niedziela, 26 marca 2017

Rozdział 12

Witam wszystkich bardzo serdecznie!
Z racji tego, że zależy mi na waszym czasie, ograniczę wstęp do tego zdania.
PS. Oby notka się spodobała :-)
Autorka
***
Wraz z Remusem stałam przed opasłą budowlą, która wyglądała jakby trzej niewidomi czarodzieje machali różdżkami na prawo i lewo, i łączyli przypadkowe części w nadziei, że utworzą one budynek mieszkalny, zwany Norą - jak głosiła pobliska tabliczka. Dom położony był w sąsiedztwie rozległych pól zbóż, kilku bardzo starych jabłoni oraz małego ogródka, z którego dochodziły podejrzane dźwięki. Cała ta sceneria wprawiała przybysza w magiczny nastrój, bo trzeba było przyznać Weasleyom, że ich posiadłość wyglądała obłędnie imponująco.
- Poradzisz sobie? - spytał Remus, którego także "zachwycił" czar tego miejsca.
- Jasne. - odparłam pogodnie, błądząc oczyma po każdym zakamarku.
- Do...dobrze. - przytaknął niepewnie, a następnie pocałował mnie w czoło i teleportował się z cichym trachem.
Po zniknięciu Remusa nadal wpatrywałam się w budynek. Nagle z zamyślenia wyrwał mnie głośny dźwięk starego silnika, który pocharkiwał niczym łososie w czasie tarła. Rozglądnęłam się za źródłem odgłosu, ale kiedy tylko się obróciłam, ujrzałam niebieski samochód, który... leciał w moją stronę, co i rusz zniżając się i podnosząc, przez co bardzo upodabniał się do stylu lotu Errola.
Za kierownicą siedział, ku mojemu zdziwieniu, pan Weasley z jakimś młodym mężczyzną, także o rudych włosach. Kiedy wylądowali, a kłęby dymu przestały unosić się wokół pojazdu, wysiedli i skierowali się w moją stronę z wielkimi uśmiechami na twarzach.
- Dzień dobry, panie Weasley. - przywitałam się wysokim głosem, z pewnością nie takim, jakbym chciała, na co nieznany mi mężczyzna zachichotał.
- Witaj, Suzanne. - odparł pan Weasley, a następnie wskazał na swojego towarzysza o rudych, długich włosach, związanych w kucyka. - To mój najstarszy syn, Bill Weasley. - powiedział z dumą. - Bill, to jest Suzanne... Lupin, przyjaciółka bliźniaków.
- Cześć - Miło poznać. - rzuciliśmy w tym samym czasie i wspólnie roześmialiśmy się.
- Czemu nie wchodzimy? - zapytał nagle pan Weasley, w momencie, gdy zrobiło się dziwnie cicho.
Niczym nie zrażony przeszedł obok mnie, a następnie otworzył drzwi i minął próg domu.
- Śmiało. - zachęcił Bill, który nadal był bardzo rozbawiony całą sytuacją.
Ruszyłam lekko zakłopotana za chłopakiem, a kiedy tylko minęłam próg domu, dotarł do mnie panujący w nim sajgon.
Gdy znalazłam się w środku zupełnie straciłam wrażenie, że jest to zwyczajny dom. Wszystko wokół mnie zdawało się ruszać i wydawało różne dźwięki. W kuchni, gdzie najwidoczniej znajdowało się serce domu, panował okropny harmider i co chwilę było słychać odgłosy tłuczonego szkła, gotującej się wody czy płaczu dziecka. Nagle usłyszałam donośny głos pani Weasley, która miała, jak widać, za zadanie utrzymywać tego wszystkiego w ryzach:
- Jak to Suzanne już przyjechała?
Chwilę później w moją stronę zmierzała pulchna kobieta o rudych włosach, jak u wszystkich w rodzinie, wesołych lśniących oczach, które odziedziczyli po niej bliźniacy, i w szarej szacie ze ściereczką na ramieniu.
- Suzanne, skarbie! Jak miło cię znowu widzieć. - zawołała z radością i mocno przytuliła mnie na przywitanie.
Jak za wciśnięciem jakiegoś guzika, w tej samej chwili, usłyszałam wybuch, na który nikt nie zareagował, więc chyba był normą, a następnie ze schodów, jak stado ogrów, zbiegli uradowani bliźniacy.
Pani Weasley w końcu wypuściła mnie z uścisku, a wtedy przywitałam się z bliźniakami, którzy przez ostatnie tygodnie urośli o kilka centymetrów.
- Jak wakacje? - spytali uśmiechnięci od ucha do ucha, gdy pani Weasley ciągnęła mnie do kuchni na domniemany posiłek.
- W miarę dobrze. - odparłam. - A u was?
- Bywało lepiej. - powiedzieli chórem. - Mama trochę się wściekała przez nasze dowcipy- Wskazali na kobietę - Ale zdołaliśmy się już do tego przyzwyczaić. Po za tym, robiliśmy pewne testy i...
- Pewne testy? - spytałam rozbawiona i wtedy na stole pojawiła się zupa.
Dopiero teraz zwróciłam uwagę na kuchnię.
To pomieszczenie było jeszcze bardziej niezwykłe od holu. Brudne naczynia umieszczone w zlewie same się zmywały, zupa w garnku była mieszana przez jakąś niewidzialną siłę, a zegar na jednej ze ścian prawdopodobnie chodził nieprawidłowo, choć, kiedy lepiej się przyjrzałam, ujrzałam dziewięć wskazówek, na których widniały podobizny wszystkich członków rodziny. Jego zadaniem, jak mi później wyjaśniono, było informowanie pani Weasley o obecnym miejscu pobytu jej rodziny. Obecnie wszystkie wskazówki były nałożone na siebie i niezdarnie dygotały przez niezaduży dostatek miejsca.
Przy stole siedział już pan Weasley, który bardzo intensywnie przeżuwał sałatę, zadufany w sobie Percy-Prefekt, Charlie, charakteryzujący się zabawowym podejściem do życia, pomimo pełnienia funkcji prefekta naczelnego, pani Weasley, która jednakże co i rusz wstawała ze swojego miejsca, by podać nowe potrawy, pierworodny syn Weasleyów, wydający się nawet fajnym czarodziejem oraz dwójka najmłodszych z potomstwa: Ron i Ginny, którzy patrzyli na mnie, a w ich oczach błąkała się niepewność.
- Ron, Ginny - zawołała radośnie pani Weasley. - Poznaliście ją przecież przed świętami. To Suzanne Lupin. - oznajmiła.
Na słowa pani Molly, szczur Rona, wyjątkowo wyliniały i obskurny, siedzący na kolanach chłopaka w czasie gdy ten jadł, najeżył się i zaczął prychać, jakbym była co najmniej jakimś zbiegłym więźniem.
- Ron! - kobieta znów krzyknęła. - Tyle razy ci mówiłam, żebyś nie przynosił Parszywka do kuchni. Wynieś go do pokoju. - rozkazała.
Chłopak zaczerwienił się niczym dorodna dynia w Halloween, a następnie chwycił szczura, który cały czas piszczał i jęczał, i wyszedł z pomieszczenia, starając się go uspokoić: "Parszywek, spokój, spokój mówię!".
Kiedy Ron zniknął za ścianą, a jego kroki ucichły, pani Molly poleciła mi oraz bliźniakom zajęcie miejsc  przy stole. Musiałam wyglądać niezwykle dziwacznie, kiedy rozglądałam się w każdą stronę, co mogło prowadzić do oczopląsu, ponieważ pan Weasley utkwił we mnie swoje ciekawe spojrzenie.
Czując na sobie jego wzrok przestałam się rozglądać i posłałam mu dziecięcy uśmiech, jednak mężczyzna nadal patrzył się na mnie z zainteresowaniem.
- Powiedz mi, Suzanne - zaczął ojciec bliźniaków, gdy obiad już na dobre się rozkręcił, a my zajadaliśmy się warzywną zapiekanką. - Chłopcy mówili mi, że mieszkasz wśród mugoli i zastanawiałem się...
- Arturze! - skarciła męża pani Molly.
- Zastanawiałem się - brnął dalej pan Weasley, a cała rodzina, z wyjątkiem jego żony, przyglądała mu się z zapałem. - czy nie mogłabyś mi opowiedzieć to i owo o mugolach. Bardzo się tym interesuję i...
- Arturze! - pani Weasley znów  zaprotestowała.
- Z przyjemnością. - odparłam, kiedy twarz pani Weasley przybrała wiśniowy kolor. - Co chce pan wiedzieć?
- Wszystko. - wybuchnął pan Weasley, ale wzrok żony skutecznie go speszył. - To może na początek... - zamyślił się chwilę, odrobinę rumieniąc. - Do czego służy mugolom taki plastikowy drut w kształcie okręgu?
Poszukałam chwilę w głowie takiego kolorowego drutu i już miałam odpowiedzieć, kiedy pani Weasley oburzyła się na męża.
- Nie widzisz, że ona jest zestresowana. Daj jej odpocząć. - Podniosła się i zaczęła gładzić mnie po głowę, na co ja zrobiłam wielkie oczy, a bliźniacy zachichotali. - Biedne dziecko. - lamentowała.
Na szczęście ziemniaki w odpowiednim czasie zaczęły się partolić, przez co pani Molly zrezygnowała z układania mi fryzury, a zajęła się przypalonym garnkiem.
- To hula hop. - odparłam, łapiąc oddech. - Mugole używają tego... w celach rekreacyjnych. Osobiście nie przepadam. - Rozejrzałam się za matką bliźniaków z niepokojem, a do moich uszu dotarł zdumiony głos ojca bliźniaków: "Doprawdy niesamowite".
Wymieniłam porozumiewawcze spojrzenie z chłopakami, a wtedy przypomniałam sobie zdanie, które powiedziałam bliźniakom na początku ferii: "U was w domu zapewne nie jest nudno". I istotnie, nie było. Każdy z Weasleyów miał odmienny charakter i poglądy, co dawało bardzo zabawny efekt niezgodności.
- Suzanne - znowu zwrócił się do mnie pan Weasley. - A czy to prawda, że mugole używają grzebana do czesania włosów?
- Grzebienia. - poprawiłam. - Tak, ale ja także go używam.
- Naprawdę? - zdziwił się mężczyzna, jakby usłyszał, że jutro z nieba spadnie spaghetti. - A jak to... się używa?
- Bierze pan grzebień... Przykłada go do głowy... I przeczesuje włosy. - odparłam, a pan Weasley zrobił zaskoczoną minę, przez co bliźniacy zasłonili rękami twarze.
- Tato. Może innym razem pomaltretujesz Suzanne. - zaproponowali, jednakże nie uśmiechała mi się ta perspektywa. - To może... my pokażemy okolice. - rzucili i tak naprawdę już nas nie było.
Wybiegliśmy szybko z budynku i pobiegliśmy w kierunku pól, z zamiarem oddalenia się od pana Weasleya, jednak nasz morderczy bieg zatrzymały głosy Billa i Charliego, którzy najwidoczniej także darowali sobie obiad.
- Czekajcie! - zawołał Charlie i już po chwili, wraz z bratem, stał koło nas ciężko dysząc.
- Ojciec rozgadał się... o sprawach ministerstwa... a my nie chcieliśmy w to... wchodzić. - wydusił z siebie Charlie łapiąc oddech.
- Biedny Ron, biedna Ginny. - odparli bliźniacy, a ja posłałam im zdziwione spojrzenie.
- Percy lubuje się we wszystkim co dotyczy departamentów i ministra magii. Jak się nakręci, to potrafi o tym gadać godzinami, a uwierz mi, że nie jest to przyjemna rozmowa. - wyjaśnił Bill, który w ogóle nie był zmęczony po biegu.
- Czyli zwiększa nam się pole do popisu. - powiedziałam nagle. - Bo rozumiem, że idziecie z nami. - dodałam i posłałam chłopakom szczery uśmiech.
- Pofatygujemy się. - odparł Charlie i ruszył dziarskim krokiem, prowadząc nasz mały dywizjon.
Szliśmy teraz polną drogą i przysłuchiwaliśmy się pogwizdywaniu Billa. Chłopaka zrównał się z Charliem i teraz to ja z bliźniakami byłam na samym końcu.
- Mieliśmy iść w grupie. - zauważył z pretensją Fred, na co ci z przodu odwrócili się w naszą stronę.
- Darujcie. - zaśmiał się Bill i zrównał się z nami. - Czy my na pewno wiemy dokąd zmierzamy?
- Na mnie nie patrz. - powiedziałam. - Jestem ostatnią osobą, która wie gdzie się znajdujemy.
Na moje słowa Bill zmierzył mnie wzrokiem i zrobił minę, jakby się nad czymś mocno zastanawiał.
- Już wiem dlaczego się przyjaźnicie. - rzekł z dumą chłopak.
- Bystrzak z ciebie. - tym razem wtrącił się Charlie. - Tylko ślepy nie zauważył by tego podobieństwa pomiędzy tą trójką. - Wskazał na nas, a my, chyba pierwszy raz w życiu, nie wiedzieliśmy jak to skomentować.
- Nie jesteśmy podobni. - zauważyłam.
- Podobieństwa, ale i różnic. - ciągnął starszy brat. - Zauważ kochany, że Suzanne jest bardziej ogarnięta od bliźniaków i ma ogólnie bardziej poukładane w głowie. - drażnił się.
Spojrzałam na Billa z niedowierzaniem, a następnie przeniosłam wzrok najpierw na Charliego, a później na Freda i Georga.
- Nic nie powiecie. - wzburzyłam się. - Nie będziecie chronić honoru?
- Masz racje, bracie. - odparli rzeczowo bliźniacy, z nutką satysfakcji w głosie.
- Nie rozumiem was.
- I vice versa. - powiedzieli beztrosko. 
- Wcale nie jesteśmy podobni!
- Dobrze, dobrze. Tylko mnie nie pobij. - krzyczał Bill, a po chwili zaczął parodiować damski głos i machać rękami wokół bioder, udając, że nosi spódnicę. - Aaa... Straszna dziewczynka chce mnie pobić i się na mnie patrzy!
Bliźniacy w tym samym momencie zaśmiali się głośno.
- To nie jest śmieszne. - poskarżyłam się i tupnęłam nogą. "Na Odysa, chyba cofam się w rozwoju".
- Może trochę... - dałam za wygraną i wtedy stanęliśmy przed urwiskiem wpadającym do rzeki. - Bezpiecznie.
- Prawda. - zgodził się Fred. - Kiedy byliśmy mali ktoś - kaszlnął mamrocząc "Bill". - straszył nas, że jeżeli się wpadnie do środka wyłoni się Sfinks i będzie zadawać nam zagadki.
- To były niewinne żarciki. - wybraniał się chłopak. - Nabrałem ich kiedyś, że w stawie za domem wśród żab kryje się topielec. - szepnął do mnie, by wszyscy usłyszeli.
Wracaliśmy do Nory w bardzo dobrych nastrojach, umorusani błotem, ale szczęśliwi. Kiedy znaleźliśmy się przy drzwiach, miałam jedynie nadzieję, że pan Artur i Percy nie prowadzą już politycznych dywagacji o mugolach, gdyż nie chciałam w nich uczestniczyć.
...
Wślizgnęliśmy się po cichu do kuchni przez boczne wejście. W pomieszczeniu jedynym źródłem światła okazała się świeca i dopiero na jej widok zorientowaliśmy się jak bardzo straciliśmy poczucie czasu.
- Chcesz jabłko? - spytał George i w tym samym czasie rzucił nim we mnie.
- Nie dzięki. - odparłam, oddając owoc chłopakowi. - Od pewnego czasu mam z nimi kiepskie wspomnienia.
Ten posłał mi  niedowierzający uśmiech i wgryzł się w złapane jabłko.
Kiedy chłopcy zjedli już swoje owoce i powydurniali się za pomocą pozostałych ogryzków, ruszyliśmy w kierunku schodów, żeby dostać się na powyższe kondygnacje. Stopnie niebezpiecznie skrzypiały pod naszym ciężarem, jednakże domownicy niespecjalnie zwracali na to uwagę.
- To nasz pokój. - powiedzieli z dumą bliźniacy i wskazali na stare drzwi z zardzewiałą tabliczką: "Fred i George".
- To do jutra. - rzucili Bill i Charlie i odeszli, znów piąć się ku górze.
- Uważaj, Suzanne. - zatrzymał mnie George, kiedy chciałam wejść do pomieszczenia. - Kryją się tam rzeczy niesamowite i przerażające. Jesteś w stanie podjąć to ryzyko?
