niedziela, 9 kwietnia 2017

Rozdział 13


Witam wszystkich bardzo serdecznie!
Słowem wstępu to tyle, czytajcie ze zrozumieniem i życzę Wam, by rozdział się spodobał.
Pozdrawiam
Autorka ;-)
***
Z każdym moim nowym krokiem, prowadzącym mnie na peron 9 i 3/4, mijałam nawał mugoli, którzy byli wręcz zbulwersowani tym, że chciałam jak najszybciej dostać się na pociąg. Już nie mogłam się doczekać, aż znajdę się w ekspresie do Hogwartu i usiądę w jednej z ostatnich ławek w sali od transmutacji i zacznę obijać się na lekcjach. Za tą myślą pojawiła się kolejna: perspektywa kolejnych szalonych zajęć ze Snape'em, z którym konfrontacje wyglądają jak słaba zapowiedź końca świata.
- Remusie - zawołałam do brata, który, dziwnym trafem, szedł parę metrów przede mną. - Wiesz, mi się już odechciało tam iść. Wpadłam na pomysł, że zostanę z tobą i będę ci gotować obiadki. Przecież nie muszę mieć solidnego wykształcenia. Ty mnie nauczysz zaklęcia patronusa i oboje będziemy szczęśliwi.
- Suzanne, uspokój się. - skarcił mnie brat. - Potem będziesz mi wypominać, jak to zmarnowałem twoją szansę na uczenie się w Hogwarcie i zmusiłem cię do spóźnienia się na pociąg.
Miał faktycznie dobre argumenty. Przytaknęłam mu w duchu i nadal uważając, by nie zderzyć się z jakimś nadwrażliwym mugolem, kontynuowałam zmierzanie na peron.
Chwilę później w oczy rzuciła mi się złota barierka, prowadząca do Ziemi Obiecanej. Przyspieszyłam kroku i wyprzedzając brata podeszłam do ściany. Oparłam się o nią i niby od niechcenia weszłam do środka. Moja ciało przeszył przyjemny dreszcz i już chwilę później napawałam się widokiem rozchichotanych lub przerażonych hogwartczyków.
Na dworcu pojawiło się wiele nowych twarzy, należących niewątpliwie do pierwszorocznych, co jedynie utwierdziło mnie w przekonaniu, że ten rok będzie wspaniały. Chwilę później pojawił się za mną Remus, mierzący mnie krytycznym wzrokiem.
- Spisuj się dobrze, ucz się, na litość boską. Oszczędź nadgarstek McGonagall - wymieniał, podkreślając to, bym nie dostawała tylu szlabanów, o których był bardzo skrupulatnie informowany przez kobietę. - i baw się dobrze. - dodał i mocno mnie przytulił.
- Też będę tęsknić. - odparłam i odwzajemniłam uścisk.
- Do zobaczenia. - rzekł Remus, całując mnie w czoło i deportując się z cichym trzaskiem.
Kiedy zniknął, wzięłam do ręki kufer i pociągnęłam go za sobą, zmierzając do pociągu, z którego kominów wydobywało się coraz więcej pary. Wgramoliłam się do pojazdu i rozglądając się w prawo lub w lewo, czy aby na pewno nie szturmuje na mnie żadna obślizgła ropucha, ruszyłam za charakterystycznym śmiechem, którego właścicielami mogły okazać się jedynie dwie osoby.
Otworzyłam drzwi do przedziału i stanęłam dumnie w przejściu, by natknąć się na czworo pierwszorocznych, którzy patrzyli się na mnie ze zdziwieniem.
- Ups - zdołałam z siebie wydusić, rozumiejąc, że nie był to oryginalny śmiech. - Darujcie, nie ten wagon. - rzuciłam jeszcze w pośpiechu i natychmiast mnie nie było.
Spacerowałam, więc pomiędzy wagonami, imitując trochę Sierotkę-Marysię i poszukując przyjaciół, którzy jak na złość albo zapadli się pod ziemię albo spali. Już miałam zamiar się poddać i usiąść na jakimkolwiek miejscu, kiedy z jakiegoś przejścia wyłoniła się głowa z miną tak pewną siebie i czarnych włosach tak charakterystycznie spiętych w warkocz, że nie można było się pomylić.
- Suzanne! - zawołała Angelina, machając do mnie dynamicznie ręką. - Bliźniacy z Jordanem rozpoczęli akcję ratowniczo-poszukiwawczą, żeby cię odnaleźć, bo ubzdurali sobie, że Yaxley wzięła cię na zakładniczkę, a ty sobie spacery urządzasz? - zaśmiała się.
- Ciebie też miło widzieć. - odparłam i przytuliłam ją na przywitanie. - Pomożesz mi z kufrem? - spytałam, zwracając uwagę na kufer, który wagą przypominał młodą orkę.
Dziewczyna jedynie pokiwała głową, a chwilę później szamotałyśmy się z buntowniczym bagażem, który nijak nie chciał znaleźć się na prawowitym miejscu. Kiedy jednak, po bardzo wyczerpujących próbach, udało nam się dokonać niemożliwego, usiadłyśmy na fotelach, rozluźniając mięśnie.
W tej samej chwili drzwi do przedziału otworzyły się i stanął w nich zasapany George. Przez chwilę lustrował mnie wzrokiem z niedowierzaniem, a następnie wychylił głowę na korytarz i zawołał:
- Fred, Lee, znalazła się... Tak, siedzi tutaj... Nie, nic jej nie jest... Co?! Zapytam. Czy porwali cię ślizgoni? - rzucił uważnie mi się przyglądając, a ja zaprzeczyłam, przyglądając się komizmowi sytuacji. - Mówi, że nie. Na pewno? - znów zwrócił się do mnie. - Nie podali ci żadnego świństwa? - Zaśmiałam się głośno z podejrzliwości chłopaka, a ten zmrużył oczy, robiąc tym samym głupi wyraz twarzy, po czym wszedł do przedziału, rozsiadając się na jednym z wolnych miejsc.
- Szukaliśmy cię z takim poświęceniem. - powiedział ze śmiechem, a już chwilę później w przedziale znaleźli się także Fred z Jordanem.
- A my dla ciebie planowaliśmy szturm na Slytherin. - oburzył się Jordan, rzucając jakąś kartką w ścianę.
- Pewnie jesteście teraz rozczarowani? - spytałam przesłodzonym tonem, będąc bardzo ciekawą odpowiedzi.
- Pogadamy o tym innym razem. - wyminął Fred i zmienił temat. - Słyszeliście o nowym nauczycielu obrony, podobno to jakiś agent mugolskiego wywiadu?
- Może będzie lepszy od Montgomery. - odparła Angelina.
- Każdy będzie od niej lepszy. - dąsał się Lee, którego marzeniem było najwidoczniej oblężenie ślizgonów pod jakimkolwiek pretekstem. - Snape podobno wychodzi z siebie, czyha na to stanowisko od lat, ale Dumbledore...
- Coś z wózka, kochaneczki? - wpadła mu w słowo starsza pani, dbająca o nasze brzuchy podczas podróży.
- Nie, dziękujemy. - odparliśmy zgodnie i w następnej chwili kobiety już nie było, a my wróciliśmy do rozmowy.
...
Kiedy pociąg zatrzymał sią na stacji Hogsmeade, niebo było już spowite czarną mgłą, a my nie widzieliśmy nic, prócz czubków własnego nosa. Wyszliśmy po omacku z pojazdu, a na peronie jedynym źródłem światła okazała się mała latarenka należąca do Hagrida, który wołał swoim dźwięcznym głosem: "Pirszoroczni, za mną". Przez chwilę nabrałam ochoty pójścia za olbrzymem, lecz bliźniacy w ostatnim momencie przywrócili mnie na ziemię, mówiąc, że pierwszej klasy nie muszę powtarzać drugi raz.
Wraz z innymi uczniami ruszyliśmy w kierunku wysokiej bramy o czarnym kolorze, która w centralnej części miała herb szkoły. Minęliśmy ją w dobrych nastrojach, a wtedy w oczy rzucił nam się rząd równo ustawionych dorożek, które musiały być napędzane za pomocą jakiegoś zaklęcia, gdyż nie było do nich zaprzęgnięte żadne zwierzę. Weszliśmy do jednej z nich, a kiedy we wszystkich powozach miejsca zostały zajęte, te ruszyły z donośnym parsknięciem. Przez chwilę zdawało mi się, że naszej jeździe towarzyszy stukot końskich kopyt, jednak szybko pozbyłam się tej myśli i wyjrzałam przez okno.
Krajobraz mijany za nim był wspaniały, po za drobnym szczegółem, że deszcz, który rozpadał się już na dobre, układał się w tak gęste smugi na szybie, że nic nie widziałam. Mogłam się jedynie domyślać, że przejechaliśmy już dany obiekt i kiedy wydawało mi się, że nie minęliśmy jeszcze jeziora, okazało się, że dorożka zatrzymuje się, ponieważ znajdowaliśmy się pod zamkiem.
Wysiedliśmy z powozu i z wesołymi uśmiechami, mało nie wpadając do kałuży błota, skierowaliśmy się do dębowych drzwi, które dzieliły nas od cieplutkiego wnętrza. Gdy minęliśmy wielkie wrota Hogwartu i uderzyła nas przyjemna fala ciepła, pierwszą osobą witającą nas w nowym roku szkolnym był Filch, na którego twarzy uśmiech układał się jedynie w podły grymas, oraz Pani Norris, wredna kocia-przyjaciółka woźnego, jeżeli ten człowiek miał w ogóle jakichś przyjaciół.
Posłaliśmy mu drwiące uśmiechy, by jakoś osłodzić mu nadchodzący wspólnie spędzony czas, a następnie z dumnymi minami weszliśmy do Wielkiej Sali, gdzie większość uczniów czekała z niecierpliwością na posiłek. Zajęliśmy nasze stałe miejsca przy stole gryfonów i obrzuciliśmy pomieszczenie wzrokiem, wychwytując jakieś zmiany wśród uczniów lub grona nauczycielskiego.
Jedyną nietypowością okazał się być jakiś mężczyzna, o kasztanowych włosach splecionych w warkocz za pomocą jakiegoś czarnego czegoś, siedzący obok Snape'a, który łypał na niego posępnie wzrokiem. "Miałeś rację, Jordan" przeszło mi przez głowę, wspominając wielkie marzenie naszego nauczyciela eliksirów. Nowy mężczyzna przyglądał się całej sali z równie dużym zainteresowaniem, co my w zeszłym roku. Starał się on zatrzymywać wzrok na wszystkim co napotkał, by jak najdłużej zapadło mu w pamięci.
Nawet nie zdążyłam zdać sobie sprawy, kiedy wszyscy uczniowie znaleźli się w pomieszczeniu. Prowadzili wielce ożywione rozmowy, w szczególności poświęcone nowemu nauczycielowi obrony, jak udało mi się wywnioskować, po dostępności miejsc w kadrze. Emily Auctor, wraz ze swoimi psiapsiółkami, rozprawiały o mężczyźnie chyba najgłośniej, więc nie zdziwiłabym się, gdyby nauczyciel większość usłyszał. Debatowały o jego kilkudniowym zaroście, którego ja nawet nie zauważyłam, o tym jak by świetnie wyglądał w rozpuszczonych włosach i o jego ciemnoniebieskich oczach. Poczułam się trochę głupio słuchając mimowolnie tej rozmowy i starałam się dostrzec ten niebieski kolor oczu profesora, chociaż z tak dużej odległości nie mogłam nawet określić, czy profesor ma oczy.
Kiedy wydawało się, że nic nie jest wstanie przerwać wszechobecnego harmidru, na ratunek przyszedł Dumbledore. Wstał, uśmiechnął się do nas poczciwie i krzyknął: "cisza", a jego głos rozbrzmiewał w pomieszczeniu jeszcze przez kilka minut.
Rozmowy ucichły, a drzwi otworzyły się. Próg minęła profesor McGonagall, której usta układały się w prostą linię, oraz nowi uczniowie Hogwartu. Wydawali się być tak zestresowani, jak jeżynowe galaretki Hagrida, które chybotały się już przed zrobieniem ich. Pierwszoroczni, a byli od nas niżsi o głowę, szli w ciasnej grupie, jakby z obawy, że mogą zostać ugryzieni.
Gdy doszli do stołka z Tiarą Przydziału, kapelusz nagle ożył, rozerwał szew tworzący usta i zaczął śpiewać swą pieśń, która co roku była inna, a to oznaczało, że życie tego przedmiotu było tak nudne, że pewnie ślęczał całymi dniami z ołówkiem w sznurku i układał nowe, coraz bardziej wymyślne, zwrotki, oddające hołd założycielom Hogwartu.
Koniec śpiewów tiary okazał się być zbawieniem dla naszych uszu, ponieważ osoby wyjątkowo nieobdarzone słowiczym głosem nuciły wraz z tą starą czapką kolejne zwrotki, co zdawało się nie mieć końca. Kiedy młodzi piosenkarze zamilkli, McGonagall powiedziała formułkę, a następnie zaczęła wywoływać osoby, które być może zasiedlą szyki Gryffindoru. Nie interesowało mnie to zbytnio, więc wraz z bliźniakami zaczęłam obmyślać plany na dzisiejszy wieczór.
- Może tak, jak w zeszłym roku? Było zabawnie, a spacerek dobrze nam zrobi. - zaproponował Fred.
- Tak, ale tym razem dyrektor nie uratuje nam skóry, a Filch już z tego skorzysta. Te łańcuchy nie były używane od pokoleń. - zauważył George.
- Chodźmy do kuchni odwiedzić skrzaty. - rzuciłam. - W zasadzie byliśmy tam tylko raz, na pewno ucieszą się z naszej wizyty.
- I tym sposobem od razu zaliczymy spacerek. - ucieszył się Fred.
- Świetnie. - podsumował George. - A w drodze powrotnej możemy użyć tego tajnego przejścia na trzecim piętrze. Pamiętacie je, skróciło nam wtedy drogę o połowę.
- Zgadzam się, ale...
- Wsuwajcie! - zawołał radośnie dyrektor, a stoły wypełniły się jedzeniem.
- Co, tak szybko? - zdziwiłam się i rozejrzałam po stole. Na jego końcu zasiadło pięć osób, które z rozemocjonowaniem wsuwały ziemniaki. - Ale - kontynuowałam. - na wszelki wypadek i tak weźmy mapę. Nie mam zamiaru oberwać szlabanu pierwszego dnia.
- To byłby niezły wyczyn. - skomentowali bliźniacy, kierując widelce w moją stronę, a resztę kolacji spędziliśmy w milczeniu.
Gdy ostatnie kawałki ciasta marchewkowego walały się po zastawie, Dumbledore wstał ze swojego miejsca i skierował się do mównicy, wokół której znajdowało się jeszcze więcej świec niż w zeszłym roku.
- Pozwolę sobie jeszcze... przypomnieć wam zasady, które nas niestety obowiązują. - odchrząknął dyrektor. - Pierwszoklasiści niech wiedzą... i nie tylko - dodał szybko. - że wstęp do lasu jest całkowicie niedozwolony. Opuszczanie dormitoriów po ciszy nocnej także! Pan woźny prosił mnie także, bym przekazał, że lista rzeczy zakazanych powiększyła się o kilka punktów i jest do wglądu w biurze Argusa.
- Idziemy zobaczyć? - zaśmiał się Fred.
- Plany lekcji są do odebrania u opiekunów domów. - zakończył dyrektor i powrócił na miejsce.
Chwilę przyswajałam "trudne" do zapamiętania zasady, a następnie wraz z przyjaciółmi ruszyłam w stronę wyjścia za naszym ukochanym prefektem Percym. Gdy znaleźliśmy się pod obrazem Grubej Parpocii, a Percy zdradził nam okropnie tajne hasło: "Miecz Godryka", weszliśmy przez otwór i znaleźliśmy się w pokoju wspólnym, który niczym nie zmienił się od zakończenia I klasy.
Wraz z Angeliną udałyśmy się do swojego dormitorium z nadzieją, że uda nam się odpocząć. Wyjęłam z kufra piżamę i miliony książek, które podobno miały mi się przydać na II roku. Angelina w tym czasie zajmował się swoim zawszonym kotem, któremu tylko kuweta była w głowie. Gdy układałam na półce ostatnią z książek, a pokój przypominał wyglądem to, co miał przypominać, usłyszałam trzask przypominający...
Obejrzałam się za siebie i wszystkim tym co widziałam było pierze. Mnóstwo pierza unosiło się w naszym pokoju, a w środku tego całego ambarasu znalazł się Nieśmiałek, pokrzywa wredna.
- Angelina! - wydarłam się, choć dziewczyna była kilka stóp dalej, jednak nie miałam prawa tego zauważyć, gdyż wszystko było białe.
- Teraz przesadziłeś, kocurze! - usłyszałam dziewczynę, która próbowała przedostać się do kota.
W całym tym harmidrze starałam się znaleźć różdżkę, która dziwnym trafem nie znajdowała się w kieszeni moich spodni. Z braku czasu zaczęłam nieporadnie machać rękami i szeptać zaklęcie, by pióra w końcu zniknęły.
- Cleaner, cleaner. - powtarzałam, a piór faktycznie ubywało. Za ósmym razem cały puch znalazł się na łóżku Angeliny, a wtedy zgrabnym ruchem ręki umieściłam go w poszewce i mocno zawiązałam.
- Idę do bliźniaków. - oświadczyłam i wyszłam, trzaskając drzwiami.
Przemierzyłam szybko korytarz, zjechałam zgrabnie ze schodów i wylądowałam w Pokoju Wspólnym, okupowanym przez pierwszorocznych, którzy byli zapoznawani właśnie z jakimiś zasadami. "W zeszłym roku tego nie było" zdziwiłam się "W zeszłym roku nie wiedzieli, że będą z nami takie kłopoty. Ostrzegają przyszłe pokolenia". Zrobiłam przepraszający wyraz twarzy i szybko przemknęłam do męskiego dormitorium. Zapukałam do drzwi i, nie kłopocząc się czekaniem na przyzwolenie do wtargnięcia na ich teren, weszłam.
W pokoju zastałam chłopaków okropnie rozbawionych, prawdopodobnie śmiali się z własnego bałaganiarstwa, gdyż pomieszczenie wyglądało gorzej niż nasz pokój obrzucony pierzem.
- Chłopaki, dziesięć minut. Jesteście tu od dziesięciu minut. - skarciłam.
- Racja. - rzekł Fred i rzucił opakowanie fasolek wszystkich smaków na podłogę.
- Widzę, że brakuje wam atrakcji. - kontynuowałam, a chłopcy od razy wydali się być zaciekawieni. - George, pamiętasz ten wasz wynalazek, który pokazywaliście mi podczas wakacji. Ten, który wytwarzał powietrze, czy coś w tym stylu. - Chłopak skinął głową. - Macie go ze sobą?
- My byśmy nie mieli. - rzucił Fred i zajrzał do swojego kufra, który był już rozpakowany, gdyż cała jego zawartość leżała na podłodze. - O ten ci chodzi? O rozdymacz. - spytał i wskazał na małą paczuszkę w gwiazdki.
- Tak! - zawołałam uradowana. - On znika, o ile dobrze pamiętam? - mówiłam do siebie, a chłopcy z zaciekawieniem mi się przyglądali.
- Do czego zmierzasz? - powiedział Jordan, który podobnie do bliźniaków był niedomyślny.
Kiwnęłam głową ze zbulwersowaniem, a następnie wzięłam jedną z paczuszek od Freda i poduszkę pełną pierza. Włożyłam do środka rozdymacz i nacisnęłam jedyny guziczek, jaki się na nim znajdował. Odrzuciłam poduszkę w stronę chłopaków, "raz, dwa, trzy" odliczyłam, a wtedy poduszka wybuchła, a pierze rozsypało się, robiąc jeszcze większy bajzel.
- Genialne! - wrzasnęli, w ogóle nie przejmując się wszechobecnym bałaganem.
Uśmiechnęłam się do nich sztucznie i zamachnęłam się różdżką: "Cleaner", a wtedy pokój zaczął wyglądać, jak należy.
- To... Idziemy przywitać pierwszaki...
...
Stałam w osamotnieniu przed drzwiami do dormitorium dziewczyn z pierwszej klasy. Przybrałam na twarz beztroską minę, choć nie musiałam się wiele nad nią starać, a następnie zapukałam do drzwi i po usłyszeniu cichego: "proszę", weszłam do środka.
- Cześć - przywitałam się z nimi, co one odwzajemniły uśmiechami. - Profesor McGonagall poleciła mi przyniesienie wam poduszek, gdyż w waszym pokoju były jakieś braki. - Wskazałam ze "zmieszaniem" na poduszki.
- O, jasne. Dziękujemy, że je przyniosłaś. - odparła jedna z nich. - Jestem Katy Bell, a ty? - Wystawiła rękę.
- Suzanne Lupin - przedstawiłam się. - Miło poznać. To... ten, jakbyście miały jakieś problemy czy coś, to mieszkam w pokoju obok i zawsze... pomogę. - "Improwizacja nie była moją mocną stroną".
- Okey, jeszcze raz dziękujemy za poduszki. - odparła, a ja na dźwięk tych słów pożegnałam się uniesieniem ręki i już mnie nie było.
Zeszłam do pokoju wspólnego i natknęłam się na rozpromienionych bliźniaków i Jordana.
- To było takie proste, aż trochę podejrzane. - zauważyłam.
- W przyszłym roku nie będzie tak prosto, więc nie ekscytuj się. - uspokoił George i skierował twarz w kierunku kominka.
- Za chwilę rozdymacze powinny zostać aktywowane. - mówił Fred pod nosem.
- Nie musisz co chwilę spoglądać na zegarek, jestem pewna, że wrzaski towarzyszące temu zjawisku solidnie cię uświadomią, co do jego wystąpienia. - zaśmiałam się.
- Niby tak, ale wolę śmiać się chwilę przed jego zaistnieniem. - powiedział Fred.
- A ja się zastanawiam - wtrącił Jordan. - czy nie wywołamy w ich młodych umysłach jakiejś traumy.
Spojrzeliśmy ze zdziwieniem na chłopaka, a moment później wszyscy zanosiliśmy się głośnym śmiechem, który przeszywał pomieszczenie i szedł echem dalej.
- To ci się udało... - zaczął Fred, ale w tej samej chwili usłyszeliśmy jak z obydwu stron schodów dochodzą do nas dźwięki wybuchów i wrzaski pierwszorocznych. Zaczęło się.
- Aaa! Co to jest! Ratunku! - krzyczeli w niebogłosy, a my śmialiśmy się jeszcze serdeczniej.
Osoby poszkodowane powypadały z pokojów jak z procy i pędem znalazły się w pokoju wspólnym, ciężko dysząc. Na ich twarzach malowało się przerażenie, ale na niektórych dało się odczytać zadowolenie czy rozbawienie. Obserwując wszystkie osoby po kolei, natknęłam się nagle na... Angelinę, z której oczu buchały gromy w naszą stronę. Podeszła do nas szybkim krokiem i chwilę lustrując nas wzrokiem, zamierzała udzielić nam reprymendy.
- Czy możecie mi to jakoś wyjaśnić? - spytała dziwnie wysokim głosem, a my zachichotaliśmy. - Rozumiem, że...
- To był po części twój pomysł, Angelino. - przerwałam jej, a dziewczyna zrobiła jeszcze bardziej zszokowana minę. - Przecież to twój Pokrzywa rozwalił tą poduszkę. - zarzuciłam jej.
- Nieśmiałek. - sprostowała. - I nie, to nie był...
- Ale świetny dowcip! - zawołał nagle jeden z chłopców o blond włosach. - Był genialny, przyznajcie. - zwrócił się do swoich koleżanek, a Angelina już kompletnie nie wiedziała co zrobić.
- Angelino, znasz ich? - spytała jakaś dziewczynka, chyba Alicja.
- Tak. - odparła zawstydzona. - Mieszkam z nią. - wskazała na mnie z wyrzutem, a ja uśmiechnęłam się dumnie, że dziewczyna w ogóle się do mnie przyznaje.
- Masz wspaniałych znajomych. - rozpromieniła się kolejna.
- Niestety. - Policzki Angeliny zaróżowiały.
- Pokoje sprzątniecie zaklęciem: "Cleaner". - doradziłam, a chwilę później rozgadane towarzystwo poszło sprzątać. Została jedynie Angelina.
- Nie pomożesz im? - zwrócił jej uwagę Jordan i posłał jej ironiczny uśmiech.
- Okey, przyznaję, że dowcip był zabawny. - przytaknęła.
- Widzisz, nie zawiodłaś się na nas. - powiedział Fred ze śmiechem, pokazując dziewczynie rząd białych zębów, jednakże ta uwaga, to było już za wiele dla zszarganych nerwów dziewczyny. Angelina spojrzała na niego jak Meduza na swoje ofiary i rzuciła się w pogoń za chłopakiem, któremu dość trudno było się poruszać pomiędzy gęsto położonymi fotelami przy kominku.
- Idź po mapę. - wskazałam na George, a ten tylko się uśmiechnął i ruszył do dormitorium.
- Fred, nie możesz wiecznie uciekać! I tak cię dorwę!
...
Przemykaliśmy pomiędzy korytarzami, które zawsze o tej porze sprawiały wrażenie jakby były z jakiegoś mugolskiego horroru. Złowrogie cienie przemykały na ścianach, znikając za ramami obrazów i pojawiając się znowu z cichym szeptem. Po mijanych przez nas miejscach rozprzestrzeniały się głuche dźwięki naszych kroków i oddechów. Modląc się w duchy, by nie wpaść na Filcha, podążaliśmy przed siebie, wyszukując obrazu przedstawiającego misę z owocami, który był tajnym przejściem do kuchni.
Co kilka kroków zerkałam na mapę, by się upewnić, że nie śledzi nas jakiś psychol w za dużych butach. Zbliżaliśmy się szybkim tempem do upragnionego celu i schodziliśmy na coraz niższe piętra zamku. W głowach kotłowały się już myśli o gorącym kakao i ciastku, więc tak pozytywnie zachęceni do zagęszczenia ruchów, zmierzaliśmy przed siebie.
Mijaliśmy coraz to bardziej zakurzone obrazy, przedstawiające postaci tak poważne, że ich stopień przekraczał normy zasępienia wyznaczone przez Snape'a. Gdy znaleźliśmy się wreszcie przed obrazem, George połaskotał gruszkę, a ta chwilę chichocząc, zadygotała i na jej miejscu pojawiła się klamka.
Weszliśmy swobodnie do kuchni, a skrzaty na nasz widok uśmiechnęły się.
- Witam, sir. - przywitał nas jeden z nich, mający wyjątkowo szeroko otwarte oczy. - Czy, sir, chcieliby się napić kakao? - spytała z nadzieją w swoim piskliwym głosie.
- Jasne. - odparliśmy zgodnie i chwilę później siedzieliśmy przy blacie na niskich krzesełkach i popijaliśmy ciepły napój, zagryzając go ciasteczkami.
Przyglądaliśmy się pomieszczeniu z niemałym zainteresowaniem. Skrzaty krzątały się po kuchni, sprzątając najwidoczniej po kolacji i szykując potrawy na następny dzień. Pracę miały one niezwykle zorganizowaną, gdyż każdy z nich zdawał się wiedzieć co robi.
- Mógłbym tu zostać do końca życia. - oświadczył Fred, wyciągając się na krześle.
- Oszczędziłbyś nam wielu nerwów. - odparł George ze śmiechem, ale brat zdawał się go nie słuchać.
- Chłopaki - zwróciłam się do bliźniaków. - Tak w zasadzie to... co te skrzaty tutaj robią? Znaczy, w sensie, że jak się tu znalazły? Przecież czarodzieje czystej krwi tak po prostu nie pozbywają się swoich... sług.
- Czasami jest tak - zaczął George. - że jeżeli czarodziejowi czystej krwi nie podoba się skrzat - powiedział to z drwiną. - to się go pozbywa, dając mu ubranie, a w Hogwarcie zawsze potrzebne są dodatkowe ręce do pomocy, więc dyrektorzy przyjmowali ich chętnie.
- W sumie racja. - przytaknęłam. - Ale przyznajcie, że są to dziwne stworzenia. Są szczęśliwe, gdy mogą komuś służyć.
- Tak. - zgodził się Fred. - A to oznacza, że byłbym fatalnym skrzatem.
- Ty na pewno. - oświadczył George. - One świrują jak nic nie robią, zaś ty wariujesz choćby na myśl o robocie.
- Nieprawda. - obruszył się Fred. - Dowcipkowanie jest bardzo zajmującym zadaniem.
...
Nazajutrz, kiedy weszliśmy do Wielkiej Sali z myślą, by jak najdłużej jeść śniadanie, gdyż pierwszą lekcją były eliksiry, spotkaliśmy się z dziwnie osobliwym zainteresowaniem na nasze trzy skromne osoby. A mianowicie, dziwność tej sytuacji polegała na tym, że takie zainteresowanie nami w ogóle wystąpiło. Część uczniów ze starszych klas oraz prawie wszyscy pierwszoroczni bardzo skrupulatnie lustrowali nas wzrokiem, podszeptywali coś pomiędzy sobą, a następnie wrócili do śniadania. My, jako prawilni obywatele mocno zbici z tropu, momentalnie znaleźliśmy się przy Angelinie, która zawsze świetnie wiedziała, co też jest obecnie "na topie" wśród hogwartczyków - taka znawczyni ploteczek.
- O! Witajcie - zawołała z radością, zanim zdążyliśmy wydusić z siebie jedno słowo. - Wiadomości szybko się rozchodzą. - oświadczyła z dumą, ale my nadal nie rozumieliśmy sytuacji. Dziewczyna jakby to wyczuła, bo przewróciła irytująco oczami i kontynuowała. - Wasz wczorajszy dowcip na pierwszakach cieszy się dość sporą popularnością, a jeszcze jak te dzieciaki dowiedziały się o waszych zeszłorocznych numerach. Sama Rita Skeeter nie może poszczycić się takimi informacjami.
- Yyyy... - odpowiedzieliśmy językiem trollańskim, składającym się jedynie z samogłosek i buczenia, a przekazane jej informacje znaczyły po naszemu tyle co: "Yyyy".
- Zrozumieliśmy. - wydusiłam w końcu ironicznym tonem i zmierzyłam pomieszczenie wzrokiem, by sprawdzić, kto mnie obserwuje.
- To mówisz, że co się stało? - spytał Fred, szybko mrugając oczami.
- Jesteście na językach całej szkoły. - odparł Lee, zanim Angelina zdążyła dość do głosu.
- Straciłam apetyt. - burknęłam, odsuwając od siebie talerz płatków. - Chyba pójdę wcześniej na eliksiry... Zaskarbić sobie sympatię Snape'a. - rzuciłam buntowniczym tonem, wstając od stołu.
Bliźniacy szybko uczynili to samo i, odprowadzeni łakomymi spojrzeniami naszych "fanów", wyszliśmy z sali, pozostawiając Jordana i Johnson na samowolce.
- Są jakieś dobre strony? - jęknął z irytacją George, kiedy jakiś pierwszoroczny spoglądał na nas dłużej niż naturalnie.
- Możemy rozdawać płatne autografy. - podrzuciłam ze śmiechem. - Jeden autograf, jeden sykiel. Zdobędziemy fortunę, a nasze nadgarstki będą skończone.
- Tak samo jak my. - powiedział optymistycznie Fred, ze spuszczoną głową.
Doszliśmy do sali od eliksirów szybciej niż nam się zdawało, więc jak na wraki człowieka przystało, oparliśmy się o ścianę i zjechaliśmy na podłogę, zagradzając tym samym korytarz. Siedzieliśmy, jak te trupy przed meliną, przez dobre dziesięć minut, dopóki pod salę nie zaczęli się schodzić inni uczniowie. Jakimś pozytywnym akcentem okazał się fakt, iż te zajęcia były odbywane z puchonami, a to oznaczało mniejszą katorgę na lekcjach.
Chwilę później znaleźli się przy nas także nasi zaginieni przyjaciele, lecz zaraz za nimi pojawił się Snape, więc nie było czasu na obrzucenie się uwagami. Weszliśmy posłusznie do klasy, zajęliśmy swoje stare miejsca, ja z Angeliną i bliźniacy z Jordanem, a następnie nauczyciel postanowił nam przypomnieć jak bardzo nas nienawidzi i gardzi całą naszą "plamą" na honorze szkoły.
Kiedy już skończyły mu się uwagi lub po prostu szkoda mu było strzępić języka, polecił nam uwarzenie jakiegoś eliksiru, którego nazwy nie byliśmy w stanie nawet wymówić, i zasłaniał się rękami i nogami, że taki wywar mieliśmy w zeszłym roku. A kiedy George rzucił uwagę: "gdyby taki specyfik rzeczywiście wystąpił na lekcji, to nasze języki byłyby z pewnością połamane", mając wtedy na myśli skomplikowaną budowę jego nazwy, profesor zrobił obrażoną minę i odjął nam 20 punktów - "na zachętę".
- Bo nazwa blebleblebleblebleble to prosta nazwa. - puszył się chłopak, rozprawiając mężnie szeptem o niesprawiedliwości i o tym, że gdyby taką uwagę wtrącił ślizgon, to Snape nagrodził by go jeszcze za spostrzegawczość i zmienił nazwę tego eliksiru na prostszą - pewnie na imię tego ślizgona, żeby się mu zrobiło miło.
Dzwonek okazał się być zbawieniem tej sytuacji i nim Snape zdążył zadać pracę domową, my opuściliśmy pomieszczenie, za co z pewnością w niedalekiej przyszłości się zemści.
Lekcja transmutacji okazała się być mniej ekstremalną, a McGonagall powtórzyła na niej chyba z kilkanaście razy, że w tym roku skupimy się głównie na praktyce, bo teorię już prawie opanowaliśmy. Profesorka omówiła z nami wstępnie - jak cywilizowany człowiek - na czym polega jej przedmiot, gdyby komuś wypadło przez wakacje, i oświadczyła, że druga klasa będzie znacznie bardziej interesująca od pierwszej, w co nie wątpiliśmy zbytnio.
Pod koniec lekcji nauczycielka zademonstrowała nam jeszcze przykład swojej zdolności do animagii, co było dla mnie bardzo ważnym doświadczeniem. Profesor McGonagall po prostu zamknęła oczy, a kiedy je otworzyła była już zamieniona w prążkowanego kota z czarnymi obwódkami wokół oczu, imitującymi okulary kobiety.
- Jest to zaawansowana dziedzina magii. - powiedziała McGonagall, żeby mnie zniechęcić, wracając do swojej prawdziwej postaci. - zwana animagią. W tym roku szkolnym poznacie ją bliżej, bo poświęcimy na nią kilka najbliższych lekcji. Nie róbcie sobie też nadziei, że nauczycie się przemieniać w zwierzę na zaledwie trzech lekcjach. Osobiście, spędziłam na opanowywaniu tej sztuki sześć lat.
Na słowa profesorki moja ręka momentalnie znalazła się w górze, czego następnie pożałowałam.
- Czy można tego dokonać szybciej? - spytałam, nie zdążając ugryźć się w język.
- Znane mi osoby spędziły nad tym lata. - odparła, rozkładając ręce. - Ale w pewnym stopniu...
"Co ci się wymyśliło, Suz. W dwa lata zostać animagiem? Chociaż... już i tak siedzę w tym rok!". - pomyślałam. - "Ale gdyby tak zostać świnką morską... to może zajmie krócej? Z drugiej strony co mi po takim grubym gryzoniu? Zabobkuję brata na śmierć, na Merlina".
Zajęcia zostały przerwane dzwonkiem, a ja jak kompletna ofiara losu tkwiłam na krześle, a bliźniacy dziwnie się na mnie patrzyli.
- Panno Lupin. - Z myśli wyrwał mnie głos profesorki. - Mam nadzieję, że nie pokładasz nadziei w animagii. Skąd tak duża wiedza na ten temat?
- Czytałam. - odparłam, względnie spokojnie, by nie wzbudzić podejrzeń, jednakże kobiety nie przekonałam.
- Mam nadzieję. - powiedziała bardziej do siebie niż do mnie i odeszła.
...
- Zgadnij jaką wspaniałą lekcję teraz mamy w planie? - zagadnął George, kiedy przechodziliśmy jednym z szkolnych korytarzy.
- Jeszcze coś lepszego niż eliksiry? - rzuciłam sarkastycznie.
- Nie zgadłaś. - odpowiedział beztrosko. - Teraz mamy obronę przed czarną magią z nowym nauczycielem, do którego wzdychają wszelkie dziewczyny. - "rozmarzył się".
- Żebyś ty się nie zakochał. - zakpił Fred. - Och, panie profesorze, czy mógł by pan rozpuścić włosy. - zakpił dziewczęcym głosikiem.
- Mi on się tam niezbyt podoba. - oświadczyłam, a wtedy bliźniacy ryknęli śmiechem. - Naprawdę - zapewniałam. - bo wiecie, me serce jest oddane już komuś innemu. - zadeklarowałam z udawaną powagą.
- Wiedziałem, że Dumbledore nie jest singlem. - zaśmiał się George, czemu zawtórowałam.
Weszliśmy do sali, gdzie za kilka minut miała zacząć się lekcja, wyimaginowana przez nasze rówieśniczki tak bujnie, że przy ich teoriach, te lekcje będą po prostu nudne.
Chwilę później znów rozbrzmiał dzwonek, którego dźwięk wywołał gęsią skórkę u większości dziewczyn i bynajmniej nie było to spowodowane strachem. Zaczęliśmy rozglądać się po klasie z ciekawością, chyba z myślą, że profesor jest niewidzialny i może nas zaatakować.
Nagle drzwi od pomieszczenia otworzyły się z trzaskiem. Skierowałam tam wzrok, w celu zobaczenia nowego profesora, jednakże niczego tam nie było, a po klasie rozbrzmiał dźwięk odrywania podeszw od podłogi. Niespokojnie rozglądaliśmy się po sali, ale zawsze przy źródle odgłosów nic nie było.
- Czyżby Filch stał się niewidzialny. - podrzucił Fred, a większości osób nie spodobała się ta perspektywa.
- Blisko. - zabrzmiał jakiś męski głos.
Zwróciliśmy głowy w stronę katedry nauczyciela i nagle ujrzeliśmy coś niesamowitego.
Jakby znikąd, na tle czarnej tablicy pojawiła się głowa nauczyciela, a po chwili dołączyła do niej reszta ciała. We własnej osobie stanął przed nami wysoki mężczyzna o kasztanowych włosach splecionych w luźny warkocz za pomocą czarnego stworzonka, które od czasu do czasu mrugało oczkami i szczerzyło zęby. Był on dość młodym człowiekiem, chociaż z pewnością nieco starszym od Remusa, o interesującym błysku w oku. Wyglądał na osobę ogarniętą w nauczaniu młodzieży, więc zapowiadało się dobrze.
- Witajcie na naszej pierwszej lekcji. - powiedział, uśmiechając się lekko. - Nazywam się Allan Cognet i będę waszym nowym nauczycielem obrony przed czarną magią, która notabene była zaniedbywana w znacznej mierze. Jakieś pytania, czy mogę już przejść do lekcji?
Ręka Georga momentalnie wylądowała w górze, a po przyzwoleniu nauczyciela, chłopak spytał:
- Koniecznością będzie przepisywanie podręczników, czy zamierza to pan nam darować?
- Rozumiem, że nie mieliście zbytniego szczęścia z poprzednim nauczycielem. - uśmiechnął się. - Spokojnie, kopie waszych podręczników nie są mi potrzebne. Jeszcze ktoś?
W klasie zaległa cisza.
- Wspaniale. - ucieszył się. - Powiedzcie mi teraz, co sądzicie o moim nietypowym wejściu. - Wskazał głową na lekko pobłyskującą pelerynę, którą trzymał w ręce. - Jakieś sugestie, co to może być...
- To peleryna niewidka. - zakpił Lee, jednakże nauczyciel wcale się nie roześmiał.
- Znakomicie, Jordan. A skąd takie przypuszczenia?
- Eee... - zmieszał się chłopak, najwidoczniej nie przypuszczając, że strzeli dobrze. - Dedukcja. - wybąkał, a Cognet parsknął śmiechem.
- Bardzo trafna. - zgodził się nauczyciel. - I zgadza się, jest to peleryna niewidka, notabene udostępniona mi z prywatnych zbiorów kogoś tam, więc po lekcjach muszę ją oddać. - W klasie wybuchło poruszenie. - Jeszcze jakieś wnioski?
- Jest pan wampirem? - rzuciła Eva Shy i spłonęła rumieńcem, a profesor zachęcił ją ruchem ręki, by kontynuowała. - B...bo peleryny niewidki często należą do wampirów, gdyż te chronią ich przed słońcem. No i... ma pan nietoperza we włosach. - Wskazała.
- Frigus? - zdziwił się profesor, jednakże uśmiech nie opuszczał jego twarzy. - Nonsens, ten mały ma tyle wspólnego z wampirami co ja mam do wilkołaków. - zaśmiał się, a ja skrzywiłam lekko. - Nie, nie, nie. Wampirem nie jestem, a słońce bardzo lubię. Za krwią nie przepadam, więc możecie się nie obawiać. Ad Rem... Jakaś opowieść może przychodzi wam na myśl, być może prawdziwa historia...
- O trzech braciach. - zabrałam głos, a mężczyzna przytaknął.
- Ma pan też czarną różdżkę i kamień wskrzeszenia? - Bliźniacy aż podskoczyli z zaciekawienia.
- Nie, niestety nie. Wybaczcie, ale ich nie mogłem pożyczyć.
- Czyli ktoś inny je ma. - zauważyła Angelina, profesor przytaknął, a w pomieszczeniu zrobiła się wrzawa.
- Uczniowie... - uciszył profesor. - Czy ktoś może wie... jakie zastosowanie znaleziono w tej pelerynie?
- Straszenie nas. - odparł jakiś puchon i wszyscy zaśmiali się.
- Blisko. - Profesor skinął głową. - Peleryna niewidka ma specjalne właściwości... nie tylko dające niewidzialność, ale także ochrona przed niektórymi zaklęciami. - Po klasie rozniosło się długie "Och". - Do tych zaklęć należą stricte zaklęcia niewybaczalne. Czy ktoś mi powie dlaczego?
- Śmierć. - powiedziałam, a profesor uśmiechnął się szeroko. - Śmierć stworzyła zarówno pelerynę niewidkę jak i zaklęcia niewybaczalne, więc to logiczne, że nie mogą niszczyć się nawzajem. - sprecyzowałam, a profesor nie potrafił ukryć zadowolenia.
- Świetnie, Lupin. - odparł. - 10 punktów dla Gryffindoru. A teraz wróćmy. Jak myślicie, z czego wykonano pelerynę niewidkę? I uprzedzę, że nie tak jak w legendzie. Żadna śmierć nie oddała swego płaszcza podróżnikowi.
- Z testrali. - głos zabrał George, a wszyscy posłaliśmy mu zdziwione spojrzenia.
- Zgadza się, Weasley. - poparł nauczyciel. - Konie te mają wspaniałą gładką sierść idealnie nadającą się na fakturę tego odzienia. - Wskazał na pelerynę. - A teraz, kto chce zniknąć? Tylko proszę nie wszyscy naraz...
Jednak nikt nie chciał spróbować, być może z obawy przed rzeczywistym zniknięciem.
- Rozumiem. - przytaknął. - To może kogoś z odważnych gryfonów, którzy nie boją się stracić głowy... Może by tak... Suzanne, choć.
Spojrzałam na profesora jak na wariata, ale wstałam posłusznie i stanęłam obok niego przy katedrze.
- Na trzy. - uprzedził. - Raz... dwa, trzy. - I upuścił na mnie płaszcz.
Poczułam jak na ramionach układa mi się delikatny materiał. Jednakże nie poczułam zbytniej różnicy, w pelerynie czy bez, oprócz tego, że przykrywała mnie płachta, a obraz był trochę zszarzały.
- W sumie... fajna rzecz. - zrecenzowałam artefakt i przemierzyłam kilka kroków, mało nie potykając się o pelerynę. - Genialna sprawa. Widać mnie? - spytałam nagle, z lekką trwogą.
- Nie, nie widzimy. - odparł profesor i chwilę później pozbawił mnie niewidzialności. Usiadłam w ławce obok Angeliny, a ta, jakby z przestrachem, bacznie mnie obserwowała. - Jeżeli wpadnie wam ten przedmiot w ręce to powinniście  poczuć się szczęściarzami... i de facto nieosiągalni. Nie dajcie się jednak zwieść, ponieważ niektórzy czarodzieje potrafią przeszyć peleryny niewidki i świetnie zdawać sobie sprawę z waszej obecności. Rozumiecie? Wspaniale, to kto jeszcze chętny do zniknięcia? - rzucił i teraz wszyscy uczniowie chcieli spróbować niewidzialności.
...
Od razu po lekcjach ruszyliśmy na nieszczęsne boisko do quidditcha, z którym wiązało się tyle dramatycznych wspomnień. Razem z moimi przyjaciółmi, i ich aspiracjami na sprawowanie urzędu ministra magii, szłam przez błonia w stronę, z której dobiegały już wesołe krzyki zawodników.
- W tym roku drużyna musi nas przyjąć. - awanturował się Fred, a ja z Lee jedynie potakiwałam.
- Będziemy się odwoływać do rządu jak nas nie przyjmą. - poparł George brata, a ja wywróciłam oczami.
- Opanujcie się chłopaki. - skarciłam. - Macie jeszcze pięć lat na dostanie się do drużyny. To nie musi być konkretnie w II klasie.
- Och, Suzanne! Ty nic nie rozumiesz. Jak nie zaczniemy ćwiczyć teraz, to świat straci dwóch obiecujących...
- I irytujących. - wtrąciła Angelina.
- Pałkarzy. - skończył George, zbywając uwagę dziewczyny.
- Lepiej, żeby się dostali, bo będą tak jęczeć jeszcze tydzień. - zwróciłam się do Lee teatralnym szeptem.
- Ciebie też się to tyczy. - skrytykował Jordan zachowanie Angeliny, gdy ta się zaśmiała. - Jak nie zostaniesz ścigającą to Suz będzie miała kolejny powód do depresji. Twoją depresję. - rzucił i przyspieszył kroku, ponieważ dziewczyna zaczęła protestować.
Resztę drogi przemierzyliśmy w miarę spokojnie, pomimo małej sprzeczki Freda i Angeliny: o ich kompetencję do gry, ale to zdarzało się tak często, że nikt nie zwracał na to uwagi. Dotarliśmy na boisko i wraz z Jordanem usiedliśmy na trybunach, a bliźniacy z Angeliną pomaszerowali gładko do zebranej już sporej grupki. Mimo pozornego spokoju przyjaciół, wiedziałam, że mają ogromne gule w gardle.
Z tak dużej odległości nic nie słyszeliśmy. Obserwowaliśmy jedynie ruchy malutkich przyszłych zawodników, którzy, z naszego punktu widzenia, wyglądali jak ciastka Hagrida na wielkiej dłoni olbrzyma. Charlie machał rękami jak szalony i od czasu do czasu dochodził do nas jego głos, wykrzykujący: "Co to ma być, co to jest" i inne epitety.
Reszta drużyny, która siedziała za nim uważnie wszystko nasłuchując, miała z tego nie lada ubaw, zwłaszcza, kiedy kapitan-Charlie wywrócił się o jedną z mioteł. Wyglądało na to, że nasza drużyna miała już szukającego i obrońcę. Brakowało jej jedynie pałkarzy i ścigającego, a w ten układ idealnie się wpasowywały nasze utalentowane beztalencia.
Chwilę później rozpoczęły się eliminacje. Bliźniakom szło naprawdę bardzo dobrze i to samo można było powiedzieć o Angelinie.
- Myślisz, że się dostaną? - rzuciłam do Jordana, który kiwał się na ławce w przód i w tył, gdyż eliminacje nie były zbytnio porywające.
- Oby. - odparł. - Cały ranek mówili tylko o tym. Bardzo lubię quidditcha, ale są pewne granice wytrzymałości. - Złapał się za dredy z nerwów.
Potem siedzieliśmy już w ciszy. Oczy kleiły mi się niemiłosiernie, a ciało odmawiało posłuszeństwa. Siedzieliśmy tak już z trzy godziny i byliśmy wykończeni. Nie można jednak było tego powiedzieć o drużynie, która latała jeszcze szybciej i coraz zacieklej atakowała.
Nagle rozbrzmiał gwizdek. Odetchnęłam i szturchnęłam Jordana, żeby się obudził.
- C-co? - spytał, zbity z tropu.
- Skończyli. - powiedziałam posępnie, a w żołądku zaczął narastać jakiś nieprzyjemny pęcherzyk nerwów.
Przyglądaliśmy się słabo zarysowanym figurom, a najwyższa z nich - Charlie - co chwilę wymachiwała ręką to w jedną to w drugą stronę.
- Co oni tam, w ruletkę grają. - oburzył się Lee. - Niech od razu wezmą różdżkę i zaczną strzelać. Będzie szybciej. - marudził.
Wtem, ten cały tłum skierował kroki w stronę zamku, zostawiając najwidoczniej wybranych zawodników do przeszkolenia ich ze strategią. Starałam się wychwycić, z tych osób co zostały, sylwetki Freda, Georga i Angeliny, ale nijak nie mogłam się ich dopatrzeć.
Pęcherzyk coraz bardziej narastał, kiedy nagle z tej siedmioosobowej grupki wybiegły trzy osoby i z radosnymi okrzykami biegły w naszą stronę.
- Dostaliśmy się! - wrzeszczeli jak oszalali, a Charlie niezdarnie podrapał się po głowie. - Dostaliśmy się, Suz! Lee! Słyszycie, jesteśmy w drużynie!
- I nici z depresji. - powiedziałam kąśliwie do Jordana, a ten się zaśmiał.
Zapowiadał się bardzo ciekawy rok...
***
Zapraszam do komentowania, które, wbrew pozorom, ma znaczny wpływ na jakość zamieszczanych postów (oczywiście w pozytywnym sensie).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz