Czasami brakuje
pomysłu na wstęp. Kiedy nadchodzi taka potrzeba, takie wejście po prostu nie
następuje i przechodzi się do akcji właściwej. Zapraszam do czytania.
Z pozdrowieniami,
Autorka :-)
***
Mój "rozkoszny" sen, o
szlabanie autorstwa Filcha, został nagle, bardzo brutalnie, przerwany przez
irytujący budzik. Zwlekłam się niechętnie z łóżka i przecierając senne oczy,
poczłapałam wyłączyć coraz głośniejszy dźwięk. Wskazówki zegarka, pokazujące
godzinę podchodzącą pod raczej te popołudniowe, wywołały u mnie atak białej
gorączki.
Niczym na jakiś wojenny zryw
niepodległościowy, dopadłam do kufra i z prędkością światła zaczęłam poszukiwać
swego zaginionego mundurka, o którego istnieniu zdążyły już powstać
nieprzeciętne legendy. Dostrzegając wzrokiem strój, chwyciłam go łapczywie i
założyłam, mając z tyłu głowy płynące minuty. Podbiegłam do biurka i z wielkim
zaskoczeniem, że poprzedniego wieczora moja torba nie została spakowana,
zaczęłam wkładać do niej wszelkie książki, jakie wpadły mi w ręce.
Musiałam przyznać sama przed
sobą, że jeśli moje spóźnialstwo nadal będzie miało tak katastrofalny wymiar,
mój dom będzie opływał w niezliczoną ilość straconych punktów. W mojej
wyobraźni kształtowałam sobie jakieś najbardziej trafne wymówki, dlaczego tak
haniebny czyn miał miejsce po raz enty.
Wypadłam z impetem z pokoju i nie
przejmując się drzwiami, które mało co, a opuściły by zawiasy, zarzuciłam
szalik Gryffindoru na szyję, którego czerwonozłote barwy miały w tym wypadku
symbolikę bardzo uzasadnioną jak powiedział by Snape, "trzeba być
niezwykle mężnym, by spóźnić się na zajęcia cztery godziny". Skierowałam
się do wyjścia bardzo szybkim krokiem z tymi słowami dudniącymi mi w uszach.
- Do zobaczenia, Remusie! -
rzuciłam pospiesznie do brata, który zdążył posłać mi jedynie sarkastyczny
uśmiech, ponieważ już znajdowałam się na dworze i miałam zaraz wybiec na
chodnik, by zdążyć na piątą lekcję.
Znajdowałam się przed hałaśliwą
furtką i właśnie miałam uruchomić jej sekretny alarm, kiedy nagle zostałam oświecona.
- Suz, ale ty jesteś... -
mruknęłam do siebie, mając ochotę trzepnąć się maczugą trolla w głowę.
Z głupim uśmiechem na twarzy,
odwróciłam się w kierunku domu i rozglądając się uprzednio, czy aby nikt na
pewno nie był świadkiem tej żenującej sytuacji, weszłam do sieni i z niesmakiem
pchnęłam torbę w kąt.
- Dobry humor nie opuszcza cię od
samego rana. - wtrąciłam, otwierając lodówkę w poszukiwaniu czegoś dobrego.
Po minie Remusa udało mi się
wyczytać jedynie wszechogarniające go rozbawienie.
- Co cię tak bawi? - spytałam,
oglądając jabłko, które o dziwo było przed terminem ważności.
- Fakt, że już trzeci raz w tym
tygodniu zbierasz się do szkoły. - odparł, wbrew pozorom spokojnym tonem, i
wziął łyk herbaty. - Nie radziłbym ci jeść tego jabłka. - dodał po chwili
głosem, którym przemawiał Platon na agorze.
Popatrzyłam chwilę na niego
robiąc bitwę na spojrzenia, którą niestety to on zawsze wygrywał, a następnie
wgryzłam się w apetycznie wyglądający owoc.
- Co to ma... - rzuciłam, kiedy
tylko wzięłam jeden gryz.
Podeszłam szybko do zlewu i
zaczęłam wypluwać nędzne resztki.
- Mówiłem - powiedział Remus, przekręcając
stronę Proroka Codziennego.
- Czy to styropian? - wysapałam,
wciąż wypluwając białe kuleczki, które nadal uparcie trzymały się języka.
- Tak - odparł stoicko i
zamachnął się różdżką, co skutkowało pozbyciem się substancji.
- Dlaczego trzymasz w lodówce
styropianowe jabłko? - ciągnęłam dalej, lecz brat posłał mi jedynie spojrzenie,
mające mi wszystko wyjaśnić. - Powinieneś znaleźć sobie inną pracę. -
protestowałam, krzyżując ręce na piersi. - Jesteś tak wykształconym
czarodziejem. Co ty robisz w jakichś mugolskich fabrykach? - kontynuowałam, co
z pewnością Remusowi bardzo schlebiało, gdyż uśmiech nie opuszczał jego twarzy.
- Nadajesz się na uzdrowiciela, a nie jakiegoś... - przerwałam i podrzuciłam sztuczny
owoc, by po chwili zręcznie go złapać i odłożyć na stół. - Jakiegoś rzeźbiarza
w fabryce podrabianych jabłek.
Remus parsknął śmiechem na moją
uwagę o owocach, ale ja nadal trwałam przy swoim: był on na tyle wykształcony,
by pracować jako auror, czy ktoś taki.