- Poznałam już was. - powiedziałam spokojnie. - Nic mnie bardziej nie zdziwi.
- Słuszna uwaga. - poparł Fred i pchnął delikatnie drzwi, a gdy znaleźliśmy się w pomieszczeniu nagle zapalił się światło, które oświetlało tylko fotel, odwrócony od nas oparciem.
Zmarszczyłam lekko czoło i posłałam chłopakom zdziwione spojrzenie.
- Uważaj. - szepnął George, przykładając palec do ust.
W tej samej chwili siedzisko odwróciło się, a na nim siedział głupio uśmiechający się stwór wielkości ziemniaka... wyglądający jak ziemniak. Patrzył się na nas radosnym spojrzeniem i od czasu do czasu drapał się po głowie, najwidoczniej nie rozumiejąc sytuacji.
- To jest Rex. - oświadczył Fred. - Niebezpieczny i nieprzewidywalny gnom, którego mama kazała nam wywalić do ogrodu.
- Gnom? - powtórzyłam.
- Tak, gnom. - ciągnął George. - Ale jutro będziemy musieli go wywalić, gdyż... - Gnom beknął. - to prawdziwa bomba nieprzyjemnych zapaszków.
Kiwnęłam głową z niedowierzaniem.
- Nie martwcie się. Proch armatni wszystko starannie eliminuje. - pocieszyłam, zwracając uwagę na dziwnie unoszące się opary po fajerwerkach.
- Drobne testy. - Machnął ręką. - Nic specjalnego. A właśnie... - machnął różdżką i teraz cały pokój został oświetlony.
Wyglądał jak nowa baza jakiejś grupy zajmującej się wandalizmem. Na biurkach walały się miliony kartek, instrukcje własnej roboty, magiczne gadżety, a raczej ich szczątki, cukierki i papierki po nich - dosłownie zawartość damskiej torebki. Na podłodze było podobnie, na dywanie odznaczały się jeszcze świeże plamy po farbie, a w kątach dało się dostrzec stare opakowania po czekoladowych żabach. Ku mojemu zdziwieniu, łóżka były w miarę starannie ogarnięte.
- Mama kazała nam posprzątać, więc zostało trochę ogarnięte. - uprzedził Fred, na wypadek jakbym nie zauważyła.
- Powinnam się zorientować, że wasz pokój będzie równie skrupulatnie prowadzony co wasze dormitorium. - zaśmiałam się.
- No widzisz. - odparł Fred beztroskim tonem. - A to twoje łóżko. - Wskazał na łóżko znajdujące się przy oknie pod dziwnym kątem. Mogłam się domyślić, jak bardzo musieli się postarać, żeby je tu przytachać.
Kiwnęłam głową i odłożyłam plecak na meblu do spania, lecz nadal nie mogłam oderwać wzroku od gnoma.
- On... nie gryzie, prawda?
- On. - zdziwił się George. - Jest potulny jak baranek... Dopóki nie dasz mu fasolki o smaku pomarańczy. Nie chcesz tego widzieć. - Parsknęłam śmiechem.
- Teraz, jak nakazuje tradycja - rozpoczął Fred uroczystym tonem. - musimy wprowadzić cię w rytm życia rodziny Weasley. Lepiej usiądź, to może trochę potrwać.
- Będzie zabawnie. - rzucił George siadając i zrobił dziwny ruch ręką, mówiący, żebym zrobiła to samo.
- Pierwsza zasada - kontynuował Fred. - Obok nas mieszka pracowity Percy, więc w miarę możliwości zalecałbym... bycie cicho. - krzyknął to ostatnie i rąbnął w ścianę kapciem. - Chyba nie usłyszał. - znów zawołał wesołym tonem.
- Druga zasada - wtrącił George. - Nigdy, nawet gdybyś musiała umrzeć, nie wchodź do kuchni o dwunastej. Leci wtedy audycja poświęcona Celestynie Warbeck, a mama jest jej wielką fanką i zmusza nas, żebyśmy też tymi fanami zostali.
- Trzecia zasada - powiedział Fred i w tej samej chwili drzwi otworzyły się z hukiem.
- Czy możecie być ciszej. - pieklił się Percy. - W przeciwieństwie do was, ja staram się być odpowiedzialny i mam bardzo dużo rzeczy do zrobienia.
- Penelopa nie odpisuje, och, ale szkoda. - zdziwił się Fred, a Percy zrobił się czerwony na twarzy i odszedł trzaskają drzwiami. - Trzecia zasada. Jak znajdziesz się w tej komórce za domem to zawołaj nas, ponieważ tata nie pozwala nam tam wchodzić, a jest w niej wiele ciekawych mugolskich wynalazków.
- Nasz tata pasjonuje się mugolami, jakbyś nie zauważyła. Ma obsesję. - rozjaśnił George, kiedy zobaczył moją minę. - Czwarta i ostatnia zasada. Jeżeli zobaczysz węża, pająka czy cokolwiek innego to nie krzycz. To tylko żelatyna.
- Ach, jeszcze jedno - Fred złapał się za głowę. - Tutaj panuje zasada, że jeśli coś zmalujemy dostajemy szlaban w ogrodzie i odgnamiamy trawnik.
- Więc jakby co, to pracuj incognito. - doradził George i obaj bliźniacy uśmiechnęli się dumnie.
...
Obudziły mnie jęki koguta, który talentem muzycznym dorównywał mojej furtce. Ziewnęłam ospale i rozejrzałam się po pokoju, jak to miałam w zwyczaju. Na sąsiednich łóżkach pochrapywali sobie bliźniacy i, co bardzo mnie zdziwiło, nawet kiedy spali, uśmiechy nie opuszczały ich twarzy.
- Nie mam serca was budzić. - mruknęłam do siebie. - Ale i tak to zrobię.
Wyskoczyłam szybko z łóżka i nie trudząc się szukaniem różdżki, postanowiłam poćwiczyć te całą magię bezróżdżkową na chłopakach.
- Wstajemy, wstajemy. - szepnęłam, jednak oni nawet nie drgnęli. - Mówi się trudno.
Skierowałam dłoń w ich stronę i skupiłam się na zaklęciu.
- Vingardium Leviosa - powiedziałam, a pościel chłopców uniosła się w górę.
Zdusiłam w sobie krzyk radości, że zaklęcie, choć tak proste, udało mi się. Jednakże nie osiągnął ten czyn takich skutków, jakich bym się spodziewała, ponieważ bliźniacy nadal spali: George przewrócił się na drugi bok, a Fred zaczął głośniej chrapać. Puściłam pierzyny, a te z cichym stukiem wylądowały na bliźniakach, ale oni nie przejęli się tym zbytnio. Wprawdzie mogłam obudzić bliźniaków metodą na koguta, ale postanowiłam, że zrobię to za pomocą magii, z resztą nie chciałam się zniżać do poziomu kogoś, kto i tak finalnie wyląduje w rosole.
- Perturbare - mruknęłam z irytacją, a wtedy szklanka stojąca obok nich pękła z trzaskiem.
- Co do jasnej... - wydusił z siebie George, lecz szklanka znów stała w całości na szafce. - Nie mogłaś obudzić nas w jakiś ludzki sposób? - spytał z pretensją, a Fred zamrugał ze zdziwieniem.
- Tak jest ciekawiej. - odparłam z uśmiechem i wyszłam z pokoju, biorąc ze sobą rzeczy na przebranie i grzebień oraz dając bliźniakom dziesięć minut na ogarnięcie się.
Po wyznaczonym czasie, chłopcy wyszli z pokoju w stanie takim samym, lub nawet gorszym, jak po przebudzeniu. Ich fryzury bawiły się w nędzną imitację ptasich gniazd, a zaspane oczy stały się nowym miejscem na chowanie skarbów, gdyż nic nie było wstanie ich otworzyć porządnie.
- A czego się spodziewałaś, dając nam 10 minut. - wyjaśnił George z pretensją i ruszył w stronę kuchni, z której dochodził coraz głośniejszy gwar życia rodzinnego.
- Cześć mamo - rzucili bliźniacy i usiedli przy stole, wpatrując się tępo w jakiś punkt przed nimi.
- Dzień dobry - przywitałam się. - Może pani pomóc?
- Hem... - odparła pani Weasley. - Nie, nie. Dziękuję za pomoc, ale sama sobie poradzę.
Dosiadłam się do bliźniaków, a chwilę później kobieta podstawiła nam pod nos talerz z kanapkami. Zabraliśmy się do ich pałaszowania, a w między czasie w kuchni zaczęli pojawiać się inni przedstawiciele rodziny.
- Macie na dzisiaj jakieś plany? - spytała pani Weasley, kiedy nasza trójka zachowywała się dziwnie milcząco, ponieważ była zmęczona.
- Coś się wymyśli. - powiedział Fred i wtedy do pomieszczenia weszli Bill i Charlie z wielkimi uśmiechami na twarzach oraz równie nieuczesanymi włosami co bliźniacy.
- Mamy świetny pomysł. - wypalił Charlie, a jedynie Ron podniósł wzrok z nad kanapki. - Zagrajmy w quidditcha. Wersję uszczuploną co prawda, ale... - zaproponował. - Co jest, nikt nie ma ochoty? Suzanne, będzie zabawnie.
- Dla ciebie z pewnością. Jak spadnę z miotły w rabatkę. - odparłam, a Ginny zachichotała.
- Jak Suz gra, to my także. - zgłosili się bliźniacy, zapewne łaknący mojej klęski.
- Świetnie. Ron, Ginny? - spytał ochoczo. - Percy?
- Z chęcią. - odparł dumnie. - Pokarzę wam jak powinna wyglądać prawdziwa gra. - I chwycił za kanapkę, którą właśnie jadł i wyszedł z domu, najwidoczniej chcąc sprawdzić parametry boiska oraz upewnić się czy aby na pewno nie znajduje się na nim jakaś żaba.
- Ja też bardzo chętnie. - zgodził się Ron, który zdążył już założyć buty, kiedy na niego nie patrzyliśmy.
- Znakomicie. - ekscytował się Charlie. - A ty Ginny?
- Okey - wybąkała dziewczynka, jak najcichszym tonem, a rude włosy zasłoniły jej twarz.
- Mamy komplet. - zawołał uradowany. - To za... - Spojrzał na zegarek. - za kwadrans na podwórku.
"Świetnie" pomyślałam sobie i zwróciłam głowę w stronę bliźniaków, ale zamiast nich zastałam puste krzesła. "Świetnie" powtórzyłam w myślach i skierowałam się do pokoju chłopaków, którzy nawet nie zadali sobie trudu poinformowaniem mnie, że idą. Na szczęście nie musiałam wchodzić za wysoko, bo szanowane OGRY już wracały drogą powrotną.
- Co ty robisz, Suz. Ogródek jest w drugą stronę. - zawołali radośnie i chwycili mnie za ręce, wyprowadzając na dwór.
Postawili mnie dopiero przed domem. Rozejrzałam się wokół i w oczy rzucił mi się kwadrat, wykonany z żółtej trawy, robiący za murawę boiska i osiem paletek do tenisa bez siatki, robiące za obręcze.
...
- Okey, najpierw dobieramy drużyny, a potem ustalimy swoje role. - rozporządzał Charlie. - Suzanne i Ron, wybieracie skład.
Kiwnęłam głową z niedowierzaniem, bo chociaż grę quidditcha znałam tylko z teorii, to właśnie ta teoria mówiła mi, że w osiem osób, to my co najwyżej możemy rozwalić miotłę.
- Ja pierwszy. - Wyprężył się Ron. - Charlie. - zadecydował chłopak i tym oto ruchem dzierżył w swoim składzie kapitana gryfońskiej drużyny.
- Rozumiem - Kiwnęłam sobie głową. - Ginny! - zawołałam, a dziewczynka wytrzeszczyła oczy, ale z uśmiechem podbiegła do mnie i ustawiła się obok. "Kogokolwiek bym nie wybrała i tak z pewnością będzie lepszym zawodnikiem ode mnie" przeszło mi przez głowę.
- Jeszcze raz. - Trąciła mnie dziewczynka. - Wybierasz dwóch zawodników.
- Co? - zdziwiłam się. - Aaa. No to może...
- Weź Georga. - podsunęła. - Jest dobrym pałkarzem.
- George - zaśmiałam się. - Chodź do nas. - zawołałam chłopaka, a wtedy Fred zrobił obrażoną minę.
- Jak mogłaś Suzanne. To jest faworyzowanie! - protestował, a George pokazał mu język. - Nie zgadzam się.
- Wybieram Freda. - powiadomił Ron.
- NIE!!! - Fred nadal protestował i usiadł na trawie. - Siłą mnie nie zaciągniecie.
- Och, niech będzie. - jęknął Ron. - Bill, Percy! Pofatygujcie się do nas.
- Tak! Nie pozbędziecie się mnie! - cieszył się Fred, lądując w naszej drużynie.
- Nie ekscytuj się tak. - uciszyłam go. - Jak się gra w tak okrojonym składzie?
- Nie ma szukających. Są dwaj ścigający, jeden pałkarz, jeden obrońca. - odpowiedziała Ginny rezolutnie.
- Wspaniale. - podsumowałam. - To... kto chce być kim?
- Ginny ścigający, ja - wskazał George na siebie. - pałkarz, Fred obrońca, a ty Suzanne ścigająca... Zaraz, co? - machnął ręką.
- Nie ma to jak otrzymać wsparcie od strony przyjaciół. Ale niestety muszę się zgodzić, jestem beznadziejna. - poparłam.
- Może, ty Suzanne... - wtrąciła się Ginny. - będziesz pałkarzem. Zamiast rzucać w kogoś piłką będziesz spadać na niego z miotły. - zaproponowała, na co bliźniacy zaśmiali się, a ja przytaknęłam głową z niedowierzaniem.
- Słyszysz George, wygryzłam cię. - rzuciłam.
- Nie - burzył się Fred. - Ja będę ścigającym, a Suz obrońcą. Będziemy musieli tylko nie dopuszczać tamtych do pętli. Rozumiecie. - Wszyscy kiwnęliśmy głowami.
- Uzgodnione? - zawołał Ron, a my przytaknęliśmy.
Całą grupką ruszyliśmy do małej szopy stojącej na końcu ogrodu Weasleyów. Kiedy Charlie otworzył jej drzwi, ukazał się nam składzik z zaopatrzeniem graczy. Każdy z nas wyjął z niego po miotle, które jednakże nie wprawiały w zachwyt i wróciliśmy na boisko.
- Na pozycje. - wrzasnął Charlie i wyjął ze starej skrzynki, która do tej pory leżała w kącie boiska, dwie piłki: tłuczka i kafla.
Usadowiłam się na okropnie niestabilnej miotle i wzbiłam się niezdarnie w powietrze. Gdy moje nogi oderwały się od ziemi przeszedł mnie zimny dreszcz, a kijek momentalnie przestał współpracować.
- Lecisz Suz, obręcze są już niedaleko. - kibicowali bliźniacy.
Dopadłam do bramek i łapiąc oddech skarciłam się w myślach za głupotę. "Nie umiesz, nie leć" zganiłam siebie. W tej samej chwili Bill rzucił na obręcze czar, dzięki któremu, te uniosły się nad ziemię i teraz bardziej przypominały bramki. Ustawiłam się naprzeciwko nich i, tak naprawdę licząc minuty do swojej śmierci, czekałam na wyrok.
- Gotowi? - krzyknął Charlie i spojrzał na mnie z rozbawieniem.
- Śmiej się śmiej. Ale widzisz mnie po raz ostatni. - odparłam i mocniej złapałam za trzonek miotły.
- Start!
Charlie wyrzucił piłki z taką siłą, że nawet słoń został by powalony, jednakże, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, Wesleyowie ani myśleli o ukryciu się przed piłkami, a raczej jeszcze bardziej się do nich nadstawiali.
Ta malutka Ginny, która z pozoru wydawała się być tak kruchą, leciała teraz z zawrotną szybkością w stronę bramki przeciwnika i nim ktokolwiek się zorientował, cisnęła kafla w jedną z obręczy, przez co nasza drużyna zdobyła 10 punktów. Teraz piłkę trzymał Ron, zamachnął się nią i podał Billowi, który z szałem w oczach zmierzał w moim kierunku.
- Gdzie ja mam tę kartkę z testamentem. - spytałam samą siebie, czując, jak kolana uginają mi się niebezpiecznie.
Bill zamachnął się kaflem i rzucił go centralnie we mnie, a ja, naprawdę nie wiedząc co robić, po prostu nadstawiłam trzęsące się ręce, by go złapać... i czekałam. Kafel był bliżej i bliżej, nagle poczułam jak piłka uderza we mnie, a moje ręce się na niej zaciskają. Jednakże siła, z jaką kafel dostał się do moich dłoni, popchnęła mnie w nieznanym mi kierunku i, z racji, że obie ręce poświęciłam na złapanie kafla i nie trzymałam się miotły, zrobiłam zgrabny piruet i zawisłam na kiju, utrzymując się na nim tylko dzięki nogom.
- To się nazywa mieć szczęście. - wrzasnęłam do przyjaciół, dyndając głową w dół.
Otworzyłam oczy, które do tej pory były ciasno zamknięte, i spostrzegłam jak siedem par oczu patrzy się na mnie z niemałym zdziwieniem. Odrzuciłam kafla, dzięki czemu poszybował w dół, i spróbowałam wtaskać się na miotłę, która chybotała się niebezpiecznie. Jakimś kolejnym cudem znów znalazłam się na kijku w pozycji siedzącej i westchnęłam, lustrując zszokowanych Weasleyów.
- Jakbym spadła z tego kija, to pewnie też byście zaniemówili. - zaśmiałam się, czym doprowadziłam bliźniaków do zejścia na ziemię. Potrząsnęli jeszcze raz głowami i dopiero po chwili udało im się wydusić z siebie:
- To był genialne!
Reszta zawodników, chyba też odzyskała rozsądne myślenie, ponieważ już chwilę później Ginny przyniosła kafla i znów odbywała się rozgrywka. W całym tym harmidrze podawania i wrzasków graczy można było jednak dostrzec pewnego rodzaju... fajność. I chociaż kompletnie nie umiałam latać na miotle, ja także w quidditchu znalazłam coś dla siebie: trzeba było mieć talent do tak efektownych zwodów, jakie ja wykonywałam, lub spadania.
Jednak, moja kariera na boisku skończyła się niestety dosyć szybko, bo jak to skomentował Bill: "nie przetrwamy, Suzanne, takiego nawału zawałów", i musiałam mu przyznać rację, bo w czasie tych pięciu bramek co zaistniały, zdążyłam prawie zlecieć z miotły już siedem razy. Charlie zadecydował, że, dla samego mojego bezpieczeństwa, oraz czystości sumienia bliźniaków, nie powinnam grać, więc tak oto wylądowałam na widowni, do której zaliczali się także znajomi Rexa.
Gnomy ogrodowe, z grządek warzywnych pani Weasley, najwidoczniej, tak jak ja, pasjonowały się quidditchem do tego stopnia, że spadały z tego przeklętego kija zanim w ogóle zdążyły się na nim znaleźć. Dlatego finalnie wylądowałam wśród tych małych stworków ziemniaczanych i podziwiałam jak moi wyszkoleni przyjaciele szczycą się podaniami i zwodami o wysokim stopniu dopracowania, od czasu do czasu, wraz z gnomami, robiąc długie: "Ooooh" i "Aaach" na widok cudownych trików sportowych.
...
Popołudniu, kiedy nasze wygłodniałe żołądki zostały nagrodzone obiadem, a brak wrażeń poważnie zaczął uderzać nam do głowy, siedziałam wraz z bliźniakami na jednej z jabłoni i w milczeniu podziwiałam owoce na niej rosnące i klęłam w duchu, że nie mogę już na nie patrzeć. Nagle George zerwał się na równe nogi, mało nie spadając z drzewa i obdarzył nas jedynie przerażonym wzrokiem. Nie chodziło bynajmniej o kawał czy jakieś inne pożyteczne spędzenie czasu, a o Rexa, który teraz przebywał w pokoju chłopaków i pewnie pozwalał sobie na zbyt dużo, usprawiedliwiając się słowami: "Hulaj dusza, piekła nie ma".
Przerażeni myślą, że taki gnom może bawić się w wakacje lepiej niż my, zeszliśmy pospiesznie z drzewa i pędem pobiegliśmy, by uratować to, co jeszcze z sypialni pozostało. Wpadliśmy z hukiem do domu i niczym stado mamutów przebiegliśmy przez kuchnię i salon. Minęliśmy zdenerwowaną panią Weasley, mało nie przyprawiliśmy Percy' ego o zawał, a ostatecznie mało co, a nie rozwaliliśmy domu, ponieważ dźwięk wydawany przez nasze zdesperowane kroki, odbijał się echem po ścianach i wprawiał budynek w chybotanie.
- Może ja źle zrozumiałam, ale chyba mieliśmy działać cicho. - zauważyłam, gdy znaleźliśmy się przed pokojem z potencjalnymi fajerwerkami.
- Teraz to i tak już po ptakach. - odparł Fred i ostrożnie otworzył drzwi. 
Gdy znaleźliśmy się w środku, okazało się, że gnom nadal nie rozumiał sytuacji i siedział na fotelu beztrosko machając nóżkami, które były nieproporcjonalne do dużej głowy.
- Ja nadal nie rozumiem. Skoro wasza mama chciała, żebyście wynieśli go z domu to czemu teraz wyprawiamy cały ten cyrk? - spytałam, najwidoczniej także nie rozumiejąc sytuacji.
- Mieliśmy go wynieść w zeszłym tygodniu. Także miał spryciarz pięć dni nadprogramowych. - wyjaśnił George i chwycił gnoma pod pachami, a następnie wsadził do kieszeni bluzy. - Nie wierć się, Rex. Zaraz będziesz mógł jęczeć.
Wyszliśmy z pokoju równie niezauważenie, jak weszliśmy i już chwilę później znajdowaliśmy się na schodach i z przygłupimi uśmiechami zmierzaliśmy w stronę ogrodu. Wszystko szło dobrze, kiedy znikąd pojawiła się pani Molly i zaczęła spoglądać na nas groźnie.
- Cześć mamo. - Dzień dobry. - przywitaliśmy się, starając uśpić jej czujność, jednakże chyba tego nie zrobiliśmy.
- Dlaczego mam dziwne przeświadczenie, że coś kombinujecie. - rzuciła kobieta, bardzo poważnie lustrując nas wzrokiem.
- Skądże, mamo. Gdzie ty znajdujesz takie pomysły? Właśnie mieliśmy zamiar iść z Suzanne... na spacer. - Fred postanowił robić z siebie pajaca.
- Tak... rozumiem. - przytaknęła. - George, mam nadzieję, że gnomy nie mają alergii na bawełnę, ponieważ jeden właśnie je twój sweter.
W tej samej chwili skierowaliśmy wzrok na kieszeń, w której przebywał gnom. Trzeba było mu przyznać, że stał się trochę... bardzo widoczny, ponieważ wygryzł w materiale sporą dziurę, inwestując w okno. Rex jednakże nie przejął się tym, że nas przyłapano, a nawet jeszcze zajadlej, jak jakiś mol, próbował przerobić ów dziurę na wejście. 
- Rex! - wrzasnął George i usiłował wyciągnąć gnoma z bluzy.
- Wydaje mi się... - kontynuowała pani Molly. - że w ogródku mamy nadmiar tych stworzeń. Dzieciaki, czy wy przypadkiem nie macie wolnego popołudnia? - uśmiechnęła się "uroczo". - Już! Odgnamiać ogródek! - wrzasnęła, wskazując palcem na drzwi.
- To wszystko twoja wina. - skarcił Fred gnoma, trzymając go za łapki.
Doszliśmy do rabatek z warzywami. Od czasu do czasu w dziurach miedzy nimi, pojawiały się malutkie główki gnomów, które produktywnie spędzały dzień.
- Bierzemy się do roboty. - rozporządził Fred.
Trzymając Rexa za nogi, Fred zamachnął się nim kilkukrotnie, wprawiając go w lekkie zawroty głowy. Następnie rzucił nim, dzięki czemu stworzonko poszybowało w górę i wylądowało na trawie, znajdującej się kilkadziesiąt stóp dalej.
Przyglądałam się temu z niedowierzaniem, otwierając usta, które coraz bardziej zjeżdżały do podłogi.
- Czy to aby na pewno... nie wiem, humanitarne? - spytałam zszokowana.
- Nigdy nie odgnamiałaś ogródka? - zdziwił się Fred i wyrzucił z działki jeszcze cztery gnomy.
- Największe co spotkałam w ogródku, to mój brat i nie! Nie mam gnomów. - odparłam.
- Och, jejku. - wtrącił George. - To dziecinnie proste. Łapiesz gnoma. - wyjaśniał i w tym samym czasie wyrzucał stworki. - Obracasz go kilkukrotnie, aż wyda ci się to odpowiednie. Następnie puszczasz, a gnom leci sobie w nieznane. - Spojrzał na mnie, ale chyba nie miałam przekonanej miny. - Dzięki temu kićka się im zmysł orientacji... który i tak jest beznadziejny. Gnomom zajmuje kilka dni odnalezienie drogi do nas, więc przez chwilę mamy spokój, a potem po prostu trzeba akcję powtórzyć.
- Nic im się nie dzieje. - powiedział Fred. - Uważają to nawet za zabawę. Z resztą, jakbyś nie zauważyła, gnomy są potwornie głupie i kiedy zaczyna się odgnamianie one wychodzą, żeby sobie popatrzeć. A dzięki temu prościej je złapać. - zakończył z politowaniem.
Przytaknęłam głową, a chwilę później podniosłam z ziemi jakiegoś stworka, który dopiero co załapał się na widownię tego feralnego wydarzenia. Wyglądał on jak tłusty ziemniak z parchami, któremu nie wiadomo jak, wyrosły łapki i oczka. Patrzył się na mnie dwoma uroczymi węgielkami i już odechciało mi się go wyrzucać, kiedy ten mały szkrab, z całej siły ugryzł mnie w palec.
- Auć! - udało mi się wydusić, a w następnej sekundzie gnom lądował już kilkanaście łokci od nas.
Zabawa w odgnamianie okazała się być przednią. Im więcej stworków wyrzuciliśmy, tym ich większa ilość wychodziła z jamek, żeby na to popatrzeć. Niektóre zwierzątka z chęcią dawały się wyrzucać, wydając przy tym nieporadne piski. Były też takie, co uciekały przed nami w podskokach, ponieważ najwidoczniej miały już doświadczenie z tego rodzaju plenieniem ogródków, jednakże były wtedy tak pochłonięte ucieczką, że uciekały poza teren trawnika i siłą rzeczy same się z niego usuwały. Na szczęście zdążały się o tym dowiedzieć na tyle daleko od działki, że nie mogły znaleźć drogi powrotnej.  
Tego rodzaju zajęcia, dokuczały nam do końca mojego pobytu u Weasleyów. Kiedy Remus odbierał mnie kilka dni przed pierwszym września miałam mu wiele do opowiedzenia. Od mugolskiego auta w garażu pana Artura, po gnomy w ogródku i niezwykły zegarek. Musiałam przyznać, że Weasleye byli jedną z najsympatyczniejszych rodzin czarodziejów, jaką kiedykolwiek spotkałam.
***
Jeśli rozdział Ci się spodobał zostaw po sobie pamiątkę w postaci komentarza lub reakcji :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz