Witam wszystkich bardzo serdecznie!
Słowem wstępu to tyle, czytajcie ze zrozumieniem i życzę Wam, by rozdział się spodobał.
Pozdrawiam
Autorka ;-)
Słowem wstępu to tyle, czytajcie ze zrozumieniem i życzę Wam, by rozdział się spodobał.
Pozdrawiam
Autorka ;-)
***
Z każdym moim nowym krokiem,
prowadzącym mnie na peron 9 i 3/4, mijałam nawał mugoli, którzy byli
wręcz zbulwersowani tym, że chciałam jak najszybciej dostać się na pociąg. Już
nie mogłam się doczekać, aż znajdę się w ekspresie do Hogwartu i usiądę w
jednej z ostatnich ławek w sali od transmutacji i zacznę obijać się na
lekcjach. Za tą myślą pojawiła się kolejna: perspektywa kolejnych szalonych
zajęć ze Snape'em, z którym konfrontacje wyglądają jak słaba zapowiedź końca
świata.
- Remusie - zawołałam do brata,
który, dziwnym trafem, szedł parę metrów przede mną. - Wiesz, mi się już
odechciało tam iść. Wpadłam na pomysł, że zostanę z tobą i będę ci gotować
obiadki. Przecież nie muszę mieć solidnego wykształcenia. Ty mnie nauczysz
zaklęcia patronusa i oboje będziemy szczęśliwi.
- Suzanne, uspokój się. - skarcił
mnie brat. - Potem będziesz mi wypominać, jak to zmarnowałem twoją szansę na
uczenie się w Hogwarcie i zmusiłem cię do spóźnienia się na pociąg.
Miał faktycznie dobre argumenty.
Przytaknęłam mu w duchu i nadal uważając, by nie zderzyć się z jakimś
nadwrażliwym mugolem, kontynuowałam zmierzanie na peron.
Chwilę później w oczy rzuciła mi
się złota barierka, prowadząca do Ziemi Obiecanej. Przyspieszyłam kroku i
wyprzedzając brata podeszłam do ściany. Oparłam się o nią i niby od niechcenia
weszłam do środka. Moja ciało przeszył przyjemny dreszcz i już chwilę później
napawałam się widokiem rozchichotanych lub przerażonych hogwartczyków.
Na dworcu pojawiło się wiele
nowych twarzy, należących niewątpliwie do pierwszorocznych, co jedynie
utwierdziło mnie w przekonaniu, że ten rok będzie wspaniały. Chwilę później
pojawił się za mną Remus, mierzący mnie krytycznym wzrokiem.
- Spisuj się dobrze, ucz się, na
litość boską. Oszczędź nadgarstek McGonagall - wymieniał, podkreślając to, bym
nie dostawała tylu szlabanów, o których był bardzo skrupulatnie informowany
przez kobietę. - i baw się dobrze. - dodał i mocno mnie przytulił.
- Też będę tęsknić. - odparłam i
odwzajemniłam uścisk.
- Do zobaczenia. - rzekł Remus,
całując mnie w czoło i deportując się z cichym trzaskiem.
Kiedy zniknął, wzięłam do ręki
kufer i pociągnęłam go za sobą, zmierzając do pociągu, z którego kominów
wydobywało się coraz więcej pary. Wgramoliłam się do pojazdu i rozglądając się
w prawo lub w lewo, czy aby na pewno nie szturmuje na mnie żadna obślizgła
ropucha, ruszyłam za charakterystycznym śmiechem, którego właścicielami mogły
okazać się jedynie dwie osoby.
Otworzyłam drzwi do przedziału i
stanęłam dumnie w przejściu, by natknąć się na czworo pierwszorocznych, którzy
patrzyli się na mnie ze zdziwieniem.
- Ups - zdołałam z siebie
wydusić, rozumiejąc, że nie był to oryginalny śmiech. - Darujcie, nie ten
wagon. - rzuciłam jeszcze w pośpiechu i natychmiast mnie nie było.
Spacerowałam, więc pomiędzy
wagonami, imitując trochę Sierotkę-Marysię i poszukując przyjaciół, którzy jak
na złość albo zapadli się pod ziemię albo spali. Już miałam zamiar się poddać i
usiąść na jakimkolwiek miejscu, kiedy z jakiegoś przejścia wyłoniła się głowa z
miną tak pewną siebie i czarnych włosach tak charakterystycznie spiętych w
warkocz, że nie można było się pomylić.
- Suzanne! - zawołała Angelina,
machając do mnie dynamicznie ręką. - Bliźniacy z Jordanem rozpoczęli akcję
ratowniczo-poszukiwawczą, żeby cię odnaleźć, bo ubzdurali sobie, że Yaxley
wzięła cię na zakładniczkę, a ty sobie spacery urządzasz? - zaśmiała się.
- Ciebie też miło widzieć. -
odparłam i przytuliłam ją na przywitanie. - Pomożesz mi z kufrem? - spytałam,
zwracając uwagę na kufer, który wagą przypominał młodą orkę.
Dziewczyna jedynie pokiwała
głową, a chwilę później szamotałyśmy się z buntowniczym bagażem, który nijak
nie chciał znaleźć się na prawowitym miejscu. Kiedy jednak, po bardzo
wyczerpujących próbach, udało nam się dokonać niemożliwego, usiadłyśmy na
fotelach, rozluźniając mięśnie.
W tej samej chwili drzwi do przedziału
otworzyły się i stanął w nich zasapany George. Przez chwilę lustrował mnie
wzrokiem z niedowierzaniem, a następnie wychylił głowę na korytarz i zawołał:
- Fred, Lee, znalazła się... Tak,
siedzi tutaj... Nie, nic jej nie jest... Co?! Zapytam. Czy porwali cię
ślizgoni? - rzucił uważnie mi się przyglądając, a ja zaprzeczyłam, przyglądając
się komizmowi sytuacji. - Mówi, że nie. Na pewno? - znów zwrócił się do mnie. -
Nie podali ci żadnego świństwa? - Zaśmiałam się głośno z podejrzliwości
chłopaka, a ten zmrużył oczy, robiąc tym samym głupi wyraz twarzy, po czym
wszedł do przedziału, rozsiadając się na jednym z wolnych miejsc.
- Szukaliśmy cię z takim
poświęceniem. - powiedział ze śmiechem, a już chwilę później w przedziale
znaleźli się także Fred z Jordanem.
- A my dla ciebie planowaliśmy
szturm na Slytherin. - oburzył się Jordan, rzucając jakąś kartką w ścianę.
- Pewnie jesteście teraz
rozczarowani? - spytałam przesłodzonym tonem, będąc bardzo ciekawą odpowiedzi.
- Pogadamy o tym innym razem. -
wyminął Fred i zmienił temat. - Słyszeliście o nowym nauczycielu obrony,
podobno to jakiś agent mugolskiego wywiadu?
- Może będzie lepszy od
Montgomery. - odparła Angelina.
- Każdy będzie od niej lepszy. -
dąsał się Lee, którego marzeniem było najwidoczniej oblężenie ślizgonów pod
jakimkolwiek pretekstem. - Snape podobno wychodzi z siebie, czyha na to
stanowisko od lat, ale Dumbledore...
- Coś z wózka, kochaneczki? -
wpadła mu w słowo starsza pani, dbająca o nasze brzuchy podczas podróży.
- Nie, dziękujemy. - odparliśmy
zgodnie i w następnej chwili kobiety już nie było, a my wróciliśmy do rozmowy.
...
Kiedy pociąg zatrzymał sią na
stacji Hogsmeade, niebo było już spowite czarną mgłą, a my nie widzieliśmy nic,
prócz czubków własnego nosa.
Wyszliśmy po omacku z pojazdu, a na peronie jedynym źródłem światła okazała się
mała latarenka należąca do Hagrida, który wołał swoim dźwięcznym głosem: "Pirszoroczni,
za mną". Przez chwilę nabrałam ochoty pójścia za olbrzymem, lecz bliźniacy
w ostatnim momencie przywrócili mnie na ziemię, mówiąc, że pierwszej klasy nie
muszę powtarzać drugi raz.
Wraz z innymi uczniami ruszyliśmy
w kierunku wysokiej bramy o czarnym kolorze, która w centralnej części miała
herb szkoły. Minęliśmy ją w dobrych nastrojach, a wtedy w oczy rzucił nam się
rząd równo ustawionych dorożek, które musiały być napędzane za pomocą jakiegoś
zaklęcia, gdyż nie było do nich zaprzęgnięte żadne zwierzę. Weszliśmy do jednej
z nich, a kiedy we wszystkich powozach miejsca zostały zajęte, te ruszyły z
donośnym parsknięciem. Przez chwilę zdawało mi się, że naszej jeździe
towarzyszy stukot końskich kopyt, jednak szybko pozbyłam się tej myśli i
wyjrzałam przez okno.
Krajobraz mijany za nim był
wspaniały, po za drobnym szczegółem, że deszcz, który rozpadał się już na
dobre, układał się w tak gęste smugi na szybie, że nic nie widziałam. Mogłam
się jedynie domyślać, że przejechaliśmy już dany obiekt i kiedy wydawało mi
się, że nie minęliśmy jeszcze jeziora, okazało się, że dorożka zatrzymuje się,
ponieważ znajdowaliśmy się pod zamkiem.
Wysiedliśmy z powozu i z wesołymi
uśmiechami, mało nie wpadając do kałuży błota, skierowaliśmy się do dębowych
drzwi, które dzieliły nas od cieplutkiego wnętrza. Gdy minęliśmy wielkie wrota
Hogwartu i uderzyła nas przyjemna fala ciepła, pierwszą osobą witającą nas w
nowym roku szkolnym był Filch, na którego twarzy uśmiech układał się jedynie w
podły grymas, oraz Pani Norris, wredna kocia-przyjaciółka woźnego, jeżeli ten
człowiek miał w ogóle jakichś przyjaciół.
Posłaliśmy mu drwiące uśmiechy,
by jakoś osłodzić mu nadchodzący wspólnie spędzony czas, a następnie z dumnymi
minami weszliśmy do Wielkiej Sali, gdzie większość uczniów czekała z
niecierpliwością na posiłek. Zajęliśmy nasze stałe miejsca przy stole gryfonów
i obrzuciliśmy pomieszczenie wzrokiem, wychwytując jakieś zmiany wśród uczniów
lub grona nauczycielskiego.
Jedyną nietypowością okazał się
być jakiś mężczyzna, o kasztanowych włosach splecionych w warkocz za pomocą
jakiegoś czarnego czegoś, siedzący obok Snape'a, który łypał na niego posępnie
wzrokiem. "Miałeś rację, Jordan" przeszło mi przez głowę, wspominając
wielkie marzenie naszego nauczyciela eliksirów. Nowy mężczyzna przyglądał się
całej sali z równie dużym zainteresowaniem, co my w zeszłym roku. Starał się on
zatrzymywać wzrok na wszystkim co napotkał, by jak najdłużej zapadło mu w
pamięci.
Nawet nie zdążyłam zdać sobie
sprawy, kiedy wszyscy uczniowie znaleźli się w pomieszczeniu. Prowadzili wielce
ożywione rozmowy, w szczególności poświęcone nowemu nauczycielowi obrony, jak
udało mi się wywnioskować, po dostępności miejsc w kadrze. Emily Auctor, wraz
ze swoimi psiapsiółkami, rozprawiały o mężczyźnie chyba najgłośniej, więc nie
zdziwiłabym się, gdyby nauczyciel większość usłyszał. Debatowały o jego
kilkudniowym zaroście, którego ja nawet nie zauważyłam, o tym jak by świetnie
wyglądał w rozpuszczonych włosach i o jego ciemnoniebieskich oczach. Poczułam
się trochę głupio słuchając mimowolnie tej rozmowy i starałam się dostrzec ten
niebieski kolor oczu profesora, chociaż z tak dużej odległości nie mogłam nawet
określić, czy profesor ma oczy.
Kiedy wydawało się, że nic nie
jest wstanie przerwać wszechobecnego harmidru, na ratunek przyszedł Dumbledore.
Wstał, uśmiechnął się do nas poczciwie i krzyknął: "cisza", a jego
głos rozbrzmiewał w pomieszczeniu jeszcze przez kilka minut.
Rozmowy ucichły, a drzwi
otworzyły się. Próg minęła profesor McGonagall, której usta układały się w
prostą linię, oraz nowi uczniowie Hogwartu. Wydawali się być tak zestresowani,
jak jeżynowe galaretki Hagrida, które chybotały się już przed zrobieniem ich.
Pierwszoroczni, a byli od nas niżsi o głowę, szli w ciasnej grupie, jakby z
obawy, że mogą zostać ugryzieni.
Gdy doszli do stołka z Tiarą
Przydziału, kapelusz nagle ożył, rozerwał szew tworzący usta i zaczął śpiewać
swą pieśń, która co roku była inna, a to oznaczało, że życie tego przedmiotu
było tak nudne, że pewnie ślęczał całymi dniami z ołówkiem w sznurku i układał
nowe, coraz bardziej wymyślne, zwrotki, oddające hołd założycielom Hogwartu.
Koniec śpiewów tiary okazał się
być zbawieniem dla naszych uszu, ponieważ osoby wyjątkowo nieobdarzone
słowiczym głosem nuciły wraz z tą starą czapką kolejne zwrotki, co zdawało się
nie mieć końca. Kiedy młodzi piosenkarze zamilkli, McGonagall powiedziała
formułkę, a następnie zaczęła wywoływać osoby, które być może zasiedlą szyki
Gryffindoru. Nie interesowało mnie to zbytnio, więc wraz z bliźniakami zaczęłam
obmyślać plany na dzisiejszy wieczór.
- Może tak, jak w zeszłym roku?
Było zabawnie, a spacerek dobrze nam zrobi. - zaproponował Fred.
- Tak, ale tym razem dyrektor nie
uratuje nam skóry, a Filch już z tego skorzysta. Te łańcuchy nie były używane
od pokoleń. - zauważył George.
- Chodźmy do kuchni odwiedzić
skrzaty. - rzuciłam. - W zasadzie byliśmy tam tylko raz, na pewno ucieszą się z
naszej wizyty.
- I tym sposobem od razu
zaliczymy spacerek. - ucieszył się Fred.
- Świetnie. - podsumował George.
- A w drodze powrotnej możemy użyć tego tajnego przejścia na trzecim piętrze.
Pamiętacie je, skróciło nam wtedy drogę o połowę.
- Zgadzam się, ale...
- Wsuwajcie! - zawołał radośnie
dyrektor, a stoły wypełniły się jedzeniem.
- Co, tak szybko? - zdziwiłam się
i rozejrzałam po stole. Na jego końcu zasiadło pięć osób, które z
rozemocjonowaniem wsuwały ziemniaki. - Ale - kontynuowałam. - na wszelki
wypadek i tak weźmy mapę. Nie mam zamiaru oberwać szlabanu pierwszego dnia.
- To byłby niezły wyczyn. -
skomentowali bliźniacy, kierując widelce w moją stronę, a resztę kolacji
spędziliśmy w milczeniu.
Gdy ostatnie kawałki ciasta marchewkowego
walały się po zastawie, Dumbledore wstał ze swojego miejsca i skierował się do
mównicy, wokół której znajdowało się jeszcze więcej świec niż w zeszłym roku.
- Pozwolę sobie jeszcze...
przypomnieć wam zasady, które nas niestety obowiązują. - odchrząknął dyrektor. -
Pierwszoklasiści niech wiedzą... i nie tylko - dodał szybko. - że wstęp do lasu
jest całkowicie niedozwolony. Opuszczanie dormitoriów po ciszy nocnej także!
Pan woźny prosił mnie także, bym przekazał, że lista rzeczy zakazanych powiększyła
się o kilka punktów i jest do wglądu w biurze Argusa.
- Idziemy zobaczyć? - zaśmiał się
Fred.
- Plany lekcji są do odebrania u
opiekunów domów. - zakończył dyrektor i powrócił na miejsce.
Chwilę przyswajałam "trudne"
do zapamiętania zasady, a następnie wraz z przyjaciółmi ruszyłam w stronę
wyjścia za naszym ukochanym prefektem Percym. Gdy znaleźliśmy się pod obrazem
Grubej Parpocii, a Percy zdradził nam okropnie tajne hasło: "Miecz
Godryka", weszliśmy przez otwór i znaleźliśmy się w pokoju wspólnym, który
niczym nie zmienił się od zakończenia I klasy.
Wraz z Angeliną udałyśmy się do
swojego dormitorium z nadzieją, że uda nam się odpocząć. Wyjęłam z kufra piżamę
i miliony książek, które podobno miały mi się przydać na II roku. Angelina w
tym czasie zajmował się swoim zawszonym
kotem, któremu tylko kuweta była w głowie. Gdy układałam na półce ostatnią z
książek, a pokój przypominał wyglądem to, co miał przypominać, usłyszałam
trzask przypominający...
Obejrzałam się za siebie i
wszystkim tym co widziałam było pierze. Mnóstwo pierza unosiło się w naszym
pokoju, a w środku tego całego ambarasu znalazł się Nieśmiałek, pokrzywa
wredna.
- Angelina! - wydarłam się, choć
dziewczyna była kilka stóp dalej, jednak nie miałam prawa tego zauważyć, gdyż
wszystko było białe.
- Teraz przesadziłeś, kocurze! -
usłyszałam dziewczynę, która próbowała przedostać się do kota.
W całym tym harmidrze starałam
się znaleźć różdżkę, która dziwnym trafem nie znajdowała się w kieszeni moich
spodni. Z braku czasu zaczęłam nieporadnie machać rękami i szeptać zaklęcie, by
pióra w końcu zniknęły.
- Cleaner, cleaner. -
powtarzałam, a piór faktycznie ubywało. Za ósmym razem cały puch znalazł
się na łóżku Angeliny, a wtedy zgrabnym ruchem ręki umieściłam go w poszewce i
mocno zawiązałam.
- Idę do bliźniaków. -
oświadczyłam i wyszłam, trzaskając drzwiami.
Przemierzyłam szybko korytarz,
zjechałam zgrabnie ze schodów i wylądowałam w Pokoju Wspólnym, okupowanym przez
pierwszorocznych, którzy byli zapoznawani właśnie z jakimiś zasadami. "W
zeszłym roku tego nie było" zdziwiłam się "W zeszłym roku nie
wiedzieli, że będą z nami takie kłopoty. Ostrzegają przyszłe pokolenia".
Zrobiłam przepraszający wyraz twarzy i szybko przemknęłam do męskiego
dormitorium. Zapukałam do drzwi i, nie kłopocząc się czekaniem na przyzwolenie
do wtargnięcia na ich teren, weszłam.
W pokoju zastałam chłopaków
okropnie rozbawionych, prawdopodobnie śmiali się z własnego bałaganiarstwa,
gdyż pomieszczenie wyglądało gorzej niż nasz pokój obrzucony pierzem.
- Chłopaki, dziesięć minut.
Jesteście tu od dziesięciu minut. - skarciłam.
- Racja. - rzekł Fred i
rzucił opakowanie fasolek wszystkich smaków na podłogę.
- Widzę, że brakuje wam atrakcji.
- kontynuowałam, a chłopcy od razy wydali się być zaciekawieni. - George,
pamiętasz ten wasz wynalazek, który pokazywaliście mi podczas wakacji. Ten,
który wytwarzał powietrze, czy coś w tym stylu. - Chłopak skinął głową. - Macie
go ze sobą?
- My byśmy nie mieli. - rzucił
Fred i zajrzał do swojego kufra, który był już rozpakowany, gdyż cała jego
zawartość leżała na podłodze. - O ten ci chodzi? O rozdymacz. - spytał i
wskazał na małą paczuszkę w gwiazdki.
- Tak! - zawołałam uradowana. -
On znika, o ile dobrze pamiętam? - mówiłam do siebie, a chłopcy z
zaciekawieniem mi się przyglądali.
- Do czego zmierzasz? -
powiedział Jordan, który podobnie do bliźniaków był niedomyślny.
Kiwnęłam głową ze
zbulwersowaniem, a następnie wzięłam jedną z paczuszek od Freda i poduszkę
pełną pierza. Włożyłam do środka rozdymacz i nacisnęłam jedyny guziczek, jaki
się na nim znajdował. Odrzuciłam poduszkę w stronę chłopaków, "raz, dwa,
trzy" odliczyłam, a wtedy poduszka wybuchła, a pierze rozsypało się,
robiąc jeszcze większy bajzel.
- Genialne! - wrzasnęli, w ogóle
nie przejmując się wszechobecnym bałaganem.
Uśmiechnęłam się do nich
sztucznie i zamachnęłam się różdżką: "Cleaner", a wtedy pokój zaczął
wyglądać, jak należy.
- To... Idziemy przywitać
pierwszaki...
...
Stałam w osamotnieniu przed
drzwiami do dormitorium dziewczyn z pierwszej klasy. Przybrałam na twarz
beztroską minę, choć nie musiałam się wiele nad nią starać, a następnie
zapukałam do drzwi i po usłyszeniu cichego: "proszę", weszłam do
środka.
- Cześć - przywitałam się z nimi,
co one odwzajemniły uśmiechami. - Profesor McGonagall poleciła mi przyniesienie
wam poduszek, gdyż w waszym pokoju były jakieś braki. - Wskazałam ze
"zmieszaniem" na poduszki.
- O, jasne. Dziękujemy, że je
przyniosłaś. - odparła jedna z nich. - Jestem Katy Bell, a ty? - Wystawiła
rękę.
- Suzanne Lupin - przedstawiłam
się. - Miło poznać. To... ten, jakbyście miały jakieś problemy czy coś, to
mieszkam w pokoju obok i zawsze... pomogę. - "Improwizacja nie była moją
mocną stroną".
- Okey, jeszcze raz dziękujemy za
poduszki. - odparła, a ja na dźwięk tych słów pożegnałam się uniesieniem ręki i
już mnie nie było.
Zeszłam do pokoju wspólnego i
natknęłam się na rozpromienionych bliźniaków i Jordana.
- To było takie proste, aż trochę
podejrzane. - zauważyłam.
- W przyszłym roku nie będzie tak
prosto, więc nie ekscytuj się. - uspokoił George i skierował twarz w kierunku
kominka.
- Za chwilę rozdymacze powinny
zostać aktywowane. - mówił Fred pod nosem.
- Nie musisz co chwilę spoglądać
na zegarek, jestem pewna, że wrzaski towarzyszące temu zjawisku solidnie cię
uświadomią, co do jego wystąpienia. - zaśmiałam się.
- Niby tak, ale wolę śmiać się
chwilę przed jego zaistnieniem. - powiedział Fred.
- A ja się zastanawiam - wtrącił
Jordan. - czy nie wywołamy w ich młodych umysłach jakiejś traumy.
Spojrzeliśmy ze zdziwieniem na
chłopaka, a moment później wszyscy zanosiliśmy się głośnym śmiechem, który
przeszywał pomieszczenie i szedł echem dalej.
- To ci się udało... - zaczął
Fred, ale w tej samej chwili usłyszeliśmy jak z obydwu stron schodów dochodzą
do nas dźwięki wybuchów i wrzaski pierwszorocznych. Zaczęło się.
- Aaa! Co to jest! Ratunku! -
krzyczeli w niebogłosy, a my śmialiśmy się jeszcze serdeczniej.
Osoby poszkodowane powypadały z
pokojów jak z procy i pędem znalazły się w pokoju wspólnym, ciężko dysząc. Na
ich twarzach malowało się przerażenie, ale na niektórych dało się odczytać
zadowolenie czy rozbawienie. Obserwując wszystkie osoby po kolei, natknęłam się
nagle na... Angelinę, z której oczu buchały gromy w naszą stronę. Podeszła do
nas szybkim krokiem i chwilę lustrując nas wzrokiem, zamierzała udzielić nam
reprymendy.
- Czy możecie mi to jakoś
wyjaśnić? - spytała dziwnie wysokim głosem, a my zachichotaliśmy. - Rozumiem,
że...
- To był po części twój pomysł,
Angelino. - przerwałam jej, a dziewczyna zrobiła jeszcze bardziej zszokowana
minę. - Przecież to twój Pokrzywa rozwalił tą poduszkę. - zarzuciłam jej.
- Nieśmiałek. - sprostowała. - I
nie, to nie był...
- Ale świetny dowcip! - zawołał
nagle jeden z chłopców o blond włosach. - Był genialny, przyznajcie. - zwrócił
się do swoich koleżanek, a Angelina już kompletnie nie wiedziała co zrobić.
- Angelino, znasz ich? - spytała
jakaś dziewczynka, chyba Alicja.
- Tak. - odparła zawstydzona. - Mieszkam
z nią. - wskazała na mnie z wyrzutem, a ja uśmiechnęłam się dumnie, że
dziewczyna w ogóle się do mnie przyznaje.
- Masz wspaniałych znajomych. -
rozpromieniła się kolejna.
- Niestety. - Policzki Angeliny
zaróżowiały.
- Pokoje sprzątniecie zaklęciem:
"Cleaner". - doradziłam, a chwilę później rozgadane towarzystwo
poszło sprzątać. Została jedynie Angelina.
- Nie pomożesz im? - zwrócił jej
uwagę Jordan i posłał jej ironiczny uśmiech.
- Okey, przyznaję, że dowcip był
zabawny. - przytaknęła.
- Widzisz, nie zawiodłaś się na
nas. - powiedział Fred ze śmiechem, pokazując dziewczynie rząd białych zębów,
jednakże ta uwaga, to było już za wiele dla zszarganych nerwów dziewczyny.
Angelina spojrzała na niego jak Meduza na swoje ofiary i rzuciła się w pogoń za
chłopakiem, któremu dość trudno było się poruszać pomiędzy gęsto położonymi
fotelami przy kominku.
- Idź po mapę. - wskazałam na
George, a ten tylko się uśmiechnął i ruszył do dormitorium.
- Fred, nie możesz wiecznie
uciekać! I tak cię dorwę!
...
Przemykaliśmy pomiędzy
korytarzami, które zawsze o tej porze sprawiały wrażenie jakby były z jakiegoś
mugolskiego horroru. Złowrogie cienie przemykały na ścianach, znikając za
ramami obrazów i pojawiając się znowu z cichym szeptem. Po mijanych przez nas
miejscach rozprzestrzeniały się głuche dźwięki naszych kroków i oddechów.
Modląc się w duchy, by nie wpaść na Filcha, podążaliśmy przed siebie,
wyszukując obrazu przedstawiającego misę z owocami, który był tajnym przejściem
do kuchni.
Co kilka kroków zerkałam na mapę,
by się upewnić, że nie śledzi nas jakiś psychol w za dużych butach. Zbliżaliśmy
się szybkim tempem do upragnionego celu i schodziliśmy na coraz niższe piętra
zamku. W głowach kotłowały się już myśli o gorącym kakao i ciastku, więc tak
pozytywnie zachęceni do zagęszczenia ruchów, zmierzaliśmy przed siebie.
Mijaliśmy coraz to bardziej
zakurzone obrazy, przedstawiające postaci tak poważne, że ich stopień
przekraczał normy zasępienia wyznaczone przez Snape'a. Gdy znaleźliśmy się
wreszcie przed obrazem, George połaskotał gruszkę, a ta chwilę chichocząc,
zadygotała i na jej miejscu pojawiła się klamka.
Weszliśmy swobodnie do kuchni, a
skrzaty na nasz widok uśmiechnęły się.
- Witam, sir. - przywitał nas
jeden z nich, mający wyjątkowo szeroko otwarte oczy. - Czy, sir, chcieliby się
napić kakao? - spytała z nadzieją w swoim piskliwym głosie.
- Jasne. - odparliśmy zgodnie i
chwilę później siedzieliśmy przy blacie na niskich krzesełkach i popijaliśmy
ciepły napój, zagryzając go ciasteczkami.
Przyglądaliśmy się pomieszczeniu
z niemałym zainteresowaniem. Skrzaty
krzątały się po kuchni, sprzątając najwidoczniej po kolacji i szykując potrawy
na następny dzień. Pracę miały one niezwykle zorganizowaną, gdyż każdy z nich zdawał
się wiedzieć co robi.
- Mógłbym tu zostać do końca
życia. - oświadczył Fred, wyciągając się na krześle.
- Oszczędziłbyś nam wielu nerwów.
- odparł George ze śmiechem, ale brat zdawał się go nie słuchać.
- Chłopaki - zwróciłam się do
bliźniaków. - Tak w zasadzie to... co te skrzaty tutaj robią? Znaczy, w sensie,
że jak się tu znalazły? Przecież czarodzieje czystej krwi tak po prostu nie
pozbywają się swoich... sług.
- Czasami jest tak - zaczął
George. - że jeżeli czarodziejowi czystej
krwi nie podoba się skrzat - powiedział
to z drwiną. - to się go pozbywa, dając mu ubranie, a w Hogwarcie zawsze potrzebne
są dodatkowe ręce do pomocy, więc dyrektorzy przyjmowali ich chętnie.
- W sumie racja. - przytaknęłam.
- Ale przyznajcie, że są to dziwne stworzenia. Są szczęśliwe, gdy mogą komuś
służyć.
- Tak. - zgodził się Fred. - A to
oznacza, że byłbym fatalnym skrzatem.
- Ty na pewno. - oświadczył
George. - One świrują jak nic nie robią, zaś ty wariujesz choćby na myśl o
robocie.
- Nieprawda. - obruszył się Fred.
- Dowcipkowanie jest bardzo zajmującym zadaniem.
...
Nazajutrz, kiedy weszliśmy do
Wielkiej Sali z myślą, by jak najdłużej jeść śniadanie, gdyż pierwszą lekcją
były eliksiry, spotkaliśmy się z dziwnie osobliwym zainteresowaniem na nasze
trzy skromne osoby. A mianowicie, dziwność tej sytuacji polegała na tym, że
takie zainteresowanie nami w ogóle wystąpiło. Część uczniów ze starszych klas
oraz prawie wszyscy pierwszoroczni bardzo skrupulatnie lustrowali nas wzrokiem,
podszeptywali coś pomiędzy sobą, a następnie wrócili do śniadania. My, jako
prawilni obywatele mocno zbici z tropu, momentalnie znaleźliśmy się przy
Angelinie, która zawsze świetnie wiedziała, co też jest obecnie "na
topie" wśród hogwartczyków - taka znawczyni ploteczek.
- O! Witajcie - zawołała z radością,
zanim zdążyliśmy wydusić z siebie jedno słowo. - Wiadomości szybko się
rozchodzą. - oświadczyła z dumą, ale my nadal nie rozumieliśmy sytuacji.
Dziewczyna jakby to wyczuła, bo przewróciła irytująco oczami i kontynuowała. -
Wasz wczorajszy dowcip na pierwszakach cieszy się dość sporą popularnością, a
jeszcze jak te dzieciaki dowiedziały się o waszych zeszłorocznych numerach.
Sama Rita Skeeter nie może poszczycić się takimi informacjami.
- Yyyy... - odpowiedzieliśmy
językiem trollańskim, składającym się jedynie z samogłosek i buczenia, a
przekazane jej informacje znaczyły po naszemu tyle co: "Yyyy".
- Zrozumieliśmy. - wydusiłam w
końcu ironicznym tonem i zmierzyłam pomieszczenie wzrokiem, by sprawdzić, kto
mnie obserwuje.
- To mówisz, że co się stało? -
spytał Fred, szybko mrugając oczami.
- Jesteście na językach całej
szkoły. - odparł Lee, zanim Angelina zdążyła dość do głosu.
- Straciłam apetyt. - burknęłam,
odsuwając od siebie talerz płatków. - Chyba pójdę wcześniej na eliksiry...
Zaskarbić sobie sympatię Snape'a. - rzuciłam buntowniczym tonem, wstając od
stołu.
Bliźniacy szybko uczynili to samo
i, odprowadzeni łakomymi spojrzeniami naszych "fanów", wyszliśmy z
sali, pozostawiając Jordana i Johnson na samowolce.
- Są jakieś dobre strony? -
jęknął z irytacją George, kiedy jakiś pierwszoroczny spoglądał na nas dłużej
niż naturalnie.
- Możemy rozdawać płatne
autografy. - podrzuciłam ze śmiechem. - Jeden autograf, jeden sykiel.
Zdobędziemy fortunę, a nasze nadgarstki będą skończone.
- Tak samo jak my. - powiedział
optymistycznie Fred, ze spuszczoną głową.
Doszliśmy do sali od eliksirów
szybciej niż nam się zdawało, więc jak na wraki człowieka przystało, oparliśmy
się o ścianę i zjechaliśmy na podłogę, zagradzając tym samym korytarz.
Siedzieliśmy, jak te trupy przed meliną, przez dobre dziesięć minut, dopóki pod
salę nie zaczęli się schodzić inni uczniowie. Jakimś pozytywnym akcentem okazał
się fakt, iż te zajęcia były odbywane z puchonami, a to oznaczało mniejszą
katorgę na lekcjach.
Chwilę później znaleźli się przy
nas także nasi zaginieni przyjaciele, lecz zaraz za nimi pojawił się Snape,
więc nie było czasu na obrzucenie się uwagami. Weszliśmy posłusznie do klasy,
zajęliśmy swoje stare miejsca, ja z Angeliną i bliźniacy z Jordanem, a
następnie nauczyciel postanowił nam przypomnieć jak bardzo nas nienawidzi i
gardzi całą naszą "plamą" na honorze szkoły.
Kiedy już skończyły mu się uwagi
lub po prostu szkoda mu było strzępić języka, polecił nam uwarzenie jakiegoś
eliksiru, którego nazwy nie byliśmy w stanie nawet wymówić, i zasłaniał się
rękami i nogami, że taki wywar mieliśmy w zeszłym roku. A kiedy George rzucił
uwagę: "gdyby taki specyfik
rzeczywiście wystąpił na lekcji, to nasze języki byłyby z pewnością połamane",
mając wtedy na myśli skomplikowaną budowę jego nazwy, profesor zrobił obrażoną
minę i odjął nam 20 punktów - "na zachętę".
- Bo nazwa blebleblebleblebleble
to prosta nazwa. - puszył się chłopak, rozprawiając mężnie szeptem o
niesprawiedliwości i o tym, że gdyby taką uwagę wtrącił ślizgon, to Snape
nagrodził by go jeszcze za spostrzegawczość i zmienił nazwę tego eliksiru na
prostszą - pewnie na imię tego ślizgona, żeby się mu zrobiło miło.
Dzwonek okazał się być zbawieniem
tej sytuacji i nim Snape zdążył zadać pracę domową, my opuściliśmy pomieszczenie,
za co z pewnością w niedalekiej przyszłości się zemści.
Lekcja transmutacji okazała się
być mniej ekstremalną, a McGonagall powtórzyła na niej chyba z kilkanaście
razy, że w tym roku skupimy się głównie na praktyce, bo teorię już prawie opanowaliśmy.
Profesorka omówiła z nami wstępnie - jak cywilizowany człowiek - na czym polega
jej przedmiot, gdyby komuś wypadło przez wakacje, i oświadczyła, że druga klasa
będzie znacznie bardziej interesująca od pierwszej, w co nie wątpiliśmy
zbytnio.
Pod koniec lekcji nauczycielka
zademonstrowała nam jeszcze przykład swojej zdolności do animagii, co było dla
mnie bardzo ważnym doświadczeniem. Profesor McGonagall po prostu zamknęła oczy,
a kiedy je otworzyła była już zamieniona w prążkowanego kota z czarnymi
obwódkami wokół oczu, imitującymi okulary kobiety.
- Jest to zaawansowana dziedzina
magii. - powiedziała McGonagall, żeby mnie zniechęcić, wracając do swojej prawdziwej postaci. - zwana animagią. W tym
roku szkolnym poznacie ją bliżej, bo poświęcimy na nią kilka najbliższych
lekcji. Nie róbcie sobie też nadziei, że nauczycie się przemieniać w zwierzę na
zaledwie trzech lekcjach. Osobiście, spędziłam na opanowywaniu tej sztuki sześć
lat.
Na słowa profesorki moja ręka
momentalnie znalazła się w górze, czego następnie pożałowałam.
- Czy można tego dokonać
szybciej? - spytałam, nie zdążając ugryźć się w język.
- Znane mi osoby spędziły nad tym
lata. - odparła, rozkładając ręce. - Ale w pewnym stopniu...
"Co ci się wymyśliło, Suz. W
dwa lata zostać animagiem? Chociaż... już i tak siedzę w tym rok!". -
pomyślałam. - "Ale gdyby tak zostać świnką morską... to może zajmie
krócej? Z drugiej strony co mi po takim grubym gryzoniu? Zabobkuję brata na
śmierć, na Merlina".
Zajęcia zostały przerwane
dzwonkiem, a ja jak kompletna ofiara losu tkwiłam na krześle, a bliźniacy
dziwnie się na mnie patrzyli.
- Panno Lupin. - Z myśli wyrwał
mnie głos profesorki. - Mam nadzieję, że nie pokładasz nadziei w animagii. Skąd
tak duża wiedza na ten temat?
- Czytałam. - odparłam, względnie
spokojnie, by nie wzbudzić podejrzeń, jednakże kobiety nie przekonałam.
- Mam nadzieję. - powiedziała
bardziej do siebie niż do mnie i odeszła.
...
- Zgadnij jaką wspaniałą lekcję
teraz mamy w planie? - zagadnął George, kiedy przechodziliśmy jednym z
szkolnych korytarzy.
- Jeszcze coś lepszego niż
eliksiry? - rzuciłam sarkastycznie.
- Nie zgadłaś. - odpowiedział
beztrosko. - Teraz mamy obronę przed czarną magią z nowym nauczycielem, do
którego wzdychają wszelkie dziewczyny. - "rozmarzył się".
- Żebyś ty się nie zakochał. -
zakpił Fred. - Och, panie profesorze, czy mógł by pan rozpuścić włosy. - zakpił
dziewczęcym głosikiem.
- Mi on się tam niezbyt podoba. -
oświadczyłam, a wtedy bliźniacy ryknęli śmiechem. - Naprawdę - zapewniałam. -
bo wiecie, me serce jest oddane już komuś innemu. - zadeklarowałam z udawaną
powagą.
- Wiedziałem, że Dumbledore nie
jest singlem. - zaśmiał się George, czemu zawtórowałam.
Weszliśmy do sali, gdzie za kilka
minut miała zacząć się lekcja, wyimaginowana przez nasze rówieśniczki tak
bujnie, że przy ich teoriach, te lekcje będą po prostu nudne.
Chwilę później znów rozbrzmiał
dzwonek, którego dźwięk wywołał gęsią skórkę u większości dziewczyn i
bynajmniej nie było to spowodowane strachem. Zaczęliśmy rozglądać się po klasie
z ciekawością, chyba z myślą, że profesor jest niewidzialny i może nas
zaatakować.
Nagle drzwi od pomieszczenia
otworzyły się z trzaskiem. Skierowałam tam wzrok, w celu zobaczenia nowego
profesora, jednakże niczego tam nie było, a po klasie rozbrzmiał dźwięk
odrywania podeszw od podłogi. Niespokojnie rozglądaliśmy się po sali, ale
zawsze przy źródle odgłosów nic nie było.
- Czyżby Filch stał się
niewidzialny. - podrzucił Fred, a większości osób nie spodobała się ta
perspektywa.
- Blisko. - zabrzmiał jakiś męski
głos.
Zwróciliśmy głowy w stronę katedry
nauczyciela i nagle ujrzeliśmy coś niesamowitego.
Jakby znikąd, na tle czarnej
tablicy pojawiła się głowa nauczyciela, a po chwili dołączyła do niej reszta
ciała. We własnej osobie stanął przed nami wysoki mężczyzna o kasztanowych
włosach splecionych w luźny warkocz za pomocą czarnego stworzonka, które od
czasu do czasu mrugało oczkami i szczerzyło zęby. Był on dość młodym
człowiekiem, chociaż z pewnością nieco starszym od Remusa, o interesującym błysku
w oku. Wyglądał na osobę ogarniętą w nauczaniu młodzieży, więc zapowiadało się
dobrze.
- Witajcie na naszej pierwszej
lekcji. - powiedział, uśmiechając się lekko. - Nazywam się Allan Cognet i będę
waszym nowym nauczycielem obrony przed czarną magią, która notabene była
zaniedbywana w znacznej mierze. Jakieś pytania, czy mogę już przejść do lekcji?
Ręka Georga momentalnie
wylądowała w górze, a po przyzwoleniu nauczyciela, chłopak spytał:
- Koniecznością będzie przepisywanie
podręczników, czy zamierza to pan nam darować?
- Rozumiem, że nie mieliście
zbytniego szczęścia z poprzednim nauczycielem. - uśmiechnął się. - Spokojnie,
kopie waszych podręczników nie są mi potrzebne. Jeszcze ktoś?
W klasie zaległa cisza.
- Wspaniale. - ucieszył się. -
Powiedzcie mi teraz, co sądzicie o moim nietypowym wejściu. - Wskazał głową na
lekko pobłyskującą pelerynę, którą trzymał w ręce. - Jakieś sugestie, co to
może być...
- To peleryna niewidka. - zakpił
Lee, jednakże nauczyciel wcale się nie roześmiał.
- Znakomicie, Jordan. A skąd
takie przypuszczenia?
- Eee... - zmieszał się chłopak,
najwidoczniej nie przypuszczając, że strzeli dobrze. - Dedukcja. - wybąkał, a
Cognet parsknął śmiechem.
- Bardzo trafna. - zgodził się
nauczyciel. - I zgadza się, jest to peleryna niewidka, notabene udostępniona mi
z prywatnych zbiorów kogoś tam, więc po lekcjach muszę ją oddać. - W klasie
wybuchło poruszenie. - Jeszcze jakieś wnioski?
- Jest pan wampirem? - rzuciła
Eva Shy i spłonęła rumieńcem, a profesor zachęcił ją ruchem ręki, by
kontynuowała. - B...bo peleryny niewidki często należą do wampirów, gdyż te
chronią ich przed słońcem. No i... ma pan nietoperza we włosach. - Wskazała.
- Frigus? - zdziwił się profesor,
jednakże uśmiech nie opuszczał jego twarzy. - Nonsens, ten mały ma tyle
wspólnego z wampirami co ja mam do wilkołaków. - zaśmiał się, a ja skrzywiłam
lekko. - Nie, nie, nie. Wampirem nie jestem, a słońce bardzo lubię. Za krwią
nie przepadam, więc możecie się nie obawiać. Ad Rem... Jakaś opowieść może
przychodzi wam na myśl, być może prawdziwa historia...
- O trzech braciach. - zabrałam
głos, a mężczyzna przytaknął.
- Ma pan też czarną różdżkę i
kamień wskrzeszenia? - Bliźniacy aż podskoczyli z zaciekawienia.
- Nie, niestety nie. Wybaczcie,
ale ich nie mogłem pożyczyć.
- Czyli ktoś inny je ma. -
zauważyła Angelina, profesor przytaknął, a w pomieszczeniu zrobiła się wrzawa.
- Uczniowie... - uciszył
profesor. - Czy ktoś może wie... jakie zastosowanie znaleziono w tej pelerynie?
- Straszenie nas. - odparł jakiś
puchon i wszyscy zaśmiali się.
- Blisko. - Profesor skinął
głową. - Peleryna niewidka ma specjalne właściwości... nie tylko dające
niewidzialność, ale także ochrona przed niektórymi zaklęciami. - Po klasie
rozniosło się długie "Och". - Do tych zaklęć należą stricte zaklęcia
niewybaczalne. Czy ktoś mi powie dlaczego?
- Śmierć. - powiedziałam, a
profesor uśmiechnął się szeroko. - Śmierć stworzyła zarówno pelerynę niewidkę
jak i zaklęcia niewybaczalne, więc to logiczne, że nie mogą niszczyć się
nawzajem. - sprecyzowałam, a profesor nie potrafił ukryć zadowolenia.
- Świetnie, Lupin. - odparł. - 10
punktów dla Gryffindoru. A teraz wróćmy. Jak myślicie, z czego wykonano
pelerynę niewidkę? I uprzedzę, że nie tak jak w legendzie. Żadna śmierć nie
oddała swego płaszcza podróżnikowi.
- Z testrali. - głos zabrał
George, a wszyscy posłaliśmy mu zdziwione spojrzenia.
- Zgadza się, Weasley. - poparł
nauczyciel. - Konie te mają wspaniałą gładką sierść idealnie nadającą się na
fakturę tego odzienia. - Wskazał na pelerynę. - A teraz, kto chce zniknąć?
Tylko proszę nie wszyscy naraz...
Jednak nikt nie chciał spróbować,
być może z obawy przed rzeczywistym zniknięciem.
- Rozumiem. - przytaknął. - To
może kogoś z odważnych gryfonów, którzy nie boją się stracić głowy... Może by
tak... Suzanne, choć.
Spojrzałam na profesora jak na
wariata, ale wstałam posłusznie i stanęłam obok niego przy katedrze.
- Na trzy. - uprzedził. - Raz...
dwa, trzy. - I upuścił na mnie płaszcz.
Poczułam jak na ramionach układa
mi się delikatny materiał. Jednakże nie poczułam zbytniej różnicy, w pelerynie
czy bez, oprócz tego, że przykrywała mnie płachta, a obraz był trochę
zszarzały.
- W sumie... fajna rzecz. -
zrecenzowałam artefakt i przemierzyłam kilka kroków, mało nie potykając się o
pelerynę. - Genialna sprawa. Widać mnie? - spytałam nagle, z lekką trwogą.
- Nie, nie widzimy. - odparł
profesor i chwilę później pozbawił mnie niewidzialności. Usiadłam w ławce obok
Angeliny, a ta, jakby z przestrachem, bacznie mnie obserwowała. - Jeżeli
wpadnie wam ten przedmiot w ręce to powinniście
poczuć się szczęściarzami... i de facto nieosiągalni. Nie dajcie się
jednak zwieść, ponieważ niektórzy czarodzieje potrafią przeszyć peleryny
niewidki i świetnie zdawać sobie sprawę z waszej obecności. Rozumiecie?
Wspaniale, to kto jeszcze chętny do zniknięcia? - rzucił i teraz wszyscy
uczniowie chcieli spróbować niewidzialności.
...
Od razu po lekcjach ruszyliśmy na
nieszczęsne boisko do quidditcha, z którym wiązało się tyle dramatycznych
wspomnień. Razem z moimi przyjaciółmi, i ich aspiracjami na sprawowanie urzędu
ministra magii, szłam przez błonia w stronę, z której dobiegały już wesołe
krzyki zawodników.
- W tym roku drużyna musi nas
przyjąć. - awanturował się Fred, a ja z Lee jedynie potakiwałam.
- Będziemy się odwoływać do rządu
jak nas nie przyjmą. - poparł George brata, a ja wywróciłam oczami.
- Opanujcie się chłopaki. - skarciłam.
- Macie jeszcze pięć lat na dostanie się do drużyny. To nie musi być konkretnie
w II klasie.
- Och, Suzanne! Ty nic nie
rozumiesz. Jak nie zaczniemy ćwiczyć teraz, to świat straci dwóch
obiecujących...
- I irytujących. - wtrąciła
Angelina.
- Pałkarzy. - skończył George,
zbywając uwagę dziewczyny.
- Lepiej, żeby się dostali, bo
będą tak jęczeć jeszcze tydzień. - zwróciłam się do Lee teatralnym szeptem.
- Ciebie też się to tyczy. -
skrytykował Jordan zachowanie Angeliny, gdy ta się zaśmiała. - Jak nie zostaniesz
ścigającą to Suz będzie miała kolejny powód do depresji. Twoją depresję. -
rzucił i przyspieszył kroku, ponieważ dziewczyna zaczęła protestować.
Resztę drogi przemierzyliśmy w
miarę spokojnie, pomimo małej sprzeczki Freda i Angeliny: o ich kompetencję do
gry, ale to zdarzało się tak często, że nikt nie zwracał na to uwagi.
Dotarliśmy na boisko i wraz z Jordanem usiedliśmy na trybunach, a bliźniacy z
Angeliną pomaszerowali gładko do zebranej już sporej grupki. Mimo pozornego
spokoju przyjaciół, wiedziałam, że mają ogromne gule w gardle.
Z tak dużej odległości nic nie
słyszeliśmy. Obserwowaliśmy jedynie ruchy malutkich przyszłych zawodników,
którzy, z naszego punktu widzenia, wyglądali jak ciastka Hagrida na wielkiej
dłoni olbrzyma. Charlie machał rękami jak szalony i od czasu do czasu dochodził
do nas jego głos, wykrzykujący: "Co to ma być, co to jest" i inne
epitety.
Reszta drużyny, która siedziała
za nim uważnie wszystko nasłuchując, miała z tego nie lada ubaw, zwłaszcza,
kiedy kapitan-Charlie wywrócił się o jedną z mioteł. Wyglądało na to, że nasza
drużyna miała już szukającego i obrońcę. Brakowało jej jedynie pałkarzy i
ścigającego, a w ten układ idealnie się wpasowywały nasze utalentowane
beztalencia.
Chwilę później rozpoczęły się
eliminacje. Bliźniakom szło naprawdę bardzo dobrze i to samo można było
powiedzieć o Angelinie.
- Myślisz, że się dostaną? -
rzuciłam do Jordana, który kiwał się na ławce w przód i w tył, gdyż eliminacje
nie były zbytnio porywające.
- Oby. - odparł. - Cały ranek
mówili tylko o tym. Bardzo lubię quidditcha, ale są pewne granice
wytrzymałości. - Złapał się za dredy z nerwów.
Potem siedzieliśmy już w ciszy.
Oczy kleiły mi się niemiłosiernie, a ciało odmawiało posłuszeństwa.
Siedzieliśmy tak już z trzy godziny i byliśmy wykończeni. Nie można jednak było
tego powiedzieć o drużynie, która latała jeszcze szybciej i coraz zacieklej
atakowała.
Nagle rozbrzmiał gwizdek.
Odetchnęłam i szturchnęłam Jordana, żeby się obudził.
- C-co? - spytał, zbity z tropu.
- Skończyli. - powiedziałam
posępnie, a w żołądku zaczął narastać jakiś nieprzyjemny pęcherzyk nerwów.
Przyglądaliśmy się słabo
zarysowanym figurom, a najwyższa z nich - Charlie - co chwilę wymachiwała ręką
to w jedną to w drugą stronę.
- Co oni tam, w ruletkę grają. -
oburzył się Lee. - Niech od razu wezmą różdżkę i zaczną strzelać. Będzie
szybciej. - marudził.
Wtem, ten cały tłum skierował
kroki w stronę zamku, zostawiając najwidoczniej wybranych zawodników do
przeszkolenia ich ze strategią. Starałam się wychwycić, z tych osób co zostały,
sylwetki Freda, Georga i Angeliny, ale nijak nie mogłam się ich dopatrzeć.
Pęcherzyk coraz bardziej
narastał, kiedy nagle z tej siedmioosobowej grupki wybiegły trzy osoby i z
radosnymi okrzykami biegły w naszą stronę.
- Dostaliśmy się! - wrzeszczeli
jak oszalali, a Charlie niezdarnie podrapał się po głowie. - Dostaliśmy się,
Suz! Lee! Słyszycie, jesteśmy w drużynie!
- I nici z depresji. -
powiedziałam kąśliwie do Jordana, a ten się zaśmiał.
Zapowiadał się bardzo ciekawy
rok...
***
Zapraszam do komentowania, które, wbrew pozorom, ma znaczny wpływ na jakość zamieszczanych postów (oczywiście w pozytywnym sensie).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz