mój wzrok napotkał Harry'ego i Rona, a na przeciwko nich Malfoya wraz ze swoimi gorylami. Oczywiście wszyscy byli tak zajęci sobą, że jedynie blondyn nas zauważył.
- O, proszę. Kolejne ofiary losu zaszczyciły nas swoją obecnością. Lupin, kolejni Weasleye i Store - wysyczał z jadem, choć niewątpliwie nazwisko Maureen z największą nienawiścią. Wtedy Harry i Ron przez sekundę zwrócili na nas uwagę.
- Nie odwracaj kota ogonem, Malfoy - rzucił Ron bojowym tonem. - Dobrze wiesz, że bez swoich rodziców i nazwiska jesteś nikim!
- Tak sądzisz, Weasley? - odparł blondyn, a gdy Potter, Ron i o dziwo Maureen pokiwali zgodnie głowami, parsknął szydzącym śmiechem. - Cóż, ja przynajmniej mogę osłaniać się rodzicami - powiedział, a w jego oczach pojawiła się kpina. - Co nie, Potter? Lupin? - Najpierw skierował wzrok w stronę Pottera, a następnie we mnie. 
Poczułam się odrobinę nieswojo pod wpływem lodowatego wzroku Ślizgona. To jednak nie trwało długo, gdyż zza rogu pojawiła się kolejna osoba.
- Zaprzestać tej kłótni! - rozkazał Percy władczym tonem, a ja stwierdziłam, że dawno już nie widziałam jego czerwonej, zadufanej w sobie twarzy. - Wszyscy otrzymujecie minusowe punkty! - dodał po chwili, a Malfoy jedynie mruknął coś pod nosem, na co Crabbe i Goyle ryknęli śmiechem, a następnie odszedł w eskorcie ochroniarzy. 
- Nie musiałeś się wtrącać! - burknął Ron w jego stronę i wraz z Potterem ruszył jednym z korytarzy, zapewne w kierunku biblioteki.
- Gdybyś nie odjął im punktów, zapewne skończyłoby się to dużo gorzej - pocieszyła Maureen z wdzięcznością w głosie. Posłałam jej niedowierzające spojrzenie.
- Nie wiem, czy zauważyłaś, ale on odjął punkty także i nam! - powiedziałam kpiąco, spoglądając na Percy'ego.
- Uczestniczyliście w tej kłótni, więc nie miałem wyboru. - Wzruszył ramionami.
- A czy słyszałeś, żeby któreś z nas wykłócało się z Malfoyem o jakieś pierdoły? - rzucili bliźniacy ze zdenerwowaniem, lecz Percy wzruszył jedynie ramionami i odszedł.
- Buc! - warknął za nim George, a ja pociągnęłam go instynktownie za ramię, żeby się zamknął.
Nie chciałam oberwać kolejnego szlabanu.
 ***
PS. została wstawiona nowa zakładka pt. Pokój Życzeń
PS2. Zakładka Myślodsiewnia została nieco przeredagowana, m.in. podzieliłam historię na Tomy

Suzanne Lupin ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz