sobota, 22 kwietnia 2017

Rozdział 14


Witam wszystkich bardzo serdecznie!
Nie mam pomysłu jak napisać ten nieszczęsny wstęp, którego wymyślenie zawsze idzie mi dość opornie. Może nie przedłużając więcej, życzę miłego czytania.
***
II klasa ciągnęła za sobą wszelakie dla nas korzyści. Jedną z tych zalet była bezapelacyjnie astronomia, prowadzona na najwyższej wieży Hogwartu, zwanej także Astronomiczną, ze względu na wykładany tam przedmiot przez profesorkę Aurorę Sinistrę, tę samą naiwną nauczycielkę, na której oczach Montgomery doznała uszczerbku na zdrowiu. Nauka ta, którą wprowadzano na roku, na którym my się obecnie znajdowaliśmy, polegała na badaniu nieba i obserwowaniu sklepienia, pełnego, co prawda pięknych, konstelacji, które dla wykładowczyni były istną śmietanką towarzyską nauk.
W każdy wtorek spotykaliśmy się w obserwatorium i gapiliśmy się w niebo, by dojrzeć na nim jakąś kometę sugerującą o końcu świata, ale, że ten obiekt niebieski będzie już na tyle blisko ziemi, to my nie będziemy w stanie niczego zrobić, a naszymi ostatnimi myślami przed śmiercią okażą się te dotyczące podpalonego kawałka skały. Świetnie.
Sterczałam na zimnie wokół jednego teleskopu wraz z bliźniakami i, od czasu do czasu zmieniając położenie obiektywu, lustrowałam niebo, które na początku października wyglądało iście imponująco. Czasami napotykając jakąś spadającą gwiazdę lub ciekawą konstelację jakiegoś strzelca, chłonęłam co dziesiąte słowo profesorki, która z ukrytym zaangażowaniem prawiła nam o kosmosie, lecz mnie interesowało tylko tu i teraz, a nie jakiś Marsjanin, co się na mnie patrzy.
Oderwałam wzrok od obiektywu i oddając bliźniakom ster nad teleskopem, oparłam się o barierkę, mając nadzieję na krótką drzemkę, ponieważ nie przywykłam do lekcji o drugiej w nocy. Już zataczałam się w krainę Morfeusza, gdy nagle bliźniacy coś za bardzo optymistycznie zaczęli przeglądać teleskop. Poderwałam głowę i przez zamykające się powieki i wzmagającą senność, posłałam im zdziwionej spojrzenie.
- Suz. Zobacz, szybko. - powiedzieli gorączkowo i "zawiosłowali" rękami.
Podeszłam zaciekawiona do obiektywu z nadzieją na coś godnego uwagi i... i to było coś godnego uwagi.
- Co to? - spytałam, nie odrywając wzroku od płonącej kuli ognia, która wydawała się zastygnąć na bezkresnej czerni. - Przecież jak nas trafi, to nie pozostawi żadnych złudzeń na przeżycie.
Nadal obserwowałam wręcz żywy kształt płomienia, oświetlającego pobliski nieboskłon.
- Przecież zaraz uderzy. - poinformowałam, jakby sami nie wiedzieli.
Fred i George zrobili strapione miny, bo, faktycznie, sytuacja nie rysowała się przyjemnie.
- Pani profesor... - zawołał Fred, kiedy nauczycielka była w trakcie rozprawiania o Psiej Gwieździe. - Tragedia się szykuje. Zaraz nas trafi. - panikował.
- Co się dzieje? - spytała Sinistra, widocznie zirytowana naszą postawą na jej zajęciach.
- Co się stanie. - zaprotestowałam z Georgem i wręcz wsadziłam kobiecie teleskop do oka, by ta zauważyła nadchodzącą tragedię.
Nauczycielka chwilę poprzyglądała się horrendalnie niebezpiecznemu  zjawisku, a następnie oderwała wzrok od niego i utkwiła go w nas, a gdyby oczy potrafiły mówić, krzyczałyby: "Chyba Filch powinien dostać zezwolenie na używanie łańcuchów w ramach kar... I nie tylko!".
- Rozumiemy, że jest pani w szoku, ale musimy coś zrobić. - myślał gorączkowo Fred. - Z pewnością jest jakieś zaklęcie antygrawitacyjne, więc... Wystarczyło by pójść po profesora Flitwicka, a gdy on przyjdzie to rzuci je... Ale Flitwick ma strasznie krótkie nóżki, nie zdąży na czas. Trudno, obroni nas ze swojej pracowni, na ślepo. Dlaczego pani nic nie mówi. - upierał się.
Sinistra westchnęła ciężką, a następnie wskazała palcem na nasz teleskop.
- Ustawiliście lunetę pod złym kątem. Jej obraz wskazuje na ognisko urządzane przez pana Hagrida. - odparła spokojnie, choć z uszu buchała jej para, a następnie względnie opanowanie wróciła do prowadzenia lekcji.
Wróciliśmy do naszego teleskopu. Kiedy oddaliłam obraz, faktycznie dało się zauważyć Hagrida, który co chwilę dorzucał do ognia suchych gałązek.
- Jesteśmy głupi, jak podeszwy Filcha. - skomentowałam sytuację i wróciłam do spania.
...
Nazajutrz, kiedy moje oczy nie wykazywały już zmęczenia, a skóra nie piekła mnie aż tak bardzo po nasmarowaniu się maścią Usticową i gdy ogólnie zapowiadał się wspaniały dzień, jakiś mądry czarodziej postanowił zesłać na nasze barki całe zło tego świata i ustalić, że pierwszą środową lekcją będzie historia magii, prowadzona przez profesora Binnsa, którego styl nauczania był nudniejszy od bełkotu gumochłona lub wykazywał podobny poziom.
- I tak oto w 1465 gobliny uzyskały niepodległość. - tłumaczył duch. - A teraz zapiszcie sobie... - W tej samej chwili wszystkie oczy skierowały się na profesora i z wielkim wręcz szokiem wpatrywały się w jego zamgloną postać. - ...waszą pracę domową. Macie napisać referat na dwie rolki pergaminu o skutkach uzyskanej przez gobliny niepodległości w 1465 roku. - zakończył uroczyście i zniknął za ścianą.
Jego zniknięcie przesądziło o wybudzeniu się ze snu pozostałych uczniów, których uciemiężone drzemką umysły nie były dostatecznie przygotowane na taki cios. Zdziwione spojrzenia błąkały się po klasie i tak na prawdę nikt nie był już pewny, czy to wszyscy uczniowie mają problemy ze słuchem, czy też profesor Binns zwariował i zadał nam pracę domową. Taka sytuacja nie miała jeszcze miejsca i wprawiła nas wszystkich w lekki dyskomfort, rujnując tym samym nasze plany na popołudnie. A dzisiejszą lekcję można było jednakże skomentować tymi oto słowami: "To będzie ewenement historyczny". Binns się ucieszy.
Jak za sprawą naszych różdżek... lub dziesięciominutowej przeprawy przez szkołę, znaleźliśmy się na zajęciach z Flitwickiem. Nauczyciel wymachiwał zamaszyście magicznym patykiem i wtrącał co parę ruchów uwagi dotyczące wymowy zaklęcia, które miało za zadanie zagęścić atmosferę w pomieszczeniu.
W przenośni i dosłownie, ponieważ czar służył do zmieniania rzeczy martwych w galaretki, zaś my odkryliśmy jego zbawienne działanie na piórach ślizgonów. Oczywiście wszystko zaczęło się przez przypadek, kiedy Jordan krzyknął: Moleculo anti, wkładając w to być może trochę za dużo pasji, kierując różdżkę nie tam gdzie potrzeba, a wtedy zaklęcie ugodziło w, cytuję: "śnieżnobiałe pióro z jedwabiu feniksa", należące oczywiście do największej zołzy w naszym układzie słonecznym: Olivii Yaxley.
Następnie poszło już z górki. Na nic zdały się nasze gorące zapewnienia o nieumyślności tego czynu. Ślizgoni wiedzieli swoje i nie zważając już na nic, zaczęli ćwiczyć zaklęcie na nas, a, że robili to dość skrycie, Flitwick nie reagował.
- Tak chcecie się bawić? Proszę bardzo. - mruknęłam, gdy Yaxley zamieniła moją różdżkę w brązowego gluta.
Dziewczyna posłała mi dumne spojrzenie, gdyż najwyraźniej uważała, że uczyniła mnie bezbronną. Spojrzałam na nauczyciela, który był w trakcie ponownego demonstrowania zaklęcia jakiemuś ślizgowi, wyjątkowo niebiorącemu udziału w wydarzeniach.
Zamachnęłam się ręka pod ławką i bąknęłam: "Bullarum", a nieświadoma Olivia nadchodzącego kataklizmu, przynajmniej dla niej, jeszcze bardziej nachyliła się w moją stronę. Dziewczyna właśnie zamierzała się zacząć wdzięczyć do swojego kolegi, kiedy na jej kartoflowatym nosie wyrosła kurzajka.
- Co to? - zapiszczała ślizgonka, dotykając krosty, ale w tym samym momencie wypryszczyło ją doszczętnie, zamieniając jej twarzyczkę w bagno.
Część gryfonów zawyła ze śmiechu, ale ślizgonom nie udzielił się ten nastrój.
- Panie profesorze. - zawyła wiedźma. - Lupin zaatakowała mnie i zamieniła we wstrętną ropuchę.
- Sprzeciw - wstawili się za mną bliźniacy.
- Yaxley zamieniła różdżkę Suz w galaretę, więc ta nie mogła nią nic wyczarować. - dokończył sam George.
Flitwick chyba uwierzył w nasze argumenty.
- Olivio, idź do pani Pompfrey. - rozkazał ze zrezygnowaniem, a gdy dziewczyna zniknęła za drzwiami, kontynuował lekcję jakby nic się nie stało.
...
Po wyczerpujących zajęciach, kiedy moja różdżka wróciła do swojej starej formy i dało się z niej wykrzesać jakiekolwiek zaklęcie, poszliśmy do Wielkiej Sali na zasłużony posiłek. Kiedy znaleźliśmy się w pomieszczeniu część osób, siedząca przy stole ślizgonów posłała nam gardzące spojrzenia, co mogło świadczyć o bardzo dobrym opanowaniu przeze mnie bąblującego uroku. Usiedliśmy przy stole gryfonów i, unikając złowieszczych spojrzeń uczniów Slytherinu, zabraliśmy się za jedzenie.
W czasie gdy bliźniacy żywo rozmawiali o nadchodzącym treningu Quidditcha, a Jordan i Angelina klęli na ślizgonów, moją uwagę przykuła bardzo interesująca sytuacja dziejąca się przy stole nauczycielskim. Snape bardzo głośno wygłaszał swoje zdanie o niesubordynacji uczniów na lekcjach i mogłam się założyć o wszystko, że te słowa kierował specjalnie do mnie, bo niby dlaczego się tak wydzierał? W spór był zamieszany także profesor Colbert, który trzymał naszą stronę oraz Quirrell, nauczyciel mugoloznawstwa i okropny jąkała, noszący turban i śmierdzący czosnkiem, będący przez nas jeszcze niepoznanym, jednakże nie lubił on Snape'a potwornie, w czym bardzo go popieraliśmy, i dzięki temu zyskał naszą przychylność.
Quirrell wymachiwał energicznie jakimś pergaminem przed nosem nauczyciela eliksirów i starał się mu przemówić do rozumu, jednak na próżno. Snape jedynie bardziej się wściekł i zdawało się, że niedługo w ich "małą" sprzeczkę będzie musiał interweniować dyrektor.
- Zachowują się jak dzieci. - powiedział Charlie, który nie wiadomo skąd, nagle pojawił się koło mnie.
Odwróciłam głowę w stronę chłopaka, żeby ciekawie skomentować ówczesne wydarzenia, ale kiedy napotkałam jego twarz, aż podskoczyłam.
- Co ci się stało? - spytałam lustrując go i zatrzymując dłużej wzrok na rozcięciu na jego czole. - Pobiłeś się z Filchem, czy jak? - Wskazałam na ranę.
- Co? - zdziwił się. - Nie! Pomagałem Hagridowi z Kłem. - odparł, pocierając czoło.
- Środki ostrożności były przestrzegane sumiennie. - powiedziałam ironicznie.
- Przeze mnie i Hagrida i owszem, jednakże Kieł nie chciał się zastosować. - Wzruszył ramionami. - A z resztą nic się nie stało. Pies musi się wybawić.
- Pasjonat zwierzaków się znalazł. - rzuciłam.
- Pasjonat? - podchwycili bliźniacy. - To świr godny zastępstwa Hagrida. Lubi jak mu jakaś bestia podgryza stopy. - zaśmiali się.
- To ma sens. - przytaknęłam, robiąc ironiczne spojrzenie.
Jednak Charlie nie miał prawa już tego zauważyć, bo złapał za befsztyki i, nie przejmując się umieszczeniem ich na swoim talerzu, zaczął jeść.
- A tak przy okazji... - wydał z siebie odgłos podobny do ciamkania krakena. - Dziś jest pierwszy trening. Fred, George, wszyscy słyszą. - Członkowie drużyny pokiwali dynamicznie głowami. - Mam już ustalony plan działania.... - kontynuował rudzielec. - i mogę się założyć o galeona, że w tym roku wygramy puchar Quidditcha...
- Na więcej cię nie stać, Weasley? - powiedział jakiś złośliwy głos. - Naprawdę myślisz, że z gumochłonami w drużynie jesteś w stanie pokonać choćby Huffleputh.
- Pytał cię ktoś o zdanie, Yaxley. - rzuciłam oschle. - Nie przypominam sobie, byś należała do naszej drużyny.
- Nie potrzebuję zgody na wyrażania własnej opinii. - odparła wyniośle, jakby nie usłyszała dalszej części mojej wypowiedzi, i podniosła wyżej głowę.
- Możesz wyrażać ją sobie gdzie indziej, bo TU - Zaakcentował mocno Lee. - nikogo twe przemyślenia nie obchodzą.
- Zabawny jesteś... - odparła Olivia, starając się brzmieć spokojnie, bo słowa Jordana mocno zepsuły jej przemowę.
- Będziemy bawić się lepiej jeśli sobie pójdziesz. - mruknęła Angelina, co nie uszło uwadze Yaxley.
- Pamiętajcie jedynie - zaczęła słodko. - że Slytherin wygrywa w Quidditchu już od pięciu lat i nie sądzę, by ten stan rzeczy miał się zmienić. - oznajmiła z jadem i, chwilę się zastanawiając, powiedziała - Z takim beztalenciem za kapitana - Spojrzała wymownie na Charliego. - nie zasłużycie nawet na ostatnie miejsce. - A następnie odeszła w stronę wyjścia, rozsiewać gdzie indziej swój ślizgoński odór.
- Jak ona mnie denerwuje. - Trąciłam bliźniaków w ramie.
- To oznacza tylko jedno... - powiedział Charlie. - Musimy być jeszcze lepsi niż zamierzałem.
...
Pogoda tamtego dnia postanowiła wyciąć nam małego psikusa w postaci delikatnego deszczu, który być może nie przeszkadzał tak w samej grze, ale w intensywnych przemowach Charliego. Chłopak wymyślił sobie, żeby zahartować członków drużyny, więc tłumaczył im strategię na środku boiska, zamiast w szatni. Ja wraz z Jordanem trzymaliśmy się lekko na uboczu od tego zbiegowiska, ponieważ na trybunach było jeszcze bardziej mokro. Co kilka chwil wydawałam z siebie ciche pomruki marudzenia, choć nie było to bardzo na miejscu, bo na treningach byłam z własnej woli, pomijając fakt, że Charlie od czasu do czasu wysługiwał się mną jak niewolnikiem i kazał biegać po całym boisku i sprawdzać prostość linii prostych na murawie.
- Czy oni zamierzają w końcu rozpocząć ten trening? - rzuciłam do Lee, a chłopak jedynie wzruszył ramionami. - Dzięki za jakąkolwiek reakcję. - mruknęłam i przejechałam dłonią po lodowatej trawie pokrytej kroplami deszczu.
Momentalnie przeszły mnie ciarki, a ja wstałam i naciągnęłam na siebie bardziej pelerynę. Rozejrzałam się znów po boisku. Ani żywej duszy, z wyjątkiem zdesperowanych gryfonów, bojących się przegrać z Huffleputhem. Pokręciłam głową z dezaprobatą i podeszłam bliżej zbiegowiska. Stanęłam za bliźniakami, którzy nie okazywali żadnych oznak, że jest im zimno.
- I pamiętajcie - Usłyszałam niewyraźny głos Charliego. - trzymajcie się strategii. Żadnych nadprogramowych zwodów. A teraz na miotły! - wrzasnął i wszyscy zawodnicy dobyli swych mioteł i wzbili się w powietrze.
Przez deszcz trudno było się dopatrzeć czegokolwiek. Widziałam jedynie zarysy kilku postaci, a Freda i Georga w ogóle nie mogłam dostrzec, pomimo ich intensywnie rudych włosów. "Świetnie" mruknęłam.
I wtedy zauważyłam jak szybki punkt nad ziemią mknie w kierunku pętli wroga. Angelina przedzierała się przez powietrze i, omijając kilku zawodników poprzez zwód, rzuciła kafla, lecz Wood obronił atak. Uśmiechnęłam się pod nosem z wyczynów koleżanki, ponieważ akcja, którą dziewczyna przeprowadziła, była świetna. Nie dziwiłam się, że nie zdobyła punktów. Wood przez ostatni czas stał się lepszy niż niejeden bramkarz profesjonalnych kadr, co oznaczało, że będzie on mógł przepuścić kafla dopiero w momencie złamania swojej miotły.
Po rozegranej akcji myślałam, że Charlie pogratuluje dziewczynie pomysłu, jednak tak się nie stało.
Chłopak, jakby wielce rozeźlony, przywołał Angelinę ręką, a kiedy ta zjawiła się obok niego, udzielił jej reprymendy o tym, że tego nie było w strategii i, żeby się nie wygłupiała.
Dziewczyna kiwnęła głową i odleciała, starając się zalecić do RADY chłopaka.
- Czy możesz mi wyjaśnić, co ty właściwie wyprawiasz? - rzuciłam do kapitana, lecz ten nawet nie obdarzył mnie spojrzeniem. - Charlie... - złapałam go za ramię.
- Działamy zgodnie ze strategią. - wyjaśnił, a ja puściłam go zszokowana.
- Czyli nawet jeżeli zawodnik ma genialny pomysł na zwód...
- Nie może tego wykonać. - przerwał mi. - To się nazywa strategia Arrowsa.
- A pamiętasz jak skończył Arrows? - spytałam kąśliwie, a chłopak wreszcie spojrzał na mnie, tyle, że ze zdziwieniem. - Tak, wiem kto to jest. - Westchnęłam ciężko, czując jak w moją wątpliwą wiedzę na temat Quidditcha nikt nie jest w stanie uwierzyć. - Zdegradowali go ze stanowiska za radykalne metody i teraz mieszka nie wiadomo gdzie, na środku syberyjskiego pustkowia. Tam nie będzie można hodować smoków, Charlie. - mruknęłam cicho to ostatnie, a chłopak zdziwił się jeszcze bardziej. - Widziałam jakie książki wypożyczałeś z biblioteki. - wyjaśniłam. - Przemyśl to. - dodałam po chwili zastanowienia i odeszłam w kierunku Jordana, który obserwował całe wydarzenie z wielkim zainteresowaniem.
- Wiesz kim był Christian Arrows? - spytał Lee, kiedy usiadłam koło niego.
...
Następne dni szkolne minęły całkiem spokojnie, pomijając kolejny wybuch gniewu Snape'a, który z każdą lekcją coraz bardziej upodabniał się do Expresu jadącego do Hogwartu i wydobywającej się z niego pary. Praca domowa z Historii Magii także stanowiła dla nas pewnego rodzaju ewenement oraz czynność, która uniemożliwiła nam wymyślenie zemsty na Yaxley. Charlie na treningach lekko przystopował i cały czas chodził zamyślony, jakby szukał jakiejś kolejnej świetnej taktyki, która uratowałaby naszą drużynę.
Szłam właśnie jednym ze szkolnych korytarzy w towarzystwie Georga, trwającego w niesamowitej ciszy. Chłopak wspominał zapewne naszą ubiegłą lekcję zielarstwa, na której to profesor Sprout pokazała nam Dzikie Pnącza, wytwarzające wysoce niebezpieczną substancję o silnych właściwościach lepiących . Mało nie oberwał jednym z takich zabójczych pajęczynek, więc będąc na jego miejscu, także wspominałabym takie zajęcia.
- Ładna pogoda, nie sądzisz? - rzuciłam do chłopaka, kiedy to milczenie zaczęło być dołujące, lecz otrzymałam cichy pomruk w odpowiedzi.
- Chodźmy do biblioteki, pouczymy się na eliksiry i zrobimy Snape'owi przyjemność. - zaproponowałam ironicznie, ale chłopak znów zgodził się, choć zapewne nie wiedział z kim w ogóle rozmawia w tym momencie.
- George - Pchnęłam go w ramię i dopiero teraz wydał się trochę otrząśnięty.
- Nie idziemy do Wieży Gryffindoru? - zdziwił się.
- W twoim stanie proponowałabym raczej Skrzydło Szpitalne. - odparłam, kręcąc głową w rozbawieniu.
- Przepraszam - Przetarł oczy. - Cały czas myślę o Quidditchu. - wyjaśnił. "Czyli nie o zielarstwie". - Taktyka naszej gry jest fatalna.
- Może... - zreflektowałam się, choć żaden pomysł nie przychodził mi do głowy.
- Jeżeli Charlie czegoś nie wykombinuje jesteśmy skończeni.
- A sami nie możemy czegoś wymyślić? Drużyna jest dobra, potrzeba nią tylko trochę pokierować.
- Nie będzie chciał pomocy. - George momentalnie odrzucił mój pomysł.
- Ale gdyby ktoś miał lepszy pomysł od niego na taktykę... - powiedziałam.
- Charlie nie dopuści już żadnej osoby do drużyny. Jordan jest w jakiś tam sposób związany z Quidditchem, więc okey. A ty... - zatrzymał się na chwilę. - Gdyby cię nie lubił nie pozwoliłby ci przebywać na treningach. Musiałabyś siedzieć na trybunach.
- Ja też jestem związana z drużyną. - zaprotestowałam. - Robię za: przynieś, podaj, pozamiataj. To bardzo ważna funkcja. - Zażartowałam, a na twarzy chłopaka pojawił się lekki uśmiech.
- Jesteś pomocnikiem. - Myślał na głos. - Podrzuć mu jakąś strategię godną uwagi.
- Mnie nie będzie słuchał. - odparłam. - Uważa, że nie znam się na Quidditchu.
- A się znasz? - zaśmiał się George, a ja obdarzyłam go obrażoną miną, lecz moment później dołączyłam do chłopaka.
...
- Gdzie wyście się podziewali? - zawołał Charlie, kiedy wraz z Georgem wkroczyłam na murawę boiska.
- Musieliśmy coś sobie przemyśleć. - odkrzyknęłam.
Po chwili znajdowaliśmy się przy kapitanie, obserwowani przez niemrawe wyrazy twarzy członków grupy.
- Ale macie skwaszone miny. - powiedział George z niesmakiem.
- Charlie, - zwróciłam się do chłopaka. - mamy tu coś, co być może cię zainteresuje. - Wskazałam na dużą kartkę, znajdującą się w dłoniach mojego towarzysza. - Ale zanim zaczniesz się rzucać, że zrobiliśmy coś źle... Po prostu przeczytaj. - George podał mu plan.
Chłopak przejął go od brata i rozłożył na murawie boiska. Przypatrywał się mu przez chwilę uważnie, a następnie wziął głęboki oddech. Jego oczy błądziły po całej kartce, kilkukrotnie powtarzając ruchy. Kiedy Charlie przez dłuższy czas się nie odzywał, a reszta drużyny zaczęła szeptać coś między sobą, poczułam rosnącą gulę w gardle, która nasiliła się, gdy kapitan wstał.
Mierzył wzrokiem mnie i Georga, a ja starałam się zachować spokój, co nie było proste w tej sytuacji.
- Cóż... - wydał z siebie. - Możemy spróbować. - poinstruował.
Momentalnie wszyscy znaleźli się przy nas.
Starałam się z Georgem wytłumaczyć im całą strategię, która, w przeciwieństwie do tej Charliego, mogła być łamana ile wlezie.
- Rozumiecie? - spytałam, kiedy cała kartka została przeczytana.
Zawodnicy pokiwali głowami w ramach odpowiedzi, a następnie, za poleceniem Charliego, wsiedli na miotły i wzbili się w powietrze.
Przypatrywałam się ich wyczynom z zaciekawieniem. Szkoda, że moje umiejętności lotnicze sprowadzały się do talentu kurczaka.
- Suz. - Usłyszałam głos Charliego.
- Jest bardzo źle? - odparłam, a chłopak parsknął śmiechem.
- Jest całkiem znośnie. - skomentował. - Chyba powinienem bardziej doceniać drugorocznych.
- Zdecydowanie. - rzuciłam szybko.
Chłopak udał, że tego nie usłyszał. Podniósł jedynie rozpiskę z murawy i przyjrzał się jej jeszcze raz.
- Zastanawia mnie jedynie... - zaczął. - Podanie Lewisa?
- Kafel przelatuje nad głową przeciwnika. - wytłumaczyłam.
- Wiem co to jest. - cofnął. - Ale... skąd ty znasz ten trik? Nie wyglądasz na pasjonata Quidditcha. Zwykle śpisz na meczach.
- Nie mam pojęcia. - przyznałam. - Jak byłam mała miałam wujka, który uczył mnie różnych sztuczek w Quidditchu. Pamiętam, że był niezły.
- Był...
- Przestał utrzymywać kontakt z moim bratem, więc już go nie widuję albo po prostu... - zasępiłam się chwilę. - Nie ważne. - Przygryzłam lekko wargę.
Chłopak pokiwał głową, a następnie dosiadł miotły i wzbił się w powietrze w poszukiwaniu znicza.
Podeszłam wtedy do Jordana, który przyglądał się wyczynom drużyny z niemałym wrażeniem.
- Widzę, że jesteś pochłonięty patrzeniem. - zaśmiałam się.
- Odwaliliście z Georgem kawał dobrej roboty. - pogratulował Jordan.
...
Po morderczym treningu, po którym zawodnicy nie mogli nawet swobodnie paść na trawę, ruszyliśmy do szkoły, by oddać się uczniowskiej codzienności. Mijaliśmy już któryś korytarz, a nasza orientacja cały czas zawodziła, prowadząc w nieodpowiednie miejsca. Miałam wrażenie, że to Irytek wyciął nam jakiś głupi dowcip, łącząc cztery korytarze w kwadrat, po którym my musimy się błąkać.
- To niemożliwe. - jęknął Fred. - Przed chwilą tędy przechodziliśmy.
- A może teoria Suz jest słuszna. - stwierdził Jordan.
- Oby nie. - mruknęli bliźniacy.
- Też nie chciałabym jej potwierdzać. - powiedziałam. - Że też akurat dzisiaj nie wzięliśmy Mapy.
Przemierzaliśmy kolejne labirynty korytarzy w milczeniu, choć z tej ciszy od czasu do czasu wydobywało się marudzenie bliźniaków.
Nagle, w załamaniu jakiegoś korytarza dostrzegłam stróżkę zielonego światła, której przedtem na pewno nie minęliśmy. Przyspieszyłam kroku i chwilę później mijałam zakręt, by stanąć oko w oko z...
Właściwie sama nie wiedziałam z czym.
- Chodźcie szybko, musicie to zobaczyć. - zawołałam przyjaciół, którym dwa razy nie trzeba było powtarzać.
Przed nami znajdowała się ściana, na środku której był pełzający wąż.
- Jesteśmy w lochach. To wejście do Pokoju Wspólnego ślizgonów. - oznajmił Fred z nutką desperacji w głosie.
- Ogólmy Yaxley na łyso. - powiedziałam zawzięcie.
- Suz, musisz znać hasło. - westchnęła Angelina, ale brak znajomości hasła niespecjalnie mi przeszkadzał.
- Możemy wrócić po Mapę. Znajdują się na niej wszystkie hasła do...
- Na Mapie nie ma Pokojów Wspólnych. - Pokręcił głową Fred, choć zapewne także chciał wysadzić lochy w powietrze.
- Jak to nie ma. - zdziwiłam się. - Na tej Mapie jest wszystko... A tym bardziej pokój ślizgonów.
- Wróćmy do dormitorium i zastanówmy się tam. Wiem jak stąd wyjść. Piętro wyżej jest kuchnia. - powiedział George.
- Jasne. - przytaknęliśmy i ruszyliśmy za chłopakiem.
Teraz korytarze wydawały się bardziej przyjazne. Przemierzaliśmy szybko kolejne, by jak najszybciej dostać się do Wieży Gryffindoru.
- Hasło - zagrzmiała Gruba Dama.
- Odwaga górą.
Weszliśmy do środka i rozsiedliśmy się wygodnie przed kominkiem.
- Nawet nie wiedziałem jaki byłem zmęczony. - rzucił Fred i wszyscy pogrążyliśmy się w myślach.
Przymknęłam lekko powieki i zanurzyłam się w wyobraźni. Chciałam się pozbyć wszelkich uczuć, gdy nagle stało się coś zgoła odmiennego.
Zerwałam się na równe nogi i pognałam prędko do swojego dormitorium. Dopadłam do kufra i wyciągnęłam z niego opasły tom, zatytułowany: "Animagia". Wzięłam jeszcze jakieś dwie przypadkowe książki i znów zeszłam do Pokoju Wspólnego. Przyjaciele powitali mnie zdziwionymi spojrzeniami.
- Muszę się pouczyć. - powiedziałam szybko, wskazując na książki. - Wybaczcie. - Zniknęłam za obrazem.
Pędziłam przez korytarze, błagając Odysa, żeby się nie zgubić. Znalazłam się na IV piętrze, które było używane tylko w razie historii magii. Doszłam do jego samego końca i weszłam do jednej z pustych sal.
Było to przestronne pomieszczenie z kilkoma ławkami. Na jednej z nich położyłam swoje książki. Otworzyłam opasły tom i zaczęłam szukać w nim kolejnych informacji, które były tak sprytnie przemycone w treści, że nawet poezja wydawała się być mniej zawiłą.
- Maść Usticowa, Animato... - czytałam na głos. - Jest! Opróżnić umysł z wszelkich doznać i dać się porwać.
Odeszłam na chwilę od książki.
- Czy to Merlin pisał. Tak zawile nikt nie potrafi się wysławiać. - mruknęłam.
Moment później wzięłam głęboki wdech. Nie ważne jak absurdalny był mój plan, musiałam przynajmniej spróbować.
Usiadłam na podłodze i starałam się pozbyć myśli. Starałam się nie dekoncentrować niczym. Starałam się pomóc bratu. W głowie powstał obraz Remusa po przemianie i mnie, biegającej wokół niego. Nie widziałam swojej postaci zwierzęcej, wiedziałam tylko, że jest to jakieś zwierzę i, że nie jestem sobą.
Wtedy przeszył mnie potworny ból. Pisnęłam cicho, otwierając oczy, i próbowałam zrównać oddech. Jeżeli tak miała wyglądać animagia to... Musiałam przynajmniej spróbować.
Zamknęłam oczy, przywołałam twarz brata i uwolniłam myśli. - "Zwierzę, zwierzę, które mogło by mu pomóc, uratować go". Znów moje ciało wypełnił silny skurcz, ale nie mogłam się mu poddać. - "Zwierzę mogące mu pomóc i uratować go. Zwierzę silne jak wilkołak, które nie pozbawi mnie odwagi." - Kolejny ból. - "Remus, który jest bezpieczny". - Paraliżujący ból, przechodzący mnie na wskroś.
Upadłam na podłogę i złapałam się za brzuch. Czułam się, jakby potężna moc wbijała igły w całe moje ciało. Jakby przyjemne uczucia nigdy nie istniały i miał je zastąpić nieskończony ból. Po chwili wszystko minęło. Usiadłam na podłodze i przysunęłam nogi do brody. Potworny ból, który będzie mi towarzyszył przy każdej próbie przemiany. Dla brata byłam w stanie zaryzykować.
Wtem usłyszałam głos Irytka, rozbrzmiewający po korytarzu. Chwyciłam szybko za książki i usiadłam przy najbliższej ławce.
- Kto tu jest? - poltergeist wpadł do klasy, robiąc głośny huk. - Ach Suzanne, to ty. - Uśmiechnął się chytrze. - Uczysz się? A można wiedzieć czego? - Zajrzał mi przez ramię.
- Y... Eliksirów. - wskazałam na książkę, przykrywającą Animagię.
- Hem - zastanowił się. - Profesor Smark będzie... zadowolony. - Wyszczerzył się znowu.
- Być może. - odparłam, starając się ukryć zakłopotanie.
- A powiedz mi... który to dział?
- Wywary - odparłam, choć trochę za szybko.
- Rozumiem... wywary są trudne. Nie można się ich nauczyć przez teorię... potrzebna jest praktyka. - Uśmiechnął się wrednie.
- Teoria nie zaszkodzi. - mruknęłam, wstając.
- Już idziesz... - Zmierzył mnie uważnie wzrokiem. - Dlaczego?
- Mam coś do zrobienia. - bąknęłam i wybiegłam z sali, zostawiając Irytka w tyle.
"IV piętro odpada." - pomyślałam. - "Należy znaleźć inne miejsce do ćwiczeń."
***
PS. Zapraszam do komentowania!
I pozdrawiam... Autorka :-)

1 komentarz:

  1. Zapraszam do komentowania rozdziału...
    Pozdrawiam Autorka :-)
    PS. Mam nadzieję, że notka się podobała, napiszcie o tym pod postem.

    OdpowiedzUsuń