Witam wszystkich bardzo serdecznie!
Nie mam pomysłu jak napisać ten nieszczęsny wstęp, którego wymyślenie zawsze idzie mi dość opornie. Może nie przedłużając więcej, życzę miłego czytania.
***
II klasa ciągnęła za sobą
wszelakie dla nas korzyści. Jedną z tych zalet była bezapelacyjnie astronomia,
prowadzona na najwyższej wieży Hogwartu, zwanej także Astronomiczną, ze względu
na wykładany tam przedmiot przez profesorkę Aurorę Sinistrę, tę samą naiwną nauczycielkę,
na której oczach Montgomery doznała uszczerbku na zdrowiu. Nauka ta, którą
wprowadzano na roku, na którym my się obecnie znajdowaliśmy, polegała na
badaniu nieba i obserwowaniu sklepienia, pełnego, co prawda pięknych,
konstelacji, które dla wykładowczyni były istną śmietanką towarzyską nauk.
W każdy wtorek spotykaliśmy się w
obserwatorium i gapiliśmy się w niebo, by dojrzeć na nim jakąś kometę
sugerującą o końcu świata, ale, że ten obiekt niebieski będzie już na tyle
blisko ziemi, to my nie będziemy w stanie niczego zrobić, a naszymi ostatnimi
myślami przed śmiercią okażą się te dotyczące podpalonego kawałka skały.
Świetnie.
Sterczałam na zimnie wokół
jednego teleskopu wraz z bliźniakami i, od czasu do czasu zmieniając położenie obiektywu,
lustrowałam niebo, które na początku października wyglądało iście imponująco.
Czasami napotykając jakąś spadającą gwiazdę lub ciekawą konstelację jakiegoś
strzelca, chłonęłam co dziesiąte słowo profesorki, która z ukrytym
zaangażowaniem prawiła nam o kosmosie, lecz mnie interesowało tylko tu i teraz,
a nie jakiś Marsjanin, co się na mnie patrzy.
Oderwałam wzrok od obiektywu i oddając bliźniakom ster nad
teleskopem, oparłam się o barierkę, mając nadzieję na krótką drzemkę, ponieważ
nie przywykłam do lekcji o drugiej w nocy. Już zataczałam się w krainę
Morfeusza, gdy nagle bliźniacy coś za bardzo optymistycznie zaczęli przeglądać
teleskop. Poderwałam głowę i przez zamykające się powieki i wzmagającą senność,
posłałam im zdziwionej spojrzenie.
- Suz. Zobacz, szybko. -
powiedzieli gorączkowo i "zawiosłowali" rękami.
Podeszłam zaciekawiona do
obiektywu z nadzieją na coś godnego uwagi i... i to było coś godnego uwagi.
- Co to? - spytałam, nie
odrywając wzroku od płonącej kuli ognia, która wydawała się zastygnąć na
bezkresnej czerni. - Przecież jak nas trafi, to nie pozostawi żadnych złudzeń
na przeżycie.
Nadal obserwowałam wręcz żywy
kształt płomienia, oświetlającego pobliski nieboskłon.
- Przecież zaraz uderzy. - poinformowałam,
jakby sami nie wiedzieli.
Fred i George zrobili strapione
miny, bo, faktycznie, sytuacja nie rysowała się przyjemnie.
- Pani profesor... - zawołał
Fred, kiedy nauczycielka była w trakcie rozprawiania o Psiej Gwieździe. -
Tragedia się szykuje. Zaraz nas trafi. - panikował.
- Co się dzieje? - spytała
Sinistra, widocznie zirytowana naszą postawą na jej zajęciach.
- Co się stanie. -
zaprotestowałam z Georgem i wręcz wsadziłam kobiecie teleskop do oka, by ta
zauważyła nadchodzącą tragedię.
Nauczycielka chwilę poprzyglądała
się horrendalnie niebezpiecznemu
zjawisku, a następnie oderwała wzrok od niego i utkwiła go w nas, a
gdyby oczy potrafiły mówić, krzyczałyby: "Chyba Filch powinien dostać
zezwolenie na używanie łańcuchów w ramach kar... I nie tylko!".
- Rozumiemy, że jest pani w
szoku, ale musimy coś zrobić. - myślał gorączkowo Fred. - Z pewnością jest
jakieś zaklęcie antygrawitacyjne, więc... Wystarczyło by pójść po profesora
Flitwicka, a gdy on przyjdzie to rzuci je... Ale Flitwick ma strasznie krótkie
nóżki, nie zdąży na czas. Trudno, obroni nas ze swojej pracowni, na ślepo.
Dlaczego pani nic nie mówi. - upierał się.
Sinistra westchnęła ciężką, a
następnie wskazała palcem na nasz teleskop.
- Ustawiliście lunetę pod złym
kątem. Jej obraz wskazuje na ognisko urządzane przez pana Hagrida. - odparła
spokojnie, choć z uszu buchała jej para, a następnie względnie opanowanie
wróciła do prowadzenia lekcji.
Wróciliśmy do naszego teleskopu.
Kiedy oddaliłam obraz, faktycznie dało się zauważyć Hagrida, który co chwilę
dorzucał do ognia suchych gałązek.
- Jesteśmy głupi, jak podeszwy
Filcha. - skomentowałam sytuację i wróciłam do spania.
...
Nazajutrz, kiedy moje oczy nie
wykazywały już zmęczenia, a skóra nie piekła mnie aż tak bardzo po nasmarowaniu
się maścią Usticową i gdy ogólnie zapowiadał się wspaniały dzień, jakiś mądry
czarodziej postanowił zesłać na nasze barki całe zło tego świata i ustalić, że
pierwszą środową lekcją będzie historia magii, prowadzona przez profesora
Binnsa, którego styl nauczania był nudniejszy od bełkotu gumochłona lub
wykazywał podobny poziom.
- I tak oto w 1465 gobliny
uzyskały niepodległość. - tłumaczył duch. - A teraz zapiszcie sobie... - W tej
samej chwili wszystkie oczy skierowały się na profesora i z wielkim wręcz
szokiem wpatrywały się w jego zamgloną postać. - ...waszą pracę domową. Macie
napisać referat na dwie rolki pergaminu o skutkach uzyskanej przez gobliny
niepodległości w 1465 roku. - zakończył uroczyście i zniknął za ścianą.
Jego zniknięcie przesądziło o
wybudzeniu się ze snu pozostałych uczniów, których uciemiężone drzemką umysły
nie były dostatecznie przygotowane na taki cios. Zdziwione spojrzenia błąkały
się po klasie i tak na prawdę nikt nie był już pewny, czy to wszyscy uczniowie
mają problemy ze słuchem, czy też profesor Binns zwariował i zadał nam pracę
domową. Taka sytuacja nie miała jeszcze miejsca i wprawiła nas wszystkich w
lekki dyskomfort, rujnując tym samym nasze plany na popołudnie. A dzisiejszą
lekcję można było jednakże skomentować tymi oto słowami: "To będzie
ewenement historyczny". Binns się ucieszy.
Jak za sprawą naszych różdżek...
lub dziesięciominutowej przeprawy przez szkołę, znaleźliśmy się na zajęciach z
Flitwickiem. Nauczyciel wymachiwał zamaszyście magicznym patykiem i wtrącał co
parę ruchów uwagi dotyczące wymowy zaklęcia, które miało za zadanie zagęścić
atmosferę w pomieszczeniu.
W przenośni i dosłownie, ponieważ
czar służył do zmieniania rzeczy martwych w galaretki, zaś my odkryliśmy jego
zbawienne działanie na piórach ślizgonów. Oczywiście wszystko zaczęło się przez
przypadek, kiedy Jordan krzyknął: Moleculo anti, wkładając w to być może trochę
za dużo pasji, kierując różdżkę nie tam gdzie potrzeba, a wtedy zaklęcie
ugodziło w, cytuję: "śnieżnobiałe pióro z jedwabiu feniksa", należące
oczywiście do największej zołzy w naszym układzie słonecznym: Olivii Yaxley.
Następnie poszło już z górki. Na
nic zdały się nasze gorące zapewnienia o nieumyślności tego czynu. Ślizgoni
wiedzieli swoje i nie zważając już na nic, zaczęli ćwiczyć zaklęcie na nas, a,
że robili to dość skrycie, Flitwick nie reagował.
- Tak chcecie się bawić? Proszę
bardzo. - mruknęłam, gdy Yaxley zamieniła moją różdżkę w brązowego gluta.
Dziewczyna posłała mi dumne
spojrzenie, gdyż najwyraźniej uważała, że uczyniła mnie bezbronną. Spojrzałam
na nauczyciela, który był w trakcie ponownego demonstrowania zaklęcia jakiemuś
ślizgowi, wyjątkowo niebiorącemu udziału w wydarzeniach.
Zamachnęłam się ręka pod ławką i
bąknęłam: "Bullarum", a nieświadoma Olivia nadchodzącego kataklizmu,
przynajmniej dla niej, jeszcze bardziej nachyliła się w moją stronę. Dziewczyna
właśnie zamierzała się zacząć wdzięczyć do swojego kolegi, kiedy na jej
kartoflowatym nosie wyrosła kurzajka.
- Co to? - zapiszczała ślizgonka,
dotykając krosty, ale w tym samym momencie wypryszczyło ją doszczętnie,
zamieniając jej twarzyczkę w bagno.
Część gryfonów zawyła ze śmiechu,
ale ślizgonom nie udzielił się ten nastrój.
- Panie profesorze. - zawyła
wiedźma. - Lupin zaatakowała mnie i zamieniła we wstrętną ropuchę.
- Sprzeciw - wstawili się za mną
bliźniacy.
- Yaxley zamieniła różdżkę Suz w
galaretę, więc ta nie mogła nią nic wyczarować. - dokończył sam George.
Flitwick chyba uwierzył w nasze
argumenty.
- Olivio, idź do pani Pompfrey. -
rozkazał ze zrezygnowaniem, a gdy dziewczyna zniknęła za drzwiami, kontynuował
lekcję jakby nic się nie stało.
...
Po wyczerpujących zajęciach,
kiedy moja różdżka wróciła do swojej starej formy i dało się z niej wykrzesać
jakiekolwiek zaklęcie, poszliśmy do Wielkiej Sali na zasłużony posiłek. Kiedy
znaleźliśmy się w pomieszczeniu część osób, siedząca przy stole ślizgonów
posłała nam gardzące spojrzenia, co mogło świadczyć o bardzo dobrym opanowaniu
przeze mnie bąblującego uroku. Usiedliśmy przy stole gryfonów i, unikając
złowieszczych spojrzeń uczniów Slytherinu, zabraliśmy się za jedzenie.
W czasie gdy bliźniacy żywo
rozmawiali o nadchodzącym treningu Quidditcha, a Jordan i Angelina klęli na
ślizgonów, moją uwagę przykuła bardzo interesująca sytuacja dziejąca się przy
stole nauczycielskim. Snape bardzo głośno wygłaszał swoje zdanie o
niesubordynacji uczniów na lekcjach i mogłam się założyć o wszystko, że te
słowa kierował specjalnie do mnie, bo niby dlaczego się tak wydzierał? W spór
był zamieszany także profesor Colbert, który trzymał naszą stronę oraz
Quirrell, nauczyciel mugoloznawstwa i okropny jąkała, noszący turban i
śmierdzący czosnkiem, będący przez nas jeszcze niepoznanym, jednakże nie lubił
on Snape'a potwornie, w czym bardzo go popieraliśmy, i dzięki temu zyskał naszą
przychylność.
Quirrell wymachiwał energicznie
jakimś pergaminem przed nosem nauczyciela eliksirów i starał się mu przemówić
do rozumu, jednak na próżno. Snape jedynie bardziej się wściekł i zdawało się,
że niedługo w ich "małą" sprzeczkę będzie musiał interweniować
dyrektor.
- Zachowują się jak dzieci. -
powiedział Charlie, który nie wiadomo skąd, nagle pojawił się koło mnie.
Odwróciłam głowę w stronę
chłopaka, żeby ciekawie skomentować ówczesne wydarzenia, ale kiedy napotkałam
jego twarz, aż podskoczyłam.
- Co ci się stało? - spytałam lustrując
go i zatrzymując dłużej wzrok na rozcięciu na jego czole. - Pobiłeś się z
Filchem, czy jak? - Wskazałam na ranę.
- Co? - zdziwił się. - Nie!
Pomagałem Hagridowi z Kłem. - odparł, pocierając czoło.
- Środki ostrożności były przestrzegane
sumiennie. - powiedziałam ironicznie.
- Przeze mnie i Hagrida i owszem,
jednakże Kieł nie chciał się zastosować. - Wzruszył ramionami. - A z resztą nic
się nie stało. Pies musi się wybawić.
- Pasjonat zwierzaków się
znalazł. - rzuciłam.
- Pasjonat? - podchwycili
bliźniacy. - To świr godny zastępstwa Hagrida. Lubi jak mu jakaś bestia
podgryza stopy. - zaśmiali się.
- To ma sens. - przytaknęłam,
robiąc ironiczne spojrzenie.
Jednak Charlie nie miał prawa już
tego zauważyć, bo złapał za befsztyki i, nie przejmując się umieszczeniem ich
na swoim talerzu, zaczął jeść.
- A tak przy okazji... - wydał z
siebie odgłos podobny do ciamkania krakena. - Dziś jest pierwszy trening. Fred,
George, wszyscy słyszą. - Członkowie drużyny pokiwali dynamicznie głowami. -
Mam już ustalony plan działania.... - kontynuował rudzielec. - i mogę się
założyć o galeona, że w tym roku wygramy puchar Quidditcha...
- Na więcej cię nie stać,
Weasley? - powiedział jakiś złośliwy głos. - Naprawdę myślisz, że z
gumochłonami w drużynie jesteś w stanie pokonać choćby Huffleputh.
- Pytał cię ktoś o zdanie,
Yaxley. - rzuciłam oschle. - Nie przypominam sobie, byś należała do naszej
drużyny.
- Nie potrzebuję zgody na wyrażania
własnej opinii. - odparła wyniośle, jakby nie usłyszała dalszej części mojej
wypowiedzi, i podniosła wyżej głowę.
- Możesz wyrażać ją sobie gdzie
indziej, bo TU - Zaakcentował mocno Lee. - nikogo twe przemyślenia nie
obchodzą.
- Zabawny jesteś... - odparła
Olivia, starając się brzmieć spokojnie, bo słowa Jordana mocno zepsuły jej przemowę.
- Będziemy bawić się lepiej jeśli
sobie pójdziesz. - mruknęła Angelina, co nie uszło uwadze Yaxley.
- Pamiętajcie jedynie - zaczęła
słodko. - że Slytherin wygrywa w Quidditchu już od pięciu lat i nie sądzę, by
ten stan rzeczy miał się zmienić. - oznajmiła z jadem i, chwilę się
zastanawiając, powiedziała - Z takim beztalenciem za kapitana - Spojrzała
wymownie na Charliego. - nie zasłużycie nawet na ostatnie miejsce. - A
następnie odeszła w stronę wyjścia, rozsiewać gdzie indziej swój ślizgoński
odór.
- Jak ona mnie denerwuje. - Trąciłam
bliźniaków w ramie.
- To oznacza tylko jedno... -
powiedział Charlie. - Musimy być jeszcze lepsi niż zamierzałem.
...
Pogoda tamtego dnia postanowiła
wyciąć nam małego psikusa w postaci delikatnego deszczu, który być może nie
przeszkadzał tak w samej grze, ale w intensywnych przemowach Charliego. Chłopak
wymyślił sobie, żeby zahartować członków drużyny, więc tłumaczył im strategię
na środku boiska, zamiast w szatni. Ja wraz z Jordanem trzymaliśmy się lekko na
uboczu od tego zbiegowiska, ponieważ na trybunach było jeszcze bardziej mokro. Co
kilka chwil wydawałam z siebie ciche pomruki marudzenia, choć nie było to bardzo
na miejscu, bo na treningach byłam z własnej woli, pomijając fakt, że Charlie
od czasu do czasu wysługiwał się mną jak niewolnikiem i kazał biegać po całym
boisku i sprawdzać prostość linii prostych na murawie.
- Czy oni zamierzają w końcu
rozpocząć ten trening? - rzuciłam do Lee, a chłopak jedynie wzruszył ramionami.
- Dzięki za jakąkolwiek reakcję. - mruknęłam i przejechałam dłonią po lodowatej
trawie pokrytej kroplami deszczu.
Momentalnie przeszły mnie ciarki,
a ja wstałam i naciągnęłam na siebie bardziej pelerynę. Rozejrzałam się znów po
boisku. Ani żywej duszy, z wyjątkiem zdesperowanych gryfonów, bojących się
przegrać z Huffleputhem. Pokręciłam głową z dezaprobatą i podeszłam bliżej
zbiegowiska. Stanęłam za bliźniakami, którzy nie okazywali żadnych oznak, że jest
im zimno.
- I pamiętajcie - Usłyszałam
niewyraźny głos Charliego. - trzymajcie się strategii. Żadnych nadprogramowych
zwodów. A teraz na miotły! - wrzasnął i wszyscy zawodnicy dobyli swych mioteł i
wzbili się w powietrze.
Przez deszcz trudno było się
dopatrzeć czegokolwiek. Widziałam jedynie zarysy kilku postaci, a Freda i
Georga w ogóle nie mogłam dostrzec, pomimo ich intensywnie rudych włosów.
"Świetnie" mruknęłam.
I wtedy zauważyłam jak szybki
punkt nad ziemią mknie w kierunku pętli wroga. Angelina przedzierała się przez
powietrze i, omijając kilku zawodników poprzez zwód, rzuciła kafla, lecz Wood
obronił atak. Uśmiechnęłam się pod nosem z wyczynów koleżanki, ponieważ akcja,
którą dziewczyna przeprowadziła, była świetna. Nie dziwiłam się, że nie zdobyła
punktów. Wood przez ostatni czas stał się lepszy niż niejeden bramkarz
profesjonalnych kadr, co oznaczało, że będzie on mógł przepuścić kafla dopiero
w momencie złamania swojej miotły.
Po rozegranej akcji myślałam, że
Charlie pogratuluje dziewczynie pomysłu, jednak tak się nie stało.
Chłopak, jakby wielce rozeźlony,
przywołał Angelinę ręką, a kiedy ta zjawiła się obok niego, udzielił jej
reprymendy o tym, że tego nie było w strategii i, żeby się nie wygłupiała.
Dziewczyna kiwnęła głową i odleciała,
starając się zalecić do RADY chłopaka.
- Czy możesz mi wyjaśnić, co ty
właściwie wyprawiasz? - rzuciłam do kapitana, lecz ten nawet nie obdarzył mnie
spojrzeniem. - Charlie... - złapałam go za ramię.
- Działamy zgodnie ze strategią.
- wyjaśnił, a ja puściłam go zszokowana.
- Czyli nawet jeżeli zawodnik ma
genialny pomysł na zwód...
- Nie może tego wykonać. -
przerwał mi. - To się nazywa strategia Arrowsa.
- A pamiętasz jak skończył
Arrows? - spytałam kąśliwie, a chłopak wreszcie spojrzał na mnie, tyle, że ze
zdziwieniem. - Tak, wiem kto to jest. - Westchnęłam ciężko, czując jak w moją wątpliwą wiedzę na temat Quidditcha nikt
nie jest w stanie uwierzyć. - Zdegradowali go ze stanowiska za radykalne metody
i teraz mieszka nie wiadomo gdzie, na środku syberyjskiego pustkowia. Tam nie
będzie można hodować smoków, Charlie. - mruknęłam cicho to ostatnie, a chłopak
zdziwił się jeszcze bardziej. - Widziałam jakie książki wypożyczałeś z
biblioteki. - wyjaśniłam. - Przemyśl to. - dodałam po chwili zastanowienia
i odeszłam w kierunku Jordana, który obserwował całe wydarzenie z wielkim
zainteresowaniem.
- Wiesz kim był Christian Arrows?
- spytał Lee, kiedy usiadłam koło niego.
...
Następne dni szkolne minęły
całkiem spokojnie, pomijając kolejny wybuch gniewu Snape'a, który z każdą
lekcją coraz bardziej upodabniał się do Expresu jadącego do Hogwartu i
wydobywającej się z niego pary. Praca domowa z Historii Magii także stanowiła
dla nas pewnego rodzaju ewenement oraz czynność, która uniemożliwiła nam
wymyślenie zemsty na Yaxley. Charlie na treningach lekko przystopował i cały
czas chodził zamyślony, jakby szukał jakiejś kolejnej świetnej taktyki, która
uratowałaby naszą drużynę.
Szłam właśnie jednym ze szkolnych
korytarzy w towarzystwie Georga, trwającego w niesamowitej ciszy. Chłopak
wspominał zapewne naszą ubiegłą lekcję zielarstwa, na której to profesor Sprout
pokazała nam Dzikie Pnącza, wytwarzające wysoce niebezpieczną substancję o
silnych właściwościach lepiących . Mało nie oberwał jednym z takich zabójczych
pajęczynek, więc będąc na jego miejscu, także wspominałabym takie zajęcia.
- Ładna pogoda, nie sądzisz? -
rzuciłam do chłopaka, kiedy to milczenie zaczęło być dołujące, lecz otrzymałam
cichy pomruk w odpowiedzi.
- Chodźmy do biblioteki, pouczymy
się na eliksiry i zrobimy Snape'owi przyjemność. - zaproponowałam ironicznie,
ale chłopak znów zgodził się, choć zapewne nie wiedział z kim w ogóle rozmawia
w tym momencie.
- George - Pchnęłam go w ramię i dopiero
teraz wydał się trochę otrząśnięty.
- Nie idziemy do Wieży Gryffindoru? -
zdziwił się.
- W twoim stanie proponowałabym raczej
Skrzydło Szpitalne. - odparłam, kręcąc głową w rozbawieniu.
- Przepraszam - Przetarł oczy. -
Cały czas myślę o Quidditchu. - wyjaśnił. "Czyli nie o zielarstwie".
- Taktyka naszej gry jest fatalna.
- Może... - zreflektowałam się,
choć żaden pomysł nie przychodził mi do głowy.
- Jeżeli Charlie czegoś nie
wykombinuje jesteśmy skończeni.
- A sami nie możemy czegoś
wymyślić? Drużyna jest dobra, potrzeba nią tylko trochę pokierować.
- Nie będzie chciał pomocy. -
George momentalnie odrzucił mój pomysł.
- Ale gdyby ktoś miał lepszy
pomysł od niego na taktykę... - powiedziałam.
- Charlie nie dopuści już żadnej
osoby do drużyny. Jordan jest w jakiś tam sposób związany z Quidditchem, więc
okey. A ty... - zatrzymał się na chwilę. - Gdyby cię nie lubił nie pozwoliłby
ci przebywać na treningach. Musiałabyś siedzieć na trybunach.
- Ja też jestem związana z
drużyną. - zaprotestowałam. - Robię za: przynieś, podaj, pozamiataj. To bardzo
ważna funkcja. - Zażartowałam, a na twarzy chłopaka pojawił się lekki uśmiech.
- Jesteś pomocnikiem. - Myślał na
głos. - Podrzuć mu jakąś strategię godną uwagi.
- Mnie nie będzie słuchał. -
odparłam. - Uważa, że nie znam się na Quidditchu.
- A się znasz? - zaśmiał się
George, a ja obdarzyłam go obrażoną miną, lecz moment później dołączyłam do
chłopaka.
...
- Gdzie wyście się podziewali? -
zawołał Charlie, kiedy wraz z Georgem wkroczyłam na murawę boiska.
- Musieliśmy coś sobie
przemyśleć. - odkrzyknęłam.
Po chwili znajdowaliśmy się przy
kapitanie, obserwowani przez niemrawe wyrazy twarzy członków grupy.
- Ale macie skwaszone miny. -
powiedział George z niesmakiem.
- Charlie, - zwróciłam się do
chłopaka. - mamy tu coś, co być może cię zainteresuje. - Wskazałam na dużą
kartkę, znajdującą się w dłoniach mojego towarzysza. - Ale zanim zaczniesz się
rzucać, że zrobiliśmy coś źle... Po prostu przeczytaj. - George podał mu plan.
Chłopak przejął go od brata i
rozłożył na murawie boiska. Przypatrywał się mu przez chwilę uważnie, a
następnie wziął głęboki oddech. Jego oczy błądziły po całej kartce,
kilkukrotnie powtarzając ruchy. Kiedy Charlie przez dłuższy czas się nie
odzywał, a reszta drużyny zaczęła szeptać coś między sobą, poczułam rosnącą
gulę w gardle, która nasiliła się, gdy kapitan wstał.
Mierzył wzrokiem mnie i Georga, a
ja starałam się zachować spokój, co nie było proste w tej sytuacji.
- Cóż... - wydał z siebie. -
Możemy spróbować. - poinstruował.
Momentalnie wszyscy znaleźli się
przy nas.
Starałam się z Georgem
wytłumaczyć im całą strategię, która, w przeciwieństwie do tej Charliego, mogła
być łamana ile wlezie.
- Rozumiecie? - spytałam, kiedy
cała kartka została przeczytana.
Zawodnicy pokiwali głowami w
ramach odpowiedzi, a następnie, za poleceniem Charliego, wsiedli na miotły i
wzbili się w powietrze.
Przypatrywałam się ich wyczynom z
zaciekawieniem. Szkoda, że moje umiejętności lotnicze sprowadzały się do
talentu kurczaka.
- Suz. - Usłyszałam głos
Charliego.
- Jest bardzo źle? - odparłam, a
chłopak parsknął śmiechem.
- Jest całkiem znośnie. -
skomentował. - Chyba powinienem bardziej doceniać drugorocznych.
- Zdecydowanie. - rzuciłam
szybko.
Chłopak udał, że tego nie
usłyszał. Podniósł jedynie rozpiskę z murawy i przyjrzał się jej jeszcze raz.
- Zastanawia mnie jedynie... -
zaczął. - Podanie Lewisa?
- Kafel przelatuje nad głową
przeciwnika. - wytłumaczyłam.
- Wiem co to jest. - cofnął. -
Ale... skąd ty znasz ten trik? Nie wyglądasz na pasjonata Quidditcha. Zwykle
śpisz na meczach.
- Nie mam pojęcia. - przyznałam.
- Jak byłam mała miałam wujka, który uczył mnie różnych sztuczek w Quidditchu.
Pamiętam, że był niezły.
- Był...
- Przestał utrzymywać kontakt z
moim bratem, więc już go nie widuję albo po prostu... - zasępiłam się chwilę. -
Nie ważne. - Przygryzłam lekko wargę.
Chłopak pokiwał głową, a
następnie dosiadł miotły i wzbił się w powietrze w poszukiwaniu znicza.
Podeszłam wtedy do Jordana, który
przyglądał się wyczynom drużyny z niemałym wrażeniem.
- Widzę, że jesteś pochłonięty
patrzeniem. - zaśmiałam się.
- Odwaliliście z Georgem kawał
dobrej roboty. - pogratulował Jordan.
...
Po morderczym treningu, po którym
zawodnicy nie mogli nawet swobodnie paść na trawę, ruszyliśmy do szkoły, by
oddać się uczniowskiej codzienności. Mijaliśmy już któryś korytarz, a nasza orientacja
cały czas zawodziła, prowadząc w nieodpowiednie miejsca. Miałam wrażenie, że to
Irytek wyciął nam jakiś głupi dowcip, łącząc cztery korytarze w kwadrat, po
którym my musimy się błąkać.
- To niemożliwe. - jęknął Fred. -
Przed chwilą tędy przechodziliśmy.
- A może teoria Suz jest słuszna.
- stwierdził Jordan.
- Oby nie. - mruknęli bliźniacy.
- Też nie chciałabym jej
potwierdzać. - powiedziałam. - Że też akurat dzisiaj nie wzięliśmy Mapy.
Przemierzaliśmy kolejne labirynty
korytarzy w milczeniu, choć z tej ciszy od czasu do czasu wydobywało się
marudzenie bliźniaków.
Nagle, w załamaniu jakiegoś
korytarza dostrzegłam stróżkę zielonego światła, której przedtem na pewno nie
minęliśmy. Przyspieszyłam kroku i chwilę później mijałam zakręt, by stanąć oko
w oko z...
Właściwie sama nie wiedziałam z
czym.
- Chodźcie szybko, musicie to
zobaczyć. - zawołałam przyjaciół, którym dwa razy nie trzeba było powtarzać.
Przed nami znajdowała się ściana,
na środku której był pełzający wąż.
- Jesteśmy w lochach. To wejście
do Pokoju Wspólnego ślizgonów. - oznajmił Fred z nutką desperacji w głosie.
- Ogólmy Yaxley na łyso. -
powiedziałam zawzięcie.
- Suz, musisz znać hasło. -
westchnęła Angelina, ale brak znajomości hasła niespecjalnie mi przeszkadzał.
- Możemy wrócić po Mapę. Znajdują
się na niej wszystkie hasła do...
- Na Mapie nie ma Pokojów
Wspólnych. - Pokręcił głową Fred, choć zapewne także chciał wysadzić lochy w powietrze.
- Jak to nie ma. - zdziwiłam się.
- Na tej Mapie jest wszystko... A tym bardziej pokój ślizgonów.
- Wróćmy do dormitorium i
zastanówmy się tam. Wiem jak stąd wyjść. Piętro wyżej jest kuchnia. -
powiedział George.
- Jasne. - przytaknęliśmy i ruszyliśmy
za chłopakiem.
Teraz korytarze wydawały się
bardziej przyjazne. Przemierzaliśmy szybko kolejne, by jak najszybciej dostać
się do Wieży Gryffindoru.
- Hasło - zagrzmiała Gruba Dama.
- Odwaga górą.
Weszliśmy do środka i
rozsiedliśmy się wygodnie przed kominkiem.
- Nawet nie wiedziałem jaki byłem
zmęczony. - rzucił Fred i wszyscy pogrążyliśmy się w myślach.
Przymknęłam lekko powieki i
zanurzyłam się w wyobraźni. Chciałam się pozbyć wszelkich uczuć, gdy nagle
stało się coś zgoła odmiennego.
Zerwałam się na równe nogi i
pognałam prędko do swojego dormitorium. Dopadłam do kufra i wyciągnęłam z niego
opasły tom, zatytułowany: "Animagia". Wzięłam jeszcze jakieś dwie
przypadkowe książki i znów zeszłam do Pokoju Wspólnego. Przyjaciele powitali mnie
zdziwionymi spojrzeniami.
- Muszę się pouczyć. -
powiedziałam szybko, wskazując na książki. - Wybaczcie. - Zniknęłam za obrazem.
Pędziłam przez korytarze,
błagając Odysa, żeby się nie zgubić. Znalazłam się na IV piętrze, które było
używane tylko w razie historii magii. Doszłam do jego samego końca i weszłam do
jednej z pustych sal.
Było to przestronne pomieszczenie
z kilkoma ławkami. Na jednej z nich położyłam swoje książki. Otworzyłam opasły
tom i zaczęłam szukać w nim kolejnych informacji, które były tak sprytnie przemycone
w treści, że nawet poezja wydawała się być mniej zawiłą.
- Maść Usticowa, Animato... -
czytałam na głos. - Jest! Opróżnić umysł z wszelkich doznać i dać się porwać.
Odeszłam na chwilę od książki.
- Czy to Merlin pisał. Tak zawile
nikt nie potrafi się wysławiać. - mruknęłam.
Moment później wzięłam głęboki
wdech. Nie ważne jak absurdalny był mój plan, musiałam przynajmniej spróbować.
Usiadłam na podłodze i starałam
się pozbyć myśli. Starałam się nie dekoncentrować niczym. Starałam się pomóc
bratu. W głowie powstał obraz Remusa po przemianie i mnie, biegającej wokół
niego. Nie widziałam swojej postaci zwierzęcej, wiedziałam tylko, że jest to
jakieś zwierzę i, że nie jestem sobą.
Wtedy przeszył mnie potworny ból.
Pisnęłam cicho, otwierając oczy, i próbowałam zrównać oddech. Jeżeli tak miała
wyglądać animagia to... Musiałam przynajmniej spróbować.
Zamknęłam oczy, przywołałam twarz
brata i uwolniłam myśli. - "Zwierzę, zwierzę, które mogło by mu pomóc,
uratować go". Znów moje ciało wypełnił silny skurcz, ale nie mogłam się mu
poddać. - "Zwierzę mogące mu pomóc i uratować go. Zwierzę silne jak
wilkołak, które nie pozbawi mnie odwagi." - Kolejny ból. - "Remus,
który jest bezpieczny". - Paraliżujący ból, przechodzący mnie na wskroś.
Upadłam na podłogę i złapałam się
za brzuch. Czułam się, jakby potężna moc wbijała igły w całe moje ciało. Jakby
przyjemne uczucia nigdy nie istniały i miał je zastąpić nieskończony ból. Po
chwili wszystko minęło. Usiadłam na podłodze i przysunęłam nogi do brody.
Potworny ból, który będzie mi towarzyszył przy każdej próbie przemiany. Dla
brata byłam w stanie zaryzykować.
Wtem usłyszałam głos Irytka,
rozbrzmiewający po korytarzu. Chwyciłam szybko za książki i usiadłam przy
najbliższej ławce.
- Kto tu jest? - poltergeist
wpadł do klasy, robiąc głośny huk. - Ach Suzanne, to ty. - Uśmiechnął się
chytrze. - Uczysz się? A można wiedzieć czego? - Zajrzał mi przez ramię.
- Y... Eliksirów. - wskazałam na
książkę, przykrywającą Animagię.
- Hem - zastanowił się. -
Profesor Smark będzie... zadowolony. - Wyszczerzył się znowu.
- Być może. - odparłam, starając
się ukryć zakłopotanie.
- A powiedz mi... który to dział?
- Wywary - odparłam, choć trochę
za szybko.
- Rozumiem... wywary są trudne.
Nie można się ich nauczyć przez teorię... potrzebna jest praktyka. - Uśmiechnął
się wrednie.
- Teoria nie zaszkodzi. -
mruknęłam, wstając.
- Już idziesz... - Zmierzył mnie
uważnie wzrokiem. - Dlaczego?
- Mam coś do zrobienia. -
bąknęłam i wybiegłam z sali, zostawiając Irytka w tyle.
"IV piętro odpada." - pomyślałam.
- "Należy znaleźć inne miejsce do ćwiczeń."
***
PS. Zapraszam do komentowania!
I pozdrawiam... Autorka :-)
Zapraszam do komentowania rozdziału...
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Autorka :-)
PS. Mam nadzieję, że notka się podobała, napiszcie o tym pod postem.