niedziela, 12 marca 2017

Rozdział 11


Czasami brakuje pomysłu na wstęp. Kiedy nadchodzi taka potrzeba, takie wejście po prostu nie następuje i przechodzi się do akcji właściwej. Zapraszam do czytania.
Z pozdrowieniami,
Autorka :-)
***
Mój "rozkoszny" sen, o szlabanie autorstwa Filcha, został nagle, bardzo brutalnie, przerwany przez irytujący budzik. Zwlekłam się niechętnie z łóżka i przecierając senne oczy, poczłapałam wyłączyć coraz głośniejszy dźwięk. Wskazówki zegarka, pokazujące godzinę podchodzącą pod raczej te popołudniowe, wywołały u mnie atak białej gorączki.
Niczym na jakiś wojenny zryw niepodległościowy, dopadłam do kufra i z prędkością światła zaczęłam poszukiwać swego zaginionego mundurka, o którego istnieniu zdążyły już powstać nieprzeciętne legendy. Dostrzegając wzrokiem strój, chwyciłam go łapczywie i założyłam, mając z tyłu głowy płynące minuty. Podbiegłam do biurka i z wielkim zaskoczeniem, że poprzedniego wieczora moja torba nie została spakowana, zaczęłam wkładać do niej wszelkie książki, jakie wpadły mi w ręce.
Musiałam przyznać sama przed sobą, że jeśli moje spóźnialstwo nadal będzie miało tak katastrofalny wymiar, mój dom będzie opływał w niezliczoną ilość straconych punktów. W mojej wyobraźni kształtowałam sobie jakieś najbardziej trafne wymówki, dlaczego tak haniebny czyn miał miejsce po raz enty.
Wypadłam z impetem z pokoju i nie przejmując się drzwiami, które mało co, a opuściły by zawiasy, zarzuciłam szalik Gryffindoru na szyję, którego czerwonozłote barwy miały w tym wypadku symbolikę bardzo uzasadnioną jak powiedział by Snape, "trzeba być niezwykle mężnym, by spóźnić się na zajęcia cztery godziny". Skierowałam się do wyjścia bardzo szybkim krokiem z tymi słowami dudniącymi mi w uszach.
- Do zobaczenia, Remusie! - rzuciłam pospiesznie do brata, który zdążył posłać mi jedynie sarkastyczny uśmiech, ponieważ już znajdowałam się na dworze i miałam zaraz wybiec na chodnik, by zdążyć na piątą lekcję.
Znajdowałam się przed hałaśliwą furtką i właśnie miałam uruchomić jej sekretny alarm, kiedy nagle zostałam oświecona.
- Suz, ale ty jesteś... - mruknęłam do siebie, mając ochotę trzepnąć się maczugą trolla w głowę.
Z głupim uśmiechem na twarzy, odwróciłam się w kierunku domu i rozglądając się uprzednio, czy aby nikt na pewno nie był świadkiem tej żenującej sytuacji, weszłam do sieni i z niesmakiem pchnęłam torbę w kąt.
- Dobry humor nie opuszcza cię od samego rana. - wtrąciłam, otwierając lodówkę w poszukiwaniu czegoś dobrego.
Po minie Remusa udało mi się wyczytać jedynie wszechogarniające go rozbawienie.
- Co cię tak bawi? - spytałam, oglądając jabłko, które o dziwo było przed terminem ważności.
- Fakt, że już trzeci raz w tym tygodniu zbierasz się do szkoły. - odparł, wbrew pozorom spokojnym tonem, i wziął łyk herbaty. - Nie radziłbym ci jeść tego jabłka. - dodał po chwili głosem, którym przemawiał Platon na agorze.
Popatrzyłam chwilę na niego robiąc bitwę na spojrzenia, którą niestety to on zawsze wygrywał, a następnie wgryzłam się w apetycznie wyglądający owoc.
- Co to ma... - rzuciłam, kiedy tylko wzięłam jeden gryz.
Podeszłam szybko do zlewu i zaczęłam wypluwać nędzne resztki.
- Mówiłem - powiedział Remus, przekręcając stronę Proroka Codziennego.
- Czy to styropian? - wysapałam, wciąż wypluwając białe kuleczki, które nadal uparcie trzymały się języka.
- Tak - odparł stoicko i zamachnął się różdżką, co skutkowało pozbyciem się substancji.
- Dlaczego trzymasz w lodówce styropianowe jabłko? - ciągnęłam dalej, lecz brat posłał mi jedynie spojrzenie, mające mi wszystko wyjaśnić. - Powinieneś znaleźć sobie inną pracę. - protestowałam, krzyżując ręce na piersi. - Jesteś tak wykształconym czarodziejem. Co ty robisz w jakichś mugolskich fabrykach? - kontynuowałam, co z pewnością Remusowi bardzo schlebiało, gdyż uśmiech nie opuszczał jego twarzy. - Nadajesz się na uzdrowiciela, a nie jakiegoś... - przerwałam i podrzuciłam sztuczny owoc, by po chwili zręcznie go złapać i odłożyć na stół. - Jakiegoś rzeźbiarza w fabryce podrabianych jabłek.
Remus parsknął śmiechem na moją uwagę o owocach, ale ja nadal trwałam przy swoim: był on na tyle wykształcony, by pracować jako auror, czy ktoś taki.
- Suzanne, cieszę się, że  martwią cię moje kompetencje, ale uwierz... - zaczął, przerywając na chwilę. - Dobrze wiesz, że życie nie jest takie proste jak ci się wydaje.
- A kto tu mówi o prostocie życia. - obruszyłam się. - Nie powiesz mi, chyba że zawsze marzyłeś o malowaniu dykty? - Znów spojrzałam na jabłko. - Gdybyś tylko chciał - Upewniłam się, że na mnie patrzy. - mógłbyś być nawet nauczycielem w Hogwarcie.
Remus na moje słowa zaśmiał się krótko i wziął kolejny łyk herbaty.
- Rozumiem. Boisz się, że może się nam coś stać, ale...
- Tobie. - sprostował, prostując się na krześle.
- Okey, mi. - zgodziłam się niechętnie, przewracając oczami. - Ale niebezpieczeństwo minęło. - odparłam.
- Nie wiesz tego na pewno. - rzucił z wyczuwalną troską. - Nikt nie wie. Wszędzie kryje się niebezpieczeństwo i dobrze o tym wiesz. - odparł, przyłożył kubek prawie do ust i uśmiechnął się pod nosem. - Nie musisz się przejmować wszystkim. Część obowiązków mogę wziąć na siebie. - podsumował, łagodnie się uśmiechając, a następnie posłał mi oczko i opróżnił kubek.
- Jasne - mruknęłam bez entuzjazmu.
- Nie przejmuj się. - powiedział znowu, wstał i pocałował mnie w głowę, a następnie wyszedł z pomieszczenia, tym samym zostawiając mnie samą.
Wzięłam płytki wdech i, chwytając tym razem prawdziwe jabłko, wróciłam do pokoju. Miałam przecież kilka rzeczy do zrobienia.
...
Kiedy przebrałam się w "normalne" ubrania, a mundurek został schowany głęboko w szafie oraz przyozdobiony karteczką: "Ogarnij się, Suz. Są wakacje!", a sytuacja  z rana została przeze mnie rzucona w niepamięć, kończyłam właśnie moją dzienną porcję herbaty z mlekiem i bardzo wnikliwie przyglądałam się bratu, który z wielkim zaciekawieniem czytał jedną z dobrych mugolskich książek.
Jednakże, miałam obowiązek przerwać mu ten beztroski czas, spędzany przez niego bardzo aktywnie na świeżym powietrzu, ponieważ, z tylko mi wiadomych przyczyn, musiałam z nim zamienić parę zdań.
Wyszłam beztrosko z domu i, chwilę nasłuchując pięknego śpiewu ptaków, skierowałam swe kroki do Remusa, który siedział w cieniu rozłożystej wierzby, będącej naszym jedynym drzewem w ogródku.
- Co robisz? - spytałam radośnie, jakbym nigdy nie widziała czytającego człowieka.
Brat podniósł głowę i przyjrzał mi się badawczo. Uśmiechnął się i wskazał na miejsce koło siebie, niewątpliwie domyślając się, że zadane przeze mnie pytanie było jedynie pretekstem do rozpoczęcia rozmowy.
- Czym jest dokładnie zaklęcie Patronusa? - spytałam, zajmując miejsce obok brata. - Wytłumacz mi od początku, tak jak małemu dziecku. - powiedziałam na jednym oddechu i wyczekująco utkwiłam wzrok w Remusie, jednak on tylko uśmiechnął się pod nosem.
- Więc... - odezwał się po dłuższej chwili milczenia, kiedy już chciałam się wycofać. - Mówiąc najprościej, patronus jest zbiorem pozytywnej energii.
- Jak cukierki. - rzuciłam sarkastycznie, wyobrażając sobie czekoladę.
- Mniej więcej. - potwierdził. - Ale nie do końca. Zaklęcie to ucieleśnia dobrą energię zgromadzoną w czarodzieju. Jest takim jakby strażnikiem chroniącym nas przed smutkiem, w postaci ducha jakiegoś zwierzęcia.
- Jak go wyczarować? - spytałam zaintrygowana.
- To nie łatwa sztuka, Suz. - Remus starał się zgasić mój entuzjazm. - Nawet najbardziej wykwalifikowani magowie mają z nim problem.
- Jak go wyczarować? - powtórzyłam.
- Należy znaleźć wspomnienie. Wspomnienie szczęśliwe tak bardzo, że jego moc była by w stanie się zmaterializować. - zaczął. - Nie wystarczy wyobrażenie sobie cukierków. Wspomnienie to ma wypełnić cię tak silną energią, wręcz namacalną. Niektórzy nie posiadają takich wspomnieć. - zastanowił się nad czymś. - Pozytywna energia w namacalnym ucieleśnieniu. A wracając do twojego pytania. Przywołujesz swoje najszczęśliwsze wspomnienie, następnie podnosisz różdżkę wysoko, robisz zamachnięcie, celujesz nią i wypowiadasz formułę: Expecto Patronum.
- Czytałam, że tylko osoby o czystym sercu potrafią go wyczarować. Był jakiś czarodziej, który po rzuceniu tego zaklęcia został zjedzony przez karaluchy. - rozgadałam się o bezkręgowcach.
- Co do karaluchów nie mam pewności, lecz tak, patronus jest ucieleśnieniem dobroci, więc żaden czarnoksiężnik nie ma prawa posiadać takiej zdolności. - rozjaśnił.
- Potrafisz go wyczarować? - spytałam, coraz bardziej pełna zapału.
- Wiem do czego zmierzasz, Suz, i nie! - zaprotestował.
- Och, proszę, Remusie! - zawołałam, wiedząc, że tylko tak może udać mi się coś wskórać. - Przecież umiałbyś mnie go nauczyć.
Zapadliśmy w chwilowym milczeniu, podczas którego to starałam się zrobić rezonans czaszki brata.
- Jak wygląda? - rzuciłam w przestrzeń, opierając się niezdarnie o drzewo.
- Patronus? - Remus znów oderwał się od książki, a na jego słowa pokiwałam głową. - Przybiera kształt zwierzęcia, które jest zbiorem cech danego czarodzieja. Ma niebiesko-szarą barwę, a kiedy się porusza, pozostawia za sobą srebrzyste smugi. - Rozmarzył się chwilę. - Może mieć także formę błękitnego obłoku.
- A twój? - ciągnęłam dalej.
- Czy to istotne? - odparł, choć bardzo chciał wrócić do książki.
Obdarzyłam go obrażonym wzrokiem, któremu biedaczek "nie mógł się oprzeć", po czym westchnął irytująco.
- Wilk - odparł, jak najciszej tylko mógł, tonem, który sugerował, że jest to dla niego niezwykła porażka i żenująca wada.
- Czemu marudzisz? Pokaż go, a nie narzekasz. - zaproponowałam z nadzieją, licząc na pokaz zaawansowanej magii.
- Suz. - powiedział twardo, jakby moje imię zamieniło się w przeczącą partykułę.
- Nie Suzaj mi tutaj. - odparłam, wstając, by móc popatrzeć na Remusa z góry.
Mężczyzna pokręcił głową z wręcz niewidocznym uśmiechem, co oznaczało koniec rozważań w tym temacie.
- Ale kiedyś mi pokażesz? - starałam się upewnić, kiedy siadałam obok brata.
- Kiedyś na pewno. - odparł, po czym przysunął się do mnie bliżej, objął ramieniem i pocałował w czoło.
- To przynajmniej pokaż, co tam czytasz. - odparłam wtulając się w brata.
...
Kilka dni później stan Remusa znacznie się pogorszył. Powodem jego złego samopoczucia była z pewnością nadchodząca pełnia, która zarówno jemu, jak i mnie, zmywała sen z powiek.
Czas gonił niemiłosiernie i zmuszał do szybszego funkcjonowania w domu. Przypadłość brata, która w gruncie rzeczy stała się moim olejem napędowym, była także zmorą objawiającą się podczas nieprzespanych nocy. Eliksir animagiczny dojrzał i lada dzień mogłam go zażyć i kontynuować przygotowania, które od zakończenia szkoły stanęły w martwym punkcie, oprócz szczegółu, że znalazłam maść pokrzywową w kredensie kuchennym.
W między czasie wymieniłam także kilka listów z przyjaciółmi, w których to dzieliłam się z nimi pozytywnymi chwilami spędzonymi podczas wakacji. Pocztówka od Jordana zawierała szczegółowo opisaną ceremonię ślubną, której finałem było ucieknięcie spod ołtarza jego siostry i teraz biedak miał wyrzuty sumienia, że to wszystko jego wina. Korespondencja od Angeliny zawierała bardzo mizerne opisy miejsc, w których znajdowała się dziewczyna oraz obfitowała w słabej jakości zdjęcia zrobione mugolskim aparatem. Mogłam także śmiało stwierdzić, że listy od bliźniaków były najbardziej stonowane, a żarty Weasleyów zawarte w listach zawsze wywoływały u mnie uśmiech. Musiałam przyznać sama przed sobą, że ogromnie tęskniłam za tymi rudymi makówkami i już nie mogłam się doczekać, kiedy ich zobaczę.
- Idziemy, Suzanne. - zachrypiał nagle Remus, stając w progu mojego pokoju, na co aż podskoczyłam.
Nic nie mówiąc, po prostu chwyciłam wcześniej spakowany plecak i ruszyłam za bratem, który czuł się coraz gorzej. Wyszliśmy z domu, minęliśmy furtkę, która tym razem nie ośmieliła się wydać żadnego dźwięku, a następnie przechodząc jeszcze kilka kroków, znaleźliśmy się w ogródku pani Julii.
Staruszka już wyczekiwała nas na schodkach prowadzących do domu. Lustrowała Remusa pełnym współczucia wzrokiem, lecz tak naprawdę nic to nie dawało.
- Witajcie, kochaneczki. - przywitała się łagodnie i ruszyła w naszym kierunku.
- Dzień dobry. - odparłam równo z bratem, a następnie Remus zabrał głos:
- Czy nie było by problemem zajęcie się Suzanne - Wskazał na mnie. - do jutra rana, aż jej nie odbiorę? - powiedział lekko zachrypniętym głosem.
- Nie ma najmniejszego. - odparła kobieta, łapiąc mnie za rękę w czasie, kiedy brat przestał mnie już trzymać. - Tak jak zawsze. - dodał po chwili, na co Remus bezdźwięcznie podziękował skinięciem głowy, a następnie teleportował się gdzieś, gdzie zawsze przechodził pełnie.
- Chodź skarbeńko. - powiedziała i weszłyśmy do jej domu.
Mieszkanie pani Julii było w fioletowo-żółtych barwach, które o dziwo do siebie pasowały. Unosił się w nim przyjemny zapach malin i świeżo pieczonych ciasteczek, a na każdym z okien stały liczne w rozmiarach i kształtach doniczki z magnoliami. Na ścianach wisiały rozmaite zdjęcia mugolskich urządzeń takich jak rowery, żółte kaczki do kąpieli i zegarki.
- Jesteś głodna? - usłyszałam głos pani Julii, dobiegający z kuchni.
- Nie, dziękuję. - odparłam, wchodząc do pomieszczenia, gdzie kobieta krzątała się, co i rusz coś poprawiając.
Staruszka tylko kiwnęła rozumiejąc, lecz i tak chwyciła za, najwidoczniej już wcześniej przygotowaną, tackę i zaniosła ją do salonu, nucąc pod nosem starą piosenkę jakiegoś boysbandu. Kobieta rozsiadła się wygodnie na dużym kraciastym fotelu, w którym wzorów było z pewnością za dużo i utkwiła we mnie wzrok. Dopiero wtedy zorientowałam się, że cały czas spoglądam przez okno. Prędko oderwałam spojrzenie od niego i zajęłam miejsce na kanapie, mając tym samym świetny widok na staruszkę.
- Kochaniutka, zmizerniałaś ostatnio. - rzekła po chwili serdecznym tonem, jednak treść przekazanych mi słów, całkowicie zdusiła dobre zamiary kobiety i powiadomiła mnie o czymś, czego byłam, niestety, świadoma. - Może... - zaczęła, próbując rzucić w niepamięć wspomnianą przed chwilą frazę. - Może miałabyś ochotę zagrać w szachy czarodziejów?
Przytaknęłam grzecznie na, aczkolwiek miłą, propozycję staruszki i podeszłam do hebanowej komódki, stojącej pod obrazem różnokolorowych butelek "Coca Coli", w której znajdowały się, tak starannie przechowywane, szachy.
Z dolnej szuflady wyciągnęłam grafitowe pudełko, na którego wieku zostały wyryte tajemnicze znaki, przypominające runy wikingów germańskich z XVI stulecia. Zdmuchnęłam ze skrzynki cienką warstwę kurzu, który, pomimo częstej używalności szachów, zawsze finalnie osiadał na nich, pozorując wrażenie większej niż normalnie starości przedmiotów, oraz czyniąc pozory kompletnego braku zainteresowania nimi.
Położyłam pudełko na stoliku, a kiedy tylko uchyliłam wieko, ze środka wypadła bladokremowa figura - król białych sił zbrojnych, które nadal ukrywały się w pudełku - z cesarską koroną na głowie oraz długaśną brodą niczym jak u Dumbledore'a, i, zataczając się niepoprawnie stanęła na przeciwko pani Julii, co sugerowało o tym, że to ona miała poprowadzić drużynę białych rebeliantów.
Gdy wszystkie posążki zostały ustawione, a złośliwe uwagi czarnego laufra, dotyczące naszej wątpliwej umiejętności gry w szachy, ustały, rozpoczęłyśmy emocjonującą partyjkę.
- Białe zaczynają. - powiedziałam rzecz tak oczywistą, niczym informacja dla pięciolatka, że niebo jest niebieskie.
Na moje słowa, tak jakby potrzebowała przyzwolenia, pani Julia poleciła pójść swojemu pionkowi o dwa pola do przodu. Ja także wykonałam ten manewr, uprzednio zostając zwyzywaną przez mojego skoczka o nielojalność, i doprowadzając do sytuacji, w której to pionki stały na ukosie od siebie.
Kiedy tylko figura ustawiła się na odpowiednim polu, pionek kobiety, nie czekając nawet na formę jakiegokolwiek pozwolenia, zasięgnął swego małego mieczyka i, zamachując się nim dwukrotnie, trafił mego biednego żołnierzyka w pierś, która pękła na milion drobnych kawałków, a, z cichym łoskotem, szczątki pionka rozbryzgały się na świeżo odkurzonym dywanie. Ten stan nie trwał jednak długo, ponieważ chwilę później odłamy znowu scaliły się w jedno i zajęły zaszczytne miejsce obok planszy.
Staruszka zrobiła dumną minę z "nie"swojego posunięcia i wygodniej usadowiła się w fotelu, wprawiając swe siwe loki w podskok.
- "Zobaczymy co teraz zrobi ten przemądrzały skoczek". - przeszło mi przez głowę na wspomnienie wyniosłej figury.
- Hetman - zwróciłam się z arystokratyczną pewnością siebie do jednego z posążków, o co nigdy bym siebie nie podejrzewała. - Na E4.
Tym sposobem niziutki pionek pani Julii został bohatersko pozbawiony głowy i zajął miejsce w loży honorowej przegranych. Kobieta, zdająca się w ogóle nie przejmować straceniem zawodnika, przywołała konia, który powolnym kłusem dotarł na wyznaczone miejsce.
- Hetman jest zaniepokojony. - oburzył się Hetman i tupnął zawzięcie nogą, wyszczerbiając sobie tym samym kończynę.
Zbyłam wniosek figury i przyjrzałam się obecnej sytuacji. "Aha" wydałam z siebie cichy okrzyk radości i wyjechałam laufrem w taki sposób, że jeżeli kobieta nic z tym nie zrobi, jej król zostanie zaszachowany. Przywdziałam pokerową minę, z ekscytacją patrząc, co się wydarzy.
- Sprytnie, kochaniutka. - pochwaliła staruszka i, jakby spodziewała się tego ruchu, użyła swojego drugiego konia, by zbić mego laufra.
- Co, jak to? - spytałam sama siebie i z oburzeniem gratulowałam sobie kurzej ślepoty. "Jak mogłam nie zauważyć?".
Dzięki temu ruchowi atmosfera zagęściła się nieprzyjemnie i rozpoczął się szturm na wroga. Cały gwar walki podnosiły okrzyki zbulwersowanych figur o naszej haniebnej grze.
Nawet nie zorientowałyśmy się, jak szachy zeszły na drugi plan, a my oddałyśmy się "kobiecym ploteczkom" jak nazwałaby je pani Julia. Rozmawiałyśmy, a raczej ja słuchałam, o najbliższym koncercie Celestyny Warbeck, na którym to zostaną pokazane szyszymory podczas tańca oraz grania na bungee, o nowych sposobach na brodawki, książce o wampirach jakiegoś Lockharta i o wielu innych rzeczach tak nieistotnych, że nawet kurz w mojej głowie był godny większego zapamiętania.
Nasze bzdurowate rozważania zostały jednak przerwane, w rytm zegara na pobliskiej fioletowej ścianie, którego dźwięki rozbrzmiały w saloniku równo dwadzieścia trzy razy. "Och, ale już późno" usłyszałam spokojny głos pani Julii, podczas gdy ja podeszłam do okna. Księżyc właśnie pojawił się na bezkresnym niebie.
- Zaczęło się. - wyszeptałam, przejeżdżając ręką po zimnej szybie, na której następnie zostały ledwo widoczne smugi.
Staruszka nic nie powiedziała. Wstała spokojnie z fotela, który podczas tej czynności zaskrzypiał niemiłosiernie, a następnie stanęła obok mnie i raźnie objęła ramieniem. Jej usta układały się we frazę: "nie martw się".
Chwilę stałyśmy w takim ustawieniu, lecz później pani Julii najwidoczniej zaczęła cierpnąć ręka, bo kobieta ją opuściła i wróciła na siedzenie. 
- Suzanne - Jej głos dotarł do mnie jak przez zamglone bagno. - Suzanne.
- Nie cierpię tego stanu. - poskarżyłam się na coś, na co nie miałam najmniejszego wpływu. Do czasu.
- Suzanne... - Znów usłyszałam proszący ton kobiety. - Usiądź. - Więc usiadłam. - Nie powinnaś się tak zamartwiać. To staje się twoją - zastanowiła się chwilę. - Twoją obsesją. - Skrzywiłam się trochę na to określenie, ale kobieta kontynuowała. - Remus jest dorosłym mężczyzną. Będzie musiał przetrwać pełnie czy ty będziesz się o niego martwić, czy nie będziesz. - Jej słowa wydały mi się... wręcz brutalne. Brutalne, ale prawdziwe.
- Ale nie mogę się nie martwić. - broniłam się, co tak naprawdę było bezsensowne.
- Martwić? Oczywiście, że możesz. Ale nie dramatyzować i wyolbrzymiać. - odparła.
- Ja nie dramatyzuję. - powiedziałam tonem zmęczonego kurczaka. - To znaczy... - zmieszałam się, a pani Julia posłała mi jedynie pokrzepiający uśmiech.
- Może wróćmy do gry. - zaproponowała kobieta, przymierzając się do następnego ruchu.
- Teraz to już i tak nie będę w stanie skupić się na grze. - marudziłam.
- No dobrze. - westchnęła zrezygnowana. - To co masz zamiar robić?
- Była pani uzdrowicielką, prawda? - nagle jedna myśl zakotłowała się w mojej głowie.
- Tak - przytaknęła powolnie kobieta, jakby spodziewała się po mnie jakiegoś wrednego spisku.
- Czy miała pani kiedykolwiek do czynienia z wilkołakami? - spytałam z widoczną nadzieją w głosie.
Pani Julia pokiwała jedynie głową i posłała mi zaciekawione spojrzenie, a jej wyraz twarzy układał się w coś w rodzaju: "Co ta mała Suzanne znowu kombinuje".
- Jak można się zarazić wilkołactwem?
- Likantropią... - powtórzyła kobieta, która wolała używać medyczniejszych nazw, ponieważ moje określenia wydawały jej się zapewne nie za bardzo naukowe. - Są dwa rodzaje likantropii, rozumiem, że interesują cię obydwa. - Kiwnęłam głową, tak naprawdę nie wiedząc o istnieniu tego drugiego. - Likantropią pośrednią można zarazić się w przypadku, kiedy osoba chora na wilkołactwo - "Użyła moje określenia" - zaatakuje osobę zdrową. Wydarzenie to zachodzi nie w czasie pełni, a jego skutkiem jest pojawieniem się u ofiary kilku wilczych cech, jak np. chęć jedzenia krwistych mięs, lekka niechęć do wody.
- Remus nie ma problemów z higieną. - wtrąciłam, na co kobieta uśmiechnęła się lekko.
- Twój brat choruje na likantropię bezpośrednią. Można się nią zarazić tylko w czasie pełni, kiedy osoba chora zaatakuje nas już po transformacji w wilkołaka. Wtedy mamy już pełne objawy choroby. Należy jednak pamiętać, że czasami ofiary bywają śmiertelne.
- A czy ten człowiek... ten, który zranił Remusa wciąż żyje? - wyrwało mi się nagle, choć limit głupich pytań powinien zostać już wyczerpany.
- Nie był to człowiek, a bydle. - poprawiła mnie. - Żeby zrobić coś takiego z premedytacją, to naprawdę trzeba nie mieć serca. - Załamała ręce. - Jeżeli żyje to wiedzie doprawdy... królewski żywot. - zakpiła kobieta przymykając oczy.
...
Pomimo wczesnej pory, obudziły mnie promienie słońca, które dostały się do pokoju przez przezroczyste firanki. Ziewnęłam i uniosłem ręce do góry, by je rozciągnąć. Znajdowałam się w małym pokoju gościnnym pani Julii, w którym panował okropny pomarańczowy kolor.
Rozejrzałam się po pomieszczeniu, a nie za bardzo zachęcona widokiem wystroju tego wnętrza, wstałam z łóżka i na palcach podeszłam do drzwi. Otworzyłam je, ale w korytarzu panował półmrok, co oznaczało, że pani Julia nadal przebywa w krainie Morfeusza.
Odetchnęłam z ulgą na tę informację, a następnie, z nową energią do działań, dopadłam do swojej torby. Wyciągnęłam z niej różdżkę oraz fiolkę z eliksirem animagicznym, a następnie rozejrzałam się po pokoju, by na pewno się utwierdzić w przekonaniu, że nikt mnie nie obserwuje.
Na szczęście tak się nie stało, więc, niczym nie zrażona, odetkałam eliksir i dwukrotnie zamieszałam kolbką. W głowie świdrowały mi miliony myśli o rodzaju szlachetności moich działań, o ile można to było nazwać szlachetnością, jednak w końcu musiałam je odgonić.
Zacisnęłam palce na podłużnej szyjce fiolki i zamknęłam oczy, spodziewając się okropnego zapachu, który "podobno" miał zostać zgubiony po opadnięciu moich powiek. Wzięłam wdech.
- Raz - wyszeptałam. - Dwa... Trzy... - i w tej samej chwili przyłożyłam buteleczkę do warg, a znajdująca się w niej jasna ciecz wypełniła całą moją jamę ustną, doprowadzając do podrażnienia moich kubków smakowych gorzkim aromatem.
Moje kończyny zaczęły lekko mrowieć, a brzuch wydał mi się ściśnięty jakimś długim sznurem. Głowa poskarżyła się ogromnym bólem, a prawa dłoń pokryła się brązową sierścią, która i tak momentalnie znikła. Przez kark przeszył się potwornie zimny dreszcz, a w uszach coś zakołatało, jakby ktoś uderzał kamiennym drutem w gong - nic przyjemnego. Poczułam jak moje oczy zaszkliły się, a jedna pojedyncza łza spłynęła po policzku, co miało choćby trochę uśmierzyć ból związany z ostrym smakiem wywaru. Przełknęłam eliksir, który zostawił po sobie nieprzyjemny posmak, który co i rusz wprawiał moje ciało w nieznośne fale gorąca.
Nie czekając dłużej wzięłam do ręki różdżkę i nie utracając z myśli twarzy Remusa, powiedziałam:
- Animato... Animanu... Animate, Animagus.
Nagle wszystko ustało.
Poczułam, jakby to wszystko było tylko snem. Podeszłam szybko do wysokiego lustra i przejrzałam się w nim. Wszystko wydawało się być w porządku. Jedynie oczy świeciły jakimś dziwnym blaskiem, który nie wyglądał zbytnio nadnaturalnie. Wzięłam głęboki wdech.
- Za dwa dni dopiero się zacznie. - pokrzepiłam siebie, siadając na podłodze.
- "Jeśli wszystko pójdzie z planem, a maść pokrzywowa nie okaże się jedynie słabym żartem to... Z książki wynika, że będę mogła rozpocząć na początku listopada." - kiwnęłam, na wymiar mojej genialności.
Chociaż tak naprawdę zaczęłam już dawno. Od przeszło roku rozważałam różne opcje tego pomysłu. Jak na razie wszystko rozgrywało się pomyślnie i tak naprawdę nie miałam prawa marudzić. Zobaczymy, jak sprawa się rozwinie.
...
Kiedy Remus odebrał mnie od pani Julii byłam już po obfitym śniadaniu, na które kobieta zaserwowała mi hektolitry owsianki o jagodowym smaku. Nie mogąc już normalnie patrzeć na przebrzydłe granatowe owoce, poklepywałam się po brzuchu i od czasu do czasu popijałam wodę, która wyrywała mnie z zamulenia po przesłodzonym posiłku.
Remus, będący tego dnia bledszy niż zwykle, starał się nadrobić swój niski poziom melaniny mrużąc oczy i wystawiając twarz do słońca. Przyglądałam się bratu z lekkim uśmiechem na ustach, lecz kiedy gruba mucha usiadła na jego nosie, a ten zaczął się jej niezdarnie pozbywać za pomocą gazety, parsknęłam śmiechem.
Mężczyzna otworzył jedno oko i posłał mi zdziwione spojrzenie, na co tylko wzruszyłam ramionami popijając wodę. Brat odwzajemnił mój uśmiech i znów powrócił do drzemki.
W tej samej chwili spostrzegłam jak jakaś sowa, z podrobionymi papierami na latanie, leci w moim kierunku i wydaje podejrzane dźwięki, jakby goniła ją cała armia aurorów. Chwilę później ptak przymierzył się do lądowania i...
I rąbnął w szybę od naszej kuchni, doprowadzając do gwałtownego przebudzenia Remusa.
- Errol - zawołałam zmieszana i przywołałam sowę ręką.
Chyboczącym krokiem ptak podszedł do mnie, znowu się wywracając, ale tym razem na moje kolana.
- Że ty jeszcze dychasz to doprawdy niesamowite. - rzuciłam do sowy, która wydała się zarumienić lekko. - Co tam masz.
Odczepiłam od jej nóżki starannie przymocowany liścik i rozwinęłam go delikatnie.
Droga Suzanne, Kochana Suzanne,  Suzanne,
Mamy zaszczyt zaprosić cię Cię, po wyjątkowo zaborczych namowach naszej matki, do Nory (do naszego domu) na resztę wakacji. Co ty na to? Zapewne cieszysz się niezmiernie. My też. Weź słodycze i pomysły na kawały piżamę, szczoteczkę do zębów i buty. Te rzeczy mogą ci Ci się przydać. Liczymy na bardzo owocną psotniczą współpracę mile spędzone chwilę.
Pozdrowienia dla cie Ciebie i brata. Czekamy.
George i F Fred i George :)
PS. W razie jakichś pytać wyślij nam Errola.
- Ciekawe - mruknęłam pod nosem i spojrzałam ze współczuciem na wyliniałą sowę.
...
Kilka dni później, kiedy posmarowane maścią plecy nie piekły mnie już tak bardzo, a brat nie wyglądał na cień człowieka, wszystko wróciło do normy. Te ostatnie dni przed odwiedzeniem bliźniaków spędzałam wraz z Remusem na omawianiu nowych zaklęć, które być może przydadzą mi się w życiu. Ogółem było zabawnie. Remus uparł się, że już w połowie wakacji podręczniki powinny być gotowe do nauki, więc jak prawdziwy heros, mężczyzna polazł na strych i siedział tam dobre dwadzieścia minut by, jak w ubiegłym roku, zostać pogryzionym przez ghula, który tak zadomowił się na piętrze, że wrósł w ścianę i tylko ruszał zębami, a wyjść z całą stertą swoich starych podręczników.
Przejęłam od niego komplet książek i położyłam na stole kuchennym. Egzemplarze były nieco stare, ale zadbane, co sugerowało, że Remus naprawdę z nich korzystał, a nie urządzał sobie z nich parad cyrkowych. Czasami natrafiałam w nich na notatki brata z czasów szkolnych, które pozwoliłam sobie jednakże zatrzymać, bo nigdy nie wiadomo co i kiedy może się przydać.
- Mogą być? - spytał Remus, lekko masując ugryzioną kostkę.
- W istocie. - odparłam rzeczowo, nadal przeglądając stronice. - Tak patrzę po tematach i sądzę, że w tym roku będzie ciekawie.
- Tak. No dobrze. - zatarł po chwili ręce. - Wracamy do pracy. Co ty na to?
Na słowa brata, kompletnie straciłam zainteresowaniem książkami. Zamknęłam je pospiesznie w pobliskiej szafie na ubrania i podwinęłam rękawy, by mieć większą swobodę ruchów.
- To może zaklęcie patronusa. - zaproponowałam z nadzieją. - Och, no weź. - oburzyłam się, kiedy brat posłał mi niechętne spojrzenie. - dlaczego?
- Jesteś za młoda.
- Mam dwanaście lat. - odparłam z dumą, lecz faktycznie było to głupie. - Kontynuuj. - machnęłam niedbale ręką.
- Dziękuję. - Teraz to on podwinął rękawy. - Pamiętasz jak w zeszłym roku uczyłem cię zaklęcia zamrożenia?
- To nie było uczenie, a wbijanie wiedzy do głowy za pomocą młotka.
- Pamiętasz, to wspaniale. - zawołał uradowany. - Zademonstrujesz.
- Calefacto - powiedziałam, wykonując pętelkę i woda w szklance zamarzła. Remus skinął głową.
- Świetnie, a czy wyobrażasz sobie zrobić to bez różdżki?
- Oczywiście, że... - zatrzymałam się. - Co? - spytałam z niedowierzaniem.
- Bez różdżki. - powtórzył spokojnie Remus, jakby mówił o krojeniu chleba, chociaż w jego wykonaniu ta czynność...
- Czarowanie bez różdżki. Niby jak. - zdziwiłam się.
- O tak. - odparł i pstryknął palcami, a płyn w drugiej szklance zamarzł.
Wytrzeszczyłam oczy z niemym wyrazem twarzy.
- Jest to prostsze niż wygląda, Suz.
- Czy tego przypadkiem nie uczy się na VI roku. - zauważyłam, wracając pamięcią do wypowiedzi Charliego.
- Być może. Ale w czym nam to przeszkadza. - powiedział, a ja zgodziłam się z nim, ponieważ sztuka ta wydała mi się niezwykle interesują. - Spójrz. - Wskazał na swoją dłoń. - Chodzi tutaj o odpowiednie ułożenie ręki. A najlepsze w tym jest to, że umiejętność ta działa podobnie jak alfabet. Jak umiesz proste zaklęcie, to dalej już idzie z górki.
- Będę rzucać zaklęciami niewybaczalnymi jak jakiś mistrz. - rzuciłam z drwiną, a Remus jedynie uśmiechnął się ironicznie. - Jaki jest poziom trudności tej magii... bezróżdżkowej.
- Właściwie. - zamyślił się chwilę. - Już w pewnym sensie tę zdolność posiadłaś. - odparł, a ja zrobiłam wielkie oczy. - Nie patrz się tak na mnie. Jak byłaś mała nie miałaś różdżki, a jednak buty same się wiązały. - uśmiechnął się szeroko.
Kiwnęłam głową.
- Potrafiłabyś rozmrozić tę ciecz? - wskazał na szklankę.
- Od razu na głęboką wodę. - mruknęłam pod nosem.
Podeszłam bliżej naczynia i oglądając je z każdej strony, wzięłam wdech, jakby od tego zależało całe moje życie.
- Khem, Khem... - chrząknęłam i skierowałam rękę w stronę stołu. - Desolati. - szepnęłam, jakby mi w płucach zabrakło powietrza.
Ze szklanki uniosła się łagodna para dymu, jednak większość lodu i tak pozostało lodem.
- Desolati - powtórzyłam z większą mocą, a teraz zamiast bryły i dymu w szklance  faktycznie znajdowała się wodnista ciecz. - Udało się? - spytała niepewnie, bo chyba byłam ślepa.
- Udało. - odparł Remus, a na jego twarzy błąkał się szeroki uśmiech.
...
Pod wieczór, kiedy w radiu były nadawane już mugolskie wiadomości o informacjach z kraju, siedziałam wraz z bratem w saloniku i popijałam herbatę z mlekiem, która przez naszą rozmowę dawno już wystygła.
- Powiedz mi coś więcej o patronusie, proszę. - namawiałam brata gorączkowo.
- Suz, naprawdę nie wiem, skąd ci się to wzięło. - odparł, biorąc łyk herbaty. - Do czego ci ta umiejętność?
- Żeby umieć. - odparłam oburzona. - To w takim razie po co tobie to zaklęcie? Nie powiesz mi chyba, ze w wolnym czasie robisz najazd na Azkaban i atakujesz dementorów? - zadrwiłam.
- Oczywiście, ze tak. A co myślałaś. - powiedział ironicznym tonem.
- W takim razie chcę iść z tobą następnym razem. - rzuciłam, a Remus powinien się tego spodziewać.
- Ale... - zająkał się lekko, choć uśmiech nie opuszczał jego twarzy. - Może kiedyś nauczę cię tego zaklęcia. - zaproponował nagle, przez co mało nie spadłam z siedzenia.
- Serio? - spytałam, siadając głębiej na kanapie.
- Może za rok... albo za dwa lata. - zastanawiał się Remus. - Chociaż nie ukrywam, że zaklęcie to będzie dla ciebie przydatne.
- Czyli jednak jest przydatne. - zauważyłam, kierując w brata oskarżycielsko palec.
- Zawsze mówiłem, że jest przydatne. - wybraniał się. - Mówiłem też, że tobie się na razie nie przyda. - specjalnie podkreślił te słowa, a ja zrobiłam obrażoną minę.
- Ile osób, które znałeś umiało wyczarować patronusa. - spytałam po chwili, bo było to "bardzo ważne" pytanie.
- Hmmm - zastanowił się chwilę, a na jego twarzy pojawił się grymas. - Nie wiem. - odparł. - Ale było nas sporo. - dodał tajemniczo, lecz ja nie chciałam wnikać. "Było nas sporo"
- A jak myślisz - zagadnęłam znowu. - jakie zwierzę może przybrać mój?
- Kot. - powiedział odruchowo, wiedząc, że tolerować jest skrajnym słowem, za którego pomocą można było opisać moją relację z tymi sierściuchami. - Wyobrażam sobie takiego burego kota, który pojawia się nie wiadomo skąd i miauczy.
- Jest coś co nas łączy. - odparłam wtedy.
- Naprawdę? Co takiego?
- Oboje nie cierpimy swoich patronusów. - zaśmiałam się i trzepnęłam brata poduszką.
***
Zapraszam do komentowania :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz