niedziela, 10 września 2017

Rozdział 25


Tytuł: "święta i kilka informacji więcej"
Mam nadzieję, że przez wakacje udało Wam się wypocząć ;)
***
Przez chwilę patrzyłam w nieprzeniknioną przestrzeń za oknem, podczas gdy Remus rozpalał ogień w kominku. Zapowiadała się dla nas obojga bardzo ciężka noc i oboje nie byliśmy w stanie inaczej podejść do tematu, jak po prostu w milczeniu przemyśleć swoje odpowiedzi.
Moje myśli przez chwilę krążyły po tamtym dniu, gdy nakryłam Snape'a na rozmawianiu z samym sobą o Potterze, chociaż już sama nie wiem którym. Następnie przeniosłam się do przeszłości bardziej mi bliższej, osadzonej w ostatnim tygodniu szkoły przed świętami.
Pamiętam, że tego dnia lekcje ciągnęły się nam niemiłosiernie długo, zwłaszcza na Obronie Przed Czarną Magią, którą raczył nas k-k-kochany prof-f-fesor jąkała: Kwiryniusz Quirrell. Był to człowiek w średnim wieku, którego nikt zdrowy na umyśle nie posądziłby o naukę takiego przedmiotu, jakim była OPCM. A jednak.
Nasz szanowny n-n-nauczyciel jak zawsze wszedł do klasy kilka minut po dzwonku, a następnie zaczął d-d-dukać o jakichś przeklętych gumochłonach i o ich cudownych zastosowaniach. W czasie omawiania tematu, profesorowi bardzo ochoczo "pomagała" jego lekko otyła legwana, patrząca na każdego ucznia jak na zgrabnie wyglądającego szczura. Sam przecież zapewne by sobie nie poradził, gdyż przyduże rękawy od jego szaty, wyglądającej jakby ją Quirrell samemu sułtanowi ukradł, opadały mu co chwilę na dłonie przez co ten miał problemy z prezentacją.
- Przysięgam, że jeszcze raz poprawi sobie te rękawy to nie wytrzymam! - mruknęłam w kierunku bliźniaków, którzy bardzo starannie lustrowali profesora wzrokiem, robili tak na każdych zajęciach.
Był to w istocie bardzo osobliwy człowiek. Nosił przyduże ubrania, zawsze miał na głowie turban, który od wakacji tak jakby się zwiększał o parę milimetrów - bliźniacy podejrzewali, że Kwiryniusz jest kosmitą i rośnie mu tam nowy mózg - oraz śmierdział czosnkiem, gdyż panicznie bał się wampirów. Od swojej ostatniej wyprawy do Albanii w jego klasie zawisły tony ząbków czosnku, które ponoć miały odstraszać te stworzenia. Ale skąd by taki wampir miałby się znaleźć w Hogwarcie? Chyba, żeby Cognet zechciał do nas wrócić.
Nagle nastał upragniony dzwonek. Wszyscy ochoczo wybiegliśmy z klasy, a po minach bliźniaków było widać, że mają jakiś szatański plan.
- Ej, mamy teraz długą przerwę! Kto chciałby się porzucać śnieżkami! - krzyknęli, a Krukonom, mającym z nami poprzednią lekcję, niezwykle spodobał się ten pomysł.
Dalsze wydarzenia stały się niezwykle szybko. Nasza garstka ludzi wybiegła na dwór i rozpoczęła bitwę na śnieżki. Po kilku minutach potyczki dołączyło do nas jeszcze kilka osób, aż rozpętała się prawdziwa wojna. Kule śniegowe latały wszędzie i każdy ze zgromadzonych znajdował się już w pierwszym stopniu zasypania. Nasze krzyki szły echem po murach szkoły. Każdy śmiał się w niebogłosy, a piguły śniegowe coraz śmielej zaczynały latać wokół naszych głów.
Przez ten harmider nikt nie zauważył, że dzwonek już dawno miał miejsce, a w naszą stronę zmierzał Quirrell, z którego głowy mało nie spadł turban.
- Przestańcie! Przestańcie! - wykrzywiał w naszym kierunku, ale nikt nawet go nie zauważył.
Nagle profesor gwałtownie przyspieszył kroku i złapał jednego z uczniów za ramię. Prze co tamten, w przekonianiu, że właśnie chwycił go kolega, rzucił w stronę biednego profesora śnieżkę, która rozbryzgała się na jego twarzy.
- ATAK! - krzyknął ktoś inny i wtem wszystkie osoby zaczęły rzucać w Quirrella śniegiem. Oczywiście nikt nie zdawał sobie sprawy, że to Quirrell.
Bliźniacy porwali się nawet na tak odważny krok, jakim było zaczarowanie śnieżek, by te atakowały tego rekruta. Turban obrywał chyba najbardziej.
- STOP! - wydarł się nagle profesor, gdy wyglądał już jak nasz bałwan z zeszłego roku. - PRZESTAŃCIE, D-D-DOŚĆ!
Wszyscy nagle odsunęli się od niego, jakby z odrazą.
- Profesor Quirrell? - spytała jedna z Krukonek, a mężczyzna jedynie westchnął ciężko.
- Więc mówisz... że Harry jest szukającym? - spytał nagle Remus, tym samym wyrywając mnie z zamyślenia.
- Tak, chłopak ma prawdziwy talent. Gdybyś widział go, szybującego na miotle nad boiskiem...
- Nie wątpię - mruknął, uważnie mi się przyglądając.
- Podobno jest tak dobry jak jego ojciec - dodałam po chwili. - Był szukającym około dwudziestu lat temu, podobno niesamowity gracz. Ale McGonagall twierdzi, że Harry jest lepszy.
- Suzanne - Brat posłał mi zaniepokojone spojrzenie i przez chwilę nastało między nami milczenie. Spostrzegłam, jak brat walczy z narastającą gulą w gardle.
- Widziałam jego medal w gablocie. Miał na swoim koncie kilka zwycięstw!
- Jego ojciec...
- Wiem, że był twoim przyjacielem. - wydało się w końcu z moich ust. Poczułam ulgę, gdy powiedziałam to Remusowi, ale jego mina mówiła już wszystko.
- Jak się dowiedziałaś? - rzucił po dłuższej chwili, a wtedy mnie ogarnęły pewnego rodzaju wyrzuty sumienia. Stąpałam po bardzo cienkim lodzie i jeden niewłaściwy krok mógł spowodować katastrofę.
- Od Snape'a - odparłam momentalnie, wiedząc, że udawanie głupiej nie pomoże mi w tej rozmowie.
Remus zmarszczył niebezpiecznie brwi.
- Znam go, jest zdolny do wielu rzeczy, ale z pewnością nigdy nie ośmieliłby się...
- On nie jest świadom tego, że mi powiedział - bąknęłam cicho.
- Co?
- Widzisz... To wszystko jest zgoła bardziej skomplikowane, niż myślisz.
- Zdążyłem to zauważyć - odparł zdawkowo i posłał mi spojrzenie, mówiące, że mam mu to wyjaśnić.
- Bo widzisz... Któregoś dnia wraz z bliźniakami chciałam... zrobić Snape'owi dowcip... ale kiedy znaleźliśmy się przy jego gabinecie, usłyszeliśmy, jak on z kimś rozmawiał.
- Z kim?
- Z nikim. Gadał do siebie - westchnęłam ciężko. - Większość dotyczyła tego, jak bardzo nienawidzi Harry'ego i innych takich epitetów. Później jednak zaczął temat Jamesa - kontynuowałam, a brat na dźwięk tego imienia poruszył się niespokojnie. - Mówił, że był zdolny jedynie do podrywu i strojenia sobie żartów z niewinnych. Że dopiero w grupie stawaliście się silniejsi... W sensie wy, w sensie, że Huncwoci. I że to ty ich złączyłeś. Że gdyby nie ty, James na pewno nigdy nie ośmielił by się. - Urwałam, gdyż nie wiedziałam, co profesor mówił później.
- Co powiedział dalej? - spytał Remus, a jego oczy były lekko zaczerwienione.
- Nie wiem - przyznałam. - Zadzwonił dzwonek i nie dosłyszałam nic więcej, ale...
- Nie ośmieliłby się, ale... Zapewne miał wtedy na myśli Lily - stwierdził pewnie i podniósł się z fotela. - Lily Evans była matką Harry'ego i... Rozmawiałaś o nich z Harrym. O Jamesie i Lily? - W jego głosie pojawiła się gorycz.
- O rodzicach Harry'ego? Nie! O Lily dowiedziałam się przypadkiem. Z resztą to samo tyczyło się Jamesa. Miałam szlaban w Sali Pamięci w bodajże drugiej klasie. Przez kilka godzin pucowania przez palce przeszły mi tony pucharów. Jeden z nich należał do ciebie i tej dziewczyny... Lily Evans. Za jakieś tam wybitne zasługi i coś tam jeszcze.
- Tak, Lily Evans. - przytaknął, a na jego twarzy dostrzegłam delikatny uśmiech. - James miał na jej punkcie niemałą obsesję. Zakochał się w niej po uszy. Do tej pory dzwoni mi jeszcze w uszach ten jego głośny krzyk: "Evans, umówisz się ze mną". Ona za każdym razem mu odmawiała.
- I co?
- Byłem przyjacielem obydwojga. Od czasu do czasu podszepnąłem jej jedno, czy dwa miłe słówka o Jamesie, ale to nie była jedynie moja zasługa. James na ostatnim roku bardzo wydoroślał... i tym samym przekonał do siebie Pannę Evans. Jak pewnie wiesz ze swoich źródeł, po szkole pobrali się, potem mieli syna...
- Harry'ego - wtrąciłam.
- A dalszą historię już znasz. Zabił ich Sam Wiesz Kto. Nie masz pojęcia, jak bardzo byłem załamany po ich śmierci. - Westchnął ciężko. - Na szczęście te czasy już minęły.
- A co miał Snape do głupiego zakochania Jamesa? - spytałam nagle.
- Wydaje mi się, że Severus podkochiwał się w Lily już dużo wcześniej od Jamesa. Znał ją od dzieciństwa i przyjaźnili się. Był o nią mocno zazdrosny, kiedy zadawała się z Jamesem... Przegrał i pewnie to go tak boli.
- Urządzili sobie we dwóch zawody o nią?
- Z pewnością na początku tak było. James robił wszystko, aby tylko dopiec Severusowi. Byliśmy głupimi dziećmi, nie rozumieliśmy wtedy swoich błędów. Cały ten spór z nim traktowaliśmy jak zabawę... do tej pory tego żałuje. - brat wyjaśniał mi wszystko bardzo powoli, lecz pewnie. Jednak wiedziałam, ile wysiłku go to kosztuje. - Potem James naprawdę się zakochał.
- Ale nie przestał dręczyć Snape'a?
- Niestety - westchnął smutno Remus. - Ale James miał powody, żeby tak postępować. Powiedzmy, że Snape nie zadawał się wtedy z dobrym towarzystwem... Po za tym był ślizgonem, to przesądzało o wszystkim.
- A co Snape miał na myśli wtedy... Gdy mówił, że to ty złączyłeś Huncwotów?
- Nie do końca zgadzam się z tym stwierdzeniem - odparł Remus z zastanowieniem, a następnie zrobił długą przerwę, jakby usiłował sobie przypomnieć jakąś daleką przeszłość. - Zaprzyjaźniliśmy się przez to, że dzieliliśmy ze sobą w czwórkę dormitorium. W innym przypadku ta relacja nie miała by racji bytu. Jednak faktem jest, że James wraz z takim jednym dogadywali się zupełnie jakby byli braćmi. I tak jakoś do drugiego roku staliśmy się nierozłączni. Jednakże, czy nazwałbym się początkiem tego wszystkiego? Nie, ale być może Snape'owi chodziło raczej o nasze spoiwo. Bo co racja, to racja... Mieliśmy różne charaktery i sposoby patrzenia na codzienność, na przykład na higienę czy porządek, i w tym aspekcie stałem się jakby taką osobą, trzymającą nas w ryzach.
- A... tylko się nie wściekaj... Kim byli pozostali dwaj huncwoci?
- A czy to istotne? - Wzruszył ramionami. - Powiem tyle: obaj nie żyją.
- Zostałeś ostatnim huncwotem - zauważyłam z błyskiem w oku.
- Na to wygląda. - Westchnął ciężko i posłał mi delikatny uśmiech.
...
Obudziłam się w zaskakująco dobrym nastroju, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że gdy tylko otworzyłam oczy, zorientowałam się, że jest bardzo wcześnie. Na zewnątrz było jeszcze dosyć ciemno, lecz śnieg nie próżnował i przez noc zdążył zasypać nasz cały ogródek.
Zamrugałam kilkukrotnie, starając się wybudzić, a w ramach desperacji, ruchem ręki sprawiłam, że lampka na biurku zapaliła się.
- Czas wstać - pogoniłam, lecz nawet nie ruszyłam się z miejsca. Przetarłam dłońmi zaspane oczy, a następnie licząc do trzech, zsunęłam się z łóżka i stwierdziłam, że jest mi okropnie zimno.
Drżącym krokiem podeszłam do kufra, którego nigdy nie rozpakowywałam przez czyste lenistwo, i wyjęłam z niego zielony sweter, otrzymany w zeszłe święta od pani Weasley. Był bardzo wygodny... a Remus powiedział, że jego kolor bardzo przypomina moje oczy, więc uchodziłam za znawcę mody. Jednak, każdy kto by mnie posądził o taką rzecz, znalazł by się w wielkim błędzie.
Ziewając głośno, wyszłam z pokoju i momentalnie dotarł do mnie zapach, gotowanych jabłek.
"Co jest, do diaska" - spytałam samą siebie, bo taki aromat w naszym domu nigdy nie występował.
Moje zdziwienie było tym większe, gdy zobaczyłam, kto stoi przy kuchence, mieszając w garnku.
- Remus? - rzuciłam, a mój ton zabrzmiał bardzo sennie.  - Co ty właściwie robisz?
- Gotuję - odparł z uśmiechem, co przeraziło mnie jeszcze bardziej.
- Kim jesteś i co zrobiłeś z moim bratem? - Przekręciłam głowę z niedowierzaniem. - Prawdziwy Remus rozgotowywał nawet wodę na herbatę! A ty robisz powidła jabłkowe, do tego ze spokojem na twarzy!
- Sam się zdziwiłem, ale pani Julia jest najwidoczniej dobrą nauczycielką - oznajmił i parsknął śmiechem na widok mojej miny.
- Dobrze się czujesz? Jak chcesz, możemy pójść do uzdrowiciela...
- Suzanne, spokojnie. Zamiast zastanawiać się nad moją autentycznością, możesz zająć się, proszę, tymi brukselkami z lodówki.
- Jabłka zrobisz, ale nie poradzisz sobie z brukselką? - zadrwiłam.
- Widzisz, jakiego mam pecha? - odparł z uśmiechem, cały czas mieszając owoce.
Chwilę jeszcze obserwując brata z niemałym zaskoczeniem, w końcu zajęłam się tą nieszczęsną brukselką, której to Remus nie potrafił przyrządzić.
Takie wspólne gotowanie był dla nas obojga miłą odmianą. Zwykle to ja zajmowałam się rzeczami w kuchni, a Remus ewentualnie nadzorował, czy wszystko jest aby w porządku. A teraz spędzaliśmy czas razem, od czasu do czasu wybuchając śmiechem.
Zwłaszcza, gdy zbliżała się już dziesiąta, a kaczka jeszcze nie została wstawiona do ogrzewacza.
- Powinna wystarczyć na naszą dwójkę - stwierdził Remus, wyjmując z lodówki wielkiego ptaka w ziołach. - Marynuje się tak od zeszłego piątku - dodał z dumą.
- Ty chyba żartujesz? - parsknęłam śmiechem. - Jak dobrze pójdzie, to starczy na przyszłe święta! - zauważyłam, a Remus postawił kaczkę na stole, mało jej nie przewracając.
- Prawie było - zaśmiał się, a ja przewróciłam oczami.
Następnie przyszedł czas na dekorowanie salonu. Remus jak zwykle wyczarował sporą choinkę, którą postawiliśmy między komodą, a kominkiem, a wtedy dopiero zaczęły się schody. Brat stwierdził, że należy ją udekorować profesjonalnie... czyli po mugolsku: Bombka, po bombce.
Kilka się zbiło, w między czasie trzeba było kilka przewieszać, ale efekt był godny podziwu, zwłaszcza, że nie było to łatwe zadanie.
Jednakże przy akompaniamencie świątecznych piosenek, praca poruszała się naprzód.
~Rudolf, czerwononosy renifer, to ponoć opowiastka...
Remus zaczął przymierzać się do powieszenia łańcuchów na drzewku i swoim krytycznym okiem lustrował je uważnie.
~Dla dzieci rybaków, co zebrała się garstka...
Udało mu się to tylko i wyłącznie dlatego, że użył magii. Inaczej nie sforsował by tej gryzącej choinki.
~Skrzat Mikołaj jednak, zrobił wtedy swoje...
Następnie poczuliśmy przyjemny zapach, piekącej się kaczki i rozmarzyliśmy się na chwilkę.
~Dał tym biednym dzieciom prze magiczne zwoje...
Jednak, krótko ubolewając, musieliśmy powrócić do pracy, bo było jeszcze sporo przed nami.
~W których napisano jasno i wyraźnie...
Idąc po nasze skarpety, nagle potknęłam się o jeden z łańcuchów, leżących bezwładnie na podłodze.
~Kto jest grzecznym brzdącem, temu będą baśnie...
Upadłam z głuchym łoskotem na podłogę, a obok mnie wylądowało drzewko.
~Spełniały się gromnie, tak jak zasłużono...
Część jego ozdób poturlała się z łoskotem po podłodze, upodabniając się odrobinę do gry w bilard.
~Więc na byciu niegrzecznym, nie marnujcie snów!
Remus posłał mi zniesmaczony uśmiech i pokręcił chwilę głową z niedowierzaniem. Następnie jednym ruchem ręki sprawił, że wszystko znów znajdowało się na swoim miejscu, łącznie ze skarpetami, które przed chwilą niosłam, kaczką na stole i ogólnie całą nakrytą zastawą.
- Wyłącz tę głupią melodię! - zażądał z powagą, a ja wyciszyłam radio.
...
- Teraz ty otwórz swój prezent! - zawołałam, odkładając na stolik parę nowych, lazurowych trampek. Były identyczne jak moje stare z tą różnicą, że czyste.
- Nie powiem, jestem bardzo ciekawy, co też takiego sprezentowałaś mi w tym roku - powiedział, starając się przebić przez sterty papieru do pakowania, którym owinęłam paczkę. - Patrząc, na jakość opakowania to pewnie jakiś cenny artefakt... Czyżby jeden z Insygniów? - Potrząsnął teatralnie paczką.
- Nie gadaj tyle, a się dowiesz - odparłam, przewracając oczami, a brat uśmiechnął się cwaniacko.
Wreszcie dotarł do ostatniego materiału. Przerwał go z łatwością i z pewnym ociągnięciem wyjął ze środka opakowanie z czekoladą.
- Nananka! - zawołał z przejęciem. - Moja ulubiona! - Spojrzał na mnie z radością.
- Wiem - powiedziałam niedbale, ale po chwili wyszczerzyłam zęby.
- Nigdy nie zapomnę tego smaku... - Wziął do ust kostkę czekoladowego łakocia. - Czekoladowe Żaby się do niej nie umywają - mruknął z przejęciem, delektując się smakołykiem.
- Jesteś komiczny - parsknęłam, ale Remus zbył mnie machnięciem ręki.
- Nie widziałaś komicznych osób, Suzanne - odparł, robiąc minę znawcy.
- Mam rozumieć, że rzucasz mi wyzwanie? - powiedziałam, robiąc urażoną minę. - Ty jesteś komiczny... a po za tym zadaje się z dwoma największymi błaznami na tej planecie.
- Fred i George? - zakpił Remus. - Pobiję cię. Szanowny pan Marrant.
Momentalnie moja mina stała się inna.
- Twój szef?! - zdziwiłam się.
- Właśnie. Ten człowiek zachowuje się w taki sposób, że cała fabryka się z niego śmieje.
- Z pewnością nie jest aż tak źle - zadrwiłam.
- Uważa, że Cromwell był amerykańskim prezydentem.
- Każdy ma prawo do błędu.
- Kazał wtrzymać prace w całej fabryce, tylko dlatego, że w jego mieszkaniu hydraulik zaklinował sobie palec w róże pod kranem.
- To pewnie dlatego, że jest mugolem. - oświadczyłam pewnie. - Gdyby bliźniacy byli mugolami, w środku Londynu już dawno znajdowałaby się winda do jądra ziemi!
...
Od kilku minut siedziałam w ciszy obok brata. Dookoła nas prószył gęsty śnieg, a my czuliśmy się jak pod magiczną otoczką, chronieni przez rodziców. Przyglądaliśmy się z uwagą grobowi rodziców, pogrążeni we własnych myślach. Jego część została opatulona przez gęsty puch, którego nie zdążyliśmy uprzątnąć.
Ich grób zdawał się dla mnie taki obcy. Jego lodowata czarna płyta wręcz zrażała do siebie, a pojedynczy znicz, mający pozorować uczucie pamięci, tylko pogłębiał rosnącą trwogę. Starałam się porównać te dwie osoby z portretowych fotografii na nagrobku, do tych żywych ludzi ze zdjęcia. Stwierdziłam, że niby się niczym od siebie nie różnią... a właściwie, że różnią się od siebie wszystkim.
Rodzice ze zdjęcia na mojej komódce zdawali się tacy realni. Uśmiechali się i przede wszystkim oddychali. Jednakże nadal pozostawali dla mnie obcymi ludźmi. Ich charaktery, historie z życia oraz zachowania znałam jedynie z opowieści brata, które nie miały żadnego namacalnego odpowiednika.
Nie znałam własnych rodziców. Imiona takie jak Hope i Lyall były jedynie jakimś dziwnym zwrotem, od którego dostawałam kurczy żołądka. Emocje związane z nimi były powodowane jedynie wyuczeniem się ich na pamięć, jak alfabetu, i po pewnym czasie stały się dla mnie obowiązkowym smutkiem.
Musiałam pogodzić się z tym, że słowa takie jak: mama i tata już na zawsze pozostaną dla mnie jedynie nic nie znaczącymi rzeczownikami, których definicja powinna być rozumiana przez wszystkich, bez względu na jego sytuację.
Remus stanowił za nich zastępstwo. Był nie tylko bratem i najlepszym przyjaciele, ale także i opiekunem: takim dobrym wujkiem, żeby nie powiedzieć ojcem. Pewnie wydawało mu się, że źle przekazał mi wyobrażenie rodziców, ale to nie była prawda. Zrobił to jak należy i dlatego już zawsze będę miała do nich szacunek. Jednak to Remus mnie wychował i to jemu zawdzięczałam to wszystko. Był jedną z najlepszych rzeczy, jaka mnie w życiu spotkała.
- Nad czym tak rozmyślasz? - zapytał Remus, a ja wybudziłam się z tego transu.
- O nich. - Wskazałam głową na grób. - Zastanawiam się, jak by to był, gdyby...
- Oni żyli - przerwał mi.
- Niekoniecznie - rzekłam, lustrując uważnie nagrobek. - Zastanawiam się, jak by to było, gdyby oni wiedzieli, że jesteśmy szczęśliwi i cali i zdrowi.
- Oni to wiedzą.
- Skąd możesz to wiedzieć?
- Nie wiem, ale czuję, że każdego dnia opiekują się nami i nie opuszczają nas. Ponieważ są oni częścią nas i zawsze będą w pobliżu - zapewnił.
- Zabrzmiało poetycko. - Spojrzałam na Remusa, a ten parsknął śmiechem.
- Być może tak musiało to zabrzmieć - odparł i przez chwilę patrzyliśmy w ciszy na grób.
- Remusie? - rzuciłam.
- Tak?
- Opowiesz mi o rodzicach? Jacy oni byli, co robili?
- Znowu? - spytał z uśmiechem, a ja skinęłam głową. - No dobrze, a więc... mama była osobą łagodną, opiekuńczą, wybaczającą wszelkie moje przewinienia. Zawsze starała się robić tak, aby dla każdego wyszło dobrze. Pamiętam, że kiedy wróciłem w lipcu do domu po skończeniu Hogwartu, zastałem ją w kuchni z tobą, robiącą obiad. Było ona nieco wyczerpana, ale i tak szczęśliwa. Nazywała cię swoim małym płatkiem róży...
- Ach, te róże - westchnęłam, uśmiechając się do kobiety ze zdjęcia na nagrobku. - A tata?
- Tata był kompletnym przeciwieństwem mamy. Zawsze opanowany, poważny, obowiązkowy, ale i troskliwy. Był autorem niesamowicie wymyślnych historii o różnych stworach magicznych. Pracowity i inteligentny... takim go zapamiętałem.
- Wzorcowy borsuk - parsknęłam śmiechem, nawiązując do patronusa ojca. - Ale chwileczkę... przecież on nie był w Huffleputhie!
- Ravenclaw - zgodził się Remus. - Tata często żartował, że Tiara pomyliła się w przydzieleniu jego dziedzica Helgi Huffleputh do domu Krukonów. Oczywiście te jego historyki o dziedzictwie były czystymi bredniami.
- A szkoda. - Zrobiłam strapioną minę. - Powiedz coś jeszcze.
- Tata bardzo cię kochał, oddał za ciebie życie - powiedział w końcu, a ja spojrzałam na niego z wyrzutem.
- Czemu znów nie mówisz "nas".
- Bardzo nas kochał, oddał za nas życie - poprawił się błyskawicznie. - Jako pierwszy rzucił się na tego człowieka, kiedy ten włamał się do naszego domu.
- Był niezwykle odważny.
- Tak - zgodził się, a na jego twarzy dostrzegłam wręcz niezauważalny grymas. - Pora wracać do domu.
 ***
Jak myślicie...
...co Suzanne zrobi z nabytą wiedzą o Huncwotach?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz