Tytuł: "święta i kilka
informacji więcej"
Mam nadzieję, że przez wakacje udało Wam się wypocząć ;)
***
Przez chwilę patrzyłam w
nieprzeniknioną przestrzeń za oknem, podczas gdy Remus rozpalał ogień w
kominku. Zapowiadała się dla nas obojga bardzo ciężka noc i oboje nie byliśmy w
stanie inaczej podejść do tematu, jak po prostu w milczeniu przemyśleć swoje
odpowiedzi.
Moje myśli przez chwilę krążyły
po tamtym dniu, gdy nakryłam Snape'a na rozmawianiu z samym sobą o Potterze,
chociaż już sama nie wiem którym. Następnie przeniosłam się do przeszłości
bardziej mi bliższej, osadzonej w ostatnim tygodniu szkoły przed świętami.
Pamiętam, że tego dnia lekcje ciągnęły
się nam niemiłosiernie długo, zwłaszcza na Obronie Przed Czarną Magią, którą
raczył nas k-k-kochany prof-f-fesor jąkała: Kwiryniusz Quirrell. Był to
człowiek w średnim wieku, którego nikt zdrowy na umyśle nie posądziłby o naukę
takiego przedmiotu, jakim była OPCM. A jednak.
Nasz szanowny n-n-nauczyciel jak
zawsze wszedł do klasy kilka minut po dzwonku, a następnie zaczął d-d-dukać o
jakichś przeklętych gumochłonach i o ich cudownych zastosowaniach. W czasie
omawiania tematu, profesorowi bardzo ochoczo "pomagała" jego lekko
otyła legwana, patrząca na każdego ucznia jak na zgrabnie wyglądającego
szczura. Sam przecież zapewne by sobie nie poradził, gdyż przyduże rękawy od
jego szaty, wyglądającej jakby ją Quirrell samemu sułtanowi ukradł, opadały mu
co chwilę na dłonie przez co ten miał problemy z prezentacją.
- Przysięgam, że jeszcze raz
poprawi sobie te rękawy to nie wytrzymam! - mruknęłam w kierunku bliźniaków,
którzy bardzo starannie lustrowali profesora wzrokiem, robili tak na każdych
zajęciach.
Był to w istocie bardzo osobliwy
człowiek. Nosił przyduże ubrania, zawsze miał na głowie turban, który od
wakacji tak jakby się zwiększał o parę milimetrów - bliźniacy podejrzewali, że
Kwiryniusz jest kosmitą i rośnie mu tam nowy mózg - oraz śmierdział czosnkiem,
gdyż panicznie bał się wampirów. Od swojej ostatniej wyprawy do Albanii w jego
klasie zawisły tony ząbków czosnku, które ponoć miały odstraszać te stworzenia.
Ale skąd by taki wampir miałby się znaleźć w Hogwarcie? Chyba, żeby Cognet
zechciał do nas wrócić.
Nagle nastał upragniony dzwonek.
Wszyscy ochoczo wybiegliśmy z klasy, a po minach bliźniaków było widać, że mają
jakiś szatański plan.
- Ej, mamy teraz długą przerwę!
Kto chciałby się porzucać śnieżkami! - krzyknęli, a Krukonom, mającym z nami
poprzednią lekcję, niezwykle spodobał się ten pomysł.
Dalsze wydarzenia stały się
niezwykle szybko. Nasza garstka ludzi wybiegła na dwór i rozpoczęła bitwę na
śnieżki. Po kilku minutach potyczki dołączyło do nas jeszcze kilka osób, aż
rozpętała się prawdziwa wojna. Kule śniegowe latały wszędzie i każdy ze
zgromadzonych znajdował się już w pierwszym stopniu zasypania. Nasze krzyki szły
echem po murach szkoły. Każdy śmiał się w niebogłosy, a piguły śniegowe coraz
śmielej zaczynały latać wokół naszych głów.
Przez ten harmider nikt nie
zauważył, że dzwonek już dawno miał miejsce, a w naszą stronę zmierzał
Quirrell, z którego głowy mało nie spadł turban.
- Przestańcie! Przestańcie! -
wykrzywiał w naszym kierunku, ale nikt nawet go nie zauważył.
Nagle profesor gwałtownie
przyspieszył kroku i złapał jednego z uczniów za ramię. Prze co tamten, w
przekonianiu, że właśnie chwycił go kolega, rzucił w stronę biednego profesora
śnieżkę, która rozbryzgała się na jego twarzy.
- ATAK! - krzyknął ktoś inny i
wtem wszystkie osoby zaczęły rzucać w Quirrella śniegiem. Oczywiście nikt nie
zdawał sobie sprawy, że to Quirrell.
Bliźniacy porwali się nawet na
tak odważny krok, jakim było zaczarowanie śnieżek, by te atakowały tego
rekruta. Turban obrywał chyba najbardziej.
- STOP! - wydarł się nagle
profesor, gdy wyglądał już jak nasz bałwan z zeszłego roku. - PRZESTAŃCIE,
D-D-DOŚĆ!
Wszyscy nagle odsunęli się od
niego, jakby z odrazą.
- Profesor Quirrell? - spytała
jedna z Krukonek, a mężczyzna jedynie westchnął ciężko.
- Więc mówisz... że Harry jest
szukającym? - spytał nagle Remus, tym samym wyrywając mnie z zamyślenia.
- Tak, chłopak ma prawdziwy
talent. Gdybyś widział go, szybującego na miotle nad boiskiem...
- Nie wątpię - mruknął, uważnie
mi się przyglądając.
- Podobno jest tak dobry jak jego
ojciec - dodałam po chwili. - Był szukającym około dwudziestu lat temu, podobno
niesamowity gracz. Ale McGonagall twierdzi, że Harry jest lepszy.
- Suzanne - Brat posłał mi
zaniepokojone spojrzenie i przez chwilę nastało między nami milczenie.
Spostrzegłam, jak brat walczy z narastającą gulą w gardle.
- Widziałam jego medal w
gablocie. Miał na swoim koncie kilka zwycięstw!
- Jego ojciec...
- Wiem, że był twoim przyjacielem.
- wydało się w końcu z moich ust. Poczułam ulgę, gdy powiedziałam to Remusowi,
ale jego mina mówiła już wszystko.
- Jak się dowiedziałaś? - rzucił
po dłuższej chwili, a wtedy mnie ogarnęły pewnego rodzaju wyrzuty sumienia.
Stąpałam po bardzo cienkim lodzie i jeden niewłaściwy krok mógł spowodować
katastrofę.
- Od Snape'a - odparłam
momentalnie, wiedząc, że udawanie głupiej nie pomoże mi w tej rozmowie.
Remus zmarszczył niebezpiecznie
brwi.
- Znam go, jest zdolny do wielu
rzeczy, ale z pewnością nigdy nie ośmieliłby się...
- On nie jest świadom tego, że mi
powiedział - bąknęłam cicho.
- Co?
- Widzisz... To wszystko jest
zgoła bardziej skomplikowane, niż myślisz.
- Zdążyłem to zauważyć - odparł
zdawkowo i posłał mi spojrzenie, mówiące, że mam mu to wyjaśnić.
- Bo widzisz... Któregoś dnia
wraz z bliźniakami chciałam... zrobić Snape'owi dowcip... ale kiedy znaleźliśmy
się przy jego gabinecie, usłyszeliśmy, jak on z kimś rozmawiał.
- Z kim?
- Z nikim. Gadał do siebie -
westchnęłam ciężko. - Większość dotyczyła tego, jak bardzo nienawidzi Harry'ego
i innych takich epitetów. Później jednak zaczął temat Jamesa - kontynuowałam, a
brat na dźwięk tego imienia poruszył się niespokojnie. - Mówił, że był zdolny
jedynie do podrywu i strojenia sobie żartów z niewinnych. Że dopiero w grupie
stawaliście się silniejsi... W sensie wy, w sensie, że Huncwoci. I że to ty ich złączyłeś. Że gdyby nie ty, James
na pewno nigdy nie ośmielił by się. - Urwałam, gdyż nie wiedziałam, co profesor mówił później.
- Co powiedział dalej? - spytał
Remus, a jego oczy były lekko zaczerwienione.
- Nie wiem - przyznałam. -
Zadzwonił dzwonek i nie dosłyszałam nic więcej, ale...
- Nie ośmieliłby się, ale... Zapewne
miał wtedy na myśli Lily - stwierdził pewnie i podniósł się z fotela. - Lily
Evans była matką Harry'ego i... Rozmawiałaś o nich z Harrym. O Jamesie i Lily? - W jego głosie pojawiła się gorycz.
- O rodzicach Harry'ego? Nie! O Lily
dowiedziałam się przypadkiem. Z resztą to samo tyczyło się Jamesa. Miałam
szlaban w Sali Pamięci w bodajże drugiej klasie. Przez kilka godzin pucowania
przez palce przeszły mi tony pucharów. Jeden z nich należał do ciebie i tej
dziewczyny... Lily Evans. Za jakieś tam wybitne zasługi i coś tam jeszcze.
- Tak, Lily Evans. - przytaknął,
a na jego twarzy dostrzegłam delikatny uśmiech. - James miał na jej punkcie
niemałą obsesję. Zakochał się w niej po uszy. Do tej pory dzwoni mi jeszcze w
uszach ten jego głośny krzyk: "Evans, umówisz się ze mną". Ona za
każdym razem mu odmawiała.
- I co?
- Byłem przyjacielem obydwojga.
Od czasu do czasu podszepnąłem jej jedno, czy dwa miłe słówka o Jamesie, ale to
nie była jedynie moja zasługa. James na ostatnim roku bardzo wydoroślał... i
tym samym przekonał do siebie Pannę
Evans. Jak pewnie wiesz ze swoich
źródeł, po szkole pobrali się, potem mieli syna...
- Harry'ego - wtrąciłam.
- A dalszą historię już znasz.
Zabił ich Sam Wiesz Kto. Nie masz
pojęcia, jak bardzo byłem załamany po ich śmierci. - Westchnął ciężko. - Na szczęście
te czasy już minęły.
- A co miał Snape do głupiego
zakochania Jamesa? - spytałam nagle.
- Wydaje mi się, że Severus
podkochiwał się w Lily już dużo wcześniej od Jamesa. Znał ją od dzieciństwa i
przyjaźnili się. Był o nią mocno zazdrosny, kiedy zadawała się z Jamesem...
Przegrał i pewnie to go tak boli.
- Urządzili sobie we dwóch zawody
o nią?
- Z pewnością na początku tak
było. James robił wszystko, aby tylko dopiec Severusowi. Byliśmy głupimi
dziećmi, nie rozumieliśmy wtedy swoich błędów. Cały ten spór z nim
traktowaliśmy jak zabawę... do tej pory tego żałuje. - brat wyjaśniał mi
wszystko bardzo powoli, lecz pewnie. Jednak wiedziałam, ile wysiłku go to
kosztuje. - Potem James naprawdę się zakochał.
- Ale nie przestał dręczyć
Snape'a?
- Niestety - westchnął smutno
Remus. - Ale James miał powody, żeby tak postępować. Powiedzmy, że Snape nie
zadawał się wtedy z dobrym towarzystwem... Po za tym był ślizgonem, to
przesądzało o wszystkim.
- A co Snape miał na myśli
wtedy... Gdy mówił, że to ty złączyłeś Huncwotów?
- Nie do końca zgadzam się z tym
stwierdzeniem - odparł Remus z zastanowieniem, a następnie zrobił długą
przerwę, jakby usiłował sobie przypomnieć jakąś daleką przeszłość. - Zaprzyjaźniliśmy
się przez to, że dzieliliśmy ze sobą w czwórkę dormitorium. W innym przypadku
ta relacja nie miała by racji bytu. Jednak faktem jest, że James wraz z takim
jednym dogadywali się zupełnie jakby byli braćmi. I tak jakoś do drugiego roku
staliśmy się nierozłączni. Jednakże, czy nazwałbym się początkiem tego
wszystkiego? Nie, ale być może Snape'owi chodziło raczej o nasze spoiwo. Bo co
racja, to racja... Mieliśmy różne charaktery i sposoby patrzenia na
codzienność, na przykład na higienę czy porządek, i w tym aspekcie stałem się
jakby taką osobą, trzymającą nas w ryzach.
- A... tylko się nie wściekaj...
Kim byli pozostali dwaj huncwoci?
- A czy to istotne? - Wzruszył
ramionami. - Powiem tyle: obaj nie żyją.
- Zostałeś ostatnim huncwotem -
zauważyłam z błyskiem w oku.
- Na to wygląda. - Westchnął
ciężko i posłał mi delikatny uśmiech.
...
Obudziłam się w zaskakująco
dobrym nastroju, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że gdy tylko otworzyłam oczy,
zorientowałam się, że jest bardzo wcześnie. Na zewnątrz było jeszcze dosyć
ciemno, lecz śnieg nie próżnował i przez noc zdążył zasypać nasz cały ogródek.
Zamrugałam kilkukrotnie, starając
się wybudzić, a w ramach desperacji, ruchem ręki sprawiłam, że lampka na biurku
zapaliła się.
- Czas wstać - pogoniłam, lecz
nawet nie ruszyłam się z miejsca. Przetarłam dłońmi zaspane oczy, a następnie
licząc do trzech, zsunęłam się z łóżka i stwierdziłam, że jest mi okropnie
zimno.
Drżącym krokiem podeszłam do
kufra, którego nigdy nie rozpakowywałam przez czyste lenistwo, i wyjęłam z
niego zielony sweter, otrzymany w zeszłe święta od pani Weasley. Był bardzo
wygodny... a Remus powiedział, że jego kolor bardzo przypomina moje oczy, więc
uchodziłam za znawcę mody. Jednak, każdy kto by mnie posądził o taką rzecz,
znalazł by się w wielkim błędzie.
Ziewając głośno, wyszłam z pokoju
i momentalnie dotarł do mnie zapach, gotowanych jabłek.
"Co jest, do diaska" -
spytałam samą siebie, bo taki aromat w naszym domu nigdy nie występował.
Moje zdziwienie było tym większe,
gdy zobaczyłam, kto stoi przy kuchence, mieszając w garnku.
- Remus? - rzuciłam, a mój ton
zabrzmiał bardzo sennie. - Co ty
właściwie robisz?
- Gotuję - odparł z uśmiechem, co
przeraziło mnie jeszcze bardziej.
- Kim jesteś i co zrobiłeś z moim
bratem? - Przekręciłam głowę z niedowierzaniem. - Prawdziwy Remus rozgotowywał
nawet wodę na herbatę! A ty robisz powidła jabłkowe, do tego ze spokojem na
twarzy!
- Sam się zdziwiłem, ale pani
Julia jest najwidoczniej dobrą nauczycielką - oznajmił i parsknął śmiechem na
widok mojej miny.
- Dobrze się czujesz? Jak chcesz,
możemy pójść do uzdrowiciela...
- Suzanne, spokojnie. Zamiast
zastanawiać się nad moją autentycznością, możesz zająć się, proszę, tymi
brukselkami z lodówki.
- Jabłka zrobisz, ale nie
poradzisz sobie z brukselką? - zadrwiłam.
- Widzisz, jakiego mam pecha? -
odparł z uśmiechem, cały czas mieszając owoce.
Chwilę jeszcze obserwując brata z
niemałym zaskoczeniem, w końcu zajęłam się tą nieszczęsną brukselką, której to
Remus nie potrafił przyrządzić.
Takie wspólne gotowanie był dla
nas obojga miłą odmianą. Zwykle to ja zajmowałam się rzeczami w kuchni, a Remus
ewentualnie nadzorował, czy wszystko jest aby w porządku. A teraz spędzaliśmy
czas razem, od czasu do czasu wybuchając śmiechem.
Zwłaszcza, gdy zbliżała się już
dziesiąta, a kaczka jeszcze nie została wstawiona do ogrzewacza.
- Powinna wystarczyć na naszą
dwójkę - stwierdził Remus, wyjmując z lodówki wielkiego ptaka w ziołach. -
Marynuje się tak od zeszłego piątku - dodał z dumą.
- Ty chyba żartujesz? -
parsknęłam śmiechem. - Jak dobrze pójdzie, to starczy na przyszłe święta! -
zauważyłam, a Remus postawił kaczkę na stole, mało jej nie przewracając.
- Prawie było - zaśmiał się, a ja
przewróciłam oczami.
Następnie przyszedł czas na
dekorowanie salonu. Remus jak zwykle wyczarował sporą choinkę, którą
postawiliśmy między komodą, a kominkiem, a wtedy dopiero zaczęły się schody.
Brat stwierdził, że należy ją udekorować profesjonalnie... czyli po mugolsku:
Bombka, po bombce.
Kilka się zbiło, w między czasie
trzeba było kilka przewieszać, ale efekt był godny podziwu, zwłaszcza, że nie
było to łatwe zadanie.
Jednakże przy akompaniamencie
świątecznych piosenek, praca poruszała się naprzód.
~Rudolf, czerwononosy renifer, to ponoć opowiastka...
Remus zaczął przymierzać się do powieszenia
łańcuchów na drzewku i swoim krytycznym okiem lustrował je uważnie.
~Dla dzieci rybaków, co zebrała się garstka...
Udało mu się to tylko i wyłącznie
dlatego, że użył magii. Inaczej nie sforsował by tej gryzącej choinki.
~Skrzat Mikołaj jednak, zrobił wtedy swoje...
Następnie poczuliśmy przyjemny
zapach, piekącej się kaczki i rozmarzyliśmy się na chwilkę.
~Dał tym biednym dzieciom prze magiczne zwoje...
Jednak, krótko ubolewając,
musieliśmy powrócić do pracy, bo było jeszcze sporo przed nami.
~W których napisano jasno i wyraźnie...
Idąc po nasze skarpety, nagle
potknęłam się o jeden z łańcuchów, leżących bezwładnie na podłodze.
~Kto jest grzecznym brzdącem, temu będą baśnie...
Upadłam z głuchym łoskotem na
podłogę, a obok mnie wylądowało drzewko.
~Spełniały się gromnie, tak jak zasłużono...
Część jego ozdób poturlała się z
łoskotem po podłodze, upodabniając się odrobinę do gry w bilard.
~Więc na byciu niegrzecznym, nie marnujcie snów!
Remus posłał mi zniesmaczony
uśmiech i pokręcił chwilę głową z niedowierzaniem. Następnie jednym ruchem ręki
sprawił, że wszystko znów znajdowało się na swoim miejscu, łącznie ze
skarpetami, które przed chwilą niosłam, kaczką na stole i ogólnie całą nakrytą
zastawą.
- Wyłącz tę głupią melodię! -
zażądał z powagą, a ja wyciszyłam radio.
...
- Teraz ty otwórz swój prezent! -
zawołałam, odkładając na stolik parę nowych, lazurowych trampek. Były
identyczne jak moje stare z tą różnicą, że czyste.
- Nie powiem, jestem bardzo
ciekawy, co też takiego sprezentowałaś mi w tym roku - powiedział, starając się
przebić przez sterty papieru do pakowania, którym owinęłam paczkę. - Patrząc,
na jakość opakowania to pewnie jakiś cenny artefakt... Czyżby jeden z
Insygniów? - Potrząsnął teatralnie paczką.
- Nie gadaj tyle, a się dowiesz -
odparłam, przewracając oczami, a brat uśmiechnął się cwaniacko.
Wreszcie dotarł do ostatniego
materiału. Przerwał go z łatwością i z pewnym ociągnięciem wyjął ze środka
opakowanie z czekoladą.
- Nananka! - zawołał z
przejęciem. - Moja ulubiona! - Spojrzał na mnie z radością.
- Wiem - powiedziałam niedbale,
ale po chwili wyszczerzyłam zęby.
- Nigdy nie zapomnę tego smaku...
- Wziął do ust kostkę czekoladowego łakocia. - Czekoladowe Żaby się do niej nie
umywają - mruknął z przejęciem, delektując się smakołykiem.
- Jesteś komiczny - parsknęłam,
ale Remus zbył mnie machnięciem ręki.
- Nie widziałaś komicznych osób,
Suzanne - odparł, robiąc minę znawcy.
- Mam rozumieć, że rzucasz mi
wyzwanie? - powiedziałam, robiąc urażoną minę. - Ty jesteś komiczny... a po za
tym zadaje się z dwoma największymi błaznami na tej planecie.
- Fred i George? - zakpił Remus.
- Pobiję cię. Szanowny pan Marrant.
Momentalnie moja mina stała się
inna.
- Twój szef?! - zdziwiłam się.
- Właśnie. Ten człowiek zachowuje
się w taki sposób, że cała fabryka się z niego śmieje.
- Z pewnością nie jest aż tak źle
- zadrwiłam.
- Uważa, że Cromwell był
amerykańskim prezydentem.
- Każdy ma prawo do błędu.
- Kazał wtrzymać prace w całej
fabryce, tylko dlatego, że w jego mieszkaniu hydraulik zaklinował sobie palec w
róże pod kranem.
- To pewnie dlatego, że jest
mugolem. - oświadczyłam pewnie. - Gdyby bliźniacy byli mugolami, w środku
Londynu już dawno znajdowałaby się winda do jądra ziemi!
...
Od kilku minut siedziałam w ciszy
obok brata. Dookoła nas prószył gęsty śnieg, a my czuliśmy się jak pod magiczną
otoczką, chronieni przez rodziców. Przyglądaliśmy się z uwagą grobowi rodziców,
pogrążeni we własnych myślach. Jego część została opatulona przez gęsty puch,
którego nie zdążyliśmy uprzątnąć.
Ich grób zdawał się dla mnie taki
obcy. Jego lodowata czarna płyta wręcz zrażała do siebie, a pojedynczy znicz,
mający pozorować uczucie pamięci, tylko pogłębiał rosnącą trwogę. Starałam się
porównać te dwie osoby z portretowych fotografii na nagrobku, do tych żywych
ludzi ze zdjęcia. Stwierdziłam, że niby się niczym od siebie nie różnią... a
właściwie, że różnią się od siebie wszystkim.
Rodzice ze zdjęcia na mojej
komódce zdawali się tacy realni. Uśmiechali się i przede wszystkim oddychali. Jednakże
nadal pozostawali dla mnie obcymi ludźmi. Ich charaktery, historie z życia oraz
zachowania znałam jedynie z opowieści brata, które nie miały żadnego
namacalnego odpowiednika.
Nie znałam własnych rodziców. Imiona
takie jak Hope i Lyall były jedynie jakimś dziwnym zwrotem, od którego
dostawałam kurczy żołądka. Emocje związane z nimi były powodowane jedynie
wyuczeniem się ich na pamięć, jak alfabetu, i po pewnym czasie stały się dla
mnie obowiązkowym smutkiem.
Musiałam pogodzić się z tym, że
słowa takie jak: mama i tata już na zawsze pozostaną dla mnie
jedynie nic nie znaczącymi rzeczownikami, których definicja powinna być
rozumiana przez wszystkich, bez względu na jego sytuację.
Remus stanowił za nich
zastępstwo. Był nie tylko bratem i najlepszym przyjaciele, ale także i
opiekunem: takim dobrym wujkiem, żeby nie powiedzieć ojcem. Pewnie wydawało mu
się, że źle przekazał mi wyobrażenie rodziców, ale to nie była prawda. Zrobił
to jak należy i dlatego już zawsze będę miała do nich szacunek. Jednak to Remus
mnie wychował i to jemu zawdzięczałam to wszystko. Był jedną z najlepszych
rzeczy, jaka mnie w życiu spotkała.
- Nad czym tak rozmyślasz? -
zapytał Remus, a ja wybudziłam się z tego transu.
- O nich. - Wskazałam głową na
grób. - Zastanawiam się, jak by to był, gdyby...
- Oni żyli - przerwał mi.
- Niekoniecznie - rzekłam,
lustrując uważnie nagrobek. - Zastanawiam się, jak by to było, gdyby oni
wiedzieli, że jesteśmy szczęśliwi i cali i zdrowi.
- Oni to wiedzą.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Nie wiem, ale czuję, że każdego
dnia opiekują się nami i nie opuszczają nas. Ponieważ są oni częścią nas i
zawsze będą w pobliżu - zapewnił.
- Zabrzmiało poetycko. -
Spojrzałam na Remusa, a ten parsknął śmiechem.
- Być może tak musiało to
zabrzmieć - odparł i przez chwilę patrzyliśmy w ciszy na grób.
- Remusie? - rzuciłam.
- Tak?
- Opowiesz mi o rodzicach? Jacy
oni byli, co robili?
- Znowu? - spytał z uśmiechem, a
ja skinęłam głową. - No dobrze, a więc... mama była osobą łagodną, opiekuńczą,
wybaczającą wszelkie moje przewinienia. Zawsze starała się robić tak, aby dla
każdego wyszło dobrze. Pamiętam, że kiedy wróciłem w lipcu do domu po
skończeniu Hogwartu, zastałem ją w kuchni z tobą, robiącą obiad. Było ona nieco
wyczerpana, ale i tak szczęśliwa. Nazywała cię swoim małym płatkiem róży...
- Ach, te róże - westchnęłam,
uśmiechając się do kobiety ze zdjęcia na nagrobku. - A tata?
- Tata był kompletnym
przeciwieństwem mamy. Zawsze opanowany, poważny, obowiązkowy, ale i troskliwy.
Był autorem niesamowicie wymyślnych historii o różnych stworach magicznych.
Pracowity i inteligentny... takim go zapamiętałem.
- Wzorcowy borsuk - parsknęłam
śmiechem, nawiązując do patronusa ojca. - Ale chwileczkę... przecież on nie był
w Huffleputhie!
- Ravenclaw - zgodził się Remus.
- Tata często żartował, że Tiara pomyliła się w przydzieleniu jego dziedzica Helgi Huffleputh do domu
Krukonów. Oczywiście te jego historyki o dziedzictwie były czystymi bredniami.
- A szkoda. - Zrobiłam strapioną
minę. - Powiedz coś jeszcze.
- Tata bardzo cię kochał, oddał
za ciebie życie - powiedział w końcu, a ja spojrzałam na niego z wyrzutem.
- Czemu znów nie mówisz
"nas".
- Bardzo nas kochał, oddał za nas
życie - poprawił się błyskawicznie. - Jako pierwszy rzucił się na tego
człowieka, kiedy ten włamał się do naszego domu.
- Był niezwykle odważny.
- Tak - zgodził się, a na jego
twarzy dostrzegłam wręcz niezauważalny grymas. - Pora wracać do domu.
***
Jak myślicie...
...co Suzanne zrobi z nabytą wiedzą o Huncwotach?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz