sobota, 6 maja 2017

Rozdział 15


Umiejętność prostego nanoszenia myśli na papier wydała się dla mnie zbawieniem w tym rozdziale.
Może pewne rzeczy z życia Suz zostaną wyjaśnione, a część jeszcze bardziej się zagmatwa...
***

Motto pewnej książki, którą miałam kiedyś przyjemność przeczytać, brzmiało: "Jeśli czegoś bardzo chcesz, to wiedz, że kiedyś na pewno to osiągniesz". Po kilku lekcjach, jakich otrzymałam od życia aż w nadmiarze, mogłam stwierdzić, że jest zupełnie na odwrót.
Sytuacje, które przyprawiały mnie o zawał, odwiedzały mnie oraz moich przyjaciół bardzo często, a przez ich częste wizyty nie byłam w stanie ich opanować.
Tak było i tym razem. Złudnie prowadzeni żądzą zrobienia kolejnego żartu pierwszakom, wpadliśmy we własne sidła i nawet nie wiedząc kiedy, znaleźliśmy się na szlabanie u Filcha, który nie oszczędzał w nas żadnego mięśnia. Dlatego też po kilku godzinach ciężkiej pracy, gdy nasza kara dobiegła końca, szliśmy przez szkolne korytarze jak grupa inferiusów, które zapomniały już dawno straconego sensu życia.
- Gdyby nie ten Irytek. - mruknął cicho George i kopnął jakiś kamyk, który nie wiadomo skąd znalazł się przy jego bucie.
- Gdyby ktoś wziął Mapę. - odparłam, spoglądając na chłopaka z pretensją. - Miałeś wziąć dwie rzeczy. Głowę i Mapę, a finalnie... niczego wziąłeś.
- Tak? - zadrwił. - A kto mnie pospieszał? "George, szybciej... szybciej, szybciej". - parodiował mój głos.
- Gdybyś tyle nie gadał z pierwszoklasistkami, może bym cię nie musiała pospieszać. - powiedziałam rozeźlona.
- A gdybyś ty...
- Możecie się zamknąć. - przerwał Fred, wyraźnie zdenerwowany naszym zachowaniem. - Nie wiem jak wy, ale ja drugiego szlabanu już nie chcę oberwać.

- Zajrzyj na Mapę i sprawdź czy ktoś nie idzie. - zaśmiałam się. - A nie... przecież jej nie wzięliśmy. - Spojrzałam na Georga, z którego uszu buchała para. - Coś nie tak? - rzuciłam ironicznie.
- Byłoby lepiej gdybyś...
- Cisza! - wrzasnął Fred. - Jesteście gorsi niż stare małżeństwo! A i oni kłócą się mniej zażarcie!
- Jak byś miał setkę na karku, to też byś się kłócił niezażarcie. - odparł George, a ja mimowolnie parsknęłam śmiechem.
...
Nazajutrz nasze humory odzyskały dawny poziom, choć wciąż łypałam złowrogo na Georga. Było to jednak bardziej spowodowane niepisanym prawem niż czystą niechęcią do jego osoby.
- Co mamy pierwsze? - spytałam, kiedy jedynym dźwiękiem na śniadaniu było ciamkanie Jordana.
- Obrona Przed Czarną Magią. - odparła Angelina, wyraźnie rozpromieniona tym faktem.
- Cudownie, nigdy nie czułam się lepiej. - mruknęłam bez zainteresowania, na co dziewczyna wytrzeszczyła oczy.
- Nie cieszysz się? - wydała z siebie z oburzeniem. - Może lekcje z Montgomery były lepsze?
- Z pewnością nic ich nie pobije. - przytaknął George.
- Ach, przestań. - Machnęła ręką. - Suz, pewnie cieszysz się jak dziecko?
- Ale ukrywasz to bardzo głęboko. - Chłopak zaśmiał się głośno, a ja przytaknęłam mu, wykrzywiając usta w ironiczny grymas, dotyczący spekulacji Angeliny. - Angelina, spójrz tylko na nią. - Wskazał na mnie łyżką. - Suzanne jest kwintesencją ludzkiej radości.
- A żebyś wiedział. Ta "interesująca lekcja" - Zrobiłam w powietrzu znak cudzysłowu. - sprawia, że moje życie wreszcie nabiera sensu. - Złożyłam dłoń w pięść i uniosłam ją ku górze, jakbym zaraz miała złożyć jakąś wieczystą przysięgę uśmiechania się na Obronie.
- Ale tematem tej lekcji będą nasze różdżki.
- Tak, ta lekcja będzie dotyczyć naszych różdżek. - zgodziłam się z dziewczyną. - Prześwietlania ich i ogólny ich rozbiór na czynniki pierwsze. - zadrwiłam po chwili.
- Po tobie się tego nie spodziewałam. Ten magiczny patyk to... - Angelina zatrzymała się na chwilę.
- Nieodłączny element twojego życia. - podrzucił Fred.
- Właśnie. - poparła. - Nie cieszysz się choćby odrobinę?
- Wam zawsze trzeba wszystko tłumaczyć. - westchnęłam głośno, a następnie chwyciłam swoją torbę z książkami i wyszłam z Wielkiej Sali, kierując się w stronę sali Colberta.
...
- Witam was bardzo serdecznie. - przywitał się z nami Colbert. - Dziś, tak jak notabene wspominałem na zeszłej lekcji, przyjrzymy się bliżej waszym różdżką, które są ucieleśnieniem waszych cech, kryjących się w was bardzo głęboko. - oznajmił. - Czy wszyscy są gotowi?
- Tak. - powiedzieliśmy zgodnym chórem, chociaż ja zrobiłam to najciszej.
- Wspaniale, a teraz ad rem. Jak wiecie, wielu wytwórców różdżek potrafi prześwietlić te magiczne przedmioty za pomocą jednego spojrzenia. Nie sądzę by ktokolwiek w tej klasie miał taki dar, więc użyjemy do tego bardzo prostego zaklęcia. Brzmi ono: "Parwand", co w dosłownym znaczeniu oznacza: przez różdżkę. Wymyślił ten czar jakiś znamienity czarodziej, który jednakże jest dla nas jedynie czystym nonsensem. Jakieś pytania? Świetnie, idziemy dalej.
Profesor dokładnie zlustrował nas wzrokiem i przeszedł się kilka razy po podwyższeniu.
- A teraz powiedzcie bardzo wyraźnie: "Parwand". - Chaotyczne głosy uczniów. - Jeszcze raz. - Znowu dźwiękowy bałagan w sali. - Wspaniale. A teraz weźcie swoje różdżki i skierujcie je pionowo w górę. Dobrze. Unieście je trochę wyżej i powiedzcie...
- Parwand! - część uczniów ryknęła chórem, a z ich różdżek wystrzeliły różnokolorowe kłęby dymu o osobliwych kształtach.
Sufit wypełnił się całą gamą barw, które łączyły się ze sobą, a następnie znikały.
- Pacemento - powiedział profesor  i całe przedstawienie znikło. - Cieszę się na wasz entuzjazm, jednakże... Jeszcze raz. Unieście różdżki w górę i powiedzcie: Parwand.
- Parwand. - wypowiedziałam posłusznie z tłumem i chwilę później z mojej różdżki wydobyło się zielone światło... w kształcie jakiegoś drzewa.
Światła innych osób przywdziewały inne kolory, ale formy w jakie się układały, także przypominały drzewa. Kiedy ruszyłam lekko różdżką, drzewo rozmazało się i momentalnie znikło.
- Wspaniale. - Usłyszałam głos profesora. - Naprawdę poszło wam świetnie. W podręcznikach, na stronie 56, macie rubryki, w których wypisano znaczenie Luxów. - poinstruował. - Luxy to dusze waszych różdżek, które opisują jej właściwości. Ich rdzeń oraz drewno z jakiego różdżka została wykonana. - dodał jeszcze, a następnie zajęliśmy się szukaniem rubryk.
Otworzyłam niepewnie książkę, wiedząc, że nie mam zamiaru mówić przy całej klasie, jak wygląda mój rdzeń. Przed pierwszą klasą, z resztą jak każdy, udałam się do sklepu Ollivandera, by wybrać różdżkę lub by to ona wybrała mnie. I wybrała, a słowa Garricka Ollivandera brzmiały następująco: "Och... doprawdy to bardzo niezwykła różdżka. Pamiętam, że długo poszukiwałem odpowiedniego rdzenia. Został on wykonany z Wąsów Kuguchara."
- Suzanne, czy możesz powiedzieć coś o swojej różdżce. - Z zamyślenia wybudził mnie głos profesora.
Gdy rozejrzałam się po klasie, zrozumiałam, że jestem teraz ogólnym obiektem kpin.
- Tak - odparłam, choć zabrzmiało to bardziej jak pytanie. - A więc... - Zlustrowałam kartkę wzrokiem, szukając zielonego koloru, co było niepotrzebne, bo wiedziałam co tam zobaczę. - Moja różdżka została wykonana z... lipy. - Wskazałam, sugerując się najpierw kształtem mojego Luxa, by jak najbardziej opóźnić przedstawienie wiązu.
- Lipa to niezwykłe drzewo. - westchnął mężczyzna radośnie. - Jej magiczną cechą jest przyjaźń. Bardzo dobra do transmutacji i magii niewerbalnej. - Pokiwał głową. - Gratuluję posiadania takiego rodzaju drzewa. - Kiwnęłam niepewnie i obejrzałam się, by zobaczyć miny bliźniaków. Ci uśmiechnęli się do mnie promiennie, co jednakże nie dodało mi otuchy.
- A rdzeń? - zagadnął przyjaźnie profesor, jakby spodziewał się, co zaraz usłyszy. Zwróciłam wzrok na książkę i w jednej rubryczce ujrzałam ten paskudny wyraz oraz jego tak zwane właściwości.
- Jest on uważany za najbardziej przemyślany rdzeń. - przeczytałam, błagając profesora w duchu, by zapytał kogoś innego.
- A mianowicie?
- Ku... kugu... - zatrzymałam się na chwilę. - Wąsy kuguchara - bąknęłam, jak najciszej się dało, jednak wszyscy usłyszeli.
- Ciekawe... bardzo rzadko używany rdzeń. Gratuluję. - powiedział profesor.
- Gratuluję. - prychnęłam, gdy profesor poszedł męczyć kolejnego ucznia, i oparłam się o oparcie krzesła. - To beznadzieja, a nie ciekawie. Kuguchar to... kot, do tego wyjątkowo wredny. - rzuciłam. - Poużywajcie sobie, śmiało. - zachęciłam bliźniaków, którzy patrzyli na mnie jak cielę w malowane wrota.
- Zaskakujesz nas każdego dnia. - pocieszył George, na co lekko się uśmiechnęłam. - A po za tym zawsze możesz kupić drugą różdżkę.
"Remus się ucieszy, kiedy powiem, że nasze wydatki powiększą się przez moją nienawiść do kotów" - przeszło mi przez głowę.
- Chyba zostanę przy starej. - odparłam, przekładając między palcami patyk.
- W sumie to nie rozumiem dlaczego się dąsasz, Suz. - rzekła po chwili Angelina. - Przecież koty to wspaniałe zwierzęta. - Przewróciłam oczami. - Spójrz na takiego Nieśmiałka.
- O nie! - zaprotestowałam momentalnie. - Jeżeli ta podła gadzina jest wspaniałym przedstawicielem gatunku, to chyba wyrwę sobie rdzeń. - zagroziłam.
- Och, nonsens, panno Lupin. - wtrącił się w naszą wymianę zdań profesor Colbert, który od dłuższego czasu przysłuchiwał się nam z zainteresowaniem. - Przecież to sic! Niczego nie zdziałasz różdżką bez rdzenia.
- Przynajmniej będę miała pewność, że moja różdżka nie zacznie się nagle pozbywać kłaczków, należących do jakiegoś fukającego futrem sierściucha. - Skrzyżowałam ręce na piersi.
- Takim sposobem to się dziewczyny nie dogadacie. - Pokręcił głową nauczyciel i odszedł, kontynuując przerwane odpytywanie z różdżek.
Dalsza część zajęć polegała na robieniu notatek ze wszystkiego, czego dowiedzieliśmy się na dzisiejszej lekcji.
...
Następne kilka dni minęło w miarę spokojnie. Nie licząc coraz bardziej podnoszących się emocji z powodu zbliżającego się meczu Quidditcha pomiędzy Gryffindorem a Slytherinem. Charlie wyciskał z zawodników siódme poty i nic nie wskazywało na to, że po meczu treningi zostaną uszczuplone. Chłopak popadł w istny maniakalizm, za który my musieliśmy ciężko płacić.
Nerwy zawodników podniosły się jeszcze bardziej, kiedy w sobotę po śniadaniu znajdowaliśmy się w szatni gryfonów i wyczekiwaliśmy głośnego dźwięku gwizdka, rozpoczynającego mecz. Szczerze liczyłam już na ten dźwięk, gdyż Charlie, nie wiedząc jak spożytkować nerwy, zaczął wymyślać nowe teorie na nadchodzący turniej.
- Dobra... koniec. - Uniósł ręce w górę, w ramach kapitulacji, kiedy posłałam mu groźne spojrzenie.
- Cieszę się. - podsumowałam.
- Okey - mruknął chłopak i z większym entuzjazmem zwrócić się do swoich zawodników. - Słuchajcie, jest to nasz pierwszy mecz w tym sezonie i mam nadzieję, że uda nam się wygrać. Mam świadomość, że ślizgoni są groźnym przeciwnikiem, ale ćwiczyliśmy ostro i być może zbierzemy dziś tego efekty. - Nikłe oklaski. - Wiem, że jesteście na mnie wściekli za te treningi, ale... zależy mi na dobru naszej drużyny.
Na niektórych twarzach pojawiły się uśmiechy.
- Za Gryffindor! - zawołałam, wyciągając rękę przed siebie.
- Za Gryffindor! - zawtórowali bliźniacy i położyli swoje dłonie na mojej, a w ślad za nimi poszła cała drużyna.
W tej samej chwili w szatni pojawiła się pani Hooch, groźnie łypiąc na mnie wzrokiem.
- Tylko zawodnicy. - zwróciła się do mnie, a ja posłałam jej przepraszające spojrzenie.
- Dacie radę. - rzuciłam pospiesznie do drużyny i opuściłam szatnię.
Szłam w kierunku najniższego rzędu, znajdującego się na trybunach. Co kilka kroków robiąc głęboki wdech, wypatrywałam wzrokiem Katy Bell, która miała zająć mi miejsce. Nagle przez ten tłum doszedł do mnie głos oślizgły, niczym stara pasta do zębów. Spojrzałam w tamtą stronę i ujrzałam sylwetkę Olivii Yaxley. Dziewczyna trzymała w rękach jakiś sztandar, na którym było napisane...
- Nie daruję... - powiedziałam pod nosem i w tej samej chwili ujrzałam Katy Bell, machającą do mnie z pierwszego rzędu. Odwzajemniłam gest, choć w środku czułam jak się gotuję.
- Co tak długo? - spytała dziewczyna, kiedy usiadłam obok niej.
- Coś mnie zatrzymało. - odparłam szybko, starając się nie stracić z oczu Yaxley, machającą jakimś materiałem z napisem: "Zbiórka na Weasleya - każdy knut mile widziany".
"Że też akurat dzisiaj nie wzięłam różdżki" - plułam sobie w brodę.
Skierowałam lekko rękę w stronę dziewczyny i wyszeptałam zaklęcie. - "Za duża odległość i za skomplikowane zaklęcie". Spróbowałam jeszcze raz, ale sztandar nie został nawet draśnięty.
- Ehh - westchnęłam przeciągle, gdy nagle przyszło mi coś do głowy. - Katy? - zwróciłam się do dziewczyny. - Mogłabyś pożyczyć mi swoją różdżkę?
- Niestety nie wzięłam. - opowiedziała przepraszająco, a ja kiwnęłam głową.
Nagle rozległ się gwizdek, a na trybunach wybuchły głośne owacje. Na boisko wleciało czternastu zawodników i przez chwilę krążyło wokół niego. Potem jakby zmienili kurs i rozstawili się na swoich pozycjach, łypiąc groźnie na swych przeciwników. W oczy rzuciły mi się dwie intensywnie rude czupryny przyjaciół. To był ich pierwszy mecz, ale nie okazywali zaniepokojenia. Chłopcy przybili sobie jedynie piątki i odlecieli na swoje stanowiska. Charlie w tym czasie wymieniał uścisk dłoni z jakimś nieznanym mi ślizgonem o blondwłosach, a pani Hooch tłumaczyła im w tym czasie ogólne zasady, jakby nie wiedzieli.
Znowu rozległ się gwizdek - tym razem obwieszczający początek meczu. Zawodnicy ruszyli, a szybkości, jakie oni przyjmowali, wyprzedzały dwukrotnie Hogwart Expres. 
- Wystartowali! - wydarł się Jordan, będący szkolnym komentatorem meczy Quidditcha. - Gryfoni na starcie przejmują kafla. Amy Trumpet wraz z Simonem Sayre'em lecą w kierunku pętli przeciwnika i, mijając wszystkich zawodników drużyny przeciwnej, zdobywają 10 punktów. Pierwsze punkty dla Gryffindoru! Tłum kibiców szaleje!
Radość Jordana nie trwała jednak długo, gdyż Ślizgoni, porządnie rozwścieczeni straceniem punktów, zaszarżowali na nasze pole bramkowe. Marcus Flint, nie kłopocąc się nawet przestrzeganiem zasad mało nie zrzucił zawodnika ze swojej drużyny z miotły i leciał na oślep w kierunku pętli. Zamachnął się mocno i rzucił kaflem. Piłka rozpędzała się coraz mocniej, a Wood nie mógł mieć szans na obronienie tego strzału. Wtem... kafel zmienił kierunek, a dokonał tego tłuczek, który został rzucony przez Georga.
Trybuny zawyły radośnie, a Jordan z emocji mało nie spadł ze swojego miejsca.
- Wood szybko przejmuje kafla i podaje go najnowszemu nabytkowi gryfonów: Angelinie Johnson. Dziewczyna z niezwykłą szybkością pokonuje boisko i z łatwością przedostaje się przez obronę ślizgonów. Robi zamach i... pudłuje. - Wypowiedź chłopaka zabrzmiała bardziej jak pytanie. - Dajcie jej kafla jeszcze raz, panie sędzio, to przez niesprzyjający wiatr, to wina ślizgonów!
- Jordan, uspokój się. - Przez mikrofon Lee wydobył się głos McGonagall.
- Ale pani profesor, gdyby wiatr...
- Komentuj mecz, Jordan! A nie zajmujesz się prognozą pogody!
Parsknęłam śmiechem na słowa profesorki, ale w tej samej chwili przed oczami mignęła mi złota kulka. Chwilę później, przeleciał za nią Charlie i, jakby przywdział pelerynę niewidkę, zniknął. Na tle boiska była widoczna jedynie szkarłatna szata chłopaka, która powiewała narwanie i przemieszczała się do przodu.
- Patrzcie wszyscy! - zawył Jordan. - Szukający Gryffindoru dostrzegł znicza. Mknie przez powietrze z taką szybkością. Szukający Slytherinu nic nie robi! Ta gapa pewnie nie ma pojęcia, co w ogóle robi na boisku!
- Jordan! - Znowu głos McGonagall.
- Charlie Weasley leci za zniczem. Już ma go w ręce. Sięga po niego i... Znicz nagle zmienia kierunek, a Weasley obrywa tłuczkiem. Nie! Co się dzieje?
Charlie oberwał tłuczkiem w lewe ramię. Ześlizgnął się z miotły i tak naprawdę w ostatniej chwili złapał się za jej trzon. Część osób na trybunach wstrzymała oddech. I wtedy Charlie wdrapał się na drążek. Skierował się w stronę murawy boiska.
- Poddał się? - spytała Katy Bell, lecz ja jedynie pokręciłam głową.
Przeciwna drużyna nic nie zrobiła sobie z zachowania Charliego. Wykorzystując zdziwienie gryfonów, Andy Brown złapał za kafla i pognał w stronę pętli. Zamachnął się, ale w ostatniej chwili Wood obronił rzut.
Znów spojrzałam na Charliego. Wylądował na środku boiska i wpatrywał się z determinacją w kibiców. Podniósł lewą rękę w górę i rozszczelnił lekko palce. W jego dłoni zaiskrzyła się złota poświata. Wytrzeszczyłam oczy i uśmiechnęłam się szeroko.
- Proszę państwa. Charlie złapał znicz. Gryffindor wygrał! - wydarł się Jordan.
Bliźniacy zrobili zwycięski obrót w powietrzu i szybko podlecieli do brata. Wpadli na niego umyślnie i wyściskali go porządnie. Zaśmiałam się na ten widok.
...
- Trzeba to uczcić. - zawołał Charlie, wpadając do Pokoju Wspólnego.
- Melanż pod czujnym okien McGonagall? Nie sądzę. - odparł Fred, siedząc obok mnie, a ja parsknęłam śmiechem.
- Przecież ty będziesz pierwszą osobą, która się pojawi w Pokoju Wspólnym. - zakpił jego brat.
- W to nie wątpię, a jednak...
- Za dwie godziny tutaj! - krzyknął Charlie, żeby McGonagall faktycznie usłyszała.
- Słyszycie, chłopaki - rzucił Lee. - szykujemy się. - Machnął ręką w stronę dormitorium i pobiegł w tamtą stronę, mając na karku Freda. George nadal siedział na kanapie.
- Dlaczego mam dziwne wrażenie, że to wszystko jakaś podpucha? - zwrócił się do Charliego, który wykrzywiał usta w ironiczny uśmiech.
- Dlatego, że kto normalny robi huczne imprezy o trzeciej po południu? - Wskazał na zegar, znajdujący się na ścianie i poszedł w kierunku swojego pokoju.
- Własnemu bratu. - Pokręciłam głową, mało nie wybuchając śmiechem.
- Przecież sama chcesz to zobaczyć. - powiedział George.
- Skąd ta pewność? - spytałam chytrze.
- Gdybyś nie chciała, to już stałabyś pod drzwiami do naszego dormitorium. - zaśmiał się.
...
Niestety po jakichś piętnastu minutach bezproduktywnego siedzenia, zaczęło nam się nudzić, więc postanowiłam z Georgem sprawdzić, jak idą przygotowania do hucznego wydarzenia. Kiedy weszliśmy do dormitorium chłopaków zastaliśmy pokój w jeszcze większej ruinie niż zwykle, a Fred i Lee wgapiali się tępo w Mapę Huncwotów.
- Co tam wypatrzyliście? - spytałam sceptycznie i starałam się coś podejrzeć przez ramiona chłopaków.
- Spójrzcie na to. - oznajmił Lee i wskazał palcem na jakiś punkt na Mapie.
Był to ten tajemniczy korytarz, który prowadził do Pokoju Wspólnego ślizgonów. W pomieszczeniu znajdowało się kilka par stóp, a jedna z nich chodziła po nim bardzo dynamicznie, jakby w podłodze chciała wykopać rów. Kropka ta była podpisana: Olivia Yaxley.
- Mogłam się spodziewać. - mruknęłam, a chłopcy posłali mi pytające spojrzenia, które momentalnie zbyłam.
- Co zamierzamy zrobić z tą wiedzą? - rzucił George, będący, tak jak ja, bardzo zaintrygowany tym znaleziskiem.
- Jeszcze nie wiemy. - odparł Fred. - Ale ślizgoni ustawili sobie całkiem fajne hasło.
- "Czysta krew" - zakpiłam z jadem. - Nikt by na to nie wpadł.
- Przynajmniej nie tacy zacofani gryfoni jak my. Obrońcy szlam i zdrajcy krwi. - powiedział Fred, a w jego ustach to brzmiało jak największa nagroda.
- Pamiętacie Dzikie Pnącza? - podsunął nagle George, na co pokiwaliśmy zgonie głowami.
- Ciężko zapomnieć. - odparłam. - Wpadłeś wtedy na mnie, bo: "bałeś się małej roślinki". - zacytowałam profesor Sprout.
- Mniejsza. - Machnął ręką, najwidoczniej starając się wyrzucić z głowy to straszne przeżycie. - Ich właściwościami było...
- Zaklejanie wszystkiego, co znajdą na swojej drodze. - przerwał Fred.
- Tak - odparł zirytowany, bo wciąż ktoś mu przerywał. - Wzięliśmy na tej lekcji próbkę tej ich... mazi. Więc, jeżeli by tak użyć zaklęcia powiększającego i rozprowadzić to po ich wejściu...
- Wyszedł by całkiem niezły dowcip. - dokończyłam mimowolnie, a George jedynie przytaknął.
Wtedy Lee zerwał się z łóżka i dopadł do swojej szkolnej torby. Wyciągnął z niej mały słoiczek z niebieską substancją - mazią Dzikich Pnączy.
- Idziemy? - spytał Lee.
- Czekaj, nie mogę znaleźć różdżki.
- Ja wezmę. - zaoferowałam.
...
- Nie widać nikogo. Ruszamy dalej.
Hogwart zawsze był plątaniną korytarzy, jednak Mapa Huncwotów dawała nam na tyle dużo możliwości, że i tak jakimś nieszczęsnym cudem potrafiliśmy się zgubić.
- To za tym zakrętem. - wskazałam na zejście korytarzy.
Minęliśmy je bez większego problemu i faktycznie staliśmy teraz przed ścianą, na której znajdowały się dwa węże, łączące się pyskami.
- U nas jest Gruba Dama, ale tutaj wracać w środku nocy do dormitorium to jest naprawdę przygoda. - skomentował Fred.
- Masz za mało wrażeń? - spytałam kąśliwie.
- Jak mam do wyboru Grubą Damę, a Węże... - wtrącił się George.
- Wy nie musieliście przysłuchiwać się jej wywodom na temat przystojności Snape'a i innych tam ciasteczek w akwarelach. - Przeszły mnie dreszcze na samo wspomnienie.
- Dobrze, ale możecie później przechwalać się waszym doświadczeniem w ekstremalnych sytuacjach? Mamy robotę do wykonania. - skarcił Jordan.
- Ej, ej, ej... - zaprotestował Fred. - Kim jesteś i co zrobiłeś z Lee?
- Umieram ze śmiechu, George. - powiedział chłopak.
- Nie jestem George. - oznajmił Fred. - Prawdziwy Jordan by mnie rozpoznał. - Założył ręce na piersi.
- Przy minimalnym stopniu widoczności? - zastanowiłam się, chociaż dla mnie rozpoznanie bliźniaków było pestką. Może gdybym nie widziała ich przez dłuższy czas...
- Nie ważne. - przerwał George, kiedy Lee otworzył już słoiczek, a maź była gotowa do wykorzystania. - Suz, czy mogłabyś już...
- Nie potrafię go wykonać. - wyjaśniłam. - Tobie ono szło lepiej.
- Jasne - chłopak westchnął ciężko i wziął ode mnie moją różdżkę. - Hmmm, faktycznie bardzo wygodny ten wiąz. - powiedział nagle.
- George, zamknij się. - Fred najwidoczniej ogarnął powagę sytuacji, bo gdybym potrafiła zabijać wzrokiem, a przydałaby mi się taka umiejętność, to George byłby już martwy.
- Okey - zaśmiał się niedbale.
Ścisnął mocniej różdżkę i, jakby starając się bardziej wyczuć jej moc, powiedział: "Engorgio". W tej samej chwili substancja zaczęła wypływać ze słoiczka i unosić się w górę. Następnie chłopak zaczął kierować stróżki mazi po kantach ścian, aż całe wejście do Pokoju Wspólnego zostało zalepione substancją, przypominającą klej.
- Finał - powiedział George, kiedy skończył rozprowadzać substancję.
- Akcja: "Zalepienie lochów ślizgonów" została wykonana pomyślnie. - podsumował Fred i w tej samej chwili usłyszeliśmy głosy, dobiegające zza zakrętu.
- Jaki finał? Teraz to się dopiero zacznie. - spanikował Jordan.
- Przejście - Wskazałam pospiesznie na Mapę, która pokazała, że obraz znajdujący się za nami jest jakimś tajemnym przejściem.
Przycisnęłam jego lewy kant, a głosy zaczęły przybierać na sile. "Szybciej, szybciej" - myślałam gorączkowo, starając się otworzyć przejście za radą Mapy.
- Daj - George stanął obok mnie i pod jego ręką momentalnie obraz wyskoczył ze ściany.
W ostatniej chwili weszliśmy do środka, a przejście znów zasunęło się.
- Było blisko. - szepnęłam, opierając głowę o lodowatą ścianę.
- Chciałbym zobaczyć ich miny na widok zalepionego wejścia. - zachichotał Fred.
- Chciałabym, żeby tutaj było cieplej. - jęknęłam z zimna.
- To dobry pomysł, żeby wydostać się z tej lodziarni. - poparł mnie George i ruszyliśmy zgodnie z Mapą.
Korytarze nie były używane od przynajmniej dziesięciu lat. Wszędzie znajdowały się pajęczyny z martwymi pajęczakami oraz innymi owadami. Od czasu do czasu napotykaliśmy także drobną latarenkę, która zapalała się, gdy byliśmy w jej pobliżu.
Po kilku minutach błądzenia po tym bezkresnym labiryncie, znaleźliśmy się w ślepym korytarzu, a przecież, kiedy szliśmy w tę stronę, nie napotkaliśmy żadnej bocznej uliczki, więc nie mogliśmy ruszyć w drogę powrotną.
- Co jest napisane na Mapie? - spytałam Jordana, rozporządzającego planem.
- Trzecia cegła od dołu, pierwsza z brzegu. Po-gil-go-tać ją - przeczytał. - Rany, ale ten ktoś bazgrze!
- Nie marudź. - odparł Fred i wykonał instrukcję.
W tej samej chwili przejście otworzyło się, a wraz z nim poderwał się kurz osiadający tu od ponad dekady. Po krótkim napadzie astmy, udało nam się wytaraskać stamtąd i wstępnie zrozumieć, gdzie jesteśmy.
- To wieża Gryffindoru. - zauważył trafnie George.
- To dormitorium dziewczyn. - sprecyzowałam z przerażeniem i momentalnie spojrzałam na chłopaków. - Żadnych gwałtownych ruchów. - ostrzegłam i skierowałam się do swojego pokoju.
Chłopcy, najwidoczniej uradowani tym faktem, ruszyli za mną pingwinim krokiem.
- Wy macie lepsze pokoje. - oburzył się Fred, nawet nie kłopocząc się przywitaniem z Angeliną.
- Długa historia. - starałam się jej wytłumaczyć, ale to niewiele pomogło.
- Macie świadomość, że jeśli McGonagall tu wpadnie i zobaczy was trzech to...
- To nie musi o tym wiedzieć cały Gryffindor. - warknęłam, zamykając jej usta ręką. - Ciszej, na litość!
Dziewczyna wywróciła jedynie oczami i wyrwała się z mojego uścisku.
- Rozumiem - powiedziała, a następnie wróciła do czytania książki, nie wiele interesując się naszym dowcipem.
- Koniec Psot - skierowałam różdżkę w stronę Mapy, a wtem zaczęły z niej znikać wszelkie linie, aż został stary pergamin.
- Nie wiem jak skomentować dzisiejszy dzień - oznajmił George. - ale wiem, że ta Mapa jest naszym kluczem do sukcesu. - Uśmiechnął się chytrze.
...
Kiedy nareszcie udało mi się wypędzić chłopaków z mojego pokoju, godzina okazała się tak późna, że nie mogłam już bardziej zwlekać z pójściem do biblioteki. Zabrałam ze sobą, jak zwykle, poezję i zawiłe wiersze Szekspira o animagii oraz dwie książki dla przykrywki. Wyszłam z Pokoju Wspólnego i w miarę stabilnym krokiem, szłam w kierunku biblioteki, dziękując Odysowi w duchu, że jest pora kolacji i nikogo na pewno nie spotkam.
Kolejna plątanina korytarzy, kolejne przywitania postaci na obrazach, kolejny uczeń, który nie poszedł na kolację, kolejna zbita przez Irytka waza z dynastii Ming i kolejna z jego strony próba do wytrącenia mnie z równowagi, jakby za punkt honoru wziął sobie dewastacje mojego, i tak już naciągniętego, grafiku.
Po długiej i wyczerpującej podróży, trwającej dziesięć minut na nasze, dotarłam do żelaznych wrót biblioteki - królestwa pani Bloop: sadystycznej i snobistycznej bibliotekarki. Pchnęłam ciężkie drzwi, których ciężar był po to, aby zniechęcić uczniów do chłonięcia wiedzy, i, obdarzona chłodnym spojrzeniem kobiety-cerber, ruszyłam wzdłuż dywanu w poszukiwaniu końca biblioteki.
Każdy dział wyglądał tak samo, więc po pewnym czasie nie miałam zupełnej pewności, czy aby na pewno nie kręcę się w kółko. I wtedy ujrzałam, ostatni rząd książek, za którym znajdowała się jedynie ściana. Westchnęłam z ulgą i odwróciłam się w celu sprawdzenia ile przeszłam. Pani Bloop wyglądała jak malutka mróweczka i zdawało mi się, że zaraz usłyszę głos orła, który był nieodłącznym elementem scen we wszystkich mugolskich westernach, gdzie główny bohater pokonuje taki kawał drogi.
Zniechęcona "przyjaznym" spojrzeniem pani Bloop, weszłam pospiesznie w ostatnią alejkę i rozłożyłam książki na stoliku.
Pomimo dzielącej mnie od kobiety znacznej ilości półek, nadal czułam na sobie jej wzrok. Takie wrażenie odczuwałam za każdym razem, kiedy przychodziłam ćwiczyć animagię. Wydawało mi się także, że kobieta za każdym razem coś podejrzewa, więc przychodziłam z coraz większą gulą w gardle.
Cały miesiąc przychodzenia do biblioteki i trenowania mojej nowej zdolności niczego nie zmieniał. Nie widać było żadnego efektu, prócz snów, które nawiedzały mnie każdej nocy. Za każdym razem przebiegały tak samo. Remus przemienia się w wilkołaka, jednak ja nie mogę się przeobrazić. Budzę się z uczuciem zaciskania jego zębów na mojej krtani, zlana potem. Od miesiąca. W każdej chwili mogłam zostać przyłapana przez jakiegoś zagubionego ucznia, który także darował sobie kolację, a kiedy wracałam, mógł mnie złapać jakiś nauczyciel na dyżurze nocnym.
Zamknęłam oczy, starając się pozbyć myśli. Przynajmniej tych, które mi były teraz niepotrzebne. Położyłam ręce na kolanach i próbowałam zapomnieć o wszystkim. W myślach przywołałam twarz brata. Zmęczona, jednak nadal pełna pasji, radosna, choć czasami zdenerwowana przez moje głupie pomysły. Zatroskana, bo brat chciał zastąpić mi pełną rodzinę. On była całą moją rodziną i nikogo więcej nie potrzebowałam.
Wyobraziłam sobie, że - "jestem zwierzęciem". Nie wiedziałam jakim, ale zachowywałam świadomość, że - "nie jestem sobą".
"To dla Remusa, chcę być kimś, kto będzie w stanie go obronić, ochronić przed samym sobą. Kto zapewni mu bezpieczeństwo. Chcę być kimś, kto zachowa w myślach człowieczeństwo. Kimś, kto potrafi zapanować nad instynktem, który nie przejmie nade mną kontroli. Instynktem, który będzie mi pomagał zachować ludzką świadomość. Dla brata... pragnę tego najbardziej"
Wtedy poczułam jak przechodzi mnie silny skurcz. Poczułam jak odpływam i tylko ogromny ból zachowywał we mnie resztki świadomości. Potworny, przerażający i przeszywający na wskroś. Cierpienie, które nie chciało oszczędzić żadnej komórki. Tak potworne, że nawet najgłośniejszy krzyk nie byłby w stanie go złagodzić.
Znów otworzyłam oczy. Nadal przebywałam w bibliotece, ale czułam, że coś jest nie tak. Obolała wstałam z podłogi i podniosłam swoje książki, gdy nagle poczułam za sobą dziwny przeciąg, którego przedtem na pewno nie było. Odwróciłam się w tamtą stronę i już nie wiedziałam czy to sen czy tylko rzeczywistość.
Znajdowała się przede mną dziura w murze, przypominająca wejście do jednego z tajnych wejść Hogwartu. Byłam pewna, że wcześniej nie znajdowało się za mną dodatkowe pomieszczenie, więc cała ta sytuacja wydała mi się...
- Jesteś czarownicą, Suz. - powiedziałam do siebie. - To świat magii. Niby czemu się dziwisz?
Starając się chwycić mocniej książki, ciągnięta przez jakąś niewidzialną siłę, podeszłam bliżej przejścia. Zastanawiając się chwilę nad stabilnością sufitu tego pomieszczenia lub w ogóle się nie zastanawiając, weszłam do środka, a gdy minęłam wejście, cegły leżące po obu stronach sali wróciły na swoje miejsce, tworząc za mną ścianę.
- Co to za miejsce? - spytałam samą siebie i położyłam książki na podłodze.
Znajdowałam się w ogromnej sali, o bardzo wysokim sklepieniu. Jej ściany były pokryte wysokimi lustrami, a podłoga czarnym granitem. Na środku sali były umieszczone poduszki i koce. Co kilka metrów z kamiennej podłogi wyrastały średniej wielkości drzewa, których liście były pokryte drobnymi kropelkami kolorowej rosy, jednak nie była to woda.
- Eliksir Regeneracji - powiedziałam, poznając go po zapachu.
Do pni drzew były przymocowane półki, na których leżały pojedyncze książki. Podeszłam do jednej z nich. Przewróciłam ją okładką do góry i na chwilę straciłam oddech.
"Historia Animagii" jak głosił napis na okładce.
- To niemożliwe. - szepnęłam i podbiegłam do kolejnej. - "Sztuka Animagii".
To pomieszczenie było... Znajdowałam się... Pokój Życzeń. Najprawdziwszy, najbardziej przydatny. Wszystko to, czego tak bardzo potrzebowałam, znajdowało się pod jednym dachem. Nie mogłam uwierzyć.
"W tym miejscy mogłabym ćwiczyć zawsze. Nie musiałabym chować się przed uczniami tylko dlatego, że... chcę zostać Animagiem. Niby to słaba wymówka, ale to pomieszczenie sprawi, że w każdej chwili będę mogła się doskonalić." - Uśmiechałam się jak wariatka.
Podeszłam do ściany i przejrzałam się w lustrze. Założyłam jedno z pasem włosów za ucho i wyszczerzyłam się do siebie. Moje oczy iskrzyły się radością, wręcz nienaturalną.
- Jak zostanę tym nieszczęsnym animagiem to będę się przeglądać całymi dniami. - powiedziałam, robiąc zabawną minę. - Tylko jakby się stąd wydostać?
...
Na ratunek nie musiałam długo czekać. Kiedy tylko zapragnęłam wyjść z pomieszczenia, w jednej ze ścian otworzyło się przejście. Wyszłam pospiesznie z sali i mogłam śmiało stwierdzić, że znajdowałam się na korytarzu na siódmym piętrze.
- Czyli tutaj będę cię szukać. - Pokiwałam głową. - Dobra rada na przyszłość.
Następnie ruszyłam szybko w stronę dormitorium po ciemnym korytarzu Hogwartu.
Wpadłam zziajana do Pokoju Wspólnego, gdyż Gruba Dama kazała mi słuchać nowych etiud o przystojności jakiegoś rycerza z obrazu przy Wielkiej Sali.
- Suz, dopiero wróciłaś? Gdzie byłaś przez tyle czasu? - spytał mnie Jordan, wyraźnie zdziwiony moją obecnością tutaj.
- Byłam w bibliotece. - wyjaśniłam szybko.
- Ostatnio coś często siedzisz w bibliotece. - zaśmiał się Fred. - Uważaj, bo jeszcze zamienisz się w kujona i będzie należało cię wydziedziczyć. - upomniał mnie.
- Nie obawiaj się, Fredzie. Jeszcze trochę czasu moje imię będzie widnieć w twoim testamencie. - odparłam.
- Myślałem, że tylko ja w nim jestem? - upomniał się George o swoje.
- Nie, nie, nie, George. - zaprotestował Fred. - Ty jesteś jako pierwszy. W spadku przeznaczę ci moje wszystkie rachunki i inne zadłużenia i kredyty.
- Żebym ja ci nie zapisał ZUS-u w testamencie. - zagroził George.
Fred chciał zgasić brata jakąś, zapewne boską, ripostą, jednakże, gdy tylko otworzył usta, przejście do Pokoju Wspólnego otworzyło się i stanął w nich zdenerwowany Percy. Jego twarz można było porównać do pędzącego 150 mil na godzinę Nimbusa 1700, z którego trzonka buchała para.
- Jak się udało spotkanie prefektów? - zawołał radośnie Fred, nie tracąc werwy w swojej wypowiedzi.
- Poszło by lepiej, gdyby jedną z informacji nie okazała się notka o moich braciach. - wypalił na jednym oddechu.
- Cóż się takiego stało? - zdziwił się teatralnie George, łapiąc się za serce.
- Ty sobie nawet nie wyobrażasz, co się takiego stało. - powiedział, a jego twarz cały czas nie traciła na kolorze.
- Skoro już to zrobili, to oznacza, że jest to do wyobrażenia. - wtrąciłam z udawaną powagą, lecz Percy poczerwieniał jeszcze bardziej.
- Fred, George, Suzanne i... - W pomieszczeniu znalazł się Charlie - Lee!
- Kolejny prefekt w świetnym humorze? - spytał Fred, choć już trochę mniej pewnie, ponieważ dwóch rozwścieczonych braci-prefektów to o jednego za dużo.
- Zamilcz Fred. - uciszył go Charlie. - Zaraz zjawi się...
- Weasleye, Lupin - McGonagall wpadła jak huragan do Pokoju Wspólnego. - i Jordan!
- Dlaczego moje imię mówicie najagresywniej? - jęknął Lee, krzyżując ręce na piersi.
- Wasza czwórka! - wydusiła z siebie McGonagall, a kiedy to powiedziała, odniosłam wrażenie, że z jej idealnie-ciasno upiętego koka wypełzają nieliczne włosy, co wcześniej nigdy się nie zdarzało. - Spożytkuje dzisiejszy wieczór na pomocy panu woźnemu.
- Co! Ale dlaczego? Jak to? - z naszych ust wydobyły się głosy pełne desperacji.
- Ponieważ zaklejenie lochów ślizgonów nie jest najrozsądniejszą formą spędzania wolnego czasu.
- Skąd pani wie? - spytaliśmy chórem.
- Nie była to raczej cicha sprawa. - powiedziała profesorka - Zwłaszcza, że na miejscu zbrodni znaleźliśmy słoiczek pana Jordana. - dodała po chwili.
- Jordan! - wydarliśmy się na Lee , a wtedy z twarzy chłopaka zniknęła cała pewność siebie i złość do największej agresywności wszystkich wobec niego.
...
- Waszym zadaniem jest posprzątanie korytarza na III piętrze, zrozumiano? Pan woźny będzie już tam na was czekał. - objaśniła profesorka. - Żałuję, że osobiście nie mogę was przypilnować, ale wierzę, że pan Filch potraktuje was równie srogo, jak ja bym to zrobiła.
Wtedy znaleźliśmy się w odległości kilku łokci od woźnego. Profesor McGonagall odeszła, a my znaleźliśmy się sama na sam z osobą, która ma wyjątkowe zamiłowanie do kajdan i kotów.
- Znowu się spotykamy na szlabanie. Czy to nie staje się nudne? - Dobiegł do nas lodowaty głos mężczyzny. Głos przeszyty na wskroś chęcią mordu i dziką satysfakcją.
 ***
Jak wrażenia? Napiszcie w komentarzu co myślicie :)

2 komentarze:

  1. Zamiłowanie do kajdan brzmi dosyć strasznie.... Czekam na kolejny rozdział 😈

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Taki Filch już jest. W jego głowie kotłują się myśli o Pani Norris i o torturowaniu uczniów.

      Dziękuje za pozostawienie komentarza.

      Pozdrawiam, Autorka ;)

      Usuń