Umiejętność prostego nanoszenia myśli na papier wydała się dla mnie zbawieniem w tym rozdziale.
Może pewne rzeczy z życia Suz zostaną wyjaśnione, a część jeszcze bardziej się zagmatwa...
***
Motto pewnej książki, którą
miałam kiedyś przyjemność przeczytać, brzmiało: "Jeśli czegoś bardzo
chcesz, to wiedz, że kiedyś na pewno to osiągniesz". Po kilku lekcjach,
jakich otrzymałam od życia aż w nadmiarze, mogłam stwierdzić, że jest zupełnie
na odwrót.
Sytuacje, które przyprawiały mnie
o zawał, odwiedzały mnie oraz moich przyjaciół bardzo często, a przez ich
częste wizyty nie byłam w stanie ich opanować.
Tak było i tym razem. Złudnie
prowadzeni żądzą zrobienia kolejnego żartu pierwszakom, wpadliśmy we własne
sidła i nawet nie wiedząc kiedy, znaleźliśmy się na szlabanie u Filcha, który
nie oszczędzał w nas żadnego mięśnia. Dlatego też po kilku godzinach ciężkiej
pracy, gdy nasza kara dobiegła końca, szliśmy przez szkolne korytarze jak grupa
inferiusów, które zapomniały już dawno straconego sensu życia.
- Gdyby nie ten Irytek. - mruknął
cicho George i kopnął jakiś kamyk, który nie wiadomo skąd znalazł się przy jego
bucie.
- Gdyby ktoś wziął Mapę. -
odparłam, spoglądając na chłopaka z pretensją. - Miałeś wziąć dwie rzeczy.
Głowę i Mapę, a finalnie... niczego wziąłeś.
- Tak? - zadrwił. - A kto mnie
pospieszał? "George, szybciej... szybciej, szybciej". - parodiował
mój głos.
- Gdybyś tyle nie gadał z
pierwszoklasistkami, może bym cię nie musiała pospieszać. - powiedziałam
rozeźlona.
- A gdybyś ty...
- Możecie się zamknąć. - przerwał
Fred, wyraźnie zdenerwowany naszym zachowaniem. - Nie wiem jak wy, ale ja
drugiego szlabanu już nie chcę oberwać.
- Zajrzyj na Mapę i sprawdź czy
ktoś nie idzie. - zaśmiałam się. - A nie... przecież jej nie wzięliśmy. -
Spojrzałam na Georga, z którego uszu buchała para. - Coś nie tak? - rzuciłam
ironicznie.
- Byłoby lepiej gdybyś...
- Cisza! - wrzasnął Fred. -
Jesteście gorsi niż stare małżeństwo! A i oni kłócą się mniej zażarcie!
- Jak byś miał setkę na karku, to
też byś się kłócił niezażarcie. - odparł George, a ja mimowolnie parsknęłam
śmiechem.
...
Nazajutrz nasze humory odzyskały
dawny poziom, choć wciąż łypałam złowrogo na Georga. Było to jednak bardziej spowodowane
niepisanym prawem niż czystą niechęcią do jego osoby.
- Co mamy pierwsze? - spytałam,
kiedy jedynym dźwiękiem na śniadaniu było ciamkanie Jordana.
- Obrona Przed Czarną Magią. -
odparła Angelina, wyraźnie rozpromieniona tym faktem.
- Cudownie, nigdy nie czułam się
lepiej. - mruknęłam bez zainteresowania, na co dziewczyna wytrzeszczyła oczy.
- Nie cieszysz się? - wydała z
siebie z oburzeniem. - Może lekcje z Montgomery były lepsze?
- Z pewnością nic ich nie pobije.
- przytaknął George.
- Ach, przestań. - Machnęła ręką.
- Suz, pewnie cieszysz się jak dziecko?
- Ale ukrywasz to bardzo głęboko.
- Chłopak zaśmiał się głośno, a ja przytaknęłam mu, wykrzywiając usta w
ironiczny grymas, dotyczący spekulacji Angeliny. - Angelina, spójrz tylko na
nią. - Wskazał na mnie łyżką. - Suzanne jest kwintesencją ludzkiej radości.
- A żebyś wiedział. Ta
"interesująca lekcja" - Zrobiłam w powietrzu znak cudzysłowu. - sprawia,
że moje życie wreszcie nabiera sensu. - Złożyłam dłoń w pięść i uniosłam ją ku
górze, jakbym zaraz miała złożyć jakąś wieczystą przysięgę uśmiechania się na
Obronie.
- Ale tematem tej lekcji będą
nasze różdżki.
- Tak, ta lekcja będzie dotyczyć
naszych różdżek. - zgodziłam się z dziewczyną. - Prześwietlania ich i ogólny
ich rozbiór na czynniki pierwsze. - zadrwiłam po chwili.
- Po tobie się tego nie
spodziewałam. Ten magiczny patyk to... - Angelina zatrzymała się na chwilę.
- Nieodłączny element twojego
życia. - podrzucił Fred.
- Właśnie. - poparła. - Nie
cieszysz się choćby odrobinę?
- Wam zawsze trzeba wszystko tłumaczyć.
- westchnęłam głośno, a następnie chwyciłam swoją torbę z książkami i wyszłam z
Wielkiej Sali, kierując się w stronę sali Colberta.
...
- Witam was bardzo serdecznie. -
przywitał się z nami Colbert. - Dziś, tak jak notabene wspominałem na zeszłej
lekcji, przyjrzymy się bliżej waszym różdżką, które są ucieleśnieniem waszych
cech, kryjących się w was bardzo głęboko. - oznajmił. - Czy wszyscy są gotowi?
- Tak. - powiedzieliśmy zgodnym
chórem, chociaż ja zrobiłam to najciszej.
- Wspaniale, a teraz ad rem. Jak
wiecie, wielu wytwórców różdżek potrafi prześwietlić te magiczne przedmioty za
pomocą jednego spojrzenia. Nie sądzę by ktokolwiek w tej klasie miał taki dar,
więc użyjemy do tego bardzo prostego zaklęcia. Brzmi ono: "Parwand",
co w dosłownym znaczeniu oznacza: przez różdżkę. Wymyślił ten czar jakiś
znamienity czarodziej, który jednakże jest dla nas jedynie czystym nonsensem.
Jakieś pytania? Świetnie, idziemy dalej.
Profesor dokładnie zlustrował nas
wzrokiem i przeszedł się kilka razy po podwyższeniu.
- A teraz powiedzcie bardzo
wyraźnie: "Parwand". - Chaotyczne głosy uczniów. - Jeszcze raz. -
Znowu dźwiękowy bałagan w sali. - Wspaniale. A teraz weźcie swoje różdżki i
skierujcie je pionowo w górę. Dobrze. Unieście je trochę wyżej i powiedzcie...
- Parwand! - część uczniów
ryknęła chórem, a z ich różdżek wystrzeliły różnokolorowe kłęby dymu o
osobliwych kształtach.
Sufit wypełnił się całą gamą
barw, które łączyły się ze sobą, a następnie znikały.
- Pacemento - powiedział
profesor i całe przedstawienie znikło. - Cieszę się na wasz entuzjazm,
jednakże... Jeszcze raz. Unieście różdżki w górę i powiedzcie: Parwand.
- Parwand. - wypowiedziałam
posłusznie z tłumem i chwilę później z mojej różdżki wydobyło się zielone
światło... w kształcie jakiegoś drzewa.
Światła innych osób przywdziewały
inne kolory, ale formy w jakie się układały, także przypominały drzewa. Kiedy
ruszyłam lekko różdżką, drzewo rozmazało się i momentalnie znikło.
- Wspaniale. - Usłyszałam głos
profesora. - Naprawdę poszło wam świetnie. W podręcznikach, na stronie 56,
macie rubryki, w których wypisano znaczenie Luxów. - poinstruował. - Luxy to
dusze waszych różdżek, które opisują jej właściwości. Ich rdzeń oraz drewno z
jakiego różdżka została wykonana. - dodał jeszcze, a następnie zajęliśmy się szukaniem
rubryk.
Otworzyłam niepewnie książkę,
wiedząc, że nie mam zamiaru mówić przy całej klasie, jak wygląda mój rdzeń.
Przed pierwszą klasą, z resztą jak każdy, udałam się do sklepu Ollivandera, by
wybrać różdżkę lub by to ona wybrała mnie. I wybrała, a słowa Garricka
Ollivandera brzmiały następująco: "Och... doprawdy to bardzo niezwykła
różdżka. Pamiętam, że długo poszukiwałem odpowiedniego rdzenia. Został on wykonany
z Wąsów Kuguchara."
- Suzanne, czy możesz powiedzieć
coś o swojej różdżce. - Z zamyślenia wybudził mnie głos profesora.
Gdy rozejrzałam się po klasie,
zrozumiałam, że jestem teraz ogólnym obiektem kpin.
- Tak - odparłam, choć zabrzmiało
to bardziej jak pytanie. - A więc... - Zlustrowałam kartkę wzrokiem, szukając
zielonego koloru, co było niepotrzebne, bo wiedziałam co tam zobaczę. - Moja
różdżka została wykonana z... lipy. - Wskazałam, sugerując się najpierw
kształtem mojego Luxa, by jak najbardziej opóźnić przedstawienie wiązu.
- Lipa to niezwykłe drzewo. -
westchnął mężczyzna radośnie. - Jej magiczną cechą jest przyjaźń. Bardzo dobra
do transmutacji i magii niewerbalnej. - Pokiwał głową. - Gratuluję posiadania
takiego rodzaju drzewa. - Kiwnęłam niepewnie i obejrzałam się, by zobaczyć miny
bliźniaków. Ci uśmiechnęli się do mnie promiennie, co jednakże nie dodało mi
otuchy.
- A rdzeń? - zagadnął przyjaźnie
profesor, jakby spodziewał się, co zaraz usłyszy. Zwróciłam wzrok na książkę i
w jednej rubryczce ujrzałam ten paskudny wyraz oraz jego tak zwane właściwości.
- Jest on uważany za najbardziej
przemyślany rdzeń. - przeczytałam, błagając profesora w duchu, by zapytał kogoś
innego.
- A mianowicie?
- Ku... kugu... - zatrzymałam się
na chwilę. - Wąsy kuguchara - bąknęłam, jak najciszej się dało, jednak wszyscy
usłyszeli.
- Ciekawe... bardzo rzadko
używany rdzeń. Gratuluję. - powiedział profesor.
- Gratuluję. - prychnęłam, gdy profesor poszedł męczyć kolejnego
ucznia, i oparłam się o oparcie krzesła. - To beznadzieja, a nie ciekawie. Kuguchar to... kot, do tego
wyjątkowo wredny. - rzuciłam. - Poużywajcie sobie, śmiało. - zachęciłam
bliźniaków, którzy patrzyli na mnie jak cielę w malowane wrota.
- Zaskakujesz nas każdego dnia. -
pocieszył George, na co lekko się uśmiechnęłam. - A po za tym zawsze możesz
kupić drugą różdżkę.
"Remus się ucieszy, kiedy
powiem, że nasze wydatki powiększą się przez moją nienawiść do kotów" -
przeszło mi przez głowę.
- Chyba zostanę przy starej. -
odparłam, przekładając między palcami patyk.
- W sumie to nie rozumiem
dlaczego się dąsasz, Suz. - rzekła po chwili Angelina. - Przecież koty to
wspaniałe zwierzęta. - Przewróciłam oczami. - Spójrz na takiego Nieśmiałka.
- O nie! - zaprotestowałam
momentalnie. - Jeżeli ta podła gadzina jest wspaniałym przedstawicielem
gatunku, to chyba wyrwę sobie rdzeń. - zagroziłam.
- Och, nonsens, panno Lupin. -
wtrącił się w naszą wymianę zdań profesor Colbert, który od dłuższego czasu
przysłuchiwał się nam z zainteresowaniem. - Przecież to sic! Niczego nie
zdziałasz różdżką bez rdzenia.
- Przynajmniej będę miała
pewność, że moja różdżka nie zacznie się nagle pozbywać kłaczków, należących do
jakiegoś fukającego futrem sierściucha. - Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Takim sposobem to się
dziewczyny nie dogadacie. - Pokręcił głową nauczyciel i odszedł, kontynuując
przerwane odpytywanie z różdżek.
Dalsza część zajęć polegała na
robieniu notatek ze wszystkiego, czego dowiedzieliśmy się na dzisiejszej
lekcji.
...
Następne kilka dni minęło w miarę
spokojnie. Nie licząc coraz bardziej podnoszących się emocji z powodu zbliżającego
się meczu Quidditcha pomiędzy Gryffindorem a Slytherinem. Charlie wyciskał z
zawodników siódme poty i nic nie wskazywało na to, że po meczu treningi zostaną
uszczuplone. Chłopak popadł w istny maniakalizm, za który my musieliśmy ciężko
płacić.
Nerwy zawodników podniosły się
jeszcze bardziej, kiedy w sobotę po śniadaniu znajdowaliśmy się w szatni gryfonów
i wyczekiwaliśmy głośnego dźwięku gwizdka, rozpoczynającego mecz. Szczerze
liczyłam już na ten dźwięk, gdyż Charlie, nie wiedząc jak spożytkować nerwy,
zaczął wymyślać nowe teorie na nadchodzący turniej.
- Dobra... koniec. - Uniósł ręce
w górę, w ramach kapitulacji, kiedy posłałam mu groźne spojrzenie.
- Cieszę się. - podsumowałam.
- Okey - mruknął chłopak i z
większym entuzjazmem zwrócić się do swoich zawodników. - Słuchajcie, jest to
nasz pierwszy mecz w tym sezonie i mam nadzieję, że uda nam się wygrać. Mam
świadomość, że ślizgoni są groźnym przeciwnikiem, ale ćwiczyliśmy ostro i być
może zbierzemy dziś tego efekty. - Nikłe oklaski. - Wiem, że jesteście na mnie
wściekli za te treningi, ale... zależy mi na dobru naszej drużyny.
Na niektórych twarzach pojawiły
się uśmiechy.
- Za Gryffindor! - zawołałam,
wyciągając rękę przed siebie.
- Za Gryffindor! - zawtórowali
bliźniacy i położyli swoje dłonie na mojej, a w ślad za nimi poszła cała
drużyna.
W tej samej chwili w szatni
pojawiła się pani Hooch, groźnie łypiąc na mnie wzrokiem.
- Tylko zawodnicy. - zwróciła się
do mnie, a ja posłałam jej przepraszające spojrzenie.
- Dacie radę. - rzuciłam
pospiesznie do drużyny i opuściłam szatnię.
Szłam w kierunku najniższego rzędu,
znajdującego się na trybunach. Co kilka kroków robiąc głęboki wdech,
wypatrywałam wzrokiem Katy Bell, która miała zająć mi miejsce. Nagle przez ten
tłum doszedł do mnie głos oślizgły, niczym stara pasta do zębów. Spojrzałam w
tamtą stronę i ujrzałam sylwetkę Olivii Yaxley. Dziewczyna trzymała w rękach
jakiś sztandar, na którym było napisane...
- Nie daruję... - powiedziałam
pod nosem i w tej samej chwili ujrzałam Katy Bell, machającą do mnie z
pierwszego rzędu. Odwzajemniłam gest, choć w środku czułam jak się gotuję.
- Co tak długo? - spytała
dziewczyna, kiedy usiadłam obok niej.
- Coś mnie zatrzymało. - odparłam
szybko, starając się nie stracić z oczu Yaxley, machającą jakimś materiałem z
napisem: "Zbiórka na Weasleya - każdy knut mile widziany".
"Że też akurat dzisiaj nie
wzięłam różdżki" - plułam sobie w brodę.
Skierowałam lekko rękę w stronę
dziewczyny i wyszeptałam zaklęcie. - "Za duża odległość i za skomplikowane
zaklęcie". Spróbowałam jeszcze raz, ale sztandar nie został nawet
draśnięty.
- Ehh - westchnęłam przeciągle,
gdy nagle przyszło mi coś do głowy. - Katy? - zwróciłam się do dziewczyny. -
Mogłabyś pożyczyć mi swoją różdżkę?
- Niestety nie wzięłam. -
opowiedziała przepraszająco, a ja kiwnęłam głową.
Nagle rozległ się gwizdek, a na
trybunach wybuchły głośne owacje. Na boisko wleciało czternastu zawodników i
przez chwilę krążyło wokół niego. Potem jakby zmienili kurs i rozstawili się na
swoich pozycjach, łypiąc groźnie na swych przeciwników. W oczy rzuciły mi się
dwie intensywnie rude czupryny przyjaciół. To był ich pierwszy mecz, ale nie
okazywali zaniepokojenia. Chłopcy przybili sobie jedynie piątki i odlecieli na
swoje stanowiska. Charlie w tym czasie wymieniał uścisk dłoni z jakimś
nieznanym mi ślizgonem o blondwłosach, a pani Hooch tłumaczyła im w tym czasie
ogólne zasady, jakby nie wiedzieli.
Znowu rozległ się gwizdek - tym
razem obwieszczający początek meczu. Zawodnicy ruszyli, a szybkości, jakie oni
przyjmowali, wyprzedzały dwukrotnie Hogwart Expres.
- Wystartowali! - wydarł się
Jordan, będący szkolnym komentatorem meczy Quidditcha. - Gryfoni na starcie
przejmują kafla. Amy Trumpet wraz z Simonem Sayre'em lecą w kierunku pętli
przeciwnika i, mijając wszystkich zawodników drużyny przeciwnej, zdobywają 10
punktów. Pierwsze punkty dla Gryffindoru! Tłum kibiców szaleje!
Radość Jordana nie trwała jednak
długo, gdyż Ślizgoni, porządnie rozwścieczeni straceniem punktów, zaszarżowali
na nasze pole bramkowe. Marcus Flint, nie kłopocąc się nawet przestrzeganiem
zasad mało nie zrzucił zawodnika ze swojej drużyny z miotły i leciał na oślep w
kierunku pętli. Zamachnął się mocno i rzucił kaflem. Piłka rozpędzała się coraz
mocniej, a Wood nie mógł mieć szans na obronienie tego strzału. Wtem... kafel
zmienił kierunek, a dokonał tego tłuczek, który został rzucony przez Georga.
Trybuny zawyły radośnie, a Jordan
z emocji mało nie spadł ze swojego miejsca.
- Wood szybko przejmuje kafla i
podaje go najnowszemu nabytkowi gryfonów: Angelinie Johnson. Dziewczyna z
niezwykłą szybkością pokonuje boisko i z łatwością przedostaje się przez obronę
ślizgonów. Robi zamach i... pudłuje. - Wypowiedź chłopaka zabrzmiała bardziej
jak pytanie. - Dajcie jej kafla jeszcze raz, panie sędzio, to przez
niesprzyjający wiatr, to wina ślizgonów!
- Jordan, uspokój się. - Przez
mikrofon Lee wydobył się głos McGonagall.
- Ale pani profesor, gdyby
wiatr...
- Komentuj mecz, Jordan! A nie
zajmujesz się prognozą pogody!
Parsknęłam śmiechem na słowa
profesorki, ale w tej samej chwili przed oczami mignęła mi złota kulka. Chwilę
później, przeleciał za nią Charlie i, jakby przywdział pelerynę niewidkę,
zniknął. Na tle boiska była widoczna jedynie szkarłatna szata chłopaka, która
powiewała narwanie i przemieszczała się do przodu.
- Patrzcie wszyscy! - zawył
Jordan. - Szukający Gryffindoru dostrzegł znicza. Mknie przez powietrze z taką
szybkością. Szukający Slytherinu nic nie robi! Ta gapa pewnie nie ma pojęcia,
co w ogóle robi na boisku!
- Jordan! - Znowu głos
McGonagall.
- Charlie Weasley leci za
zniczem. Już ma go w ręce. Sięga po niego i... Znicz nagle zmienia kierunek, a
Weasley obrywa tłuczkiem. Nie! Co się dzieje?
Charlie oberwał tłuczkiem w lewe
ramię. Ześlizgnął się z miotły i tak naprawdę w ostatniej chwili złapał się za
jej trzon. Część osób na trybunach wstrzymała oddech. I wtedy Charlie wdrapał
się na drążek. Skierował się w stronę murawy boiska.
- Poddał się? - spytała Katy
Bell, lecz ja jedynie pokręciłam głową.
Przeciwna drużyna nic nie zrobiła
sobie z zachowania Charliego. Wykorzystując zdziwienie gryfonów, Andy Brown
złapał za kafla i pognał w stronę pętli. Zamachnął się, ale w ostatniej chwili
Wood obronił rzut.
Znów spojrzałam na Charliego.
Wylądował na środku boiska i wpatrywał się z determinacją w kibiców. Podniósł
lewą rękę w górę i rozszczelnił lekko palce. W jego dłoni zaiskrzyła się złota
poświata. Wytrzeszczyłam oczy i uśmiechnęłam się szeroko.
- Proszę państwa. Charlie złapał
znicz. Gryffindor wygrał! - wydarł się Jordan.
Bliźniacy zrobili zwycięski obrót
w powietrzu i szybko podlecieli do brata. Wpadli na niego umyślnie i wyściskali
go porządnie. Zaśmiałam się na ten widok.
...
- Trzeba to uczcić. - zawołał
Charlie, wpadając do Pokoju Wspólnego.
- Melanż pod czujnym okien
McGonagall? Nie sądzę. - odparł Fred, siedząc obok mnie, a ja parsknęłam
śmiechem.
- Przecież ty będziesz pierwszą
osobą, która się pojawi w Pokoju Wspólnym. - zakpił jego brat.
- W to nie wątpię, a jednak...
- Za dwie godziny tutaj! -
krzyknął Charlie, żeby McGonagall faktycznie usłyszała.
- Słyszycie, chłopaki - rzucił
Lee. - szykujemy się. - Machnął ręką w stronę dormitorium i pobiegł w tamtą
stronę, mając na karku Freda. George nadal siedział na kanapie.
- Dlaczego mam dziwne wrażenie,
że to wszystko jakaś podpucha? - zwrócił się do Charliego, który wykrzywiał
usta w ironiczny uśmiech.
- Dlatego, że kto normalny robi
huczne imprezy o trzeciej po południu? - Wskazał na zegar, znajdujący się na
ścianie i poszedł w kierunku swojego pokoju.
- Własnemu bratu. - Pokręciłam
głową, mało nie wybuchając śmiechem.
- Przecież sama chcesz to
zobaczyć. - powiedział George.
- Skąd ta pewność? - spytałam
chytrze.
- Gdybyś nie chciała, to już
stałabyś pod drzwiami do naszego dormitorium. - zaśmiał się.
...
Niestety po jakichś piętnastu
minutach bezproduktywnego siedzenia, zaczęło nam się nudzić, więc postanowiłam
z Georgem sprawdzić, jak idą przygotowania do hucznego wydarzenia. Kiedy
weszliśmy do dormitorium chłopaków zastaliśmy pokój w jeszcze większej ruinie
niż zwykle, a Fred i Lee wgapiali się tępo w Mapę Huncwotów.
- Co tam wypatrzyliście? -
spytałam sceptycznie i starałam się coś podejrzeć przez ramiona chłopaków.
- Spójrzcie na to. - oznajmił Lee
i wskazał palcem na jakiś punkt na Mapie.
Był to ten tajemniczy korytarz,
który prowadził do Pokoju Wspólnego ślizgonów. W pomieszczeniu znajdowało się
kilka par stóp, a jedna z nich chodziła po nim bardzo dynamicznie, jakby w
podłodze chciała wykopać rów. Kropka ta była podpisana: Olivia Yaxley.
- Mogłam się spodziewać. -
mruknęłam, a chłopcy posłali mi pytające spojrzenia, które momentalnie zbyłam.
- Co zamierzamy zrobić z tą
wiedzą? - rzucił George, będący, tak jak ja, bardzo zaintrygowany tym
znaleziskiem.
- Jeszcze nie wiemy. - odparł
Fred. - Ale ślizgoni ustawili sobie całkiem fajne hasło.
- "Czysta krew" - zakpiłam
z jadem. - Nikt by na to nie wpadł.
- Przynajmniej nie tacy zacofani gryfoni jak my. Obrońcy szlam i zdrajcy krwi. - powiedział Fred, a w jego ustach to brzmiało jak
największa nagroda.
- Pamiętacie Dzikie Pnącza? -
podsunął nagle George, na co pokiwaliśmy zgonie głowami.
- Ciężko zapomnieć. - odparłam. -
Wpadłeś wtedy na mnie, bo: "bałeś się małej
roślinki". - zacytowałam profesor Sprout.
- Mniejsza. - Machnął ręką,
najwidoczniej starając się wyrzucić z głowy to straszne przeżycie. - Ich
właściwościami było...
- Zaklejanie wszystkiego, co
znajdą na swojej drodze. - przerwał Fred.
- Tak - odparł zirytowany, bo
wciąż ktoś mu przerywał. - Wzięliśmy na tej lekcji próbkę tej ich... mazi.
Więc, jeżeli by tak użyć zaklęcia powiększającego i rozprowadzić to po ich
wejściu...
- Wyszedł by całkiem niezły
dowcip. - dokończyłam mimowolnie, a George jedynie przytaknął.
Wtedy Lee zerwał się z łóżka i
dopadł do swojej szkolnej torby. Wyciągnął z niej mały słoiczek z niebieską
substancją - mazią Dzikich Pnączy.
- Idziemy? - spytał Lee.
- Czekaj, nie mogę znaleźć
różdżki.
- Ja wezmę. - zaoferowałam.
...
- Nie widać nikogo. Ruszamy
dalej.
Hogwart zawsze był plątaniną
korytarzy, jednak Mapa Huncwotów dawała nam na tyle dużo możliwości, że i tak
jakimś nieszczęsnym cudem potrafiliśmy się zgubić.
- To za tym zakrętem. - wskazałam
na zejście korytarzy.
Minęliśmy je bez większego
problemu i faktycznie staliśmy teraz przed ścianą, na której znajdowały się dwa
węże, łączące się pyskami.
- U nas jest Gruba Dama, ale
tutaj wracać w środku nocy do dormitorium to jest naprawdę przygoda. -
skomentował Fred.
- Masz za mało wrażeń? - spytałam
kąśliwie.
- Jak mam do wyboru Grubą Damę, a
Węże... - wtrącił się George.
- Wy nie musieliście
przysłuchiwać się jej wywodom na temat przystojności Snape'a i innych tam ciasteczek w akwarelach. - Przeszły
mnie dreszcze na samo wspomnienie.
- Dobrze, ale możecie później
przechwalać się waszym doświadczeniem w ekstremalnych sytuacjach? Mamy robotę
do wykonania. - skarcił Jordan.
- Ej, ej, ej... - zaprotestował
Fred. - Kim jesteś i co zrobiłeś z Lee?
- Umieram ze śmiechu, George. - powiedział
chłopak.
- Nie jestem George. - oznajmił
Fred. - Prawdziwy Jordan by mnie rozpoznał. - Założył ręce na piersi.
- Przy minimalnym stopniu
widoczności? - zastanowiłam się, chociaż dla mnie rozpoznanie bliźniaków było
pestką. Może gdybym nie widziała ich przez dłuższy czas...
- Nie ważne. - przerwał George,
kiedy Lee otworzył już słoiczek, a maź była gotowa do wykorzystania. - Suz, czy
mogłabyś już...
- Nie potrafię go wykonać. -
wyjaśniłam. - Tobie ono szło lepiej.
- Jasne - chłopak westchnął
ciężko i wziął ode mnie moją różdżkę. - Hmmm, faktycznie bardzo wygodny ten
wiąz. - powiedział nagle.
- George, zamknij się. - Fred
najwidoczniej ogarnął powagę sytuacji, bo gdybym potrafiła zabijać wzrokiem, a
przydałaby mi się taka umiejętność, to George byłby już martwy.
- Okey - zaśmiał się niedbale.
Ścisnął mocniej różdżkę i, jakby
starając się bardziej wyczuć jej moc, powiedział: "Engorgio". W tej
samej chwili substancja zaczęła wypływać ze słoiczka i unosić się w górę.
Następnie chłopak zaczął kierować stróżki mazi po kantach ścian, aż całe
wejście do Pokoju Wspólnego zostało zalepione substancją, przypominającą klej.
- Finał - powiedział George,
kiedy skończył rozprowadzać substancję.
- Akcja: "Zalepienie lochów
ślizgonów" została wykonana pomyślnie. - podsumował Fred i w tej samej
chwili usłyszeliśmy głosy, dobiegające zza zakrętu.
- Jaki finał? Teraz to się
dopiero zacznie. - spanikował Jordan.
- Przejście - Wskazałam
pospiesznie na Mapę, która pokazała, że obraz znajdujący się za nami jest
jakimś tajemnym przejściem.
Przycisnęłam jego lewy kant, a głosy
zaczęły przybierać na sile. "Szybciej, szybciej" - myślałam
gorączkowo, starając się otworzyć przejście za radą Mapy.
- Daj - George stanął obok mnie i
pod jego ręką momentalnie obraz wyskoczył ze ściany.
W ostatniej chwili weszliśmy do
środka, a przejście znów zasunęło się.
- Było blisko. - szepnęłam, opierając
głowę o lodowatą ścianę.
- Chciałbym zobaczyć ich miny na
widok zalepionego wejścia. - zachichotał Fred.
- Chciałabym, żeby tutaj było
cieplej. - jęknęłam z zimna.
- To dobry pomysł, żeby wydostać
się z tej lodziarni. - poparł mnie George i ruszyliśmy zgodnie z Mapą.
Korytarze nie były używane od
przynajmniej dziesięciu lat. Wszędzie znajdowały się pajęczyny z martwymi
pajęczakami oraz innymi owadami. Od czasu do czasu napotykaliśmy także drobną
latarenkę, która zapalała się, gdy byliśmy w jej pobliżu.
Po kilku minutach błądzenia po
tym bezkresnym labiryncie, znaleźliśmy się w ślepym korytarzu, a przecież,
kiedy szliśmy w tę stronę, nie napotkaliśmy żadnej bocznej uliczki, więc nie
mogliśmy ruszyć w drogę powrotną.
- Co jest napisane na Mapie? - spytałam
Jordana, rozporządzającego planem.
- Trzecia cegła od dołu, pierwsza
z brzegu. Po-gil-go-tać ją - przeczytał. - Rany, ale ten ktoś bazgrze!
- Nie marudź. - odparł Fred i
wykonał instrukcję.
W tej samej chwili przejście
otworzyło się, a wraz z nim poderwał się kurz osiadający tu od ponad dekady. Po
krótkim napadzie astmy, udało nam się wytaraskać stamtąd i wstępnie zrozumieć,
gdzie jesteśmy.
- To wieża Gryffindoru. -
zauważył trafnie George.
- To dormitorium dziewczyn. -
sprecyzowałam z przerażeniem i momentalnie spojrzałam na chłopaków. - Żadnych
gwałtownych ruchów. - ostrzegłam i skierowałam się do swojego pokoju.
Chłopcy, najwidoczniej uradowani
tym faktem, ruszyli za mną pingwinim krokiem.
- Wy macie lepsze pokoje. -
oburzył się Fred, nawet nie kłopocząc się przywitaniem z Angeliną.
- Długa historia. - starałam się
jej wytłumaczyć, ale to niewiele pomogło.
- Macie świadomość, że jeśli
McGonagall tu wpadnie i zobaczy was trzech to...
- To nie musi o tym wiedzieć cały
Gryffindor. - warknęłam, zamykając jej usta ręką. - Ciszej, na litość!
Dziewczyna wywróciła jedynie
oczami i wyrwała się z mojego uścisku.
- Rozumiem - powiedziała, a
następnie wróciła do czytania książki, nie wiele interesując się naszym
dowcipem.
- Koniec Psot - skierowałam
różdżkę w stronę Mapy, a wtem zaczęły z niej znikać wszelkie linie, aż został
stary pergamin.
- Nie wiem jak skomentować
dzisiejszy dzień - oznajmił George. - ale wiem, że ta Mapa jest naszym kluczem
do sukcesu. - Uśmiechnął się chytrze.
...
Kiedy nareszcie udało mi się
wypędzić chłopaków z mojego pokoju, godzina okazała się tak późna, że nie
mogłam już bardziej zwlekać z pójściem do biblioteki. Zabrałam ze sobą, jak
zwykle, poezję i zawiłe wiersze Szekspira o animagii oraz dwie książki dla
przykrywki. Wyszłam z Pokoju Wspólnego i w miarę stabilnym krokiem, szłam w
kierunku biblioteki, dziękując Odysowi w duchu, że jest pora kolacji i nikogo
na pewno nie spotkam.
Kolejna plątanina korytarzy,
kolejne przywitania postaci na obrazach, kolejny uczeń, który nie poszedł na
kolację, kolejna zbita przez Irytka waza z dynastii Ming i kolejna z jego
strony próba do wytrącenia mnie z równowagi, jakby za punkt honoru wziął sobie
dewastacje mojego, i tak już naciągniętego, grafiku.
Po długiej i wyczerpującej
podróży, trwającej dziesięć minut na nasze, dotarłam do żelaznych wrót
biblioteki - królestwa pani Bloop: sadystycznej i snobistycznej bibliotekarki.
Pchnęłam ciężkie drzwi, których ciężar był po to, aby zniechęcić uczniów do
chłonięcia wiedzy, i, obdarzona chłodnym spojrzeniem kobiety-cerber, ruszyłam
wzdłuż dywanu w poszukiwaniu końca biblioteki.
Każdy dział wyglądał tak samo,
więc po pewnym czasie nie miałam zupełnej pewności, czy aby na pewno nie kręcę
się w kółko. I wtedy ujrzałam, ostatni rząd książek, za którym znajdowała się
jedynie ściana. Westchnęłam z ulgą i odwróciłam się w celu sprawdzenia ile
przeszłam. Pani Bloop wyglądała jak malutka mróweczka i zdawało mi się, że
zaraz usłyszę głos orła, który był nieodłącznym elementem scen we wszystkich
mugolskich westernach, gdzie główny bohater pokonuje taki kawał drogi.
Zniechęcona
"przyjaznym" spojrzeniem pani Bloop, weszłam pospiesznie w ostatnią
alejkę i rozłożyłam książki na stoliku.
Pomimo dzielącej mnie od kobiety
znacznej ilości półek, nadal czułam na sobie jej wzrok. Takie wrażenie
odczuwałam za każdym razem, kiedy przychodziłam ćwiczyć animagię. Wydawało mi
się także, że kobieta za każdym razem coś podejrzewa, więc przychodziłam z
coraz większą gulą w gardle.
Cały miesiąc przychodzenia do
biblioteki i trenowania mojej nowej zdolności niczego nie zmieniał. Nie widać
było żadnego efektu, prócz snów, które nawiedzały mnie każdej nocy. Za każdym
razem przebiegały tak samo. Remus przemienia się w wilkołaka, jednak ja nie
mogę się przeobrazić. Budzę się z uczuciem zaciskania jego zębów na mojej
krtani, zlana potem. Od miesiąca. W każdej chwili mogłam zostać przyłapana
przez jakiegoś zagubionego ucznia, który także darował sobie kolację, a kiedy
wracałam, mógł mnie złapać jakiś nauczyciel na dyżurze nocnym.
Zamknęłam oczy, starając się
pozbyć myśli. Przynajmniej tych, które mi były teraz niepotrzebne. Położyłam
ręce na kolanach i próbowałam zapomnieć o wszystkim. W myślach przywołałam
twarz brata. Zmęczona, jednak nadal pełna pasji, radosna, choć czasami
zdenerwowana przez moje głupie pomysły. Zatroskana, bo brat chciał zastąpić mi
pełną rodzinę. On była całą moją rodziną i nikogo więcej nie potrzebowałam.
Wyobraziłam sobie, że -
"jestem zwierzęciem". Nie wiedziałam jakim, ale zachowywałam
świadomość, że - "nie jestem sobą".
"To dla Remusa, chcę być
kimś, kto będzie w stanie go obronić, ochronić przed samym sobą. Kto zapewni mu
bezpieczeństwo. Chcę być kimś, kto zachowa w myślach człowieczeństwo. Kimś, kto
potrafi zapanować nad instynktem, który nie przejmie nade mną kontroli.
Instynktem, który będzie mi pomagał zachować ludzką świadomość. Dla brata...
pragnę tego najbardziej"
Wtedy poczułam jak przechodzi
mnie silny skurcz. Poczułam jak odpływam i tylko ogromny ból zachowywał we mnie
resztki świadomości. Potworny, przerażający i przeszywający na wskroś.
Cierpienie, które nie chciało oszczędzić żadnej komórki. Tak potworne, że nawet
najgłośniejszy krzyk nie byłby w stanie go złagodzić.
Znów otworzyłam oczy. Nadal
przebywałam w bibliotece, ale czułam, że coś jest nie tak. Obolała wstałam z
podłogi i podniosłam swoje książki, gdy nagle poczułam za sobą dziwny przeciąg,
którego przedtem na pewno nie było. Odwróciłam się w tamtą stronę i już nie
wiedziałam czy to sen czy tylko rzeczywistość.
Znajdowała się przede mną dziura
w murze, przypominająca wejście do jednego z tajnych wejść Hogwartu. Byłam
pewna, że wcześniej nie znajdowało się za mną dodatkowe pomieszczenie, więc
cała ta sytuacja wydała mi się...
- Jesteś czarownicą, Suz. -
powiedziałam do siebie. - To świat magii. Niby czemu się dziwisz?
Starając się chwycić mocniej
książki, ciągnięta przez jakąś niewidzialną siłę, podeszłam bliżej przejścia.
Zastanawiając się chwilę nad stabilnością sufitu tego pomieszczenia lub w ogóle
się nie zastanawiając, weszłam do środka, a gdy minęłam wejście, cegły leżące
po obu stronach sali wróciły na swoje miejsce, tworząc za mną ścianę.
- Co to za miejsce? - spytałam
samą siebie i położyłam książki na podłodze.
Znajdowałam się w ogromnej sali,
o bardzo wysokim sklepieniu. Jej ściany były pokryte wysokimi lustrami, a
podłoga czarnym granitem. Na środku sali były umieszczone poduszki i koce. Co
kilka metrów z kamiennej podłogi wyrastały średniej wielkości drzewa, których
liście były pokryte drobnymi kropelkami kolorowej rosy, jednak nie była to woda.
- Eliksir Regeneracji -
powiedziałam, poznając go po zapachu.
Do pni drzew były przymocowane
półki, na których leżały pojedyncze książki. Podeszłam do jednej z nich.
Przewróciłam ją okładką do góry i na chwilę straciłam oddech.
"Historia Animagii" jak
głosił napis na okładce.
- To niemożliwe. - szepnęłam i
podbiegłam do kolejnej. - "Sztuka Animagii".
To pomieszczenie było...
Znajdowałam się... Pokój Życzeń. Najprawdziwszy, najbardziej przydatny.
Wszystko to, czego tak bardzo potrzebowałam, znajdowało się pod jednym dachem.
Nie mogłam uwierzyć.
"W tym miejscy mogłabym
ćwiczyć zawsze. Nie musiałabym chować się przed uczniami tylko dlatego, że...
chcę zostać Animagiem. Niby to słaba wymówka, ale to pomieszczenie sprawi, że w
każdej chwili będę mogła się doskonalić." - Uśmiechałam się jak wariatka.
Podeszłam do ściany i przejrzałam
się w lustrze. Założyłam jedno z pasem włosów za ucho i wyszczerzyłam się do
siebie. Moje oczy iskrzyły się radością, wręcz nienaturalną.
- Jak zostanę tym nieszczęsnym
animagiem to będę się przeglądać całymi dniami. - powiedziałam, robiąc zabawną
minę. - Tylko jakby się stąd wydostać?
...
Na ratunek nie musiałam długo
czekać. Kiedy tylko zapragnęłam wyjść z pomieszczenia, w jednej ze ścian
otworzyło się przejście. Wyszłam pospiesznie z sali i mogłam śmiało stwierdzić,
że znajdowałam się na korytarzu na siódmym piętrze.
- Czyli tutaj będę cię szukać. -
Pokiwałam głową. - Dobra rada na przyszłość.
Następnie ruszyłam szybko w
stronę dormitorium po ciemnym korytarzu Hogwartu.
Wpadłam zziajana do Pokoju
Wspólnego, gdyż Gruba Dama kazała mi słuchać nowych etiud o przystojności
jakiegoś rycerza z obrazu przy Wielkiej Sali.
- Suz, dopiero wróciłaś? Gdzie
byłaś przez tyle czasu? - spytał mnie Jordan, wyraźnie zdziwiony moją
obecnością tutaj.
- Byłam w bibliotece. -
wyjaśniłam szybko.
- Ostatnio coś często siedzisz w
bibliotece. - zaśmiał się Fred. - Uważaj, bo jeszcze zamienisz się w kujona i
będzie należało cię wydziedziczyć. - upomniał mnie.
- Nie obawiaj się, Fredzie.
Jeszcze trochę czasu moje imię będzie widnieć w twoim testamencie. - odparłam.
- Myślałem, że tylko ja w nim
jestem? - upomniał się George o swoje.
- Nie, nie, nie, George. -
zaprotestował Fred. - Ty jesteś jako pierwszy. W spadku przeznaczę ci moje
wszystkie rachunki i inne zadłużenia i kredyty.
- Żebym ja ci nie zapisał ZUS-u w
testamencie. - zagroził George.
Fred chciał zgasić brata jakąś,
zapewne boską, ripostą, jednakże, gdy tylko otworzył usta, przejście do Pokoju
Wspólnego otworzyło się i stanął w nich zdenerwowany Percy. Jego twarz można
było porównać do pędzącego 150 mil na godzinę Nimbusa 1700, z którego trzonka
buchała para.
- Jak się udało spotkanie
prefektów? - zawołał radośnie Fred, nie tracąc werwy w swojej wypowiedzi.
- Poszło by lepiej, gdyby jedną z
informacji nie okazała się notka o moich braciach. - wypalił na jednym oddechu.
- Cóż się takiego stało? -
zdziwił się teatralnie George, łapiąc się za serce.
- Ty sobie nawet nie wyobrażasz,
co się takiego stało. - powiedział, a jego twarz cały czas nie traciła na
kolorze.
- Skoro już to zrobili, to
oznacza, że jest to do wyobrażenia. - wtrąciłam z udawaną powagą, lecz Percy
poczerwieniał jeszcze bardziej.
- Fred, George, Suzanne i... - W pomieszczeniu znalazł się
Charlie - Lee!
- Kolejny prefekt w świetnym humorze?
- spytał Fred, choć już trochę mniej pewnie, ponieważ dwóch rozwścieczonych
braci-prefektów to o jednego za dużo.
- Zamilcz Fred. - uciszył go
Charlie. - Zaraz zjawi się...
- Weasleye, Lupin - McGonagall
wpadła jak huragan do Pokoju Wspólnego. - i
Jordan!
- Dlaczego moje imię mówicie
najagresywniej? - jęknął Lee, krzyżując ręce na piersi.
- Wasza czwórka! - wydusiła z
siebie McGonagall, a kiedy to powiedziała, odniosłam wrażenie, że z jej
idealnie-ciasno upiętego koka wypełzają nieliczne włosy, co wcześniej nigdy się
nie zdarzało. - Spożytkuje dzisiejszy wieczór na pomocy panu woźnemu.
- Co! Ale dlaczego? Jak to? - z
naszych ust wydobyły się głosy pełne desperacji.
- Ponieważ zaklejenie lochów
ślizgonów nie jest najrozsądniejszą formą spędzania wolnego czasu.
- Skąd pani wie? - spytaliśmy
chórem.
- Nie była to raczej cicha sprawa.
- powiedziała profesorka - Zwłaszcza, że na miejscu zbrodni znaleźliśmy
słoiczek pana Jordana. - dodała po chwili.
- Jordan! - wydarliśmy się na Lee
, a wtedy z twarzy chłopaka zniknęła cała pewność siebie i złość do największej
agresywności wszystkich wobec niego.
...
- Waszym zadaniem jest
posprzątanie korytarza na III piętrze, zrozumiano? Pan woźny będzie już tam na
was czekał. - objaśniła profesorka. - Żałuję, że osobiście nie mogę was
przypilnować, ale wierzę, że pan Filch potraktuje was równie srogo, jak ja bym
to zrobiła.
Wtedy znaleźliśmy się w
odległości kilku łokci od woźnego. Profesor McGonagall odeszła, a my
znaleźliśmy się sama na sam z osobą, która ma wyjątkowe zamiłowanie do kajdan i
kotów.
- Znowu się spotykamy na
szlabanie. Czy to nie staje się nudne? - Dobiegł do nas lodowaty głos
mężczyzny. Głos przeszyty na wskroś chęcią mordu i dziką satysfakcją.
***
Jak wrażenia? Napiszcie w komentarzu co myślicie :)
Zamiłowanie do kajdan brzmi dosyć strasznie.... Czekam na kolejny rozdział 😈
OdpowiedzUsuńTaki Filch już jest. W jego głowie kotłują się myśli o Pani Norris i o torturowaniu uczniów.
UsuńDziękuje za pozostawienie komentarza.
Pozdrawiam, Autorka ;)