- Suzanne, cieszę się, że martwią cię moje kompetencje, ale uwierz... -
zaczął, przerywając na chwilę. - Dobrze wiesz, że życie nie jest takie proste
jak ci się wydaje.
- A kto tu mówi o prostocie
życia. - obruszyłam się. - Nie powiesz mi, chyba że zawsze marzyłeś o malowaniu
dykty? - Znów spojrzałam na jabłko. - Gdybyś tylko chciał - Upewniłam się, że
na mnie patrzy. - mógłbyś być nawet nauczycielem w Hogwarcie.
Remus na moje słowa zaśmiał się
krótko i wziął kolejny łyk herbaty.
- Rozumiem. Boisz się, że może
się nam coś stać, ale...
- Tobie. - sprostował, prostując
się na krześle.
- Okey, mi. - zgodziłam się
niechętnie, przewracając oczami. - Ale niebezpieczeństwo minęło. - odparłam.
- Nie wiesz tego na pewno. -
rzucił z wyczuwalną troską. - Nikt nie wie. Wszędzie kryje się
niebezpieczeństwo i dobrze o tym wiesz. - odparł, przyłożył kubek prawie do ust
i uśmiechnął się pod nosem. - Nie musisz się przejmować wszystkim. Część
obowiązków mogę wziąć na siebie. - podsumował, łagodnie się uśmiechając, a
następnie posłał mi oczko i opróżnił kubek.
- Jasne - mruknęłam bez
entuzjazmu.
- Nie przejmuj się. - powiedział
znowu, wstał i pocałował mnie w głowę, a następnie wyszedł z pomieszczenia, tym
samym zostawiając mnie samą.
Wzięłam płytki wdech i, chwytając
tym razem prawdziwe jabłko, wróciłam do pokoju. Miałam przecież kilka rzeczy do
zrobienia.
...
Kiedy przebrałam się w
"normalne" ubrania, a mundurek został schowany głęboko w szafie oraz przyozdobiony
karteczką: "Ogarnij się, Suz. Są wakacje!", a sytuacja z rana została przeze mnie rzucona w
niepamięć, kończyłam właśnie moją dzienną porcję herbaty z mlekiem i bardzo
wnikliwie przyglądałam się bratu, który z wielkim zaciekawieniem czytał jedną z
dobrych mugolskich książek.
Jednakże, miałam obowiązek
przerwać mu ten beztroski czas, spędzany przez niego bardzo aktywnie na świeżym
powietrzu, ponieważ, z tylko mi wiadomych przyczyn, musiałam z nim zamienić
parę zdań.
Wyszłam beztrosko z domu i,
chwilę nasłuchując pięknego śpiewu ptaków, skierowałam swe kroki do Remusa,
który siedział w cieniu rozłożystej wierzby, będącej naszym jedynym drzewem w
ogródku.
- Co robisz? - spytałam radośnie,
jakbym nigdy nie widziała czytającego człowieka.
Brat podniósł głowę i przyjrzał
mi się badawczo. Uśmiechnął się i wskazał na miejsce koło siebie, niewątpliwie
domyślając się, że zadane przeze mnie pytanie było jedynie pretekstem do
rozpoczęcia rozmowy.
- Czym jest dokładnie zaklęcie
Patronusa? - spytałam, zajmując miejsce obok brata. - Wytłumacz mi od początku,
tak jak małemu dziecku. - powiedziałam na jednym oddechu i wyczekująco utkwiłam
wzrok w Remusie, jednak on tylko uśmiechnął się pod nosem.
- Więc... - odezwał się po
dłuższej chwili milczenia, kiedy już chciałam się wycofać. - Mówiąc
najprościej, patronus jest zbiorem pozytywnej energii.
- Jak cukierki. - rzuciłam
sarkastycznie, wyobrażając sobie czekoladę.
- Mniej więcej. - potwierdził. -
Ale nie do końca. Zaklęcie to ucieleśnia dobrą energię zgromadzoną w
czarodzieju. Jest takim jakby strażnikiem chroniącym nas przed smutkiem, w
postaci ducha jakiegoś zwierzęcia.
- Jak go wyczarować? - spytałam
zaintrygowana.
- To nie łatwa sztuka, Suz. -
Remus starał się zgasić mój entuzjazm. - Nawet najbardziej wykwalifikowani
magowie mają z nim problem.
- Jak go wyczarować? -
powtórzyłam.
- Należy znaleźć wspomnienie.
Wspomnienie szczęśliwe tak bardzo, że jego moc była by w stanie się
zmaterializować. - zaczął. - Nie wystarczy wyobrażenie sobie cukierków.
Wspomnienie to ma wypełnić cię tak silną energią, wręcz namacalną. Niektórzy
nie posiadają takich wspomnieć. - zastanowił się nad czymś. - Pozytywna energia
w namacalnym ucieleśnieniu. A wracając do twojego pytania. Przywołujesz swoje
najszczęśliwsze wspomnienie, następnie podnosisz różdżkę wysoko, robisz
zamachnięcie, celujesz nią i wypowiadasz formułę: Expecto Patronum.
- Czytałam, że tylko osoby o
czystym sercu potrafią go wyczarować. Był jakiś czarodziej, który po rzuceniu
tego zaklęcia został zjedzony przez karaluchy. - rozgadałam się o
bezkręgowcach.
- Co do karaluchów nie mam
pewności, lecz tak, patronus jest ucieleśnieniem dobroci, więc żaden
czarnoksiężnik nie ma prawa posiadać takiej zdolności. - rozjaśnił.
- Potrafisz go wyczarować? -
spytałam, coraz bardziej pełna zapału.
- Wiem do czego zmierzasz, Suz, i
nie! - zaprotestował.
- Och, proszę, Remusie! -
zawołałam, wiedząc, że tylko tak może udać mi się coś wskórać. - Przecież
umiałbyś mnie go nauczyć.
Zapadliśmy w chwilowym milczeniu,
podczas którego to starałam się zrobić rezonans czaszki brata.
- Jak wygląda? - rzuciłam w
przestrzeń, opierając się niezdarnie o drzewo.
- Patronus? - Remus znów oderwał
się od książki, a na jego słowa pokiwałam głową. - Przybiera kształt
zwierzęcia, które jest zbiorem cech danego czarodzieja. Ma niebiesko-szarą
barwę, a kiedy się porusza, pozostawia za sobą srebrzyste smugi. - Rozmarzył
się chwilę. - Może mieć także formę błękitnego obłoku.
- A twój? - ciągnęłam dalej.
- Czy to istotne? - odparł, choć
bardzo chciał wrócić do książki.
Obdarzyłam go obrażonym wzrokiem,
któremu biedaczek "nie mógł się oprzeć", po czym westchnął irytująco.
- Wilk - odparł, jak najciszej
tylko mógł, tonem, który sugerował, że jest to dla niego niezwykła porażka i
żenująca wada.
- Czemu marudzisz? Pokaż go, a
nie narzekasz. - zaproponowałam z nadzieją, licząc na pokaz zaawansowanej
magii.
- Suz. - powiedział twardo, jakby
moje imię zamieniło się w przeczącą partykułę.
- Nie Suzaj mi tutaj. - odparłam,
wstając, by móc popatrzeć na Remusa z góry.
Mężczyzna pokręcił głową z wręcz
niewidocznym uśmiechem, co oznaczało koniec rozważań w tym temacie.
- Ale kiedyś mi pokażesz? -
starałam się upewnić, kiedy siadałam obok brata.
- Kiedyś na pewno. - odparł, po
czym przysunął się do mnie bliżej, objął ramieniem i pocałował w czoło.
- To przynajmniej pokaż, co tam
czytasz. - odparłam wtulając się w brata.
...
Kilka dni później stan Remusa
znacznie się pogorszył. Powodem jego złego samopoczucia była z pewnością
nadchodząca pełnia, która zarówno jemu, jak i mnie, zmywała sen z powiek.
Czas gonił niemiłosiernie i
zmuszał do szybszego funkcjonowania w domu. Przypadłość brata, która w gruncie
rzeczy stała się moim olejem napędowym, była także zmorą objawiającą się
podczas nieprzespanych nocy. Eliksir animagiczny dojrzał i lada dzień mogłam go
zażyć i kontynuować przygotowania, które od zakończenia szkoły stanęły w
martwym punkcie, oprócz szczegółu, że znalazłam maść pokrzywową w kredensie
kuchennym.
W między czasie wymieniłam także
kilka listów z przyjaciółmi, w których to dzieliłam się z nimi pozytywnymi
chwilami spędzonymi podczas wakacji. Pocztówka od Jordana zawierała szczegółowo
opisaną ceremonię ślubną, której finałem było ucieknięcie spod ołtarza jego
siostry i teraz biedak miał wyrzuty sumienia, że to wszystko jego wina.
Korespondencja od Angeliny zawierała bardzo mizerne opisy miejsc, w których
znajdowała się dziewczyna oraz obfitowała w słabej jakości zdjęcia zrobione
mugolskim aparatem. Mogłam także śmiało stwierdzić, że listy od bliźniaków były
najbardziej stonowane, a żarty Weasleyów zawarte w listach zawsze wywoływały u
mnie uśmiech. Musiałam przyznać sama przed sobą, że ogromnie tęskniłam za tymi
rudymi makówkami i już nie mogłam się doczekać, kiedy ich zobaczę.
- Idziemy, Suzanne. - zachrypiał
nagle Remus, stając w progu mojego pokoju, na co aż podskoczyłam.
Nic nie mówiąc, po prostu chwyciłam
wcześniej spakowany plecak i ruszyłam za bratem, który czuł się coraz gorzej.
Wyszliśmy z domu, minęliśmy furtkę, która tym razem nie ośmieliła się wydać
żadnego dźwięku, a następnie przechodząc jeszcze kilka kroków, znaleźliśmy się
w ogródku pani Julii.
Staruszka już wyczekiwała nas na
schodkach prowadzących do domu. Lustrowała Remusa pełnym współczucia wzrokiem,
lecz tak naprawdę nic to nie dawało.
- Witajcie, kochaneczki. -
przywitała się łagodnie i ruszyła w naszym kierunku.
- Dzień dobry. - odparłam równo z
bratem, a następnie Remus zabrał głos:
- Czy nie było by problemem
zajęcie się Suzanne - Wskazał na mnie. - do jutra rana, aż jej nie odbiorę? -
powiedział lekko zachrypniętym głosem.
- Nie ma najmniejszego. - odparła
kobieta, łapiąc mnie za rękę w czasie, kiedy brat przestał mnie już trzymać. -
Tak jak zawsze. - dodał po chwili, na co Remus bezdźwięcznie podziękował
skinięciem głowy, a następnie teleportował się gdzieś, gdzie zawsze przechodził
pełnie.
- Chodź skarbeńko. - powiedziała
i weszłyśmy do jej domu.
Mieszkanie pani Julii było w
fioletowo-żółtych barwach, które o dziwo do siebie pasowały. Unosił się w nim
przyjemny zapach malin i świeżo pieczonych ciasteczek, a na każdym z okien
stały liczne w rozmiarach i kształtach doniczki z magnoliami. Na ścianach
wisiały rozmaite zdjęcia mugolskich urządzeń takich jak rowery, żółte kaczki do
kąpieli i zegarki.
- Jesteś głodna? - usłyszałam
głos pani Julii, dobiegający z kuchni.
- Nie, dziękuję. - odparłam,
wchodząc do pomieszczenia, gdzie kobieta krzątała się, co i rusz coś
poprawiając.
Staruszka tylko kiwnęła
rozumiejąc, lecz i tak chwyciła za, najwidoczniej już wcześniej przygotowaną,
tackę i zaniosła ją do salonu, nucąc pod nosem starą piosenkę jakiegoś
boysbandu. Kobieta rozsiadła się wygodnie na dużym kraciastym fotelu, w którym
wzorów było z pewnością za dużo i utkwiła we mnie wzrok. Dopiero wtedy zorientowałam
się, że cały czas spoglądam przez okno. Prędko oderwałam spojrzenie od niego i
zajęłam miejsce na kanapie, mając tym samym świetny widok na staruszkę.
- Kochaniutka, zmizerniałaś
ostatnio. - rzekła po chwili serdecznym tonem, jednak treść przekazanych mi
słów, całkowicie zdusiła dobre zamiary kobiety i powiadomiła mnie o czymś,
czego byłam, niestety, świadoma. - Może... - zaczęła, próbując rzucić w
niepamięć wspomnianą przed chwilą frazę. - Może miałabyś ochotę zagrać w szachy
czarodziejów?
Przytaknęłam grzecznie na,
aczkolwiek miłą, propozycję staruszki i podeszłam do hebanowej komódki,
stojącej pod obrazem różnokolorowych butelek "Coca Coli", w której
znajdowały się, tak starannie przechowywane, szachy.
Z dolnej szuflady wyciągnęłam
grafitowe pudełko, na którego wieku zostały wyryte tajemnicze znaki,
przypominające runy wikingów germańskich z XVI stulecia. Zdmuchnęłam ze
skrzynki cienką warstwę kurzu, który, pomimo częstej używalności szachów,
zawsze finalnie osiadał na nich, pozorując wrażenie większej niż normalnie
starości przedmiotów, oraz czyniąc pozory kompletnego braku zainteresowania
nimi.
Położyłam pudełko na stoliku, a
kiedy tylko uchyliłam wieko, ze środka wypadła bladokremowa figura - król
białych sił zbrojnych, które nadal ukrywały się w pudełku - z cesarską koroną
na głowie oraz długaśną brodą niczym jak u Dumbledore'a, i, zataczając się
niepoprawnie stanęła na przeciwko pani Julii, co sugerowało o tym, że to ona
miała poprowadzić drużynę białych rebeliantów.
Gdy wszystkie posążki zostały
ustawione, a złośliwe uwagi czarnego laufra, dotyczące naszej wątpliwej
umiejętności gry w szachy, ustały, rozpoczęłyśmy emocjonującą partyjkę.
- Białe zaczynają. - powiedziałam
rzecz tak oczywistą, niczym informacja dla pięciolatka, że niebo jest
niebieskie.
Na moje słowa, tak jakby
potrzebowała przyzwolenia, pani Julia poleciła pójść swojemu pionkowi o dwa
pola do przodu. Ja także wykonałam ten manewr, uprzednio zostając zwyzywaną
przez mojego skoczka o nielojalność, i doprowadzając do sytuacji, w której to
pionki stały na ukosie od siebie.
Kiedy tylko figura ustawiła się
na odpowiednim polu, pionek kobiety, nie czekając nawet na formę jakiegokolwiek
pozwolenia, zasięgnął swego małego mieczyka i, zamachując się nim dwukrotnie,
trafił mego biednego żołnierzyka w pierś, która pękła na milion drobnych kawałków,
a, z cichym łoskotem, szczątki pionka rozbryzgały się na świeżo odkurzonym
dywanie. Ten stan nie trwał jednak długo, ponieważ chwilę później odłamy znowu
scaliły się w jedno i zajęły zaszczytne miejsce obok planszy.
Staruszka zrobiła dumną minę z
"nie"swojego posunięcia i wygodniej usadowiła się w fotelu,
wprawiając swe siwe loki w podskok.
- "Zobaczymy co teraz zrobi
ten przemądrzały skoczek". - przeszło mi przez głowę na wspomnienie
wyniosłej figury.
- Hetman - zwróciłam się z
arystokratyczną pewnością siebie do jednego z posążków, o co nigdy bym siebie
nie podejrzewała. - Na E4.
Tym sposobem niziutki pionek pani
Julii został bohatersko pozbawiony głowy i zajął miejsce w loży honorowej
przegranych. Kobieta, zdająca się w ogóle nie przejmować straceniem zawodnika,
przywołała konia, który powolnym kłusem dotarł na wyznaczone miejsce.
- Hetman jest zaniepokojony. -
oburzył się Hetman i tupnął zawzięcie nogą, wyszczerbiając sobie tym samym
kończynę.
Zbyłam wniosek figury i
przyjrzałam się obecnej sytuacji. "Aha" wydałam z siebie cichy okrzyk
radości i wyjechałam laufrem w taki sposób, że jeżeli kobieta nic z tym nie
zrobi, jej król zostanie zaszachowany. Przywdziałam pokerową minę, z ekscytacją
patrząc, co się wydarzy.
- Sprytnie, kochaniutka. -
pochwaliła staruszka i, jakby spodziewała się tego ruchu, użyła swojego
drugiego konia, by zbić mego laufra.
- Co, jak to? - spytałam sama
siebie i z oburzeniem gratulowałam sobie kurzej ślepoty. "Jak mogłam nie
zauważyć?".
Dzięki temu ruchowi atmosfera
zagęściła się nieprzyjemnie i rozpoczął się szturm na wroga. Cały gwar walki
podnosiły okrzyki zbulwersowanych figur o naszej haniebnej grze.
Nawet nie zorientowałyśmy się,
jak szachy zeszły na drugi plan, a my oddałyśmy się "kobiecym
ploteczkom" jak nazwałaby je pani Julia. Rozmawiałyśmy, a raczej ja
słuchałam, o najbliższym koncercie Celestyny Warbeck, na którym to zostaną
pokazane szyszymory podczas tańca oraz grania na bungee, o nowych sposobach na
brodawki, książce o wampirach jakiegoś Lockharta i o wielu innych rzeczach tak
nieistotnych, że nawet kurz w mojej głowie był godny większego zapamiętania.
Nasze bzdurowate rozważania
zostały jednak przerwane, w rytm zegara na pobliskiej fioletowej ścianie,
którego dźwięki rozbrzmiały w saloniku równo dwadzieścia trzy razy. "Och,
ale już późno" usłyszałam spokojny głos pani Julii, podczas gdy ja
podeszłam do okna. Księżyc właśnie pojawił się na bezkresnym niebie.
- Zaczęło się. - wyszeptałam,
przejeżdżając ręką po zimnej szybie, na której następnie zostały ledwo widoczne
smugi.
Staruszka nic nie powiedziała.
Wstała spokojnie z fotela, który podczas tej czynności zaskrzypiał
niemiłosiernie, a następnie stanęła obok mnie i raźnie objęła ramieniem. Jej
usta układały się we frazę: "nie martw się".
Chwilę stałyśmy w takim ustawieniu,
lecz później pani Julii najwidoczniej zaczęła cierpnąć ręka, bo kobieta ją
opuściła i wróciła na siedzenie.
- Suzanne - Jej głos dotarł do
mnie jak przez zamglone bagno. - Suzanne.
- Nie cierpię tego stanu. -
poskarżyłam się na coś, na co nie miałam najmniejszego wpływu. Do czasu.
- Suzanne... - Znów usłyszałam
proszący ton kobiety. - Usiądź. - Więc usiadłam. - Nie powinnaś się tak
zamartwiać. To staje się twoją - zastanowiła się chwilę. - Twoją obsesją. -
Skrzywiłam się trochę na to określenie, ale kobieta kontynuowała. - Remus jest
dorosłym mężczyzną. Będzie musiał przetrwać pełnie czy ty będziesz się o niego martwić,
czy nie będziesz. - Jej słowa wydały mi się... wręcz brutalne. Brutalne, ale
prawdziwe.
- Ale nie mogę się nie martwić. -
broniłam się, co tak naprawdę było bezsensowne.
- Martwić? Oczywiście, że możesz.
Ale nie dramatyzować i wyolbrzymiać. - odparła.
- Ja nie dramatyzuję. -
powiedziałam tonem zmęczonego kurczaka. - To znaczy... - zmieszałam się, a pani
Julia posłała mi jedynie pokrzepiający uśmiech.
- Może wróćmy do gry. -
zaproponowała kobieta, przymierzając się do następnego ruchu.
- Teraz to już i tak nie będę w
stanie skupić się na grze. - marudziłam.
- No dobrze. - westchnęła
zrezygnowana. - To co masz zamiar robić?
- Była pani uzdrowicielką,
prawda? - nagle jedna myśl zakotłowała się w mojej głowie.
- Tak - przytaknęła powolnie
kobieta, jakby spodziewała się po mnie jakiegoś wrednego spisku.
- Czy miała pani kiedykolwiek do
czynienia z wilkołakami? - spytałam z widoczną nadzieją w głosie.
Pani Julia pokiwała jedynie głową
i posłała mi zaciekawione spojrzenie, a jej wyraz twarzy układał się w coś w
rodzaju: "Co ta mała Suzanne znowu kombinuje".
- Jak można się zarazić
wilkołactwem?
- Likantropią... - powtórzyła
kobieta, która wolała używać medyczniejszych nazw, ponieważ moje określenia
wydawały jej się zapewne nie za bardzo naukowe. - Są dwa rodzaje likantropii,
rozumiem, że interesują cię obydwa. - Kiwnęłam głową, tak naprawdę nie wiedząc
o istnieniu tego drugiego. - Likantropią pośrednią można zarazić się w
przypadku, kiedy osoba chora na wilkołactwo - "Użyła moje określenia"
- zaatakuje osobę zdrową. Wydarzenie to zachodzi nie w czasie pełni, a jego
skutkiem jest pojawieniem się u ofiary kilku wilczych cech, jak np. chęć
jedzenia krwistych mięs, lekka niechęć do wody.
- Remus nie ma problemów z
higieną. - wtrąciłam, na co kobieta uśmiechnęła się lekko.
- Twój brat choruje na
likantropię bezpośrednią. Można się nią zarazić tylko w czasie pełni, kiedy
osoba chora zaatakuje nas już po transformacji w wilkołaka. Wtedy mamy już
pełne objawy choroby. Należy jednak pamiętać, że czasami ofiary bywają
śmiertelne.
- A czy ten człowiek... ten,
który zranił Remusa wciąż żyje? - wyrwało mi się nagle, choć limit głupich
pytań powinien zostać już wyczerpany.
- Nie był to człowiek, a bydle. -
poprawiła mnie. - Żeby zrobić coś takiego z premedytacją, to naprawdę trzeba
nie mieć serca. - Załamała ręce. - Jeżeli żyje to wiedzie doprawdy... królewski
żywot. - zakpiła kobieta przymykając oczy.
...
Pomimo wczesnej pory, obudziły
mnie promienie słońca, które dostały się do pokoju przez przezroczyste firanki.
Ziewnęłam i uniosłem ręce do góry, by je rozciągnąć. Znajdowałam się w małym
pokoju gościnnym pani Julii, w którym panował okropny pomarańczowy kolor.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu,
a nie za bardzo zachęcona widokiem wystroju tego wnętrza, wstałam z łóżka i na
palcach podeszłam do drzwi. Otworzyłam je, ale w korytarzu panował półmrok, co
oznaczało, że pani Julia nadal przebywa w krainie Morfeusza.
Odetchnęłam z ulgą na tę
informację, a następnie, z nową energią do działań, dopadłam do swojej torby.
Wyciągnęłam z niej różdżkę oraz fiolkę z eliksirem animagicznym, a następnie
rozejrzałam się po pokoju, by na pewno się utwierdzić w przekonaniu, że nikt
mnie nie obserwuje.
Na szczęście tak się nie stało,
więc, niczym nie zrażona, odetkałam eliksir i dwukrotnie zamieszałam kolbką. W
głowie świdrowały mi miliony myśli o rodzaju szlachetności moich działań, o ile
można to było nazwać szlachetnością, jednak w końcu musiałam je odgonić.
Zacisnęłam palce na podłużnej
szyjce fiolki i zamknęłam oczy, spodziewając się okropnego zapachu, który
"podobno" miał zostać zgubiony po opadnięciu moich powiek. Wzięłam
wdech.
- Raz - wyszeptałam. - Dwa...
Trzy... - i w tej samej chwili przyłożyłam buteleczkę do warg, a znajdująca się
w niej jasna ciecz wypełniła całą moją jamę ustną, doprowadzając do podrażnienia
moich kubków smakowych gorzkim aromatem.
Moje kończyny zaczęły lekko
mrowieć, a brzuch wydał mi się ściśnięty jakimś długim sznurem. Głowa poskarżyła
się ogromnym bólem, a prawa dłoń pokryła się brązową sierścią, która i tak
momentalnie znikła. Przez kark przeszył się potwornie zimny dreszcz, a w uszach
coś zakołatało, jakby ktoś uderzał kamiennym drutem w gong - nic przyjemnego. Poczułam
jak moje oczy zaszkliły się, a jedna pojedyncza łza spłynęła po policzku, co
miało choćby trochę uśmierzyć ból związany z ostrym smakiem wywaru. Przełknęłam
eliksir, który zostawił po sobie nieprzyjemny posmak, który co i rusz wprawiał
moje ciało w nieznośne fale gorąca.
Nie czekając dłużej wzięłam do
ręki różdżkę i nie utracając z myśli twarzy Remusa, powiedziałam:
- Animato... Animanu... Animate,
Animagus.
Nagle wszystko ustało.
Poczułam, jakby to wszystko było
tylko snem. Podeszłam szybko do wysokiego lustra i przejrzałam się w nim.
Wszystko wydawało się być w porządku. Jedynie oczy świeciły jakimś dziwnym
blaskiem, który nie wyglądał zbytnio nadnaturalnie. Wzięłam głęboki wdech.
- Za dwa dni dopiero się zacznie.
- pokrzepiłam siebie, siadając na podłodze.
- "Jeśli wszystko pójdzie z
planem, a maść pokrzywowa nie okaże się jedynie słabym żartem to... Z książki
wynika, że będę mogła rozpocząć na początku listopada." - kiwnęłam, na wymiar
mojej genialności.
Chociaż tak naprawdę zaczęłam już
dawno. Od przeszło roku rozważałam różne opcje tego pomysłu. Jak na razie wszystko
rozgrywało się pomyślnie i tak naprawdę nie miałam prawa marudzić. Zobaczymy,
jak sprawa się rozwinie.
...
Kiedy Remus odebrał mnie od pani
Julii byłam już po obfitym śniadaniu, na które kobieta zaserwowała mi
hektolitry owsianki o jagodowym smaku. Nie mogąc już normalnie patrzeć na
przebrzydłe granatowe owoce, poklepywałam się po brzuchu i od czasu do czasu
popijałam wodę, która wyrywała mnie z zamulenia po przesłodzonym posiłku.
Remus, będący tego dnia bledszy
niż zwykle, starał się nadrobić swój niski poziom melaniny mrużąc oczy i
wystawiając twarz do słońca. Przyglądałam się bratu z lekkim uśmiechem na
ustach, lecz kiedy gruba mucha usiadła na jego nosie, a ten zaczął się jej
niezdarnie pozbywać za pomocą gazety, parsknęłam śmiechem.
Mężczyzna otworzył jedno oko i
posłał mi zdziwione spojrzenie, na co tylko wzruszyłam ramionami popijając
wodę. Brat odwzajemnił mój uśmiech i znów powrócił do drzemki.
W tej samej chwili spostrzegłam
jak jakaś sowa, z podrobionymi papierami na latanie, leci w moim kierunku i
wydaje podejrzane dźwięki, jakby goniła ją cała armia aurorów. Chwilę później
ptak przymierzył się do lądowania i...
I rąbnął w szybę od naszej
kuchni, doprowadzając do gwałtownego przebudzenia Remusa.
- Errol - zawołałam zmieszana i
przywołałam sowę ręką.
Chyboczącym krokiem ptak podszedł
do mnie, znowu się wywracając, ale tym razem na moje kolana.
- Że ty jeszcze dychasz to
doprawdy niesamowite. - rzuciłam do sowy, która wydała się zarumienić lekko. -
Co tam masz.
Odczepiłam od jej nóżki starannie
przymocowany liścik i rozwinęłam go delikatnie.
Mamy
zaszczyt zaprosić cię Cię, po wyjątkowo zaborczych namowach
naszej matki, do Nory (do naszego domu) na resztę wakacji. Co ty na to? Zapewne
cieszysz się niezmiernie. My też. Weź słodycze
i pomysły na kawały
piżamę, szczoteczkę do zębów i buty. Te rzeczy mogą ci Ci się przydać.
Liczymy na bardzo owocną psotniczą
współpracę mile spędzone chwilę.
Pozdrowienia dla cie Ciebie
i brata. Czekamy.
PS. W razie jakichś pytać
wyślij nam Errola.
- Ciekawe - mruknęłam pod nosem i
spojrzałam ze współczuciem na wyliniałą sowę.
...
Kilka dni później, kiedy
posmarowane maścią plecy nie piekły mnie już tak bardzo, a brat nie wyglądał na
cień człowieka, wszystko wróciło do normy. Te ostatnie dni przed odwiedzeniem
bliźniaków spędzałam wraz z Remusem na omawianiu nowych zaklęć, które być może
przydadzą mi się w życiu. Ogółem było zabawnie. Remus uparł się, że już w
połowie wakacji podręczniki powinny być gotowe do nauki, więc jak prawdziwy
heros, mężczyzna polazł na strych i siedział tam dobre dwadzieścia minut by,
jak w ubiegłym roku, zostać pogryzionym przez ghula, który tak zadomowił się na
piętrze, że wrósł w ścianę i tylko ruszał zębami, a wyjść z całą stertą swoich
starych podręczników.
Przejęłam od niego komplet
książek i położyłam na stole kuchennym. Egzemplarze były nieco stare, ale
zadbane, co sugerowało, że Remus naprawdę z nich korzystał, a nie urządzał
sobie z nich parad cyrkowych. Czasami natrafiałam w nich na notatki brata z
czasów szkolnych, które pozwoliłam sobie jednakże zatrzymać, bo nigdy nie
wiadomo co i kiedy może się przydać.
- Mogą być? - spytał Remus, lekko
masując ugryzioną kostkę.
- W istocie. - odparłam rzeczowo,
nadal przeglądając stronice. - Tak patrzę po tematach i sądzę, że w tym roku
będzie ciekawie.
- Tak. No dobrze. - zatarł po
chwili ręce. - Wracamy do pracy. Co ty na to?
Na słowa brata, kompletnie
straciłam zainteresowaniem książkami. Zamknęłam je pospiesznie w pobliskiej szafie
na ubrania i podwinęłam rękawy, by mieć większą swobodę ruchów.
- To może zaklęcie patronusa. -
zaproponowałam z nadzieją. - Och, no weź. - oburzyłam się, kiedy brat posłał mi
niechętne spojrzenie. - dlaczego?
- Jesteś za młoda.
- Mam dwanaście lat. - odparłam z
dumą, lecz faktycznie było to głupie. - Kontynuuj. - machnęłam niedbale ręką.
- Dziękuję. - Teraz to on
podwinął rękawy. - Pamiętasz jak w zeszłym roku uczyłem cię zaklęcia
zamrożenia?
- To nie było uczenie, a wbijanie
wiedzy do głowy za pomocą młotka.
- Pamiętasz, to wspaniale. -
zawołał uradowany. - Zademonstrujesz.
- Calefacto - powiedziałam,
wykonując pętelkę i woda w szklance zamarzła. Remus skinął głową.
- Świetnie, a czy wyobrażasz
sobie zrobić to bez różdżki?
- Oczywiście, że... - zatrzymałam
się. - Co? - spytałam z niedowierzaniem.
- Bez różdżki. - powtórzył spokojnie
Remus, jakby mówił o krojeniu chleba, chociaż w jego wykonaniu ta czynność...
- Czarowanie bez różdżki. Niby
jak. - zdziwiłam się.
- O tak. - odparł i pstryknął
palcami, a płyn w drugiej szklance zamarzł.
Wytrzeszczyłam oczy z niemym
wyrazem twarzy.
- Jest to prostsze niż wygląda,
Suz.
- Czy tego przypadkiem nie uczy
się na VI roku. - zauważyłam, wracając pamięcią do wypowiedzi Charliego.
- Być może. Ale w czym nam to
przeszkadza. - powiedział, a ja zgodziłam się z nim, ponieważ sztuka ta wydała
mi się niezwykle interesują. - Spójrz. - Wskazał na swoją dłoń. - Chodzi tutaj
o odpowiednie ułożenie ręki. A najlepsze w tym jest to, że umiejętność ta
działa podobnie jak alfabet. Jak umiesz proste zaklęcie, to dalej już idzie z
górki.
- Będę rzucać zaklęciami
niewybaczalnymi jak jakiś mistrz. - rzuciłam z drwiną, a Remus jedynie
uśmiechnął się ironicznie. - Jaki jest poziom trudności tej magii...
bezróżdżkowej.
- Właściwie. - zamyślił się
chwilę. - Już w pewnym sensie tę zdolność posiadłaś. - odparł, a ja zrobiłam
wielkie oczy. - Nie patrz się tak na mnie. Jak byłaś mała nie miałaś różdżki, a
jednak buty same się wiązały. - uśmiechnął się szeroko.
Kiwnęłam głową.
- Potrafiłabyś rozmrozić tę
ciecz? - wskazał na szklankę.
- Od razu na głęboką wodę. -
mruknęłam pod nosem.
Podeszłam bliżej naczynia i
oglądając je z każdej strony, wzięłam wdech, jakby od tego zależało całe moje
życie.
- Khem, Khem... - chrząknęłam i
skierowałam rękę w stronę stołu. - Desolati. - szepnęłam, jakby mi w płucach
zabrakło powietrza.
Ze szklanki uniosła się łagodna
para dymu, jednak większość lodu i tak pozostało lodem.
- Desolati - powtórzyłam z
większą mocą, a teraz zamiast bryły i dymu w szklance faktycznie znajdowała się wodnista ciecz. -
Udało się? - spytała niepewnie, bo chyba byłam ślepa.
- Udało. - odparł Remus, a na
jego twarzy błąkał się szeroki uśmiech.
...
Pod wieczór, kiedy w radiu były
nadawane już mugolskie wiadomości o informacjach z kraju, siedziałam wraz z
bratem w saloniku i popijałam herbatę z mlekiem, która przez naszą rozmowę
dawno już wystygła.
- Powiedz mi coś więcej o
patronusie, proszę. - namawiałam brata gorączkowo.
- Suz, naprawdę nie wiem, skąd ci
się to wzięło. - odparł, biorąc łyk herbaty. - Do czego ci ta umiejętność?
- Żeby umieć. - odparłam
oburzona. - To w takim razie po co tobie to zaklęcie? Nie powiesz mi chyba, ze
w wolnym czasie robisz najazd na Azkaban i atakujesz dementorów? - zadrwiłam.
- Oczywiście, ze tak. A co
myślałaś. - powiedział ironicznym tonem.
- W takim razie chcę iść z tobą
następnym razem. - rzuciłam, a Remus powinien się tego spodziewać.
- Ale... - zająkał się lekko,
choć uśmiech nie opuszczał jego twarzy. - Może kiedyś nauczę cię tego zaklęcia.
- zaproponował nagle, przez co mało nie spadłam z siedzenia.
- Serio? - spytałam, siadając
głębiej na kanapie.
- Może za rok... albo za dwa
lata. - zastanawiał się Remus. - Chociaż nie ukrywam, że zaklęcie to będzie dla
ciebie przydatne.
- Czyli jednak jest przydatne. - zauważyłam,
kierując w brata oskarżycielsko palec.
- Zawsze mówiłem, że jest
przydatne. - wybraniał się. - Mówiłem też, że tobie się na razie nie przyda. - specjalnie podkreślił te słowa, a ja
zrobiłam obrażoną minę.
- Ile osób, które znałeś umiało
wyczarować patronusa. - spytałam po chwili, bo było to "bardzo ważne"
pytanie.
- Hmmm - zastanowił się chwilę, a
na jego twarzy pojawił się grymas. - Nie wiem. - odparł. - Ale było nas sporo.
- dodał tajemniczo, lecz ja nie chciałam wnikać. "Było nas sporo"
- A jak myślisz - zagadnęłam
znowu. - jakie zwierzę może przybrać mój?
- Kot. - powiedział odruchowo,
wiedząc, że tolerować jest skrajnym
słowem, za którego pomocą można było opisać moją relację z tymi sierściuchami.
- Wyobrażam sobie takiego burego kota, który pojawia się nie wiadomo skąd i
miauczy.
- Jest coś co nas łączy. -
odparłam wtedy.
- Naprawdę? Co takiego?
- Oboje nie cierpimy swoich
patronusów. - zaśmiałam się i trzepnęłam brata poduszką.
***
Zapraszam do komentowania :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz